- W empik go
Tytan - ebook
Tytan - ebook
W świecie finansjery nawet najlepiej skrojony garnitur nie zmieni ludzkiej natury.
Frank Cowperwood bez żalu porzucił dotychczasowe życie, rozwiódł się z żoną, poślubił Aileen Butler i przeprowadził się wraz z nią do Chicago. Przyświeca mu nowa idea - zamierza wykorzystać polityczne zawirowania, by w procesie bankructwa przejąć system kolei ulicznych. Zawzięty Cowperwood nie cieszy się społeczną sympatią, a i w nowym związku nie wiedzie mu się najlepiej. Mimo to uparcie dąży do realizacji swoich celów.
Postać Franka Cowperwooda jest inspirowana biografią prawdziwego finansisty Charlesa Tysona Yerkesa.
Idealna lektura dla miłośników powieści "Wielki Gatsby" Francisa Scotta Fitzgeralda.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-8261-2 |
Rozmiar pliku: | 537 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWE MIASTO
Kiedy Frank Cowperwood opuścił więzienie okręgów wschodnich w Filadelfii, zrozumiał, że dawne życie, jakie wiódł w tym mieście od dni swego dzieciństwa, było skończone. Młodość leżała poza nim, a wraz z nią utracił wielkie perspektywy handlowe swoich lat męskich. Musiał zaczynać na nowo.
Po straszliwym upadku firmy Jay Cooke & Co. druga panika oddała Cowperwoodowi w ręce nowy majątek. Odzyskane bogactwo ułagodziło go trochę, los dbał widocznie o jego osobiste powodzenie. Ale nie chciał się więcej zajmować grą na giełdzie, w każdym razie nie chciał traktować jej jako podstawy utrzymania, postanowił więc zerwać z tym raz na zawsze.
Chciał spróbować szczęścia w jakiejś innej gałęzi, w tramwajach, handlu gruntami, chciał wykorzystać jedną z nieograniczonych możliwości dalekiego Zachodu. Filadelfia już mu się nie podobała.
Chociaż był bogaty i niezależny, ludzie wytworni gorszyli się nim, a w sferach finansowych, zarówno jak w eleganckim świecie, nie chciano z nim obcować. Musiał sobie zupełnie sam, bez pomocy i w wielkiej tajemnicy torować nowe drogi, podczas gdy dawni przyjaciele z daleka obserwowali jego nową karierę.
Rozważywszy to wszystko wsiadł pewnego dnia do pociągu, a piękna jego kochanka, która liczyła teraz dopiero dwadzieścia sześć lat, przyszła na dworzec, aby go pożegnać. Obserwował ją nader czułym wzrokiem, była bowiem dla niego ideałem pewnego gatunku urody kobiecej.
— Do widzenia, kochanie — powiedział z uśmiechem, gdy dzwonek kolejowy dał znak odjazdu. — Niedługo wydostaniemy się stąd oboje. Nie troszcz się o nic. Za dwa, trzy tygodnie przyjadę po ciebie albo sprowadzę cię do siebie. Zabrałbym cię już teraz, ale nie wiem, jakie tam panują stosunki. Osiedlimy się gdzieś na stałe, a wtedy przekonasz się, jak szybko wybiję się znowu. Niezawsze muszą nas spotykać nieszczęścia. Osiągnę rozwód, będziemy się mogli pobrać i wszystko będzie dobrze. Pieniędzmi wiele można osiągnąć.
Spojrzał na nią swymi wielkimi, chłodnymi, przenikliwymi oczyma, a ona ujęła jego policzki w dłonie.
— O, Franku — zawołała — tak mi będzie brak ciebie! Jesteś wszystkim, co posiadam!
— Za dwa tygodnie — ułagodził ją z uśmiechem — zatelegrafuję albo przyjadę sam. Bądź dobrej myśli, moje serce.
Wpatrywała się w niego z oddaniem — zakochany głuptas, ona, która była niegdyś rozpieszczoną dziewczynką i beniaminkiem rodziny, a teraz, w swojej płomiennej, trawiącej namiętności, stanowiła taki właśnie typ, jaki ten silny mężczyzna musiał kochać.
Potrząsnęła głową o pięknych, rudawozłotych włosach i posłała mu ręką pocałunek. Potem odeszła, a mężczyźni na peronie przyglądali się z tyłu jej kołyszącemu się, młodzieńczo rześkiemu krokowi.
— To ona... córka Butlera! — powiedział jakiś urzędnik kolejowy do swego kolegi. — No, jak sądzisz? Czegoś lepszego nie może sobie mężczyzna życzyć!
Był to zupełnie naturalny hołd, jaki namiętność i pożądanie zawsze składają młodości i piękności, gdyż dokoła młodości i piękności kręci się świat.
Aż do tej podróży Cowperwood nigdy w życiu nie zajechał jeszcze dalej ku zachodowi, jak do Pittsburga. Jego zdumiewające imprezy handlowe, chociaż tak imponujące, rozgrywały się prawie wyłącznie w monotonnym, spokojnym świecie Filadelfii, tego miasta obłudnej wytworności i różnic klasowych, tego miasta, przypisującego sobie towarzyską wyższość nad Ameryką, dumnego ze swojej przeszłości, ze swego starego bogactwa, ze swojej namaszczonej czcigodności i wszystkich związanych z tym cnót i nawyknień.
Gdy sięgał myślą wstecz, stwierdził, że prawie zupełnie podbił ten zamknięty w sobie świat i dostosował się do jego uświęconych dziedzin, kiedy nastąpiła katastrofa. Istotnie przyjęto go już do najlepszego towarzystwa. Ale teraz był Izmaelem, skazańcem, chociaż stał się na nowo milionerem.
No, ale miał czas, mógł czekać! Przy wyścigu zwyciężają szybcy, powtarzał sobie stale. Tak, a w walce silni. Przekona się jeszcze, czy świat będzie go kopał nogami, czy nie.
O brzasku drugiego dnia wynurzyło się przed nim nagle Chicago.
Spędził dwie noce w komfortowym wagonie pulmanowskim, który sobie specjalnie wynajął — był to wóz, który starał się powetować niewygodę swego urządzenia obfitością pluszu i kryształów — gdy ukazały się pierwsze forpoczty metropolii prerii. Boczne tory, które przecinał jego pociąg, stawały się coraz gęstsze, a na słupach telegraficznych liczba belek poprzecznych rosła tak szybko, że druty sprawiały podczas jazdy wrażenie grubych smug dymu. W odległej dali, bliżej miasta, leżał tu i ówdzie samotny robotniczy domek podmiejski, siedziba jakiejś przedsiębiorczej istoty, która tak daleko od miasta zbudowała swoją chatę, aby przy późniejszym rozroście miasta osiągnąć mały, ale pewny zysk.
Okolica była równinna, płaska jak stół. Porastała ją lekka fala brunatnej trawy zeszłorocznej, kołysząca się łagodnie na wietrze porannym. W niektórych miejscach widać już było połacie świeżej zieleni — pierwsze ślady nowego roku. Jakiś jasny blask spowijał dalekie, mgliste zarysy miasta, jak bursztyn otacza muchę, i nadawał obrazowi jego atmosferę dzieła sztuki, którą Cowperwood potrafił ocenić. Zawsze był wielbicielem sztuki i starał się zostać jej znawcą. Zbiory, jakie nagromadził w Filadelfii, a potem stracił, były jego radością, jego szkołą i jego zgryzotą, a najlżejsze wrażenie pięknego obrazu w naturze wywoływało w nim wzruszenie.
