-
nowość
-
promocja
Tymczasowy dżentelmen - ebook
Tymczasowy dżentelmen - ebook
Poruszająca powieść o utraconej miłości i próbie wyzwolenia się spod własnych ograniczeń.
„Tymczasowy dżentelmen” Jack McNulty, irlandzki weteran drugiej wojny światowej, w 1957 roku trafia do Akry, gdzie postanawia wreszcie stawić czoło przeszłości i przelać własne życie na papier, dręczy go bowiem poczucie, że nie zdoła ruszyć do przodu czy choćby zaczerpnąć oddechu, jeśli najpierw nie spojrzy na wszystko, co go spotkało.
Jack to mężczyzna zupełnie zwyczajny, jedermann, człowiek i małostkowy, i zdolny do bohaterstwa, który – wpierw jako żołnierz, potem inżynier, wreszcie obserwator z ramienia ONZ – zjeździł cały świat, aby spełnić młodzieńcze ambicje i osiągnąć życiowy sukces, stając się przy tym mimowolnym świadkiem wielkiej historii. Teraz wraca do tych wydarzeń, a także do swego burzliwego małżeństwa z piękną, inteligentną i tajemniczą Mai Kirwan, która choć wyszła za Jacka i spędziła z nim życie, z czasem całkowicie wymknęła mu się z rąk.
Tymczasowy dżentelmen to portret zwykłego człowieka i prześladujących go demonów, wspaniała powieść o próbie wyzwolenia się spod władzy przeszłości i własnych ograniczeń.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368295603 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Piękna noc, bez dwóch zdań. Człowiek w życiu by się nie domyślił, że gdzieś tam toczy się wojna.
Niezbyt prorocze te słowa padły z ust młodego podporucznika marynarki na przestronnym, nocnociemnym pokładzie naszego zaopatrzeniowca zmierzającego ku Akrze. Podporucznik był krągłym człowieczkiem, którego ostre za dnia słońce spiekło na czerwono. Słysząc jego irlandzki akcent, zapytałem z radością, skąd pochodzi, na co odparł – z owym charakterystycznym entuzjazmem rezerwowanym przez Irlandczyków na okoliczność przypadkowych zagranicznych spotkań z pobratymcami – że z Donegal. Wywiązała się między nami pogawędka o Bundoran w lecie, bo ojciec mój często tam jeździł ze swoim zespołem. Przyjemnie było tak sobie porozmawiać przez chwilę, gdy w dole pod nami warczały turbiny.
Ładunek składał się z ośmiuset żołnierzy i oficerów zmierzających do różnych części brytyjskiej Afryki. Dokoła niósł się zgiełk niewielkich posiedzeń karciarzy i odgłosy spontanicznych operetkowych popisów wielbicieli whisky, cały zaś okręt omiatały dobrotliwe podmuchy błogiego wietrzyku, poruszającego szarawe niczym krecie futerko powietrze. Na majaczącej nieznacznie linii horyzontu można było dojrzeć wybrzeża Afryki. Jedyną iluminację stanowiły wesołe lampki okrętowe oraz dostojne, filozoficzne iskierki Boże na nieboskłonie. Ich nie licząc, ląd przed nami wydobywała z tła jedynie ciemność – stanowcze pociągnięcie gęstym, czarnym tuszem.
Od wielu dni dopisywał mi znakomity humor, jako że na gonitwie Middle Park Stakes w Nottingham obstawiłem zwycięskiego konia. Co jakiś czas wtykałem też rękę do prawej kieszeni i podzwaniałem częścią wygranej, którą trzymałem tam w formie półkoronówek. Resztę – kilka nowiutkich, niezmiętych białych banknotów – schowałem do wewnętrznej kieszonki munduru. Do Nottingham wybrałem się w trakcie krótkiej przepustki, bo przydzielony mi czas nie był dość długi, aby usprawiedliwić wyprawę przez całą Anglię i Irlandię do Sligo.
Hitler zdobył Francję i nagle, przedziwnym zrządzeniem losu, kolonie w rodzaju tej na Złotym Wybrzeżu stwierdziły, że są okrążone przez nowego wroga, mianowicie siły rządu Vichy. Nikt nie miał pojęcia, jak się to wszystko skończy, wysłano nas jednak w pośpiechu, abyśmy w razie potrzeby mogli wysadzać mosty, rozbijać kanały i niszczyć drogi. Dochodziły nas wieści, że do pułków kolonialnych ściągają masy świeżych rekrutów, że tysiące mężczyzn ze Złotego Wybrzeża rzuciły się do obrony imperium. Zapewne to właśnie wtedy zaciągnął się i Tom Quaye, choć oczywiście wówczas go jeszcze nie znałem.
