- W empik go
Twoja kaczka jest moją kaczką - ebook
Twoja kaczka jest moją kaczką - ebook
Czasem przezabawne, czasem czarujące i zachwycające, czasem uroczyste i tajemnicze, opowieści Eisenberg oswajają nas z najtrudniejszymi prawdami o nas samych. To książka o naszych udrękach, szaleństwach, miłościach i o tych momentach, w których zdajemy sobie sprawę, że naprawdę jest już za późno. Poznajemy bohaterów, których nieustannie nawiedza przeszłość, i którzy obawiają się nieuchronnej przyszłości: dziewczynę, która trafia pod opiekę psychiatrów z powodu trudnych do wyjaśnienia krótkotrwałych omdleń; grupę hollywoodzkich aktorów rozdrażnionych publikacją o ich przeszłości czy malarkę, która przyjmuje zaproszenie do domu nad oceanem, gdzie miast pięknych krajobrazów ujrzy zwiastuny katastrofy.
Każda linijka prozy Eisenberg przypomina nam o jej cnotach, o poczuciu humoru, szalonej inteligencji, wielkim sercu i wspaniałym, na wskroś ludzkim, dociekliwym głosie. Skoro nasza kultura zrodziła tak wspaniałą pisarkę, to chyba musi być w nas coś pięknego.
George Saunders
Eisenberg jest cudowna… Dziękuję niebiosom, że w coraz bardziej niebezpiecznym świecie zjawiła się pisarka tak inteligentna, zabawna – twórczyni o olśniewającym duchu i druzgocąco osobna.
„New York Times Book Review”
Doskonała i pociągająca książka. Eisenberg jest zabawna, ponura, zgryźliwa i mądra, ale zawsze subtelna, oddana służbie światom, które rozciągają się daleko poza stronami jej książek. Wirtuozerska w oddawaniu migotliwych gestów, za pomocą których ludzie jednocześnie się ukrywają i odsłaniają. Niekwestionowana mistrzyni krótkiej formy.
„Publishers Weekly”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-06-4 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I na którejś z nich była taka jedna para, Ray i Christa. Obracali się w kręgu ludzi, których trochę znałam, w każdym razie z imienia. Ani razu nie rozmawialiśmy, tyle co „cześć, jak leci”, ale przez lata widywałam ich na imprezach i na tej chyba zapomnieli, że się właściwie nie przyjaźnimy.
Ray i Christa byli nadziani, i to konkretnie, a do tego bardzo atrakcyjni, mogli więc sobie żyć tak, jak im się podobało. Czasem się rozstawali, z wielkim hukiem, ich świta pierzchała na wszystkie strony jak stadko oszołomionych kurczaków, a potem któreś, zwykle Ray, kręciło przez chwilę z kimś innym. Ale nieuchronnie się schodzili i później nawet nie było znać blizny.
Ray obejmował mnie po kumpelsku ramieniem, a Christa kołysała się do muzyki, ledwie słyszalnej w zgiełku głosów dudniących o metaliczne powierzchnie, i uśmiechała się w roztargnieniu, jakby pod moim adresem. Byłam trochę zaskoczona, że się mnie, bo ja wiem, namaszcza, ale o stopniu zażyłości decydowali oni, ja mogłam tylko zgadywać, czemu są tacy serdeczni: albo szczęście się do mnie uśmiechnęło, z czego jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, a oni już tak, albo też szczęście właśnie zbierało się do uśmiechu.
No więc gadaliśmy, a raczej przekrzykiwaliśmy hałas i po jakimś czasie dotarło do mnie, co mówią: mój obraz, _Błękitne wzgórze_, jest teraz ich własnością.
_Błękitne wzgórze_ ich własnością? Kiedyś, pod presją radosnej chwili, podarowałam je Grahamowi, a on najwyraźniej im je sprzedał, kiedy ni z tego, ni z owego postanowił się wynieść do Barcelony. To nie jest zły obraz – sądzę, że nawet jeden z moich najlepszych – a jednak poczułam, że moją twarz bierze we władanie grymas, który szczęśliwie zdążył się rozwiać, nie przysparzając nikomu kłopotów: wokół było sporo ludzi, na których Ray i Christa mogli zawiesić wzrok.
A jak się w ogóle ostatnio miewasz, spytali i na tę delikatną sugestię, że już od jakiegoś czasu mi się przyglądają, porwała mnie fala dziecinnej wdzięczności i ulgi, wypłukując ze mnie wszelką godność i porzucając na pastwę żalu nad sobą.
Czemu właściwie chodziłam na te idiotyczne imprezy? Noc w noc, jedna balanga za drugą – w nadziei, że kogoś poznam? Przecież ludzie już się nie poznają w realu – i tak nikogo nie słychać. No, może prócz młodych kobiet o jazgotliwych głosach. Tu brzmiały jak Kaczor Donald, co do jednej, i chyba on uczył je tego dyszkantu. Kiedy to wszystko tak się zmieniło? Już zdążyły się przystosować? Słychać je było aż za dobrze.