Szyny z prawej i lewej strony ciągle jeszcze mnożyły się bez przerwy. Wagony towarowe ze wszystkich części kraju — żółte, czerwone, niebieskie, zielone, białe — natłoczyły się tutaj. (Przypomniał sobie, że już trzydzieści linii kolejowych zbiegało się w Chicago, jakby to miasto było krańcem świata).
Małe, jedno i dwupiętrowe domki, sądząc z drzewa nowe jeszcze zupełnie, były przeważnie niemalowane, ale już poczerniałe od dymu i poplamione. Na skrzyżowaniach, gdzie czekały tramwaje konne, wozy ciężarowe i dorożki o brudnych kołach, zauważył, jak zaniedbane były ulice. Nie miały bruków, chodniki od strony domów biegły falistymi liniami w dół i w górę. Przed niektórymi domami widać było schodki i platformy, potem znowu na dużej przestrzeni deski bruku leżały bezpośrednio na gliniastym gruncie prerii.
Co za miasto!
Niebawem ukazała się odnoga brudnej, podejrzanej rzeki Chicago River z mnóstwem parskających stateczków transportowych, z czarną, oleistą wodą, z wysokimi, czerwonymi, brązowymi i zielonymi elewatorami zbożowymi, z olbrzymimi, czarnymi placami na węgiel i żółtawobrunatnymi składami drzewa.
Panowało tu życie; widać to było od pierwszego wejrzenia. Nawet w powietrzu unosiło się coś potężnego, co podniecało jego wyobraźnię. Jakie to wszystko inne niż Filadelfia! I tamto miasto miało w sobie coś żywego. Niegdyś wydawało mu się nawet cudowne, jak świat sam w sobie. Ale to miasto, które widział przed sobą, chociaż niewątpliwie bezgranicznie prymitywne, było jednak lepsze. Tutaj było więcej młodości, więcej nadziei.
Pociąg zatrzymał się, gdyż most był wciągnięty. Przepuścił on w każdym kierunku z pół tuzina dużych statków zbożowych i drzewnych, a Cowperwood widział w blasku słońca porannego, przeświecającego pomiędzy dwoma składami węgla, jak grupa marynarzy irlandzkich leniwie wałęsała się po placu, którego mur przytykał do brzegu rzeki. Byli to silni mężczyźni w niebieskich i czerwonych koszulach, przepasani mocnymi rzemieniami, z krótkimi fajeczkami w ustach — wspaniali, zahartowani, opaleni mężczyźni.
Zadawał sobie pytanie, dlaczego mu się tak podobali. To surowe, brudne miasto w jakiś zupełnie naturalny sposób ukazywało mu się w cudownych, artystycznych obrazach. I miało melodię! Świat był tutaj młody, życie rozpoczynało coś nowego.
Może jednak lepiej będzie, jeśli nie pojedzie wcale na Północo-Zachód. Na to i później jeszcze będzie się mógł zawsze zdecydować.
W każdym razie posiadał listy polecające do najwybitniejszych mieszkańców Chicago i postanowił je zaprezentować. Chciał pomówić z rozmaitymi ludźmi ze świata bankowego i zbożowego oraz handlu komisyjnego. Interesowała go także giełda chicagoska, znał bowiem na wylot powikłania tych interesów i przeprowadził tutaj kilka wielkich spekulacji zbożowych.
Pociąg minął wreszcie brzydkie tylne ściany domów i wjechał na szereg źle wybrukowanych peronów, osłoniętych dachami przed deszczem. Pośród wrzawy obładowanych skórzanymi walizami wózków, sapiących parą lokomotyw, biegnących na wszystkie strony podróżnych torował sobie Cowperwood drogę w stronę Canal Street, gdzie z długiego szeregu czekających pojazdów, świadczących o wielkomiejskim ruchu, wybrał sobie dorożkę.
Zdecydował się na najznakomitszy i najwytworniejszy hotel, Grand Pacific, i kazał się tam zawieźć. Po drodze przyglądał się bacznie ulicom, zupełnie tak samo, jak przyglądałby się obrazowi.
Przede wszystkim podobały mu się małe, żółte, niebieskie, zielone, białe i brązowe tramwaje, które toczyły się na wszystkie strony, ciągnione przez zmęczone, wychudłe konie z dzwonkami na szyi. Były to wozy bardzo nędzne, zbudowane jak najprościej, ze złego, jaskrawo malowanego drzewa i ozdobione trochę błyszczącym mosiądzem i szkłem. Ale Cowperwood rozumiał, jakie bogactwa musiały one przynieść, kiedy się miasto rozrośnie. Tramwajami, pamiętał doskonale, zawsze się najwięcej interesował. Bardziej niż interesy giełdowe i bankierskie lubił rozmyślania o tramwajach i o niezbadanych możliwościach, jakie one nastręczały.ROZDZIAŁ DRUGI
ZWIADY
Chicago, z którego rozwojem osobistość Franka Algernona Cowperwooda miała się niebawem tak zespolić!
Komuż mogłyby przypaść wawrzyny z wieńca tej Florencji Zachodu? Chicago, to śpiewające, płomienne miasto, ta wszech-Ameryka, to marzenie młodych chłopców i trampów, ten nieokrzesany, brutalny Tytan! Leżało nad migoczącym jeziorem, król w łachmanach, bełkoczący chłopak wiejski, wygłaszający bohaterski poemat, włóczęga i wagabunda pośród miast, z willami Cezara i dramatyczną potęgą Eurypidesa! Prawdziwe miasto-bard, śpiewające o wielkich czynach i wzniosłych nadziejach, bard, którego buty zatapiały się w głębokim błocie. Zabierz swoje Ateny, Grecjo! Italio, zatrzymaj sobie Rzym! Tutaj był Babilon, Troja, Niniwa najnowszych czasów. Tutaj schodziły się zdumiony Zachód i ufny Wschód i patrzały. Tutaj głodni mężczyźni, zbiegający się z warsztatów i pól, marzący o idyllach i bajkach, budowali królestwo, które z błota wzniosło się do największego blasku.
Z New Yorku, Vermontu, New Hampshire, Maine przybyła najdziwniejsza zgraja, ludzie poważni, cierpliwi, zdecydowani, niezapoznani z najprostszymi bodaj potrzebami kulturalnymi, łaknący czegoś, czego znaczenia — gdyby to osiągnęli — nie potrafiliby nawet odgadnąć, żądni sławy wielkości i zdecydowani zdobyć ją, choć sami nie wiedzieli jak: rozmarzony szlachcic wiejski z Południa, pozbawiony swoich przywilejów; obiecujący student z Yale, Harvardu czy Princetown; zwolniony górnik z Kalifornii i Gór Skalistych z woreczkiem złota lub srebra w ręku. Tutaj znajdował się już oszołomiony cudzoziemiec, któremu nieznajomość obcego języka przeszkadzała w wybiciu się — Węgier, Polak, Szwed, Niemiec, Rosjanin, wszyscy szukający towarzystwa swoich ziomków i lękający się obcoplemiennego sąsiada.
Był tutaj Murzyn, prostytutka, zbrodniarz, oszust, szuler, łowca przygód w najistotniejszym znaczeniu tego słowa. Miasto, w którym była zaledwie garstka ludzi tutaj urodzonych, miasto, przepełnione wyrzutkami z tysiąca innych miast. Jasno świeciły latarnie domów rozkoszy, w karczmach rozbrzmiewały banjo, cytry i mandoliny. Wszystkie marzenia i wyuzdania epoki skupiły się, aby nadać posmak temu nowoodkrytemu cudowi życia zachodniej stolicy — i istotnie, tutaj umiano używać życia.
Pierwszym wybitnym mieszkańcem Chicago, jakiego Cowperwood odwiedził, był prezes Lake City National Banku, największego przedsiębiorstwa finansowego w mieście, posiadającego za przeszło czternaście milionów dolarów depozytów. Bank ten był oddalony tylko o dwa czy trzy bloki domów od jego hotelu i znajdował się na Dearborn Street.
— Niech się pan dowie, kim jest ten człowiek — rozkazał pan Juda Addison, prezes banku, gdy ujrzał, jak gość wszedł do jego prywatnej poczekalni.
Gabinet pana Addisona był w ten sposób otoczony szklanymi ścianami, że gdy tylko wyciągnął głowę, mógł widzieć każdego, kto wchodził do poczekalni, zanim gość jego zobaczył. Twarz Cowperwooda i jego stanowcza siła nie uszły uwadze prezesa. Wieloletnie obycie ze światem bankowym i w ogóle z wielkimi przedsiębiorstwami nadały i zewnętrznemu wyglądowi Cowperwooda ową inteligencję i siłę, jaką obdarzony był z natury. Jak na człowieka lat trzydziestu sześciu, miał wygląd dziwnie opanowany — łagodny, spokojny, przenikliwy, o oczach tak delikatnych jak oczy nowofundlandczyka albo owczarka i tak samo niewinnych i ujmujących. Dziwne to były oczy, łagodne, niekiedy jak oczy dziecka, świeciło z nich gorące, ludzkie zrozumienie, ale w pewnych chwilach stawały się one twarde, a wówczas miotały błyskawice. Były to złudne, nieprzeniknione oczy, które mężczyzn i kobiety w równej mierze uwodziły.
Zagadnięty sekretarz powrócił z listem polecającym Cowperwooda, a w chwilę potem wprowadzono Cowperwooda samego.
Pan Addison wstał mimo woli, co zazwyczaj rzadko czynił.
— Bardzo mi miło poznać pana, panie Cowperwood — powiedział uprzejmie. — Widziałem, jak pan wchodził. Okna są tutaj tak umieszczone, że mogę dojrzeć wszystko. Proszę, niechże pan siada. Czy mogę pana poczęstować jabłkiem?
Otworzył znajdującą się z lewej strony jego biurka szufladę i pokazał kilka błyszczących jabłek, z których podał mu jedno.
— O tej porze zawsze zjadam jabłko.
— Dziękuję bardzo — odpowiedział Cowperwood uprzejmie, badając jednocześnie charakter i zdolności umysłowe swego gospodarza. — Bardzo pan uprzejmy, ale nigdy nie jadam nic między posiłkami. Ponieważ przejeżdżałem właśnie przez Chicago, wolałem okazać panu ten list raczej teraz niż później. Bardzo bym cieszył, gdyby mi pan zechciał opowiedzieć coś o Chicago z punktu widzenia lokaty kapitału.
Podczas gdy Cowperwood mówił, Addison, niski, korpulentny mężczyzna o zdrowym wyglądzie, z siwobrunatnymi włosami na skroniach, sięgającymi aż do konchy usznej, o twardych, błyszczących, trochę mrugających, szarych oczach — człowiek dumny, zażywny, pewien sobie — żuł jabłko i przyglądał się swemu gościowi.
Jak się to często w życiu zdarza, odczuwał on zwykle do ludzi od pierwszego wejrzenia sympatię albo niechęć i przywiązywał dużą wagę do swojej znajomości ludzi. Do Cowperwooda, człowieka, który go zresztą bezgranicznie przewyższał, poczuł mimo swojej zwykłej powściągliwości nieopanowaną wprost życzliwość, nie z powodu listu Drexela, który mówił o „niezaprzeczonym geniuszu finansowym“ Cowperwooda i o korzyści, jaką osiągnęłoby Chicago, gdyby się tam Cowperwood osiedlił, ale w istocie tylko z powodu migoczącego cudu jego oczu.
Indywidualność Cowperwooda, która ani na chwilę nie wychodziła ze swojej rezerwy, promieniowała mimo to jakimś zdumiewającym uczuciem ludzkim, które podbiło bankiera. Obaj ci mężczyźni mieli w sobie — każdy na swój sposób — coś ukrytego, zagadkowego, tylko że filadelfijczyk był znacznie bardziej skomplikowany.
Po Addisonie łatwo było poznać, że uczęszczał do kościoła, był wzorowym obywatelem, zdradzał on pogląd na świat, przed którym Cowperwood nigdy by się nie ugiął. Obaj byli na swój sposób egoistyczni i żądni rozkoszy fizycznych, ale Addison był słabszy, gdyż lękał się — lękał się bardzo — tego, co życie mogło mu złego wyrządzić. Człowiek, który siedział przed nim, nie znał lęku. Addison stale i rozważnie dawał datki na wszelkie zbiórki dobroczynne, poddawał się zewnętrznie nudnym stosunkom towarzyskim, udawał miłość do żony, która już dawno mu się znudziła, i potajemnie zażywał swoich osobistych przyjemności. Człowiek, który siedział przed nim, nie poddawał się niczemu, obcował tylko z bliskimi przyjaciółmi, nad którym wewnętrznie zawsze panował, i robił to, co chciał.
— Jedno panu tylko mogę powiedzieć, panie Cowperwood — odpowiedział Addison. — My tu w Chicago jesteśmy o sobie tak wielkiego zdania, że niechętnie wypowiadamy się szczerze, gdyż obawiamy się, że moglibyśmy się wydać śmieszni. Jesteśmy tutaj najmłodszym synem rodziny, który wie, że może zbić wszystkich innych, ale nie chce tego robić, a w każdym razie jeszcze nie teraz. Nie jesteśmy tak dobrze ułożeni, jak powinniśmy być — czy widział pan zresztą młodego chłopaka, który by był dobrze ułożony? — ale jesteśmy absolutnie pewni, że z czasem nabierzemy manier. Nasze spodnie i buty, nasze marynarki i kapelusze stają się nam co sześć miesięcy za ciasne, więc nie wryglądamy elegancko. Ale mamy grube, mocne, twarde mięśnie i kości, panie Cowperwood, jak się pan niebawem przekona, kiedy pan sobie obejrzy miasto. Wówczas ubranie nasze nie wyda się już panu tak ważne.
Okrągłe, otwarte oczy pana Addisona stały się na chwilę mniejsze i twardsze. W głosie jego zabrzmiała jakaś metaliczna ostrość, a Cowperwood widział, że był szczerze zakochany w obranym przez siebie mieście. Chicago było jego nade wszystko umiłowaną panią. W chwilę później dokoła jego oczu potworzyły się drobne zmarszczki, usta stały się miękkie, uśmiechnął się.
— Chętnie opowiem panu wszystko, co wiem — ciągnął. — Jest tu moc rzeczy interesujących!