No więc stałem tak sobie, napawając się wygraną i nie myśląc za wiele, jak zwykle poniekąd urzeczony tym, że znajduję się na morzu, poniekąd rozkochany w owych nieznanych wybrzeżach i kryjących się dalej zagadkowych krainach. Do tego miałem na koncie około jednej flaszki szkockiej whisky, co wszakże nie przeszkadzało mi trzymać się w miejscu jak drzewo wczepione w grunt korzeniami. Była to chwila czystego upojenia. Rude włosy – te same, które zwróciły uwagę Mai, bo to nie ja pierwszy się do niej odezwałem, lecz ona zagadnęła mnie żartem na prostym, schludnym dziedzińcu uczelni: „Pewnie je czymś podbarwiasz?” – no więc rude włosy miałem sczesane znad czoła i schowane pod czapką podporucznika jak pod przykrywką garnka, policzki wygolone przez mego ordynansa Percy’ego Welsha, bieliznę wykrochmaloną, spodnie zaprasowane w kant, buty wypastowane tak, że odbijały sygnały świetlne z powrotem na Księżyc – gdy nagle cała bakburta okrętu jakby podjechała do góry, wprost na moich oczach; ogromny rozbryzg i gejzer wody, drżenie eksplozji, rwący metaliczny odgłos, że ucho drętwiało, wreszcie wielgachny stożek czerwonych płomieni wielkości pochodni na Statui Wolności. I naraz ów młody podporucznik z Donegal legł trupem tuż przy mnie, jak jeden z tych morświnów, które się widzi po sztormie na plażach Enniscrone – powalił go zbłąkany odłamek wyszczerbionego metalu. Ludzie wylegali spod pokładu, sączyli się z luków jak strumienie wrzącej melasy, niosły się krzyki i pytania, i w tym samym momencie ogromna fontanna wypartej wody załamała się i uderzyła o dek, i wtłoczyła nas w niego na płask niczym placki ciasta. Dwóch moich saperów próbowało odkleić mnie od pokładu, strzaskanego już i zrytego kraterami pod wpływem tej siły, lecz wtedy posypał się na nas deszcz kolejnych zbłąkanych odłamków, które dudniły i dzwoniły, obijały się i uśmiercały.
– Torpeda jebana! – skomentował zupełnie bez potrzeby mój sierżant, drobny facecik z Kornwalii; zwał się Ned Johns, najbardziej obeznany pirotechnik, z jakim w życiu pracowałem. Pewno poznał nawet, jakiej produkcji była ta torpeda i ile ważyła, ale jeśli tak, to nie powiedział. Kolejna sekunda i wielki okręt zaczął się chylić ku bakburcie, a Ned Johns, zanim zdążyłem go złapać, poszorował po tym nowym niespodziewanym skosie prosto na reling, pozbierał się, podniósł, obejrzał na mnie i wtem cisnęło nim za burtę, i zniknął mi z oczu. Wiedziałem, że oberwaliśmy gdzieś pod wodą, czułem to jakby we własnym ciele – z okrętu wydarto coś niezbędnego i mój żołądek odpowiedział na to echem, stało się jakieś nieszczęście, gdzieś tam, tam, w jakiejś maszynowni czy ładowni.
Drugi mój pomocnik, Johnny „Gruby” Talbott – osobnik tak żylasty, że (jak stwierdził raz ów nieszczęsny Ned Johns) od biedy można by go wykorzystać jako zapasowy drut – wczepił się teraz we mnie niczym w jakiś poler, ale na nic się to zdało, bo statek, jakby w opóźnionej reakcji na zadaną ranę, z drżeniem odchylił się znowu w przeciwnym kierunku i reling przedziwnym a niemożliwym ruchem wzbił się na dziesięć stóp w górę, biorąc Johnny’ego kompletnie z zaskoczenia, gdyż biedak szykował się właśnie na parcie z odwrotnej strony – no i zjechał za mnie, odrywając mi przy tym nogawkę munduru, tak że moje bezcenne półkoronówki posypały się gdzie bądź.
Oto więc przez krótką chwilę dziwnego spokoju stałem z jedną nogą wystawioną na widok całego świata, z czapką zaś niewiadomym sposobem tkwiącą dalej na swoim miejscu, tak doszczętnie przemoczony, jakbym w stu procentach składał się z morskiej wody. Obok mnie przejechała żelazna drabinka – Bóg wie, skąd się tam wzięła, może nawet spod pokładu albo pewnie z mostku kapitańskiego – obwieszona jakimś tuzinem nawołujących i drących się ludzi uczepionych jej niczym małpy w dżungli; śmignęła po całym zniszczonym pokładzie jak wózek zawiadywany przez demona stojącego za tym atakiem i runęła w ciemny, skłębiony odmęt morza. W tym momencie wszystko ryknęło: wysokie nocne niebo pełne gasnących gwiazd, ogromny, nieskazitelny srebrny półmisek morza, rozdarty statek, porażeni i wyniszczeni ludzie – a potem, raptownie, zapanowała cisza, lecz było to najkrótsze panowanie pośród wszelkich cisz we wszelkich imperiach ciszy, i wszystko dokoła – odległe wybrzeże, pokład, morze – zastygło na chwilę jak obraz, tak jakby ktoś po prostu odmalował tę scenę w pracowni i teraz przyglądał się płótnu z namysłem, wyciągając rękę, żeby dodać tu czy ówdzie jakiś ostatni detal – dym, ogień, krew, wodę – a potem naraz poczułem, jak cały statek odrywa się ode mnie, zapada się pod moimi stopami tak nagle, że na sekundę pomiędzy mną a nim pojawiła się luka i stałem się wręcz podobny aniołom, byłem skrzydlatym człowiekiem zawieszonym w powietrzu. Lecz już w następnym momencie grawitacja zniszczyła ten czar, zniszczyła tę całą cholerną iluzję, a ja żałośnie i z wrzaskiem poleciałem w dół razem z okrętem, pokład rozbił się o powierzchnię wody, roztrzaskał się o nią, świętą, tak jak dzieci ze Sligo rozbijają zimą lód na zmarzniętych kałużach – taki to był odgłos, jakby chodziło o ciało stałe, coś lodowego, co się skruszyło; trochę jak szkło, ale nie szkło, woda nieskończenie miękka i otwarta na twoje przyjęcie, i głębia, ta przejmująca grozą głębia – przyczyna, dla której rybacy nigdy nie uczą się pływać, bo niechaj wody pochłoną nas szybko, niechaj nie będzie żadnej walki, nadziei i pływania, o nie, odpuść swym rękom i nogom, spokojnie, w Bogu pokładaj nadzieję, pomódl się prędko do swego Odkupiciela – i tak też zrobiłem, zupełnie jak jakiś rybak z wysp Aran, i w ręce Pana złożyłem duszę moją, i nadałem ostatnie przesłanie miłości z powrotem przez całą Europę do Mai, Mai, i do moich dzieci, wzdłuż nocą-zbrukanych wybrzeży Afryki, poprzez Kanary, przez stary bucior Anglii i cały pradawny niemowlęcy zarys Irlandii, przesłałem jej ostatnie słowo miłości, miłuję cię, miłuję cię, Mai, i przepraszam, przepraszam.