Zaczynałam mieć tego wszystkiego dosyć, czułam się staro. Jestem wykończona, przyznałam się Rayowi i Chriście. W ogóle nie sypiam. Dołuje mnie zima. Dość mam tej roboty w studiu fotograficznym u Howarda, chociaż i jemu akurat nie wiedzie się najlepiej – jeszcze tydzień temu była nas trójka, teraz już zostaliśmy tylko on i ja, i boję się, że będę następna w kolejce. I kiedy tak im opowiadałam, że jestem przerażona, że rzygam już tą porą roku i swoją robotą, poczułam, jak strasznie, straszliwie rzygam tą porą roku i swoją robotą, i jak bardzo jestem przerażona.
Rany, coś okropnego, powiedzieli. To może pomieszkasz trochę z nami? W środę przenosimy się na jakiś czas do domu nad oceanem. Mnóstwo miejsca, miałabyś gdzie malować. Jesteśmy zachwyceni twoimi obrazami. A tam są świetne warunki do pracy, wszyscy tak mówią. Błogi spokój. Wspaniałe widoki, wspaniałe światło.
Ostatnio trochę ciężko mi się maluje, odparłam, nie jestem jakoś, no, sama nie wiem.
A oni na to, każdy musi czasem wyluzować; tam znajdziesz natchnienie, tak jak reszta naszych gości. O nic nie będziesz się musiała martwić. Na miejscu jest kucharka. Możesz się wylegiwać na słońcu i odpoczywać. Albo pojechać do wioski, na osiołku, a jeśli wolisz, to rowerem. Mamy też kierowcę. Jakie znasz języki? Zresztą nieważne. Nie musisz znać języków.
Oczywiście byłam pewna, że zaraz o wszystkim zapomną, więc zaskoczył mnie mail od Christy następnego dnia, z pytaniem, kiedy dam radę się wyrwać. Ktoś od nich zajmie się rezerwacją lotów. Mogłam zostać, ile mi się będzie podobało, pisała Christa, a jeśli chciałabym już teraz wysłać jakieś ciężkie przybory malarskie, to też nie ma problemu. Wielu gości tak robi. Nocą bywa chłodno, tak że lepiej wziąć jakiś cieplejszy ciuch, a jeśli mam ochotę na piesze wycieczki, to powinnam spakować buty za kostkę, bo, jak na pewno wiem, chociaż z owadami zwykle nie ma problemu, mogą się napatoczyć węże. Wizy już teraz nie trzeba, więc o to mogę się nie martwić, o wi-fi też nie – wszystko jest na miejscu.
Każdy inny gość na pewno wiedziałby dokładnie, jak się przygotować do takiej wycieczki, a jednak Christa udzieliła mi wszelkich istotnych informacji – węże, wizy i tak dalej – taktownie udając, że przecież na wszystko już sama wpadłam. Tydzień później, kiedy kurier wdrapał się na piąte piętro, do mojego malutkiego mieszkanka, i dostarczył bilet na samolot, pojęłam, że to szczęście, które mnie w oczach Raya i Christy spotkało, polega na tym, że posiadają jeden z moich obrazów, co oczywiście znaczy, że najpewniej jest on już – albo wkrótce będzie – wart kupienia.
Robotę w studiu Howarda, tak jak i samo studio, szlag trafił pod koniec kolejnego miesiąca, w samą porę, by oszczędzić naszej dwójce sceny, w której rzucam pracę tuż przed wejściem na pokład samolotu. Przynajmniej mieszkanie bez problemu udało się podnająć, nawet z niewielkim zyskiem, jakiemuś kociarzowi, bo (jak wszyscy ze zdumieniem powtarzali) mimo tąpnięcia na rynku nieruchomości czynsze ani trochę nie spadły.
Howard powiódł wzrokiem po całym kramie, w który wpakował ostatnie trzydzieści lat życia. _Bon voyage_, powiedział. I uścisnął mnie leciutko.
Samolot wzbił się w mroźną burość i opadł miękko po drugiej stronie wody, zza której wstawało słońce w jaskrawych żółto-różowych falbanach. Mieli tu inną godzinę – czy nie oznaczało to, że wszystko jest tu inne? Zabrałam co prawda komputer, ale może mogłabym go po prostu nie włączać, a wtedy pęczniejąca narośl drobnych obowiązków, rozplenionych po ekranie, po prostu wyparuje; może serwisy informacyjne, w których – niczym za sprawą czarodziejskiej mikstury – beznadzieja pączkowała wciąż nowymi okropieństwami, zwyczajnie znikną?
Po nocy w samolocie cała się lepiłam, ale pod sufitem budynku lotniska na szczęście kręciły się wentylatory, a suchy upał miał w sobie coś łagodnego, niemal kojącego. Kolejni pasażerowie wychodzili z bagażami, a ja wciąż wpatrywałam się w wydrukowany mail od Christy, który uparcie twierdził: „Ktoś wyjedzie po ciebie na lotnisko”. Przypomniało mi się, że mam jej numer w telefonie, który trzeba było wygrzebać z torebki, ale kiedy już ponaciskałam i postukałam tu i ówdzie, i pogapiłam się na zobojętniały ekran, uderzyło mnie, jak absolutna jest różnica między telefonem działającym a niedziałającym.
Przez długi czas jeśli gdzieś podróżowałam, to zawsze z Grahamem, któremu przyszłoby do głowy zadbać o roaming, chociaż o tym akurat w mailu od Christy nie było ani słowa. I kiedy tak tkwiłam w miejscu, pustka obok mnie zgęstniała w tyczkowatą zjawę, marszczącą czoło w namyśle nad rozwiązaniem. Graham! Ale zjawa potrząsnęła tylko miękką blond grzywką, cmoknęła mnie w policzek i rozpłynęła się w powietrzu, a ja poczułam się znacznie bardziej samotna niż przed chwilą.