Cowperwood uśmiechnął się uprzejmie w odpowiedzi. Pytał o stosunki w tym i owym przemyśle, w tym i owym zawodzie. Tutaj wiał przecież inny wiatr niż w Filadelfii — świeższy i żywszy. Skłonność do obszernych przemówień i malowania zalet rodzimych była typowo zachodnia. Ale podobała mu się jako jedna strona tego życia, bez względu na to, czy będzie miał ochotę dzielić je, czy nie. W każdym razie była ona korzystna dla jego własnej przyszłości. Musiał się uwolnić od swojej więziennej przeszłości, musiał się uwolnić od żony i dwojga dzieci — przez rozwód, bo od obowiązków finansowych nie miał zamiaru się uchylać. Tylko takie swobodne, entuzjastyczne, zachodnie ujmowanie życia mogło go obdarzyć ową niezatroskaną swobodą, za pomocą której przezwyciężyłby tradycyjne przepisy towarzyskie.
„Wystarczam sam sobie“ — to było jego prawo prywatne, ale aby tego dokonać, musiał łagodzić i poskramiać uprzedzenia innych ludzi. Czuł, że ten bankier nie był wprawdzie miękkim woskiem w jego ręku, ale w każdym razie skłaniał się do silnej i użytecznej przyjaźni.
— Wrażenia, jakie odniosłem z tego miasta, są bardzo korzystne, panie Addison — powiedział po krótkim czasie, chociaż w duchu wyznawał sobie, że nie było to pełną prawdą.
Nie miał pewności, czy ostatecznie zdobędzie się na to, aby żyć w takim świeżo wygrzebanym z ziemi, dopiero co budującym się świecie.
— Widziałem tylko część miasta, kiedy jechałem tutaj. Wierzę w pierwsze wrażenie. Chicago ma przed sobą niewątpliwie przyszłość.
— Zdaje się, że jechał pan przez Fort Wayne — odpowiedział Addison z dumą. — W takim razie widział pan najgorszą okolicę. Niech mi pan pozwoli, abym mu pokazał kilka piękniejszych dzielnic. Nawiasem mówiąc, gdzie się pan zatrzymał?
— W Grand Pacific.
— A jak długo zamierza pan tutaj pozostać?
— Tylko dzień lub dwa.
— Niech no pan zaczeka! — powiedział pan Addison wyciągając zegarek. — Przypuszczam, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, aby poznać kilku spośród naszych czołowych mężów. W Union League Club mamy mały pokoik restauracyjny, gdzie się od czasu do czasu spotykamy. Gdyby to panu odpowiadało, mógłby pan o pierwszej pojechać tam ze mną. Niewątpliwie zastaniemy kilku z nich — kilku naszych prawników, handlowców i sędziów.
— Będzie mi bardzo miło — odpowiedział filadelfijczyk z prostotą. — Bardzo pan jest uprzejmy. Tymczasem chciałbym złożyć jedną czy dwie wizyty, a — przy tych słowach wstał i spojrzał na zegarek — do Union Clubu niewątpliwie trafię. Gdzie się znajduje biuro firmy Arneel & Co.?
Na dźwięk nazwiska wielkiego magnata mięsnego, który był jednym z najwybitniejszych klientów banku, Addison wykonał lekki gest uznania. Ten młodzieniec, który był przynajmniej o osiem lat młodszy od niego, wydał mu się nagle przyszłym możnowładcą finansów.
Podczas drugiego śniadania w Union League Club Cowperwood, który odwiedził przedtem czcigodnego, konserwatywnego, zarozumiałego Arneela, a potem przebiegłego dyrektora giełdy, zastał bardzo urozmaicone towarzystwo mężczyzn we wszelkim wieku, od trzydziestu pięciu do sześćdziesięciu pięciu lat. Siedzieli dokoła stołu w zarezerwowanej dla nich sali jadalnej, ozdobionej ciężkimi rzeźbami w czarnym drzewie orzechowym.
Na ścianach wisialy portrety najstarszych obywateli chicagoskich, a kolorowe witraże w oknach świadczyły o próbach osiągnięcia efektów artystycznych.
Zebrani tu byli wszelkiego rodzaju ludzie, niscy i wysocy, chudzi i tędzy, ciemnowłosi i blondyni, o oczach i twarzach przechodzących od tygrysa, rysia i niedźwiedzia aż do lisa, ustępliwego psa mastiffa i mrukliwego buldoga. Ale ludzi słabych nie było w tym doborowym towarzystwie.
Panów Arneela i Addisona poznał już Cowperwood jako charaktery bardzo mądre i opanowane. Innym bardzo zajmującym człowiekiem był Anson Merrill, wysmukły, uprzejmy, układny człowiek, po którym można było poznać, że otaczał się willami, sługami i w ogóle wielkim zbytkiem. Addison przedstawił go jako słynnego króla towarów bławatnych, kupca niewątpliwie przodującego w dziedzinie handlu detalicznego i hurtowego w Chicago.
Do drugiego, pana Rambauda, pioniera budownictwa kolejowego, Addison powiedział żartobliwie:
— Pan Cowperwood przybywa z Filadelfii i nie wie jeszcze, czy ma tutaj stracić swoje pieniądze. Czy nie mógłby mu pan sprzedać trochę tej bezużytecznej ziemi, jaką pan posiada na Północo-Zachodzie?
Rambaud, chudy, blady, czarnobrody mężczyzna o wielkiej energii i stanowczości, który — jak Cowperwood zauważył — ubierał się z większym smakiem niż inni, spojrzał na przybysza badawczo, a jednak z wytworną powciągliwością, z ujmującym, trudnym do odgadnięcia uśmiechem. Spotkał się przy tym w odpowiedzi ze spojrzeniem, które znowu jemu niełatwo było zapomnieć. Oczy Cowperwooda mówiły więcej niż by powiedzieć mogły słowa.
Zamiast więc zażartować powierzchownie, pan Rambaud zdecydował się powiedzieć coś o stosunkach na Północo-Zachodzie. Może tego filadelfijczyka to zainteresuje.
Dla człowieka, który przeszedł w wielkim mieście ciężką walkę o życie i poznał wszystkie strony ludzkiej obłudy i uczciwości, ofiarności i złośliwości, jakie spotyka się wśród warstw panujących prawie każdego miasta amerykańskiego, dla człowieka takiego różnica charakteru u innej grupy w innym mieście nie ma wielkiego znaczenia, ale w każdym razie różnica ta zachodzi. Od dawna już Cowperwood nie wierzył, aby charakter ludzki w jakimkolwiek miejscu czy w jakichkolwiek warunkach klimatycznych lub innych mógł być odmienny. Dla niego cechą najznamienniejszą rasy ludzkiej było to, że posiadała ona pewien szczególny skład chemiczny i mogła być niczym lub wszystkim, zależnie od tego, czego wymagały czas i okoliczności.
W chwilach bezczynności, kiedy był wolny od praktycznych obliczeń — co zresztą nieczęsto się zdarzało — lubił zastanawiać się nad tym, czym jest właściwie życie. Gdyby nie był wielkim finansistą, a przede wszystkim zdumiewającym organizatorem, zostałby może indywidualistycznym filozofem, chociaż określenie to, gdyby sobie w owym czasie w ogóle mógł pod tymi słowami coś wyobrazić, nie wiele by mu powiedziało.
O ile rozumiał, miał do czynienia z materialnymi sprawami życia, a raczej z filozoficznie mniej ważnymi teoriami i prawami, które rządzą sprawami materialnymi i w ten sposób sprowadzają dobrobyt. Szło tutaj o wielkie, powszechne potrzeby środkowego Zachodu, które w jakiś sposób miały się stać dla niego źródłami bogactwa i potęgi, miały przynieść mu poważanie i znaczenie.