Ocean zamknął się nade mną z całą siłą swojej żelaznej woli i nierzeczywisty cug tonącego okrętu pociągnął mnie na dno, jakby ze sto diabłów szarpało mnie za nogi, i szliśmy w dół, w dół – nasz piękny transportowiec wybudowany w Belfaście i dryfujące luzem ciała tych już potopionych, i miriady papierów i planów wojennych, i puszki sardynek, które wzięliśmy na pokład w Algierze, i całe to wspaniałe zaopatrzenie, nowiutkie ciężarówki, sterty opon, pięćdziesiąt trzy konie, drewniane kołki, deski, skrzynie pełne ostrożnie popakowanych materiałów wybuchowych, wszyscyśmy szli w dół, w dół do Neptuna, zgaszeni w jednej sekundzie ni to chwalebnie, ni to tchórzliwie, zrządzeniem bogów, wymysłem fizyki, cała ta ogromna masa metalu powalona jednym ciosem, złojona, zniszczona, zrujnowana, rozjebana w diabli, jak powiedziałby Ned Johns, i wszędzie dokoła czułem wodę, tak jakbym znalazł się w organizmie jakiejś cielesnej istoty, jakby to była jej krew, a naukowo wytłumaczalne siły, które tu działały, były jej ścięgnami i mięśniami. I zatkała mi usta, i odnalazła tajemne kornikowe spirale mych uszu, i domagała się do mnie przystępu, ja jednak schwyciłem, wykradłem, porwałem z mimowolnym wigorem jeden ostatni wielki haust powietrza i poniosłem go w dół ze sobą, w piersiach, przy sercu, jako mą rozśpiewaną odpowiedź, i w uszach zadudniły mi morskie gromy, i wydawało mi się, że słyszę, jak sam okręt drze się jakimiś opętanymi słowami boleści, tak jakby człowiek mógł się nauczyć gdzieś tego języka, tych rozdzierających śmiertelnych okrzyków jednostki morskiej. I przez cały ten czas czułem się tak, jakbym stał dalej na pokładzie, tylko że to przecież było niemożliwością, a potem odniosłem wrażenie, że statek przewraca się na bok niczym gigant na łóżku, i nie miałem wyboru, musiałem pójść za nim, byłem jak łosoś szukający przejść w strugach wodospadu, tak by wspiąć się po samej wodzie na żwirowe dno, i dalej z kolei wydało mi się, że przelatuję nad burtą, z dala od pokładu, nabierając przyśpieszenia dzięki jakiejś nieznanej sile szybszej od samego okrętu, i poszurałem po metalu, poczułem długie morskie trawy i pąkle – chociaż na pewno nie, tylko mi się zdawało, że tak – i dokładnie w momencie gdy statek zupełnie się przewrócił, a w każdym razie tak pomyślałem, bo skąd miałbym wiedzieć na pewno, no więc w tej najgłębszej ciemności, najciemniejszej najgłębszej ciemności, jaka kiedykolwiek istniała, w tej pustce absolutnej, nagle poczułem kil naszego transportowca, coś szerokiego i zaokrąglonego, i dobrego, ów uświęcony kil, fundament nadziei żeglarza, gwarant jego snu między wachtami, tyle że zwrócony kompletnie nie w tę stronę, co trzeba, i w ogóle nie tam, gdzie trzeba, brutalnie wydarty z właściwego sobie miejsca, no i dosłownie w tym momencie – dosłownie w tym momencie – z ogromnym stęknięciem, z dziwnym a groźnym westchnieniem, z taką jakby ciszą w roli najgorszego odgłosu w całym stworzeniu – kil stanął, a potem ruszył w odwrotnym kierunku, niczym grzbiet wieloryba, tak jakby okręt przemienił się w rybę, a ponieważ się tego kilu złapałem i jechałem na nim niczym mucha na siodle, teraz jakby cisnęło mną w przeciwną stronę, wyrzuciło mnie powoli jak z katapulty, niczym Pana Kulę Armatnią w starym cyrku w Enniscrone za dwa pensy, i własne dzieciństwo, życie całe rozpaliło mi się przed oczami jak raca, a potem chyba zaplątałem się w wanty małego fokmasztu i zwinąłem się w ciasną kulkę – znowu wiedziony czystym instynktem, bo w głowie nie postała mi żadna myśl – i kiedy poległy okręt przetoczył się wolno na drugą stronę, wreszcie wychodząc na spotkanie swojemu losowi pięknym baletowym łukiem, zwinięte żagle obracały mną raz po raz, nadając mi dziwnej prędkości, bez udziału woli, i wtedy już wyprężyłem się niczym kochanek powstający triumfalnie z małżeńskiego łoża, i rozłożyłem ramiona, i uderzyłem nimi w ocean, i popłynąłem, popłynąłem w poszukiwaniu powierzchni, modląc się o nią, wykraczając daleko poza zwykłą zadyszkę, gotów wyhodować sobie skrzela, byle tylko przetrwać, i nagle było – to nieskończenie proste niebo i nagie iskierki Boże w spokojnych przystaniach konstelacji, a ja uczepiłem się czegoś niczym pazerny maluch – jakiegoś odłamka, zniszczonego a drogocennego fragmentu – i dryfowałem tak, trzymając się na wpół obłąkany, chwilowo wyzuty z pamięci, o Mai, Mai, chwilowo cały będąc nieobecnością i obecnością, stworzeniem wymazanym do czysta i unicestwionym, stworzeniem przedziwnie odnowionym.