Skrzypiąc wypchaną walizką, krążyłam po terminalu, z głową pełną potencjalnych katastrof, które zaczynały piętrzyć się w ogromne chybotliwe stosy, aż wreszcie natknęłam się na kantor, gdzie kilka trzeźwych, jednobarwnych banknotów wymieniono mi na gruby, krzepiący plik banknotów odświętnych, które chyba aż świerzbiło, żeby się wyrwać na imprezę. Naprzód! pomyślałam, chwiejąc się ze zmęczenia.
Zastanawiałam się właśnie, ku któremu wyjściu ruszyć, i w ogóle co dalej, kiedy szybkim krokiem podeszła do mnie Christa.
– Ray się strasznie pożarł z kierowcą – stwierdziła, popędzając mnie. – I gdzieś przepadł. Teraz się wyżywa.
– Ale że jak, auto chce skasować? – spytałam.
Nie nadążałam za nią przez walizkę, więc wyrwała mi ją, rozdrażniona.
– Coś kupuje.
– Nowy samochód?
– Co? Na pewno pamiętałaś, żeby się w samolocie nawadniać? Jakąś spółkę zależną. Zawsze mu w takich sytuacjach odbija, no ale wiesz, nerwy to słabość, to niby ja jestem nerwowa. Więc dziś rano _monsieur sang froid_ oskarżył kierowcę, który tak w ogóle jest też jednym z ogrodników i majstrem od wszystkiego, tylko że co to za różnica, jeśli wszystko się sypie, no więc oskarżył go o zarysowanie mercedesa, a tak się składa, że wiem na sto procent, że to sprawka Raya, bo parę dni temu wrócił nad ranem zalany w trzy dupy i prawie staranował bramę. Tak że kierowca wypadł jak burza, dosłownie na chwilę przed tym, jak miał po ciebie jechać na lotnisko, a za nim wypadł Ray, wściekły, i cholera wie, gdzie się teraz podziewa. Do tego w całym domu roi się od, no, po prostu marzę o tym, żeby z nimi spędzać czas, od księgowych. Dobra, jeden to prawnik, i chyba jest też inżynier. Wyglądają jak trojaczki, może czworaczki, trudno się zorientować, ilu ich tam jest, zresztą sama zobaczysz. Oni są od Raya, to takie jego psiaki, jeszcze tydzień temu byli boscy, mieli mu przynieść w pyskach zwierzynę, a teraz nagle są bandą leniwców, którzy tylko siedzą, żłopią jego wino i go objadają, no po prostu wielka niespodzianka. I lepiej, żeby, kurwa, wrócił na kolację, bo ja się na pewno nie będę tymi głąbami zajmować. Ale spokojnie, ty też nie musisz… W ogóle jest tu jeszcze Amos Voinovich, tylko że on jest jakby aspołeczny, co się okazało dopiero, jak przyjechał. Nagle, uważaj, nie znosi plaż! Podobno nad czymś pracuje, i super, może coś tu dla nas wystawi. Lepszy on niż nic.
– Amos Voinovich? Ten lalkarz?
– No tak. Znasz go?
Nie znałam, ale byłam na jednym z jego przedstawień, o dwóch rywalizujących odkrywcach. Były tam marionetkowe pingwiny, marionetkowe delfiny, marionetkowe psy w zaprzęgu, no i oczywiście dwaj marionetkowi odkrywcy, którzy parli naprzód przez śnieżną zawieję i pod jasnym rozgwieżdżonym niebem, bo każdy chciał być pierwszym zdobywcą bieguna południowego. Voinovich sam napisał teksty i muzykę, która miała w sobie coś z opery: odkrywcy śpiewali o megalomańskiej ambicji, niektóre psy z obu zaprzęgów śpiewały o własnych rozterkach, tęsknocie, lojalności, żywionych urazach i tak dalej, a chór pingwinów, wiedząc doskonale, że jedna z ekspedycji okaże się zwycięska i jej członkowie przeżyją, a drugą czeka śmierć, dośpiewywał komentarz natury filozoficznej, brzmiąc przy tym jak zastęp naćpanych aniołów. Tych upiornych melodii, wplecionych między wyjące wichry, często prawie nie było słychać.
Christa cisnęła moją walizkę do bagażnika, a gdy już pędziłyśmy zalanymi białym słońcem serpentynami, poczułam, że otula mnie aksamitna noc ze spektaklu Amosa Voinovicha. Christa gderała o Rayu, ja podsypiałam, co już od bardzo dawna raczej mi się nie zdarzało; w wełnistym mroku jej głos ciągnął się jak szorstka srebrna wstążka.
Nagle zatrzymałyśmy się przed niewielkim domem, oplecionym przez kwitnącą winorośl.
– Tu mieszkacie, ty i Amos. Ulokowałam was razem, bo tymczasem nie ma innych gości i tak będzie wygodniej dla personelu. Macie wspólną kuchnię, reszta oczywiście oddzielna.
– No a księgowi? – spytałam, gramoląc się chybotliwie z auta.