W czasie rozmów dzisiejszego południa poznał rozciągłość i charakter imprez giełdowych, wielkie interesy tramwajowe i żeglugowe, niesamowicie rosnącą wartość gruntów, spekulacje zbożowe, interes hotelarski, handel wyrobami metalowymi. Poinformował się o wszelkie możliwe przedsiębiorstwa fabryczne — w jednej fabryce sporządzano wagony kolejowe, w drugiej elewatory, w innej maszyny do wiązania snopów, wiatraki albo maszyny rolnicze. Niewątpliwie kwitł w Chicago nowy przemysł.
W rozmowie z jednym z dyrektorów izby handlowej, do którego miał list polecający, dowiedział się, że na giełdzie tutejszej obracano nielicznymi tylko, a może i żadnymi papierami chicagoskimi. Spekulowano przeważnie pszenicą, kukurydzą i innymi gatunkami zboża. Ważniejszymi papierami wchodnimi prowadzono handel za pomocą własnych linii telegraficznych wyłącznie na giełdzie nowojorskiej.
Gdy Cowperwood obserwował tych ludzi, odznaczających się bez wyjątku tak ujmującą grzecznością, rzucających tak powierzchowne uwagi i troskliwie strzegących swoich dalekosiężnych planów, zastanawiał się, jak też wiodło by mu się w tym towarzystwie. Miał jeszcze do przezwyciężenia wielkie trudności. Żaden z tych mężczyzn, którzy w swój towarzysko-handlowy sposób byli tak uprzejmi, nie wiedział, że Cowperwood jeszcze niedawno temu siedział w więzieniu. Jakże zupełnie inaczej zachowywaliby się wobec niego, gdyby o tym wiedzieli! Żaden z nich nie wiedział, że miał on żonę i dwoje dzieci i nosił się z zamiarem rozwodu i poślubienia dziewczyny, która już teraz zajęła miejsce, jakie niegdyś należało do jego żony.
— Czy poważnie nosi się pan z zamiarem obejrzenia sobie Północo-Zachodu? — zapytał pan Rambaud z zainteresowaniem pod koniec śniadania.
— Stanowczo chcę to zrobić, gdy tylko będę tutaj gotów. Chcialbym najpierw odbyć w tamte strony krótką podróż.
— W takim razie niech pan pozwoli, że go zaznajomię z zajmującym towarzystwem, które jedzie aż do Fargo i Duluth. O czwartej wyjeżdża stąd zarezerwowany wagon — są to przeważnie obywatele chicagoscy, ale też kilka osób ze Wschodu. Cieszyłbym się bardzo, gdyby się pan do nas przyłączył. Ja sam jadę aż do Minneapolis.
Cowperwood z podziękowaniem przyjął tę propozycję.
Teraz nastąpiła długa rozmowa o Północo-Zachodzie, o jego drzewie i pszenicy, o zakupach rolniczych, o bydle i możliwościach inwestycji przemysłowych. Głównym tematem ich rozmowy były stosunki towarzyskie i finansowe w Fargo, Minneapolis i Duluth. Ponieważ pan Rambaud miał pod swoim zarządem rozległe linie kolejowe, przecinające te okolice, wyrażał się oczywiście z ufnością o ich przyszłości.
Cowperwood pojmował wszystko instynktownie. Przeważnie myślał przy tym o gazie, tramwajach, spekulacji ziemią i bankach we wszystkich miejscowościach.
Opuścił wreszcie klub, aby pośpieszyć na umówione spotkania, ale coś z jego indywidualności pozostało w pokoju. Pan Addison, pan Rambaud i inni byli szczerze przeświadczeni, że należał on do najbardziej zajmujących ludzi, jakich widzieli od lat. A jednak prawie nic nie mówił — tylko słuchał.ROZDZIAŁ TRZECI
WIECZÓR W CHICAGO
Po pierwszej wizycie w banku Addisona i swobodnym obiedzie w jego domu prywatnym, Cowperwood zdecydował się nie żeglować dłużej pod fałszywą flagą, przynajmniej o ile szło o samego Addisona. Człowiek ten był zbyt wpływowy i posiadał zbyt rozległe stosunki. A przy tym Cowperwood polubił go bardzo.
Ponieważ zaś zrozumiał, że i skłonność Addisona do niego była silna, graniczyła niemal z oczarowaniem, więc też w dzień czy dwa po powrocie z Fargo, dokąd za poradą Rambauda zrobił wycieczkę, złożył mu wczesnym rankiem wizytę. Postanowił z wolnej i nieprzymuszonej woli opowiedzieć mu bez ogródek o doznanym nieszczęściu i polegał przy tym na życzliwości Addisona, który niewątpliwie będzie tę sprawę widział w korzystnym świetle.
Opowiedział mu więc całą historię, jak został skazany z powodu sprzeniewierzenia w rozumieniu prawa i jak odcierpiał swoją karę w więzieniu okręgów wschodnich. Wspomniał także o swoim rozwodzie i o zamiarze powtórnego małżeństwa.
Addison, który był z nich dwóch słabszy, a jednak dość silny, podziwiał odwagę Cowperwooda. Gość jego był odważniejszy niż on sam potrafiłby być. Ten człowiek został niewątpliwie ściągnięty na samo dno, twarz jego wciśnięto w błoto, a jednak wydostał się znowu na powierzchnię, silny, pełen nadziei i pełen planów.
Bankier znał w Chicago wielu wysoko postawionych ludzi, co do których wiedział doskonale, że początki ich kariery nie zniosłyby dokładnego badania — ale nie widziano w tym nic złego. Niektórzy należeli do lepszego towarzystwa, inni nie, ale wszyscy byli silni. Dlaczego Cowperwoodowi nie miało by być dozwolone zaczynać od początku?
Spojrzał na niego przenikliwie, spojrzał na jego oczy, na jego barczystą postać, na jego subtelną, ładną twarz z wąsikiem nad wargami. Potem wyciągnął do niego rękę.
— Panie Cowperwood — powiedział powoli i starając się ubrać swoje myśli w odpowiednie słowa — nie potrzebuję panu mówić, jak mi się to zajmujące wyznanie spodobało. Byłem przejęty i cieszę się, że złożył je pan przede mną. Nie potrzebuje mi pan o tym nigdy więcej wspominać. W dniu, kiedy ujrzałem pana, wchodzącego do mojej poczekalni, doznałem uczucia, że musi pan być człowiekiem niezwykłym. Teraz wiem o tym. Nie potrzebuje się pan przede mną usprawiedliwiać, niech pan nie sądzi, że przeżyłem na tym świecie przeszło pięćdziesiąt lat, a jeszcze mi zęby nie wyrosły. Ten bank i mój dom są do pańskiej dyspozycji, ilekroć będzie pan chciał z nich korzystać. Nasze stosunki ułożą się zależnie od tego, co przyniesie przyszłość, w każdym jednak razie cieszyłbym się, gdyby się pan osiedlił w Chicago, cieszyłbym się już choćby dlatego, że pana osobiście polubiłem. Jeżeli postanowi pan zamieszkać tutaj, mogę panu niewątpliwie być użyteczny, tak samo jak pan mnie. A teraz niech pan więcej o tej sprawie nie myśli. Będzie pan musiał stoczyć własną walkę, a ja życzę panu w niej powodzenia. Otrzyma pan ode mnie wszelką pomoc, jaką panu będę mógł uczciwie okazać. Niech pan zapomni o tym, co mi pan powiedział, a kiedy pańskie sprawy małżeńskie będą uregulowane, niech mi pan wraz z małżonką złoży wizytę.
