- W empik go
Tytuł powinien być metaforą - ebook
Tytuł powinien być metaforą - ebook
Najpierw było Słowo
A Słowa mają moc tworzenia świata
Zastanawiałeś się, co to właściwie oznacza? Krakowski psycholog, specjalista od „głupoty ludzkiej”, otrzymał zadanie rozwikłania zagadki istnienia. W tym celu udał się do amazońskiej dżungli, gdzie nie zważając na przeciwności losu i rosyjskich żołdaków dotrzeć ma do tajemniczej jaskini…
Tytuł powinien być metaforą to powieść, jakiej jeszcze nie było. Lekka, pomysłowa. Obowiązkowa lektura dla wszystkich moli książkowych, którzy czasem się zastanawiają, czym w istocie są światy przedstawione w książkach.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66115-77-4 |
Rozmiar pliku: | 599 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nienawidzę wstępów. Dlatego, jak to się mówi, będą to moje dwa wstępy: pierwszy i ostatni. Jeśli jednak czytelniku trzymasz tę książkę w ręku lub czytasz na jakimś elektronicznym nośniku, oznacza to, że udało się i spełniłem jedno ze swoich największych marzeń: wydałem książkę. Zdaję sobie sprawę z tego, że część czytelników wraca do wstępu w poszukiwaniu jakichś nowych informacji, ale niczego sensacyjnego tu już nie znajdzie.
Kreśląc te słowa, w końcu zrozumiałem, dlaczego wstęp pisze się po stworzeniu właściwego tekstu. Kiedy zabierałem się za pisanie niniejszego dzieła, wydawało mi się, że punktem kluczowym dla niego, będzie coś zupełnie innego. Teraz wiem, że moje dzieło nabrało innego kształtu w trakcie pisania. Czy to dobrze czy źle? Nie mnie to ocieniać.
Tworząc całą strukturę tej opowieści, zastanawiałem się, jak stworzyć historię, która będzie ciekawa, wciągająca, a zarazem pouczająca. Doszło do mnie, że myślenie w tych kategoriach doprowadzi mnie tylko i wyłącznie do szaleństwa. Dlatego zaczynając pisać, założyłem się trzymać dwóch reguł: „Najważniejsza jest historia” i „Nigdy nie zdradzaj zakończenia”.
Nie będę zanudzał czytelnika tłumaczeniem, o co mi dokładnie chodzi, więc opiszę to krótko. Przy pierwszej regule skupiłem się na tym, żeby fabuła, była ciekawa i aby się dużo działo. Mógłbym rozpisywać się nad charakterem postaci, skrupulatnie opisywać przyrodę i wydarzenia, ale uznałem, że to znuży czytelnika. Z tego powodu przede wszystkim skupiłem się na tym, aby akcja szła wartko do przodu. Czy dobrze wybrałem? Nie mam bladego pojęcia, czytelnik to osądzi.
Drugi punkt zapewne nie budzi tyle skrajności. W dobie spoiler alertów i wszelkiej maści kalkowanych opowieści, zaskoczenie widza zakończeniem wydaje się podstawową regułą. To, że widz do końca nie powinien wiedzieć, jak zakończy się historia i co przyniesie następna strona, wydaje się aż oczywistością. Jeśli jednak spojrzymy na większość książek czy filmów, to praktycznie, poza paroma wyjątkami, od razu można się domyślić, co nas czeka. Cóż, można powiedzieć, że wszystkie opowieści kończą się tak samo. Postarałem się mimo wszystko zaskoczyć widza, i sprawić aby do ostatniego akapitu nie wiedział co go czeka na następnej stronie. Czy mi się udało? Niech sprawdzi to czytelnik.
Ktoś może zapytać: „Skoro nie wiesz, czy jest dobra, to jak możesz ją wydać?”. Autor nie jest obiektywny, dlatego prawdziwym weryfikatorem jest ocena czytelnika. Może to arcydzieło, a może po prostu będzie dobra lub zwyczajnie średnia. W każdym razie ja, autor, jestem z niej bardzo zadowolony. Oddając tą książkę tobie, czytelniku, jestem przekonany, że oddaję coś pod czym się mogę podpisać. A co jeśli książka okaże się niczego nie warta? I tak naprawdę będzie się tylko nadawać na papier toaletowy? Wtedy dumnie wstanę i podniosę rolkę tego papieru i krzyknę: „To jest zrobione z mojej książki!”. Mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić, ale lepiej się zabezpieczyć na wszelki wypadek.