Z łaski Bożej przemieszczaliśmy się tamtej nocy w konwoju. I z łaski Bożej, z jakiegoś powodu znanego wyłącznie kapitanowi i jego przyczajonej załodze, tamta wroga łódź podwodna rozpłynęła się zaraz w głębinie, choć nikt z nas tego nie zauważył. Manewrem podpłynęła do mnie korweta zjeżona od karabinów maszynowych. Pełen szaleńczej wdzięczności usłyszałem opanowane głosy, w ciemnościach wyciągnęły się ku mnie ramiona, wyrwały mnie z tego chaosu i padłem, nagle bezwładny jak kloc i bez sił, u stóp mych wybawców, ległem wraz z resztą ocaleńców, czasem pokrytych ciemnokrwawymi ranami, czasem zupełnie nagich, bo woda zessała z nich ubranie.
Leżałem tak, cały aż chodząc od życia, zwycięski i zdjęty zgrozą. Przyłapałem się na tym, że zaglądam do wewnętrznej kieszonki munduru, żeby sprawdzić, czy mam jeszcze tamten zwitek banknotów, tak jakbym patrzył na kogoś innego, jakbym był dwojgiem ludzi i śmiał się z głupoty tego drugiego siebie.
Następnego ranka na pełnej parze weszliśmy do Akry.KONTAKT:
[email protected]
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
- Verena Kessler _Duchy z miasteczka Demmin_ w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
- Victoria Kielland _Moi mężczyźni_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Nona Fernández _Strefa mroku_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Aleksandra Pakieła _Oto ciało moje_
- Margaryta Jakowenko _Przemieszczenie_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Charles Yu _Ucieczka z Chinatown_ w tłumaczeniu Agi Zano
- Andrea Abreu _Ośli brzuch_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Linn Strømsborg _Nigdy, nigdy, nigdy_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Mohamed Mbougar Sarr _Bractwo_ w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
- Claudia Salazar Jiménez _Krew o świcie_ w tłumaczeniu Tomasza Pindla
- Jessica Au _Mógłby spaść śnieg_ w tłumaczeniu Agi Zano
- Kjersti Anfinnsen _Chwile wieczności_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Jonas Eika _Po słońcu_ w tłumaczeniu Macieja Bobuli
- Aleksandra Tarnowska _Wniebogłos_
- Nick Cave _Gdy oślica ujrzała anioła_ w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
- Sebastian Barry _Tysiąc księżyców_ w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
- Adda Djørup _Kot Bułhakowa_ w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
- Michał Michalski _Gruby_
- Linn Strømsborg _Kurwa, kurwa, kurwa_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Santiago Roncagliolo _Noc szpilek_ w tłumaczeniu Tomasza Pindla
- Cristina Morales _Lektura uproszczona_ w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko i Agaty Ostrowskiej
- Sebastian Barry _Po stronie Kanaanu_ w tłumaczeniu Katarzyny Makaruk
- Merethe Lindstrøm _Dni w historii ciszy_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Marta Hermanowicz _Koniec_
- Aki Ollikainen _Sielanka_ w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
- Chiang-Sheng Kuo _Stroiciel fortepianów_ w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
- Jarek Skurzyński _Zły syn_
- Sebastian Barry _Czas starego Boga_ w tłumaczeniu Agi Zano
- Arturo Pérez-Reverte _Szachownica flamandzka_ w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
- Michał Trusewicz _Plemię_
- Oliver Lovrenski _Jak byliśmy młodsi_ w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Juan Cárdenas _Diabeł z prowincji_ w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
- Maren Uthaug _11%_ w tłumaczeniu Joanny Cymbrykiewicz
- Brenda Navarro _Prochy w ustach_ w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Karina Sawaryna _Wynik negatywny_ w tłumaczeniu Katarzyny Fiszer
- Arturo Pérez-Reverte _Ostatnia zagadka_ w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
- Sebastian Barry _Tak daleko od domu_ w tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki
- Louise Erdrich _Rzeka Czerwona_ w tłumaczeniu Agnieszki Walulik
- John Darnielle _Wilk w białej furgonetce_ w tłumaczeniu Agi Zano
- Natalka Suszczyńska _Wygoda_Winona Cole, osierocona córka Indian Lakota, dorasta w niekonwencjonalnym domu na farmie w zachodnim Tennessee. Wraz z rodzeństwem Bougereau, dwojgiem wyzwolonych niewolników, i przybranymi rodzicami, Johnem Cole’em i jego towarzyszem broni oraz życiowym partnerem Thomasem McNultym, mieszka i pracuje na farmie Lige’a Magana. Ta zupełnie niezwykła jak na XIX wiek rodzina próbuje trzymać na dystans brutalny świat zewnętrzny i trudne wspomnienia z przeszłości.