Gdy Cowperwood załatwił to wszystko, pojechał znowu pociągiem do Filadelfii.
— Aileen — powiedział, kiedy się z nią znowu spotkał (przyszła na stację, aby go przywitać) — mam wrażenie, że nasza przyszłość jest na Zachodzie. Dotarłem aż do Fargo i obejrzałem sobie wszystko, ale nie sądzę, że musimy udać się aż tak daleko. W tym kraju nie ma nic prócz trawy i Indian. Jakby ci się podobało, Aileen — zapytał żartobliwie — mieszkać w takiej drewnianej chacie, a na śniadanie dostawać grzechotniki i stepowe psy? Czy sądzisz, że wytrzymałabyś to?
— Tak — odpowiedziała Aileen wesoło i przytuliła się do niego, gdyż wsiedli do zamkniętej dorożki. — Wytrzymałabym, gdybyś ty wytrzymał. Z tobą, Franku, pojechałabym wszędzie. Sprawiłabym sobie piękny strój indiański, obszywany skórą i szklanymi paciorkami z pióropuszami, jak to tam noszą, i...
— Dajże spokój! Rzeczywiście! W obozie poszukiwaczy złota myśleć przede wszystkim o stroju, to dopiero pomysł!
— Nie kochałbyś mnie długo, gdybym się brzydko ubierała — odpowiedziała Aileen rezolutnie. — O, tak się cieszę, że jesteś znowu przy mnie!
— A najgorsze jest — ciągnął Cowperwood — że tamten kraj nie jest tak obiecujący jak Chicago. Sądzę, że naszym przeznaczeniem będzie zamieszkać w Chicago. Zrobiłem w Fargo pewną lokatę kapitału, będziemy więc musieli jeździć tam od czasu do czasu, ale mieszkać będziemy w Chicago! Nie chciałbym jednak jechać tam ponownie sam, to mi się nie podoba.
Uścisnął jej dłoń.
— Jeżeli nie potrafimy od razu załatwić tutaj naszych spraw, wprowadzę cię tam po prostu już teraz jako swoją żonę.
— Nie miałeś świeżych wiadomości od pana Stegera? — wtrąciła Aileen.
Miała na myśli starania Stegera, aby nakłonić panią Cowperwood do zgody na rozwód.
— Ani słowa.
— Czy to nie okropne? — westchnęła.
— No, nie przejmuj się tym. Mogło by być jeszcze gorzej.
Pomyślał o okresie, jaki spędził w więzieniu, ona także.
Rzuciwszy jeszcze kilka uwag o charakterze mieszkańców Chicago Cowperwood doszedł z Aileen do zgodnego wniosku, że gdy tylko okoliczności pozwolą, przeprowadzą się oboje do stolicy Zachodu.
O następnych trzech latach, w ciągu których Cowperwood stopniowo uwolnił się zupełnie od Filadelfii i przesiedlił do Chicago, opowiemy w kilku słowach.
Początkowo jeździł tylko po prostu w tę i tamtą stronę, zwłaszcza do Chicago, później także do Fargo. Kazał swemu sekretarzowi Walterowi Whelpleyowi przeprowadzić się do Fargo, aby tam pod jego kierunkiem organizował magazyny, krótkie linie tramwajowe i składy. To zajmujące przedsiębiorstwo otrzymało nazwę Fargoskiego Towarzystwa Budowlanego i Komunikacyjnego, a prezesem jego został Frank A. Cowperwood. Jego filadelfijski adwokat, Harper Steger, zawierał wówczas w jego imieniu wszystkie umowy.
Podczas następnego krótkiego okresu mieszkał w towarzystwie Aileen w hotelu Tremont w Chicago unikając dzięki temu bardziej niż przelotnych spotkań z wybitnymi mężami, których poznał dawniej. Ale zastanawiał się jednocześnie spokojnie nad zagadnieniem chicagoskiego przedsiębiorstwa maklerskiego, nad spółką z jakimś miejscowym maklerem giełdowym, który nie posiadając za dużo ambicji osobistych mógłby go informować o chicagoskich wydarzeniach giełdowych, osobistościach i przedsiębiorstwach. Przy pewnej sposobności zabrał też Aileen do Fargo, gdzie z wyniosłą, znudzoną obojętnością obserwowała rozrastające się miasto.
— O, Franku! — zawołała ujrzawszy brzydki, czteropiętrowy, drewniany hotel, długą, nieładną ulicę handlową z pstrokatą zbieraniną kramów i sklepów z desek i cegieł, krzyczące szeregi domów, sterczących przeważnie przy niebrukowanych ulicach.
Aileen w swoim eleganckim, przylegającym kostiumie, Aileen, obdarzona pewną siebie energią życiową i próżnością, skłonnością do przesadnego stroju, stanowiła jaskrawe przeciwieństwo tej surowej obojętności na wygląd osobisty, jaka charakteryzowała większość mężczyzn i kobiet w tym nowym wielkim mieście.
— Nie myślisz chyba poważnie o tym, aby tutaj mieszkać?
Często zastanawiała się nad tym, kiedy nadejdzie dla niej sposobność odzyskania pozycji towarzyskiej — sposobność błyszczenia. Gdyby nawet jej Frank stał się bardzo bogaty, gdyby zarabiał dużo pieniędzy — znacznie więcej niż kiedykolwiek dawniej — na co by się jej to tutaj przydało? W Filadelfii, przed swoim upadkiem i zanim jeszcze ktokolwiek dowiedział się o ich potajemnym stosunku, zaczął już dbać o nią bardzo hojnie. Gdyby była wówczas jego żoną, przyjęto by ją bez wahania do towarzystwa filadelfijskiego. Ale tutaj, Boże wielki!
Pogardliwie zmarszczyła śliczny nosek.
— Co za ohydne miasto! — to było jedyne, co miała do powiedzenia o tym najbardziej zdumiewająco rosnącym mieście przyszłości Zachodu.
Ale gdy Aileen poznała Chicago z jego pieniącym się życiem, zainteresowało ją to niezmiernie. Cowperwood był wprawdzie bardzo zajęty swymi interesami, ale dbał zawsze o to, aby Aileen nie nudziła się. Nakłaniał ją do zakupów w sklepach i prosił, aby mu o nich opowiadała. Jeździła otwartym powozem po ulicach, elegancko ubrana, w dużym, brązowym kapeluszu, który podkreślał jej różowobiałą twarz i rudawozłote włosy.
Po południu brał także udział w jej przejażdżkach po głównych ulicach. Gdy Aileen po raz pierwszy ujrzała obszerny przepych i piękno Prairie Avenue, North Shore Drive, Michigan Avenue i otoczone pasmami murawy nowe domy na Ashland Boulevard, we krwi jej poczęły śpiewać marzenia, nadzieje i muzyka przyszłego Chicago, zupełnie tak samo, jak się to działo u Cowperwooda.
Wszystkie te wspaniałe domy były tak cudownie nowe. Ale i bogactwo wielkich ludzi w Chicago było przecież nowe.
Zapomniała, że nie była jeszcze żoną Cowperwooda, czuła się już zupełnie tak, jakby nią była.