– Niestety mieszkają z nami. Ray się uparł, chociaż spokojnie mogliśmy ich umieścić w bungalowie. Tyle dobrego, że są w innym skrzydle, po drugiej stronie dziedzińca. Zobaczysz ich na kolacji, ale poza tym nie będziesz musiała zawracać sobie nimi głowy. Z tego, co wiem, jutro się zmywają.
Ruszyłam za nią do domku, podzielonego na pół, z wyjątkiem, jak już mówiła, wspólnej kuchni na dole, do której Amos i ja mogliśmy wchodzić osobnymi drzwiami. Kuchnia wyglądała na świetnie wyposażoną, chociaż posiłki, przekąski, kawę i tak dalej zawsze można było dostać w domu gospodarzy. Christa pokazała mi, gdzie włączyć światła, jak ustawić temperaturę dla mojej części i skąd w razie czego wziąć zapasowe koce i ręczniki. Kolację podają wcześnie, powiedziała, o ósmej, i nikt się na nią nie stroi, no, może raz na jakiś czas, kiedy akurat jest ktoś ważny. Lunch o pierwszej. A śniadanie to raczej improwizacja. Kucharka do dyspozycji od szóstej, bo Ray lubi rano popływać. Czy mam jakieś pytania?
Rozdziawiłam usta.
– Chyba nie – odparłam. – Hm, czy powinnam może…?
– Jasne, zajrzyj do nas, jak tylko będziesz miała ochotę – powiedziała, przytulając mnie pospiesznie, jakby z lekkim wstrętem. – No, czuj się jak u siebie.
Co miało znaczyć, że nikt się nie stroi? Byłam potwornie zmęczona, mimo tej drzemki w samochodzie, ale ani trochę nie chciało mi się spać. Postawiłam na dżinsy, bo właściwie niewiele prócz nich tu ze mną przyjechało, a kiedy zegarek na stoliku nocnym oznajmił, że jest 19.45, ruszyłam w kierunku domu, który, jak sądziłam, zajmowali gospodarze. Snując się po pustych pokojach, natknęłam się wreszcie na Christę, ubraną w klasyczną letnią sukieneczkę w kolorze wybornego masła.
Kolacja polegała na tym, że nakładało się samemu z szerokiego zestawu, obejmującego nawet półmiski podgrzewane płomykami, a potem siadało się przy długim lśniącym stole, który mógł pomieścić ze trzydzieści osób. Lalkarz Amos się nie zjawił, dopisali za to księgowi, czy też może księgowi plus prawnik plus inżynier. Wszyscy bez marynarek, za to w nieznośnie frywolnych krawatach, mających chyba sugerować, że nowy nabytek Raya będzie bardzo korzystny: należało się więc wydurniać i hałasować ile wlezie. Tymczasem wrócił Ray i przywitał się ze mną, ale ledwo, ledwo, obdarzając mnie gorzkim uśmieszkiem, jak gdybyśmy byli parą łotrzyków, zatrzymanych na szosie przez policję. Potem już nie zwracał na mnie uwagi.
Przez szklaną ścianę patrzyłam, jak z doliny pod nami powoli dźwiga się wieczór i rozbłyskują światełka. Wyżej, nad górami, ciągle był dzień. Dramatyczna sceneria. Wokół wzbierały prądy miękkiego fiołkowego zmierzchu, więc tak naprawdę nie trzeba było konwersować, można było też niezobowiązująco udawać, że akurat konwersuje się z kimś innym. Wśród tych łagodnych zawirowań mroku księgowi gadali we własnym gronie – chyba opowiadali dowcipy. Ich rechot brzmiał tak, jakby ktoś darł na strzępy ryzę papieru, a po każdym wybuchu, w jednej chwili przytomniejąc, obracali się usłużnie w stronę Raya.
Sceneria: czy to właśnie miałam na myśli?
– Po jakiemu oni mówią? – szepnęłam do Christy, okutanej we własną mroczniejącą chmurę.
– Naprawdę powinnaś się napić wody – powiedziała. – Nie bój się, tu wszystko butelkowane. A w ogóle tam u was też stoją skrzynki, zapomniałam ci pokazać, w jednej z szaf, ale kranówka jest dobra na szkliwo.
Olśniło mnie, że to angielski, tylko specjalistyczny. Któryś z księgowych właśnie kończył dowcip o – jeśli dobrze usłyszałam – ojcu pielgrzymie, indyku, indiańskiej squaw i jakichś „pochodnych instrumentach kredytowych”.
Znów wszyscy zarechotali. Ray zabębnił palcami o blat, i brzmiało to jak daleki pomruk burzy. Księgowi _et cetera_ raz jeszcze zwrócili ku niemu słodkie chłopięce twarze, a on naraz podniósł się zza stołu.
– Panowie – powiedział, leciutko się kłaniając. – Bardzo wiele mogę na tej transakcji zyskać, o ile przebiegnie zgodnie z oczekiwaniami. Jeśli jednak w godzinie zero, wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności, transakcja nie dojdzie do skutku, pragnę wam przypomnieć, iż zgodnie z klauzulą o wynagrodzeniu, którą raczyliście zawrzeć w umowie, stratni będziecie jedynie wy. Podziwiam wasze starania. Ze względu na was i na siebie mam głęboką nadzieję, że wasze przeświadczenie o własnej skuteczności okaże się uzasadnione. Być może jednak nadszedł czas na chwilę rozwagi, moment zadumy nad tym, jak kruche bywają kariery. Innymi słowy, jeśli zrobią panowie dziurę w łodzi, to proszę ani przez chwilę sobie nie wyobrażać, że rzucę panom linę. Z pewnością przypominają sobie panowie koan o wielkim mistrzu zen, jego uczniu i o kaczce w środku butelki? – Osuszył spory kieliszek wina, gul gul gul. – Czy wszyscy pamiętają naukę mistrza? „Nie moja kaczka, nie moja butelka, nie mój problem”. – Z impetem odstawił pusty kieliszek, obrócił się na pięcie i wyszedł.