Ponieważ nie wiem, jaka jest konstrukcja wstępu będę powoli kończył. Przede wszystkim, nieważne, jaka jest wartość tej książki, chciałem życzyć tobie, czytelniku, kimkolwiek i gdziekolwiek jesteś, przyjemnej lektury. Mam nadzieję, że będziesz się bawił równie dobrze czytając Tytuł powinien być metaforą, jak ja pisząc. I to niech zostanie otwartą obietnicą, którą (oby!)spełnię. Nawet gdyby to miało być ostatnie, co napiszę i wydam.
A tak przy okazji, bez zdradzania zakończenia, główny bohater umiera na końcu.
Przyjemnej lektury życzy
Krzysztof SiwiecTytuł powinien być metaforą
„Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej”, podobno powiedział Albert Einstein. Jest jeszcze wiele innych przysłów, które związaną są z głupotą: „głupich nie sieją”, „lepiej z mądrym się zgubić niż z głupim znaleźć” i moje ulubione „nadzieja matką głupich”.
Tak, głupota – nie ma nic bardziej ludzkiego. W końcu jak zdefiniować coś tak abstrakcyjnego? Nawet czas ma urządzenie do jego odmierzania, a głupota? Nie ma żadnego, jeszcze, urządzenia do mierzenia jej poziomu. Głupie rzeczy przydarzają się wszystkim, od profesora po sprzątaczkę. Każdy kiedyś zrobił coś głupiego. Bo jak ustrzec się przed czymś tak ludzkim? Jak zdefiniować niedefiniowalne? Czy głupota to niewiedza? W takim razie jestem głupi, bo nie znam się na silniku odrzutowym? Nie… to bez sensu. A może to kwestia empirycznego doświadczenia. W końcu jak jesteś dzieckiem i sparzysz się zapałką, to czy postąpiłeś głupio? Teoretycznie tak, bo każdy wie, że ogień parzy, ale jesteś dzieckiem i masz prawo nie wiedzieć, że to czerwone coś na końcu tego małego patyczka potrafi zrobić krzywdę. Jeśli jednak sparzysz się w ten sam sposób ponownie, pamiętając wcześniejsze doświadczenie, to takie zachowanie można nazwać głupim. Jeśli mimo wszystko dalej będziesz, z premedytacją, bawił się w niebezpieczny sposób zapałką, to czy twoje zachowanie należy nazwać głupim czy raczej masz problem innej natury?
Na przykład ból sprawia ci dziwną satysfakcję; nie chciałem powiedzieć o perwersyjnej przyjemności, ale skojarzenie nasuwa się samo. W końcu robić coś głupio to dokonywać złego wyboru, którego w normalnej sytuacji byśmy nie dokonali. Jeśli jednak dokonujemy czegoś z pozoru głupiego, ale z pewnym zamysłem i planem, to ciężko takie działanie nazwać głupim. Stąd kolejne popularne przysłowie „coś, co jest głupie, ale działa, wcale nie jest takie głupie”.
Nie ma bardziej ludzkiej przypadłości niż głupota. Nie bez przyczyny informatycy uważają, że nie stworzymy prawdziwej sztucznej inteligencji, jeśli nie nauczymy robotów głupoty. A jak uczyć czegoś, czego staramy się uniknąć! Jak stworzyć algorytm, który tworzyłby pojęcie głupoty i opisał go w postaci zera i jedynek? Rozwikłanie zagadki głupoty byłoby swoistym kamieniem milowym w poznaniu istoty człowieczeństwa i tego, co to znaczy być człowiekiem.
To fascynujące i zdumiewające, ile można się nauczyć, próbując zrozumieć istotę tego zjawiska. Dlatego ten temat zawsze mnie fascynował. Jeszcze będąc na trzecim roku studiów, temat ten mnie zainteresował i zacząłem go zgłębiać. Jednak dopiero na studiach doktoranckich miałem szansę naprawdę przyjrzeć się temu zagadnieniu szerzej i bardziej dogłębnie. Stało się to moim głównym obszarem zainteresowania. Można by wręcz rzec, że jestem istnym „głuptologiem”, aczkolwiek te określenie jest tak – przepraszam, że użyję tego zwrotu – idiotyczne, że aż głupie, więc nie powinienem go używać. Pracując w katedrze psychologii starałem się rozwikłać tę tajemnicę. Postanowiłem badać, jak głupie działania wpływają na mózg i które jego części są odpowiedzialne za robienie czy mówienie głupot. Po początkowej euforii szybko okazało się, że określenie takiej zależności jest niemożliwie. Nawet grupa kontrolna dawała kompletnie sprzeczne wyniki. Szybko zrozumiałem, że moja metoda była błędna, w końcu nawet jeśli ktoś robi głupotę, ale wskazaną przez naukowca, to wcale nie czynię głupio, tylko wykonuje polecenia. Szkoda, że dotarło to do mnie za późno… I nie, nie powiem, że zachowałem się głupio, raczej zrobiłem błąd. Porzuciłem pracę badawczą i zająłem się pracą dydaktyczną. Obecnie tłumaczę studentom definicję głupoty, błędu i tym podobnych oraz, raz do roku, jadę na jakąś konferencję naukową, gdzie dam lub posłucham jakiegoś dobrego wykładu.