Ulice były przeważnie brukowane ładnymi, matowo brązowymi płytami, wysadzane rzędami młodych drzew, ozdobione pasmami murawy z miękką, zieloną trawą. Okna domów miały jasne markizy, obrębione ciężkimi koronkami i wzdymające się na czerwcowym wietrze. Wszystko to podobało się jej bardzo, kiedy jechali po szarej, gładkiej jezdni.
Podczas innej przejażdżki skierowali się wzdłuż północnego brzegu jeziora, a Aileen, która przyglądała się niebieskawozielonym falom, dalekim żaglom, mewom, a potem wspaniałym, nowym domom, pomyślała, że z całą pewnością stanie się kiedyś panią jednego z tych cudownych budynków. Jak dumna będzie się wtedy czuła, jak elegancko będzie się ubierała! Urządzą sobie dom przepięknie, z pewnością znacznie ładniej niż dawny dom Franka w Filadelfii, z wielką salą taneczną i jadalnią, gdzie będą mogli wydawać przyjęcia i bale, a Frank i ona będą jako równouprawnieni z tymi mieszkańcami Chicago przyjmowali swoich gości.
— Czy sądzisz, że będziemy mieli kiedyś tak samo piękny dom, Franku? — zapytała go tęsknie.
— Powiem ci, jakie mam zamiary — odpowiedział. — Jeżeli podoba ci się okolica tej Michigan Avenue, możemy sobie już teraz kupić plac i zostawić go chwilowo odłogiem. Gdy tylko nawiążę tutaj odpowiednie stosunki i będę wiedział, że droga moja jest pewna, wybudujemy sobie dom — ale coś naprawdę ładnego, o to możesz być spokojna. Przeprowadzę tę historię rozwodową i wtedy będziemy mogli zacząć. Tymczasem, jeżeli będziemy musieli przeprowadzić się tutaj, będziemy żyli w odosobnieniu. Zgadzasz się na to?
Było między piątą a szóstą, najpiękniejsza pora dnia letniego. Pogoda była dotąd bardzo ciepła, teraz jednak ochłodziło się, a cień położonych od zachodu domów padał na ulicę, przepojoną zapachem lata.
Różnice społeczne nie były jeszcze wówczas w Chicago jaskrawe. Dźwięczny zaprzęg z niklu, srebra, a nawet złota stanowił znamię tego, co człowiek chciał osiągnąć albo już osiągnął. Tutaj, po tej tak wybitnie południowej szosie — Via Appia południowej części kraju — powracali ze swoich miejskich przedsiębiorstw i fabryk do domu wszyscy, co dążyli do wielkiego bogactwa. Zamożni mężczyźni, którzy znali się tylko przelotnie ze stosunków handlowych, kiwali sobie głowami. Eleganckie córki, modnie ubrani synowie, piękne żony — wszyscy jeździli lekkimi powozikami najnowszej mody w stronę miasta, aby zabrać swoich zmęczonych pracą ojców i braci, krewnych i przyjaciół. Powietrze przepojone było radością społecznego pięcia się w górę, żądną młodości i miłości, przyszłością, owym delikatnym, gorącym używaniem życia, które samo dla siebie jest czarem. Zgrabne, piękne, wypielęgnowane konie biegły kłusem, pojedynczo lub parami, po długiej, szerokiej, obramionej trawnikami drodze, której domy błyszczały od bogatego, pięknego zbytku.
— O! — zawołała nagle Aileen na widok silnych, zdrowych mężczyzn, pięknych kobiet, młodych dziewcząt i chłopców, ich powitań i ukłonów, na widok tego bajkowego i cudownego życia. — Chciałabym mieszkać w Chicago. Sądzę, że jest tu ładniej niż w Filadelfii.
Cowperwood, który mimo swoich olbrzymich zdolności tak głęboko upadł w Filadelfii, zagryzł zęby. Jego piękny wąsik w tej chwili ściągnął się niezmiernie pogardliwie. Konie, które trzymał w cuglach, były znakomitymi rumakami, zgrabnymi i ognistymi, o wypieszczonym wyglądzie. Nie znosił wynędzniałych koni. Powoził jak może powozić tylko miłośnik koni, z ciałem wyprostowanym, ożywiając zwierzęta własną energią i własnym ogniem. Aileen siedziała obok niego bardzo dumna i pewna siebie.
— Czy ona nie jest piękna? — powiedziała jakaś pani, kiedy ją wyminęli jadąc ku północy.
— Co za cudowna kobieta! — mówili lub myśleli mężczyźni.
— Widziałaś ją? — zapytał jakiś młody brat siostry.
— Nie troszcz się o nic, Aileen — powiedział Cowperwood z ową żelazną stanowczością, która nie zna porażki. — Będziemy do nich należeli. Nie trap się, będziesz miała w Chicago wszystko, czego pragniesz, i więcej jeszcze.
Jakieś drgnienie przebiegło przez jego palce i poprzez cugle udzieliło się koniom, jakieś rytmiczne wibrowanie, płynące z jego nerwów i będące wyrazem jego duchowej energii. Konie tańczyły jak dzieci. Ocierały się i trącały o siebie głowami i parskały.
Aileen była przejęta nadzieją, pychą i pożądaniem. Ach, tutaj w Chicago być panią Frankową Algernonową Cowperwood, posiadać wspaniały dom, wiedzieć, że rozsyła się karty zaproszeniowe, które są w istocie rozkazami i nie mogą zostać zignorowane!
— O, Boże! — powiadała sobie w duchu. — Gdybyż to wszystko już teraz było prawdą!
Tak bowiem dręczy i boli życie właśnie wtedy, kiedy najwyżej unosi nasze myśli. Obok nich bowiem jest to, co nieosiągalne, urok nieskończoności z jej nieskończonym cierpieniem.
„O, życie! o, młodości! o, przyjaźni!
O, lata, o, nadziejo ty tętniąca!
O, uskrzydlona bólem wyobraźnio,
Na skrzydłach cierpień w wieczną otchłań mknąca!“ROZDZIAŁ CZWARTY
PETER LAUGHLIN AND CO.
Wspólnik, którego Cowperwood znalazł wreszcie w osobie osiadłego z dawna maklera, Petera Laughlina, podobał mu się bardzo.
Laughlin był wysokim, chudym mężczyzną, który prawie całe życie spędził w Chicago przybywszy tutaj jako chłopiec z zachodniego stanu Missouri. Był on typowym chicagoskim maklerem giełdowym dawnego typu.
Cowperwood żywił od najwcześniejszej młodości upodobanie do dziwacznych charakterów i był też przez takich ludzi lubiany; przywiązywali się do niego. Jeśli chciał sobie zadać trud, potrafił dostosować się do najosobliwszego usposobienia prawie każdego człowieka.
Przemierzając po raz pierwszy La Salle Street rozpytywał się o dzielnych giełdziarzy i udzielał im, jednemu po drugim, drobnych zleceń, aby ich poznać. W ten sposób natknął się też pewnego poranku na pośrednika sprzedaży pszenicy i kukurydzy, starego Petera Laughlina, który miał biuro na La Salle Street w pobliżu Madison Street i uprawiał dla siebie i innych skromne spekulacje akcjami zbożowymi i wschodnio-kolejowymi.
Laughlin był mądrym i rozważnym Amerykaninem, pierwotnie zapewne szkockiego pochodzenia; odznaczał się wszystkimi tradycyjnymi wadami amerykańskimi, jak dziwactwo, żucie tytoniu, trywialność i inne drobne przywary. Cowperwood mógł się z pierwszego wejrzenia domyślić, że człowiek ten był kopalnią informacyj o wszelkich ważniejszych bieżących interesach w Chicago, a już sam ten fakt mógł posiadać dużą wartość. A na domiar stary makler był szczery, otwarty, spokojny i zupełnie niepretensjonalny — cechy, które wydawały się Cowperwoodowi wręcz nieocenione.