– A nie mówiłam? – odezwała się Christa.
Mówiła mi coś? Nie miałam pojęcia. To musiało być podczas mojej drzemki, kiedy niósł mnie wiatr polarny, a dwóch odkrywców dążyło zaciekle do bezsensownego celu pod niebem pełnym odległych, mrugających ironicznie gwiazd.
– W dodatku – powiedziała – chyba się z kimś spotyka tu w okolicy.
– O ja cię – odparłam, myśląc o tym, jak każdego ranka będzie jej ubywać urody i szyku, i o tym, że czyjaś uroda i szyk mogą w mgnieniu oka zostać zniweczone przez standardy, które jeszcze przed paroma miesiącami były w fazie embrionalnej, a nagle uosabia je jakaś dziewczyna, mająca za chwilę stanąć w drzwiach. – O ja cię – powtórzyłam.
– No, ja cię też – odparła.
Tymczasem księgowi _et cetera_ zdążyli się ulotnić. Zostały po nich tylko okruszki.
– To co, chyba dobranoc – powiedziałam, odprowadzając Christę wzrokiem. – Ja już raczej pójdę z powrotem do tego, no…
W sypialni na piętrze zaczęłam się rozpakowywać, ale nie chcąc kłaść rzeczy byle gdzie, postanowiłam wstrzymać się z tym do rana. Laptopa jednak podłączyłam, bo perspektywa porzucenia starego życia wydawała mi się już mniej prawdopodobna, a może nawet mniej pożądana niż parę godzin wcześniej.
Gdy już udało mi się wyłowić z walizki piżamę, uchyliłam okiennice, żeby zrobić przewiew. Trochę mną bujało, jak pijaną, zresztą chyba nie bez powodu, biorąc pod uwagę całe to wino, które – jak sądziłam – wypadało pociągać przy kolacji. Przede wszystkim jednak byłam wyczerpana, tyle że wciąż całkiem przytomna, co zdarzało mi się bardzo często – całkiem przytomna, a więc w sam raz, żeby myśleć o rzeczach, na które nie mam żadnego wpływu. Żadnego wpływu. Żadnego wpływu. W dodatku z zewnątrz dobiegał bliżej nieokreślony stukot, niemal rytmiczny, co mogło oznaczać, że w winorośli tuż za oknem czai się jakaś bestia, może natrętny wąż, który tylko czeka, aż otworzę moskitierę i wpuszczę go do środka.
Jeszcze w samochodzie, żeby wytłumaczyć się Chriście z drzemania, wspomniałam o mojej rozpaczliwej bezsenności. Chwilę przed tym, jak usiadłyśmy do stołu, dała mi kilka tabletek, zawiniętych w chusteczkę.
– Co to? – spytałam.
– Podebrałam Rayowi – odparła. – Nie zauważy.
Parę miesięcy wcześniej powiedziałam lekarzowi o problemach ze snem, a on spytał, czy chcę tabletki.
– Boję się, że stępią mi afekt – powiedziałam.
Lekarz zrobił zdegustowaną minę, jak gdybym zapomniała, że ma gabinet w centrum, a ja nie jestem pierwszą zapatrzoną w siebie histeryczką, której musiał tego dnia wysłuchiwać.
– W takim razie jedyne, co pani pozostaje – stwierdził – to zrozumieć, czemu pani nie sypia.
– A co tu rozumieć? – obruszyłam się. – Mknę przez czas, przywiązana do tykającej bomby, jaką jest moje życie. I coraz bardziej wygląda na to, że do mety ścigam się ze światem, idziemy łeb w łeb. Nie tak trudno zrozumieć, czemu nie sypiam. Trudniej zrozumieć, czemu wszyscy inni sypiają.
– Wszyscy inni sypiają, bo biorą tabletki – powiedział.
W końcu dał mi receptę, łykałam może przez pięć dni, resztę spuściłam w kiblu. Rzeczywiście z miejsca mnie nokautowały, nie było nawet czasu, żeby odpalić zmartwienia, i spałam wiele godzin, ale budziłam się kompletnie wyczerpana, z wrażeniem, że noc zeszła mi na przeciskaniu się przez jakieś mroczne, cuchnące trupem tunele, gdzie co rusz ocierałam się o oślizgłe, pulsujące gruzły, być może moje własne narządy, a rano, biorąc się do malowania, czułam, że robię to niechlujnie albo nie dość od siebie wymagam. Malowałam chyba nie gorzej niż dotychczas, ale z pewnością zbyt łatwo przechodziłam do porządku nad tym, że nie maluję lepiej.
No więc potem, gdy już odstawiłam leki i znów mnie obchodziło, że nie maluję lepiej, zaczęłam się zastanawiać, czemu właściwie mnie to obchodzi.