Ale Tennessee jest stanem wciąż rozdartym między gorzkim dziedzictwem wojny secesyjnej a niejasną przyszłością. Kiedy najpierw Winona, a potem Tennyson Bouguereau zostają brutalnie napadnięci przez nieznanych sprawców, pułkownik Purton powołuje milicję, by okiełznać buntowników i nocnych jeźdźców, którzy panoszą się na obrzeżach miasteczka Paris. Uzbrojona w nóż, karabin Tennysona i odwagę swej słynnej matki-wojowniczki Winona postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć na poszukiwanie sprawiedliwości. Po drodze odsłania mroczne sekrety ze swej przeszłości i odkrywa, kim sama tak naprawdę jest.
_Tysiąc księżyców_ to znakomicie napisana, wspaniała powieść o miłości i odkupieniu.Poruszająca powieść historyczna wybitnego irlandzkiego prozaika w nowym, znakomitym przekładzie Katarzyny Makaruk.
_Po stronie Kanaanu_ to opowieść Lilly Bere, osiemdziesięciopięcioletniej irlandzkiej emigrantki, rozpoczynająca się żałobą po wnuku, Billu. Lilly, córka dublińskiego policjanta, powraca do przeszłości i dramatycznych wydarzeń, wskutek których została zmuszona do ucieczki z Irlandii pod koniec I wojny światowej. Epicka i zarazem intymna historia jej życia ma swój dalszy ciąg w Stanach Zjednoczonych, gdzie – z dala od rodziny – po raz pierwszy zasmakowała słodyczy miłości i goryczy zdrady.
W _Po stronie Kanaanu_ Sebastian Barry pochyla się nad takimi zagadnieniami, jak pamięć, wojna, więzi rodzinne, miłość i strata. W 2011 roku książka została nominowana do Bookera, a rok później wyróżniono ją Nagrodą im. Waltera Scotta dla najlepszej powieści historycznej.Nominowana do Nagrody Bookera powieść irlandzkiego mistrza we wspaniałym przekładzie Agi Zano.
Policjant Tom Kettle niedawno przeszedł na emeryturę i zamieszkał w zaciszu nowego domu, przybudówki do wiktoriańskiego zamku z widokiem na Morze Irlandzkie. Miesiącami z nikim się nie widział, pomijając ekscentrycznego właściciela i znerwicowaną młodą matkę, która wprowadziła się tuż obok. Kettle wraca wspomnieniami do swoich bliskich: ukochanej żony June i dwójki dzieci, Winnie i Joego. Kiedy jednak u drzwi staje dwóch byłych kolegów po fachu, którzy pragną rozwikłać sprawę niedającą mu od kilkudziesięciu lat spokoju, Kettle musi wrócić do tego, co pragnął na zawsze zostawić za sobą.
_Czas starego boga_ to wspaniała powieść o demonach przeszłości. Sebastian Barry wikła czytelnika w historię, w której nic nie jest takie, jakie z początku się wydaje.W 1914 roku osiemnastolatek Willie Dunne opuszcza Dublin, swoją rodzinę i ukochaną Grettę, którą planuje poślubić. Zaciąga się do wojska, by niosąc pomoc Belgii stawić czoła Niemcom na froncie zachodnim w szeregach Królewskiego Pułku Fizylierów Dublińskich. We Flandrii czeka go orgia przemocy i niewyobrażalna groza, a przy życiu trzymają go tylko listy od bliskich, towarzysze broni i Dostojewski.
Willie, lojalny syn policjanta, praktycznie nieświadom napięć politycznych narastających w Irlandii podczas jego nieobecności, wraca z frontu na urlop. Jego ojczyzna już za chwilę pogrąży się w bratobójczej walce. Młodzieniec znajduje pocieszenie jedynie w bliskich, wie jednak, że wkrótce musi wrócić do pułku i walczyć do samego końca w wyniszczającej wojnie.
Sebastian Barry z właściwym sobie wdziękiem i pisarskim mistrzostwem oddaje zmagania Williego, a także przytłaczające skutki wojny.