W ciągu ostatnich lat Laughlin raz czy dwa razy przy osobistych próbach podbicia kursu papierów doznał dotkliwych strat, uważano więc teraz powszechnie, że stał się ostrożniejszy, to znaczy lękliwszy.
„Oto odpowiedni człowiek dla mnie“ — pomyślał Cowperwood i pewnego dnia odwiedził Laughlina, aby nawiązać z nim w małym zakresie stosunki.
— Henry — usłyszał wchodząc do dość wielkiego, ale nieco zakurzonego biura; słowa te mówił stary makler do młodego urzędnika o wyglądzie nienaturalnie poważnym, odpowiedniego pomocnika dla Petera Laughlina — Henry, niech mi pan poda te akcje Pittsburg and Lake Erie.
Gdy spostrzegł wchodzącego Cowperwooda, zapytał:
— Czym mogę panu służyć?
Cowperwood uśmiechnął się. Staruszek spodobał mu się. „Nieźle! — pomyślał. — Zdaje się, że dam sobie z nim radę“.
Przedstawił się teraz i opowiedział, że przybywa z Filadelfii, interesuje się rozmaitymi przedsiębiorstwami chicagoskimi i ewentualnie byłby gotów kupić wszelkie dobre papiery, które mają widoki wzrostu. Przede wszystkim ma ochotę zakupić akcje towarzystwa, posiadającego koncesje miejskie, więc mogącego się rozwijać wraz z rozwojem miasta.
Stary Laughlin, który miał już za sobą sześćdziesiątkę, posiadał miejsce na giełdzie i szacowany był na dwieście tysięcy dolarów, spojrzał na Cowperwooda szyderczo.
— Szkoda — powiedział. — Gdyby pan przybył tutaj o dziesięć albo piętnaście lat wcześniej, mógłby pan w wielu rzeczach wziąć udział od początku. Były tu wówczas na przykład gazownie, które wzięli w swoje ręce Otway i Apperson, a następnie tramwaje. Ja sam opowiadałem swego czasu Eddie Parkinsonowi, jak świetny mógłby zrobić interes, gdyby założył North State Street Line. Przyrzekł mi pakiet akcji, jeżeli przeprowadzi ten interes, ale nigdy mi nie dał ani jednej. Zresztą nie spodziewałem się tego po nim wcale — dodał mądrze z przelotnym spojrzeniem. — Za długo na to siedzę w interesach. W każdym razie i on już tych akcji nie posiada, oskubała go ta banda Michaela Kennely. Tak, tak, gdyby pan tu był przed dziesięciu czy piętnastu laty, mógłby pan może dorwać się do tych interesów. Teraz nie ma już sensu zastanawiać się nad tym. Akcje te stoją już teraz sto sześćdziesiąt.
Cowperwood uśmiechnął się.
— No, tak, panie Laughlin — odpowiedział — pan tu już z pewnością jest dawno na giełdzie. Wie pan widocznie bardzo dużo o tym, co się dawniej działo.
— Owszem, jestem tu od roku 1852 — potwierdził staruszek.
Jego gęste, zaczesane w górę włosy wyglądały jak grzebień koguta, długi podbródek sterczał ku przodowi jak u marionetki. Miał lekko zagięty, orli nos, wystające kości policzkowe i zapadłe, brązowe policzki. Oczy jego były jasne i bystre jak oczy rysia.
— Jeżeli mam być szczery, panie Laughlin — ciągnął Cowperwood — przybywam właściwie do Chicago, aby znaleźć wspólnika do przedsiębiorstwa giełdowego. Ja sam pracuję w branży bankierskiej i giełdowej na Wschodzie. Mam firmę w Filadelfii i miejsce na giełdzie zarówno w New Yorku, jak i w Filadelfii. Posiadam też interesy w Fargo. Każda agentura handlowa może panu udzielić o mnie informacyj. Pan ma tutaj miejsce na giełdzie i niewątpliwie robi pan interesy giełdowe także w New Yorku i Filadelfii. Gdyby się pan ze mną połączył, nowa firma mogłaby to robić bezpośrednio. Jestem człowiekiem zupełnie niezależnym i mam zamiar osiedlić się na stałe w Chicago. Jak się pan zapatruje na to, aby nawiązać ze mną stosunki handlowe? Czy sądzi pan, że pogodzilibyśmy się w tym samym lokalu biurowym?
Gdy Cowperwood chciał być uprzejmy, miał pewien szczególny sposób uderzania koniuszkami palców obu rąk, palec o palec. Jednocześnie uśmiechał się, a raczej promieniał uśmiechem, podczas gdy oczy jego żarzyły się gorącym, ujmującym, niemo czułym blaskiem.
Przypadek chciał, że stary Laughlin znajdował się właśnie teraz w takim nastroju, iż pragnął, aby nadarzyła się podobna okazja jak ta. Był on człowiekiem samotnym, który przy swoim dziwacznym usposobieniu nigdy nie potrafił zaufać kobiecie. Właściwie nigdy nie rozumiał kobiet, a jego stosunki ograniczały się do owych marnych przygód najuboższego gatunku, jakie można sobie kupić za niechętnie dawane pieniądze.
Zajmował trzy małe pokoiki na West Harrison Street, w pobliżu Throup Street, gdzie niekiedy sam gotował sobie jedzenie. Jedyne jego towarzystwo stanowiła mała wyżlica przywiązane stworzenie, które zwało się Jennie i sypiało w jego łóżku.
Jennie była mądra i towarzyska. Cierpliwe czekała przez cały dzień w jego biurze, aż nadszedł wieczór i pan jej mógł iść do domu. Laughlin rozmawiał ze swoją wyżlicą zupełnie jak z człowiekiem (może nawet z większym zaufaniem), przy czym jej spojrzenia, machanie ogonem i inne ruchy traktował jako odpowiedź. Gdy wstawał rano, a wstawał przeważnie bardzo wcześnie, o pół do piątej albo i o czwartej, gdyż sypiał bardzo krótko, wówczas zaczynał dzień od wciągnięcia spodni (kąpał się rzadko i tylko w swoim zakładzie golarskim) i rozmowy z Jennie.
— No, wstawaj, Jennie! — wołał na nią. — Czas już na ciebie. Musimy sobie teraz ugotować kawy i zjeść coś na śniadanie. Widzę, że udajesz, jakobyś jeszcze spała. Ruszajże się nareszcie! Dosyć się już wyspałaś! Akurat tyle, co ja.
Jennie spoglądała na niego czule półotwartym okiem, machała ogonem i poruszała w dół i w górę wolnym uchem.
Gdy Laughlin ubrał się już zupełnie, umył twarz i ręce, zawiązał stary krawat na luźny i wygodny węzeł i podczesał włosy w górę, wówczas Jennie wstawała i swobodnie biegała dokoła, jakby chciała powiedzieć:
„Widzisz, jaka jestem punktualna?“
— Co to znowu za zwyczaj! — odpowiadał wówczas stary Laughlin. — Zawsze jesteś ostatnia. Czy wstałaś już kiedy pierwsza, Jennie? Zawsze pozwalasz staruszkowi wstać najpierw, prawda?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.