Trzeba było zmierzyć się z prawdą: afekt miałam stępiony i bez pigułek, chyba że afektem można nazwać zmęczenie. Postanowiłam więc, że odstawię malowanie na jakiś czas, a może nawet w ogóle – chyba że trafi się temat, który zmusi mnie, bym malowała lepiej, żeby go nie zmarnować. Przed wyjazdem nie posłałam do Raya i Christy żadnych przyborów, bo wyglądało mi to na idealną okazję, żeby wyrzucić z głowy wszystko, co mnie być może blokuje, i nawet jeśli po tej operacji głowa okaże się pusta, to przynajmniej pobędę na słońcu.
Wtargałam walizkę na stojak bagażowy – naprawdę pomyśleli o wszystkim – żeby trzymać ją z dala od robali, chociaż jeśli były tu jakieś robale, to raczej przyjechały ze mną. Znów poczułam, że się chwieję. Przyszło mi na myśl, że to z odwodnienia, więc zeszłam na dół i otworzyłam drzwi do kuchni.
Przy stole siedział kościsty człowieczek w koszuli w czerwono-czarne pasy i obcisłych spodniach w czerwono-czarną kratę, i wpatrywał się we mnie wielkimi czarnymi oczami, które wyglądały jak obwiedzione kredką do powiek. Piękny, duży nos był zakrzywiony u dołu, a woskowata twarz w półcieniu czarnych kędziorów miała w sobie coś tak intensywnego, że zostawał po niej powidok.
– Przeszkadzam? – spytał.
– Jeszcze nie – odparłam. – No bo, hm, ledwośmy się poznali.
– A hałas?
Na stole przed nim leżały rozłożone skrawki materiału, kolorowy papier, figurki z gliny, drewna i innych materiałów, buteleczka z klejem i jakieś narzędzia, w tym malutki młotek… No przecież.
– O, strasznie mi się podobało _Terra Nova: Śnimy_ – powiedziałam. – Serio.
– Fajnie – odparł. – Bo chętnie posłucham, co sądzisz o przedstawieniu, nad którym pracuję teraz. Spróbowałbym wystawić je tutaj, ale strasznie się rozhulało… Dużo postaci, w tym nietoperze, które muszą się zamienić w drony, a potem znów w nietoperze, dość wymagający manewr. W wiosce jest parę dzieciaków, które mogłyby mi pomóc za kulisami, Fred ewentualnie zająłby się oświetleniem, ale przydałby mi się jeszcze w pierwszym rzędzie ktoś z naprawdę dobrym okiem.
– Fred? – spytałam.
– Taki koleś, robi tu za kierowcę, ogrodnika i co tam jeszcze. Nie wiem, jak naprawdę ma na imię. Christa i Ray tak na niego mówią. Ma smykałkę do różnych rzeczy, tylko chyba nie zawsze można na niego liczyć. Ale nie chciałbym ci zajmować za dużo czasu. Christa wspomniała, że będziesz, to sobie pomyślałem, że pewnie chcesz porobić coś swojego, bo po co byś tu przyjeżdżała.
– No nie wiem, żeby się zrelaksować?
– Aha? To chyba znasz jakieś niesamowite techniki relaksacyjne.
Zmarszczyłam brwi.
– Dlaczego tak…
– Słuchaj, przecież nawet mistrzowie świata w relaksacji nie zjechali na ten sezon, nie zauważyłaś? Cała reszta wyżeraczy i aparatczyków się wykpiła… Ja tu jestem, bo mnie eksmitowali z mieszkania, kiedy dyrekcja szkoły, gdzie uczyłem, obcięła godziny przedmiotów artystycznych, a że montuję nowy spektakl i dochodów jakby brak, to nagle zacząłem dostrzegać atrakcyjność luksusowych zapomóg, bez względu na koszty ukryte. Uznałem, że jesteś tu z podobnego powodu. W każdym razie, rzecz jasna, chodzimy na sznurku.
– Chodzimy na sznurku…?
– No, na ich sznurku? Bo trzeba ich zabawiać, osłaniać, rozpraszać, odwracać uwagę? My, czyli ja i ty? I właśnie dlatego prawie się tam u nich nie pokazuję, a że robię tak od samego początku, zinterpretowano to jako oznakę geniuszu, a przynajmniej tak twierdzi Fred, o ile go dobrze zrozumiałem. W każdym razie sugeruję, żebyś wzięła ze mnie przykład. I to od razu, bo ewidentnie zaraz będziemy tu mieli niezłą kichę.
– Eee… jakoś nie nadążam.
– Hm – spojrzał na mnie z mieszaniną zaciekawienia i szczątkowej litości, jak entomolog zaglądający do słoika ze świeżą zdobyczą. – Okej: dwie rzeczy – zastrzegł, a potem zaczął na dobre, cichym, lecz stanowczym tonem, jak wróżka wykładająca na stół nieubłagane karty.
– To nie może być prawda – stwierdziłam, kiedy ucichł i już tylko spoglądał smętnie przez okno za moimi plecami. – Czy to jest prawda?
– Rozejrzyj się – powiedział. – Sama zobaczysz.
Więc podeszłam do okna i rzeczywiście, w oddali podrygiwały światełka lampionów, a kiedy mój wzrok się przyzwyczaił, dostrzegłam kilkoro ludzi, którzy z mozołem schodzili gęsiego ścieżyną ku plaży, ciągnąc za sobą małe wózki, wyładowane tobołkami.
– Całą noc czekają na łodzie, czasem dłużej. I chyba kto pierwszy, ten lepszy. Jeszcze kilka tygodni temu nie było to aż tak częste, ale teraz można ich zobaczyć prawie każdej nocy.
Z tego, co mówił, większość ludzi w tych stronach od stuleci żyła z niewielkich farm. Ale kilka lat temu mieli tu jedną ulewę za drugą, powódź zniszczyła uprawy, a w następnym roku wszystko się powtórzyło. W kolejnym była susza, potem jeszcze jedna, więc nowe sadzonki nie mogły się ukorzenić i powyrywał je wiatr. Mieszkańcom już wtedy kończyły się zapasy jedzenia, ale później Ray wykupił sporo farm, które w związku z okolicznościami dostał za bezcen. Zamiast sadzić zboże albo warzywa, posadził eukaliptusy, które bardzo szybko wypuszczają korzenie – na uprawę rynkową, i żeby nie osunęły się klify. Więc przez chwilę wszyscy byli zadowoleni. Ale latem przewaliły się tu burze z piorunami i duża zawartość olejku w eukaliptusie dała o sobie znać w sposób bardzo obrazowy, kiedy jedna z plantacji stanęła w płomieniach, a potem spaliły się domy i wszystkie uprawy tych nielicznych, którzy nie sprzedali ziemi Rayowi. Ceny jedzenia poszybowały w górę. Oczywiście ci, którzy mogli wyjechać, wyjeżdżali, i sporo cudzoziemców z posiadłościami w okolicy, takich jak Ray i Christa, też zwijało manatki.
– No więc to po pierwsze – powiedział Amos.
– Po… pierwsze? – spytałam.
– A po drugie Zaffran wynajęła dom o jakieś dziesięć kilometrów stąd, w górę wybrzeża.
– Zaffran? Ta modelka? Ta Zaffran?
– Ta sama.
– Ale co to, dlaczego to miałoby, aha, okej.
– Mhm, to się pewnie wszystko zaczęło jeszcze w Stanach. W każdym razie Christa tak chyba uważa. Gdzieś niedaleko mieszka _roshi_, do którego Zaffran przyjeżdża co parę miesięcy na nauki. Poznała go z rok temu, kiedy była tu robić tę idiotyczną rozkładówkę dla „Vogue’a” – normalnie idylla, ona, osiołki, wieśniacy szczerzą dorobione photoshopem zęby. W sumie od tego się zaczął ten cały interes, przejażdżki na osiołku, dzwoneczki, frędzelki i tak dalej – wszystko wymyślił stylista. W każdym razie to wtedy zainteresowała się buddyzmem zen. Przed tą sesją dla „Vogue’a” właściwie nie było tu turystów, a teraz jest ich mnóstwo, tak że w wiosce wszyscy uwielbiają Zaffran, bo niby z czego mają żyć, jak nie z turystyki? I parę miesięcy temu, w Stanach, Ray natknął się na nią na jakiejś imprezie, twierdziła, że chce się go poradzić, bo kupuje dom tu w okolicy, i to mniej więcej tyle.
– Jezu.
– No – powiedział. – W każdym razie kucharka jest świetna, ma na imię Maria, przemiła kobieta. Możesz sobie u niej wziąć jedzenia i odgrzać tutaj, jeśli nie masz ochoty jeść u nich.
– Jezu. Biedna Christa. Przecież ja nie mogę jej tego zrobić.
– Jak chcesz – odparł Amos. – Ale pamiętaj, że ona by ci to zrobiła.
Od tych słów huczało mi w głowie, jak gdyby ktoś trzasnął drzwiami. Muszę już wracać na górę, myślałam, niech on sobie w spokoju popracuje, ale jakoś trudno się było ruszyć, więc grając na zwłokę, spytałam, o czym jest nowy spektakl.
– O tym, co zawsze – powiedział. – To się nigdy nie starzeje. Niestety.
I gdy Amos zaczął roztaczać przede mną znajomą wizję, wplecioną w prostą baśń z morałem, znów poczułam się, jakbym zapadała w sen. Był w nim zamek, chciwy król i królowa-trofeum. W fosie, łypiąc bacznie, krążyły żarłoczne aligatory. Na blankach, ubrani w zbroje, stali w gotowości żołnierze z kadziami wrzącego oleju, a dalej, w wieżach, królewscy generałowie programowali drony, których cienie od tak dawna przesłaniały niebo, że ziemia w okolicy zmarniała.
Kto był potencjalnym wrogiem? Oczywiście chłopi pańszczyźniani, harujący w podziemnych jaskiniach, by z pomocą osłów wydobywać na powierzchnię ogromne wory złota i klejnotów, od których puchł królewski skarbiec. Bo co, jeśli chłopów i osły ogarnie wściekłość? A było ich sporo.
– Tylko że król i królowa nie rozumieją jednego – tłumaczył Amos – mianowicie że chłopów i osły już ogarnęła wściekłość, a nietoperze, kursujące między wieżami zamku a kopalniami, to ich łącznicy. Są po stronie chłopów, bo kochają wolność, nocne fruwanie i sprawiedliwość, która też jest ślepa. A pobudzone do czynu osły okazują się niestrudzonymi strategami.
– Hm – powiedziałam. – Ciekawe.
– Tak? Cieszę się. Bo szczerze mówiąc, za długo nad tym nie myślałem. Ale chyba ma potencjał.
– A jaki dasz tytuł? – spytałam.
– Jaki dam tytuł, jaki dam tytuł… – Jego uwaga zdawała się skupiona na jednej z malutkich figurek, do której przyklejał coś jakby pomarańczowy kombinezon więzienny. – Hm. Chyba _Ręka, która karmi_.
– Nie jestem pewna, czy to…
– A właśnie że tak – powiedział. – To świetny tytuł. Ale nie martw się, dla tutejszej publiczności znajdę coś bardziej odpowiedniego.
– A jak się to wszystko kończy? – spytałam.
– Jeszcze nie wiem, ale eksperymentuję z czymś takim: wybucha wielkie powstanie ludowe, i potem mamy pochwalną odę, może trzyminutową, chłopi, osły, nietoperze i widzowie się radują. Koniec! myśli publiczność. Tylko że nie, bo zaczyna się drugi akt, i wychodzi na to, że chciwa para królewska to tylko marionetkowy reżim, strzegący porządku w państwie satelickim na rozkaz jakiejś niewidzialnej, nienazwanej, ogromniejszej potęgi.
– Czyli jakby… Boga?
– Czyli jakby zarządu korporacji. I teraz, po obaleniu króla i królowej, wprowadzono stan wyjątkowy, a system prawny, bo jakiś tam mieli, zawieszono do odwołania i zarząd korporacji upoważnił żołnierzy, żeby całą okolicę zrównali z ziemią i uwięzili nietoperze, króla, królową… w sumie wszystkich z wyjątkiem najsilniejszych chłopów i osłów, bo ci dalej będą harować w kopalniach, tyle że warunki się jeszcze pogorszą.
– O jaaa… – powiedziałam. – To wszystko bardzo… trochę ponure.
– No pewnie. Ale takie są fakty.
– Wiesz co, ledwo stoję na nogach – stwierdziłam. – Cholera wie, która by u nas była godzina. Chyba już pójdę do siebie. Wiesz może, gdzie trzymają wodę?
– Tutaj – odparł, otwierając szafę, w której stało mnóstwo skrzynek najdroższej butelkowanej wody. – Powodzenia z tym relaksem.
Na piętrze, w pokoju, zdawało mi się, że słyszę, jak nad wioską wzbiera niski, miarowy pomruk – zwyczajne nocne odgłosy, nic wielkiego… Ot, nocne odgłosy, jak wszędzie…
Przyjrzałam się niewielkim białym tabletkom, które dała mi Christa. Nie wyglądały zbyt groźnie, zwłaszcza zawinięte w chusteczkę. Wydawały się całkiem bez znaczenia. Czyli tak jak wszystko inne.
Obudziłam się nieszczególnie wypoczęta, raczej przytępiona, jak gdyby noc nie tylko minęła bez snów, ale jakby ktoś ją zwyczajnie wymazał. Bo gdzie ja właściwie byłam? Podreptałam przez nieznajomą podłogę pod nieznajome okno i niewiarygodna rzeczywistość wróciła na swoje miejsce. Spoglądałam na klify i ocean, skąpany w delikatnym różu i żółcieniu, w zieleni i błękicie, jak gdyby słońce przywracało śpiącym skałom i wodzie sny o ich młodości, o narodzinach we wrzących trzewiach Ziemi, o ekstazie czystej wody, jeszcze niezanieczyszczonej życiem – jak gdyby igraszki łagodnych barw były kołysanką, którą słońce śpiewa klifom i oceanowi, o wytrwałości i przemianie.
Ani śladu ludzi, których wczorajszej nocy widziałam z kuchennego okna. Czy cała rozmowa z Amosem była ułudą? Na szklistej powierzchni wody nie było ani jednej fałdki.
Coś cichutko dzwoniło, coraz bliżej. Wychyliłam się przez okno i udało mi się dostrzec zarys mieszkańca wioski, jak sądziłam, albo rolnika, w luźnym białym ubraniu i kolorowym kapeluszu z szerokim rondem: prowadził korowód szarych osiołków, pnących się stromą ścieżką pod górę. Były przyozdobione dzwoneczkami, z uprzęży sterczały frędzle i rozetki, a w każdym siodle, niczym wypchany wór, kołysał się wielki turysta.
Podeszłam niespiesznie do laptopa, który najwyraźniej całą noc był włączony, i zajrzałam do skrzynki mailowej – zgodnie z obietnicą Christy wi-fi działało – w nadziei na jakiś dowód, że świat wciąż istnieje i kiedyś będę mogła do niego wrócić. A tu – dobry Boże – wiadomość od Grahama!
Cały pokój zakwitł zapachem winorośli, jak gdyby jej pragnienie dopiero co ugasił obfity deszcz. W moim ciele szamotało się szczęście. Najwyraźniej – mimo dystansu, mimo separacji – w swej rozpaczy zdołałam przyzwać prawdziwego Grahama, nie tylko tę zjawę, która przyszła do mnie na lotnisku. Owionęło mnie soczyste powietrze, oddychałam, rozprostowując kości, jak gdybym nareszcie zrzuciła zimne okowy. Wstrzymałam się jeszcze jedną upojną sekundę, po czym otworzyłam wiadomość.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._