Czasem zastanawiam się, czy moje zainteresowanie tematem nie sprawiło, że utknąłem w jakimś, tajemniczym miejscu lub czasie, z którego nie mogę się wyrwać. Zastanawiam się, ja, rocznik 1982, wychowany w dobrej rodzinie. Ojciec prawnik, mama lekarz – obydwoje nie byli pierwszym pokoleniem w swoich zawodach. Co mnie, wzorowego ucznia, szachistę, lubiącego sport i muzykę, podkusiło skupić się na tak kuriozalnym zagadnieniu, jak głupota. Gdyby nie mój wewnętrzny szacunek do samego siebie i mojej fascynacji, powiedziałbym, że byłem głupi. Sądzę jednak, że po prostu byłem naiwny. Takie myśli dręczą mnie akurat teraz, kiedy jestem na piątej stronie studenckiego elaboratu, który dostałem do ocenienia i właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że nie pamiętam nic z ostatnich czterech, czyli praktycznie z całości. Tak, do jest dobry moment, żeby przerwać i odejść od swojego malutkiego biureczka w małym pokoiku, który szumnie nazywany jest moją „katedrą”. W tym momencie wszedł mój utalentowany i bystry kolega. Młodszy, ale już z odpowiednim grantem przyznanym przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego za swoje „epokowe” badania nad pamięcią. Od pół roku właściwie nic nie robi, tylko przychodzi, otwiera gazetę, podokucza mi, wypiję kawę i pójdzie do laboratorium sprawdzić, jak doktoranci sobie radzą. Wszedł i złośliwie się uśmiechnął.
– Cześć. – powiedział szybko i rzucił swoją torbę ze służbowym laptopem pod swoje małe biureczko. Zapomniałem dodać wcześniej, że moją „katedrę” dzielę z tą gwiazdą.
– Co słychać? Jak prace? – zapytał, patrząc na stos wydrukowanych i zbindowanych zeszytów.
– Powoli. – odpowiedziałem spokojnie.
– Jak zwykle. Spoko, ja mam tak, że po trzeciej pracy to już nie wiem, co czytam. – Usiadł za swoim biurkiem i wyciągnął egzemplarz dzisiejszej gazety, rzucając szybko okiem na nagłówki.
I wtedy przyszedł ten moment, kiedy nie chciałem, ale musiałem zagaić rozmowę, żeby nie wyjść na gbura.
– A co u ciebie? Jak badania?
Oderwał wzrok od gazet i popatrzył na mnie swoimi dziwnie okrągłymi oczami.
– A dobrze, badania idą w dobrym kierunku, w domu dzieci zdrowe i wszystko w należytym porządku – opowiedział i wrócił do lektury. – A u ciebie? – zapytał, chyba z grzeczności.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałem kiwając głową. Nie chciałem gadać, a sam nie miałem czym się pochwalić, więc uznałem, że to wystarczy.
– To bardzo dobrze – ostatni raz odkleił wzrok od gazety.
„Taa... świetnie”, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno.
I siedzieliśmy sobie tak w ciszy. Wróciłem do swoich prac, a mój kolega dalej czytał gazetę. Nagle postanowił mi przerwać pasjonującą lekturę wiadomością:
– A, byłbym zapomniał – odłożył gazetę, otworzył szybko szufladę i zaczął coś tam grzebać. Spojrzałem na niego z politowaniem, ale i zaciekawieniem, cóż to on takiego tam ma. W końcu, wyjął małą białą kopertę. Wstał i podszedł do mnie, trzymając wyciągniętą rękę z kopertą na końcu. Stanął przed moim biurkiem i ciągle trzymał swoją rękę z korespondencją.
– To dla ciebie. Przyszło wczoraj. Odebrałem, gdy byłeś na zajęciach. – powiedział, trzymając ją cały czas.
Powoli odłożyłem studencką pracę i wziąłem małą białą kopertę do ręki. Była cienka, ale papier był dobrej jakości. Spojrzałem, adres się zgadza. Na początku uznałem, że to pewnie reklama, w końcu, kto dzisiaj listy wysyła? Spojrzałem na nadawcę i (przepraszam że użyję tego zwrotu, ale dobrze odda mój stan ducha w tamtym momencie) zgłupiałem. Nadawcą był Karol Ulczek.
Matka Rosja
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej