- W empik go
U kresu sił. The end of the Tether - ebook
U kresu sił. The end of the Tether - ebook
U kresu sił (The End of the Tether) autorstwa Josepha Conrada, w edycji dwujęzycznej polsko-angielskiej, to jeden z kluczowych utworów tego mistrza literatury. Przełożona przez Anielę Zagórską, powieść przenosi czytelników na tło morza i lądów, łącząc w sobie dramatyczne wątki z głęboką analizą ludzkiej kondycji. Fabuła książki koncentruje się na kapitanie parowca „Sofala”, który zmierza do lądu. Opisane w powieści malownicze, ale i surowe otoczenie – „bagienne wybrzeże” oraz „oślepiające światło” – odzwierciedla wewnętrzne zmagania bohaterów. Conrad z mistrzowską precyzją przedstawia życie marynarzy, którzy stają w obliczu niepewności i kryzysów osobistych. Joseph Conrad, znany z głębokiego zrozumienia ludzkiej psychiki oraz wyjątkowego stylu narracyjnego, uznawany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy anglojęzycznych. Jego dzieła, mimo że napisane w języku angielskim jako obcokrajowiec, wciąż fascynują czytelników na całym świecie. „U kresu sił” jest doskonałym przykładem jego umiejętności w kreowaniu antybohaterskich postaci oraz w głębokiej analizie moralnych dylematów. Książka ta to doskonała lektura dla miłośników literatury klasycznej oraz dla tych, którzy pragną zgłębić aspekty modernizmu i psychologii postaci. Dzięki tej dwujęzycznej edycji czytelnicy mogą w pełni doświadczyć bogactwa Conrada zarówno w oryginalnej wersji angielskiej, jak i w polskim tłumaczeniu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-658-3 |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Gdy parowiec Sofala skręcił ku lądowi, niskie błotniste wybrzeże jeszcze długi czas wyglądało jak smuga ciemności ciągnąca się za pasem rozjarzonego blasku. Promienie słońca, padając z siłą na spokojne morze, rozbijały się o diamentową powierzchnię w migotliwy pył, w olśniewającą, świetlistą mgłę, która oślepiała oczy i nużyła mózg ruchliwym blaskiem.
Kapitan Whalley nie patrzył na morze. Siedział w obszernym trzcinowym fotelu, wypełniając go całkowicie swoją osobą; gdy serang się zbliżył i powiedział zniżonym głosem że trzeba kurs zmienić, kapitan podniósł się natychmiast i stał z twarzą zwróconą ku przodowi, podczas gdy dziób statku obracał się o ćwierć koła. Kapitan nie odezwał się ani słowem, nie wydał nawet sternikowi rozkazu aby utrzymać ten sam kurs. Zamiast kapitana wymruczał rozkaz serang, podeszły wiekiem, zwinny, drobny Malaj o bardzo ciemnej skórze. A Whalley znów zasiadł w fotelu na mostku kapitańskim i utkwił oczy w pokładzie.
Nie spodziewał się ujrzeć nic nowego na owym morskim szlaku. Pływał wzdłuż tych brzegów już od trzech lat. Od Low Cape do Malantanu odległość wynosiła mil pięćdziesiąt; stary parowiec odbywał tę drogę w sześć godzin z prądem albo siedem przeciw prądowi. Potem sterowało się prosto na ląd i wkrótce trzy palmy ukazywały się na widnokręgu, wysokie i smukłe, stykając się rozczochranymi głowami, jakby powierzały sobie plotki o ciemnych mangrowiach. Dziób Sofali obracał się ku ciemnemu pasowi lądu; w pewnej chwili, gdy statek zbliżał się doń ukośnie, ukazywało się na wybrzeżu kilka jasnych, jakby lustrzanych odłamków; było to ujście rzeki, napełnione wodą po brzegi. Potem statek sunął przez brunatną ciecz — złożoną z trzech części wody i jednej części czarnej ziemi — między niskimi brzegami, złożonymi z trzech części czarnej ziemi i jednej części słonawej wody; dążył naprzód mozolnie, jak to czynił co miesiąc przez ostatnich lat siedem lub więcej, na długi czas zanim kapitanowi Whalleyowi przyszło na myśl, że będzie miał coś wspólnego z tym parowcem i jego podróżami nie podlegającymi nigdy zmianom.
Stary statek powinien był znać drogę lepiej niż jego załoga, z której nikt tak długo na Sofali nie służył; lepiej niż wierny serang zabrany przez Whalleya z jego poprzedniego statku (zadaniem seranga było trzymanie wachty kapitańskiej); lepiej niż sam kapitan, który dowodził Sofalą zaledwie przez trzy ostatnie lata. Można było ufać parowcowi że z kursu nie zejdzie. Jego kompas nie zawodził. W podróży nie było nigdy z tym statkiem kłopotu, jak gdyby jego sędziwość zaopatrzyła go w wiedzę, mądrość i spokój. Przybijał do brzegu, nie odchylając się ani trochę od swego kierunku i trzymał się wyznaczonego czasu prawie co do minuty. Czy kapitan siedział na mostku z oczami wbitymi w pokład, czy leżał bezsennie w łóżku, mógł zawsze powiedzieć gdzie się statek znajduje, oznaczyć dokładnie jego miejsce na szlaku, po prostu obliczywszy dni i godziny. Znał dobrze ten monotonny objazd handlowego parowca, w górę i w dół przez cieśniny; znał jego rozkład, towarzyszące mu widoki, spotykanych po drodze ludzi. Najpierw Malakka; statek wchodził do portu w dzień i wychodził o zmierzchu, a potem przecinał niezmiennym fosforyzującym szlakiem ten wielki trakt Dalekiego Wschodu. Mrok i błyski na wodzie, jasne gwiazdy na czarnym niebie, czasem światła parowca w drodze do kraju, sunące w prostej linii środkiem traktu, to znów nieuchwytny cień tubylczego statku o żaglach z mat, mijający Sofalę szybko i cicho — rano zaś, po drugiej stronie cieśniny, płaskie wybrzeże.
W następnym miejscu postoju, o południu, owe trzy palmy nad ospałą rzeką. Jedyny biały mieszkający w tej osadzie był człowiekiem młodym, dawnym marynarzem, z którym Whalley zaprzyjaźnił się w ciągu licznych podróży. Sześćdziesiąt mil dalej parowiec zatrzymywał się znów w głębokiej zatoce z paru domami na brzegu. I tak dalej w kółko; statek przybijał do brzegu i płynął dalej, brał tu i ówdzie ładunek, a na zakończenie płynął spokojnie jakieś sto mil przez labirynt drobnych wysepek aż do rozległego miasta zamieszkanego przez krajowców. Stary parowiec wypoczywał tam trzy dni, zanim wyruszył w odwrotnym kierunku, oglądając te same brzegi ze strony przeciwnej, słysząc te same głosy w tych samych miejscowościach, aż do macierzystego portu Sofali na wielkim wschodnim szlaku; w tym porcie statek zakotwiczał się prawie naprzeciwko ogromnej kamiennej budowli — urzędu portowego — i czekał na chwilę wyruszenia w ten sam objazd długości tysiąca sześciuset mil, objazd trwający dni trzydzieści.
Niewiele było w tym życiu rozmachu jak na kapitana Whalleya, Henryka Whalleya zwanego Harrym Śmiałkiem — z Kondora, klipra wówczas słynnego; niewiele rozmachu jak na człowieka, który służył w sławnych firmach, dowodził sławnymi statkami (kilka z nich było jego własnością); który dokonał sławnych podróży, był pionierem nowych dróg i nowych gałęzi handlu; który sterował po nie zbadanych jeszcze szlakach mórz Południa i oglądał wschód słońca z wysp na mapie nie oznaczonych.
Pięćdziesiąt lat służby marynarskiej, z czego czterdzieści na wschodnich morzach („terminowałem dość gruntownie", mawiał z uśmiechem) sprawiło, że był zaszczytnie znany całemu pokoleniu armatorów i kupców we wszystkich portach, począwszy od Bombaju aż hen tam, gdzie Wschód stapia się z Zachodem na wybrzeżach obu Ameryk. Jego sława została uwieczniona — niezbyt wielkimi lecz wyraźnymi głoskami — na mapach admiralicji. Była tam przecież, gdzieś między Australią a Chinami, wyspa Whalleya i rafa Kondora. Na tę niebezpieczną formację koralową słynny kliper nadział się kiedyś i tkwił tam przez trzy dni; kapitan na czele załogi jedną ręką wyrzucał ładunek za burtę, a drugą odpierał od statku całą flotyllę wojennych łodzi z dzikimi tubylcami. Ani wyspa ani rafa nie istniały wówczas oficjalnie. W jakiś czas potem oficerowie Jej Królewskiej Mości z parowca Fusilier, wysłani aby tamten szlak zbadać, wybrali owe dwie nazwy w dowód uznania dla przedsiębiorczości człowieka i solidności statku. Poza tym każdy kogo to interesuje może stwierdzić w Skorowidzu powszechnym (tom II str. 410), że opis „szlaku Malotuor Whalley“ zaczyna się od słów: „Wygodna droga, odkryta w 1850 przez kapitana Whalleya na statku Kondor“ itd., a kończy się gorącym poleceniem tej drogi skierowanym do żaglowców, wychodzących z portów chińskich w czasie od grudnia do kwietnia włącznie i kierujących się na południe.
Był to najczystszy zysk jaki Whalley w życiu osiągnął. Nic nie mogło odebrać mu zdobytej sławy. Przebicie Kanału Sueskiego, jak wysadzenie tamy, wypuściło na Wschód roje nowych statków, nowych ludzi i nowe metody handlu. Zmieniło oblicze wschodnich mórz a nawet ich ducha, tak że dawne doświadczenia kapitana Whalleya straciły wartość dla nowej generacji marynarzy.
W tamtych zamierzchłych czasach obracał kapitan Whalley wielu tysiącami funtów — i własnych, i należących do jego mocodawców; zajmował się uczciwie, jak się tego od kapitana wymaga, sprzecznymi interesami armatorów, dzierżawców statków i akcjonariuszy. Nie stracił nigdy okrętu i nie zgodził się ani razu na niewyraźną transakcję; był jeszcze w pełni sił, gdy się przeżyły warunki, które pomogły mu do zdobycia sławy. Pochował żonę (w zatoce Peczili), wydał córkę za człowieka, którego niefortunnie wybrała i stracił majątek więcej niż średni wskutek bankructwa słynnej Travancore and Deccan Banking Corporation, której upadek wstrząsnął Wschodem jak trzęsienie ziemi. A teraz miał już sześćdziesiąt siedem lat.II.
Dźwigał swoje lata dzielnie, a bankructwa się nie wstydził. Nie on jeden wierzył w trwałość Banking Corporation. Ludzie, którzy w sprawach finansowych byli równie biegli jak on w sprawach nawigacji, pochwalali przezorność, z jaką rozporządził swymi kapitałami i sami stracili wiele pieniędzy w olbrzymim krachu. Na tym jedynie polegała różnica między Whalleyem a tamtymi, że on stracił wszystko. A jednak nie wszystko. Pozostał mu z przepadłego majątku bardzo ładny mały bark, Piękne Dziewczę; kapitan kupił go aby mieć jakieś zajęcie, gdy się z pracy wycofa — kupił go „dla zabawy“ — jak to sam określał.
Na rok przed wydaniem córki za mąż oświadczył jej najformalniej że ma morza dosyć. Ale gdy młoda para osiadła w Melbourne, doszedł do przekonania iż nie może czuć się szczęśliwy na lądzie. Był urodzonym kapitanem marynarki handlowej i żeglarstwo dla rozrywki nie mogło go zaspokoić. Potrzebował żyć w złudzeniu że prowadzi wciąż interesy, a kupno Pięknego Dziewczęcia zabezpieczyło ciągłość jego życia na morzu. Przedstawiał bark znajomym w różnych portach jako swoje „ostatnie dowództwo“. Kiedy już będzie zbyt stary żeby prowadzić statek, wycofa bark z obiegu i uda się na ląd, oczekując śmierci, w testamencie zaś poleci aby w dzień jego pogrzebu wyholowano statek na głębię i tam zatopiono go z honorami. Córka nie będzie miała o to żalu, że nie chciał aby ktoś obcy dowodził po nim ostatnim jego statkiem. Wobec majątku, który miał jej zostawić, wartość pięćsettonowego barku nie miała żadnego znaczenia. Krzepki starzec opowiadał to wszystko znajomym z żartobliwym błyskiem w oku; miał za wiele żywotności aby oddawać się sentymentalnym żalom, czuło się jednak w tych słowach trochę smutku, gdyż kapitan był mocno w życiu zakorzeniony; czerpał prawdziwą przyjemność z różnych jego wrażeń i darów, z wysokiego szacunku jakim się cieszył, z bogactwa, z miłości do córki i z obcowania ze swym statkiem, rozrywką samotnych, bezczynnych dni.
Urządził sobie kajutę zgodnie ze swym wyobrażeniem o komforcie na morzu. Duża półka na książki (lubił bardzo czytać) zajmowała jedną ścianę; naprzeciw łóżka wisiał portret jego nieboszczki żony, płaskie malowidło olejne ciemne w kolorze; przedstawiało profil młodej kobiety o długim czarnym loku. Trzy chronometry tykały Whalleyowi na dobranoc i witały go przy obudzeniu, współzawodnicząc z sobą szybkością rytmicznych głosików.
Wstawał co dzień o piątej. Oficer z nocnej wachty, pijąc wczesną filiżankę kawy na rufie obok steru, wysłuchiwał przez duży otwór mosiężnego wentylatora wszystkich plusków, sapań i parskań zwierzchnika przy myciu. Potem następował przeciągły, basowy pomruk modlitwy Pańskiej recytowanej głośno z powagą. Po upływie pięciu minut głowa i barki kapitana Whalleya wyłaniały się z wejściówki. Przystawał zawsze chwilę na stopniach, rozglądając się po widnokręgu; patrzył w górę na ustawienie żagli i wdychał głębokimi haustami świeże powietrze. Dopiero wówczas wstępował na tylny pokład, odpowiadając na rękę podniesioną do daszka czapki majestatycznym i łaskawym: „Dzień dobry panu“.
Chodził po pokładzie sumiennie aż do ósmej. Z rzadka, nie częściej niż dwa razy na rok, musiał się posługiwać grubą laską podobną do maczugi; dolegała mu sztywność w biodrze — lekka reumatyczna przypadłość, jak sądził.
Poza tym nie znał żadnych cielesnych dolegliwości. Na odgłos dzwonka wzywającego na śniadanie schodził aby karmić kanarki, nakręcać chronometry i zająć pierwsze miejsce za stołem. Naprzeciw tego miejsca wisiały wielkie fotografie córki kapitana, jej męża i dwojga małych dzieci o tłuściutkich nóżkach — jego wnuków; wszystkie fotografie były w czarnych ramkach wpuszczonych w klonową gródź kajuty. Po śniadaniu kapitan ścierał własnoręcznie ściereczką pył z tych fotografii i odkurzał olejny portret żony miotełką z piór, wiszącą zawsze na małym mosiężnym haczyku obok ciężkiej złotej ramy. Następnie zamykał drzwi od kajutkompanii i zasiadał na kanapce pod portretem aby przeczytać rozdział z grubej Biblii kieszonkowej — jej Biblii. Ale trafiały się dnie, kiedy zamiast czytać siedział jakie pół godziny z zamkniętą Biblią na kolanach, z palcem wsuniętym między kartki. Może przypomniał sobie nagle jak bardzo żona lubiła żeglować.
Była dzielnym marynarzem i prawdziwą kobietą. Kapitan uważał po prostu za artykuł wiary, że nie istniało nigdy i nigdzie, ani na lądzie ani na morzu, weselsze i milsze ognisko domowe niż właśnie to pod tylnym pokładem Kondora; wielka kajutkompania jaśniała bielą i złotem, uwieńczona niewiędnącymi nigdy girlandami kwiecia jakby na wieczne święto. W środku każdej z drewnianych płyt grodzi kapitanowa wymalowała pęk kwiatów ojczystych, a ta praca pełna miłości zajęła jej cały rok.
Dla kapitana pozostało to na zawsze cudem sztuki, najwyższym osiągnięciem gustu i techniki malarskiej; co się zaś tyczyło starego Swinburne’a, pierwszego oficera, za każdym razem gdy schodził na posiłki, stawał przejęty zachwytem nad postępującą wciąż pracą kapitanowej. „Po prostu chciałoby się powąchać te róże", oświadczał, wciągając nosem lekki zapach terpentyny, przenikający w owych czasach jadalnię; z powodu tego zapachu (jak się później Swinburne przyznał) stary oficer zabierał się do jedzenia trochę mniej ochoczo niż zwykle.
Ale nic nie przeszkadzało rozkoszować się śpiewem pani Whalley.
— Pani kapitanowa to istny słowik, panie kapitanie — wypowiadał Swinburne z miną znawcy, wysłuchawszy do końca pieśni, którą się rozkoszował w skupieniu, pochylony nad luką świetlną.
W piękną pogodę, podczas drugiej psiej wachty obaj mężczyźni słuchali trylów i rulad rozlegających się w kajucie przy akompaniamencie pianina. W sam dzień swoich zaręczyn kapitan napisał do Londynu po pianino, ale już przeszło rok byli po ślubie, gdy dotarło do nich, okrążywszy przylądek Dobrej Nadziei. Przyszło w wielkiej pace stanowiącej część pierwszego frachtu wysłanego bezpośrednio z Londynu do Hong-Kongu i zostało wyładowane w porcie — a było to wydarzenie, które ludziom krzątającym się dziś po ruchliwych bulwarach tego miasta wydaje się równie odległe i mgliste jak zamierzchłe wieki historii.
Kapitan Whalley w ciągu takiej półgodzinnej samotności przeżywał całe swe życie wraz z jego romantyzmem, jego idyllą i jego smutkiem. Musiał sam zamknąć żonie oczy. Odeszła spod sztandaru jak żona marynarza i w głębi ducha była marynarzem. Kapitan odczytał nad nią pogrzebowe modlitwy z jej własnej książki do nabożeństwa i głos nie załamał mu się ani razu. Podniósłszy oczy znad książki, zobaczył naprzeciw siebie starego Swinburne’a z czapką przyciśniętą do piersi; poorana, schłostana przez wichry, nieporuszona twarz oficera ociekała kroplami wody jak złom czerwonego granitu wśród ulewy. Stary wilk morski mógł sobie na płacz pozwolić, lecz kapitan musiał doczytać modlitwę do końca. Rozległ się plusk; a potem Whalley niewiele już pamiętał z tego co się działo przez kilka najbliższych dni. Stary marynarz z załogi, władający dobrze igłą, uszył dla dziecka żałobną sukienkę z czarnej sukni matki.
Nie wyglądało na to aby kapitan mógł kiedy zapomnieć — lecz życia przegrodzić tamą nie można, jak się przegradza ospały strumień. Życie wystąpi z brzegów i popłynie nad ludzką zgryzotą, zamknie się nad smutkiem jak morze nad martwym ciałem, bez względu na to ile miłości poszło na dno. Ale świat nie jest zły. Ludzie okazali kapitanowi wiele dobroci, szczególniej pani Gardner, żona starszego wspólnika z firmy Gardner, Patteson i Sp., do której Kondor należał. Pani Gardner zaproponowała że zajmie się małą i we właściwym czasie zabrała ją do Anglii (była to wówczas podróż nie lada — nawet pocztą lądową) razem z własnymi córeczkami, aby dopełnić jej wychowania. Upłynęło dziesięć lat, zanim kapitan Whalley znów córkę zobaczył.
Już jako malutka dziewczynka nie bała się złej pogody i prosiła ojca aby ją brał na pokład; umieszczał ją na piersi pod nieprzemakalnym płaszczem, skąd się przyglądała jak wielkie bałwany walą się na Kondora. Kotłowanina i huk fal zdawały się napełniać jej duszyczkę niewypowiedzianą rozkoszą. „Marnuje się, powinna być chłopcem“, żartował kapitan Whalley. Nazwał ją Ivy, czyli Bluszcz ze względu na dźwięk tego słowa; pociągnęła go także jakaś niewyraźna asocjacja. Ivy oplotła się mocno wokół jego serca; pragnął aby wspierała się zawsze na ojcu jak na potężnym filarze i zapominał, póki była malutka, że z natury rzeczy Ivy wybierze sobie pewnie kogoś innego aby wesprzeć się na nim. Ale tak kochał życie, że nawet kiedy ta chwila nadeszła, potrafił wyciągnąć zeń pewne zadowolenie, niezależnie od głębokiego poczucia straty.
Kupił bark Piękne Dziewczę, chcąc zapełnić czymś swoją samotność i wkrótce potem wziął niezbyt korzystny ładunek do Australii tylko po to aby zobaczyć córkę w jej własnym domu. Nie czuł się tam dobrze, lecz nie dlatego że Ivy wspierała się teraz na kimś innym; po prostu przekonał się, iż wybrana przez nią podpora wygląda przy bliższym zbadaniu na „dość słabą tyczkę“ — nawet pod względem zdrowia. Sztuczna uprzejmość zięcia jeszcze mniej przypadła Whalleyowi do gustu niż sposób w jaki zięć obracał pieniędzmi, które Ivy dostała w posagu. Ale nie zdradził się ze swymi obawami. Tylko w dniu wyjazdu, gdy stał już przy otwartych drzwiach hallu, trzymając ręce córki i patrząc spokojnie w jej oczy, powiedział:
— Ty wiesz, kochanie, że wszystko co mam należy do ciebie i twoich bąków. Pamiętaj żebyś zawsze pisała do mnie otwarcie.
Odpowiedziała mu prawie nieznacznym skinieniem głowy. Podobna była do matki z barwy oczu, z charakteru, a także i z tego że rozumiała go prawie bez słów.
Oczywiście była zmuszona do niego się zwrócić, a przy czytaniu niektórych jej listów kapitan Whalley podnosił białe brwi wysoko. Zresztą uważał, że możność zaspokajania wszystkich życzeń Ivy jest najpiękniejszą nagrodą jego życia. Pierwszy raz od śmierci żony odczuł pewną radość. Charakterystyczne było dla kapitana, że na skutek ciągłych niepowodzeń zięcia powziął dlań na odległość coś w rodzaju sympatii. Ten człowiek rozbijał się o brzeg tak nieustannie, iż byłoby po prostu niesprawiedliwością przypisywać to wyłącznie niedbałemu prowadzeniu statku. Tak, tak! Kapitan wiedział dobrze jak się rzecz miała. Był to pech. Sam Whalley cieszył się szczęściem wprost niebywałym, ale widywał bardzo wielu dzielnych ludzi — nie tylko marynarzy — idących na dno jedynie dlatego że mieli pecha, i dzięki temu umiał się poznać na złych symptomach. Z tych względów kapitan zaczął głęboko się zastanawiać w jaki sposób zabezpieczyć najlepiej wszystko co posiadał, gdy po wstępnej fali pogłosek (dosięgły go najpierw w Szanghaju) przyszedł wstrząs wielkiego bankructwa; minęły kolejne fazy osłupienia, niedowierzania, gniewu i kapitan musiał pogodzić się z faktem, że właściwie nie zostawi po sobie żadnego majątku.
I właśnie wówczas pechowiec w dalekim Melbourne, jakby czekał tylko na tę katastrofę, zaprzestał rujnujących go interesów i osiadł na lądzie — jako beznadziejnie chory w dodatku. „Nigdy już nie będzie mógł chodzić“, pisała jego żona. Po raz pierwszy w życiu lęk targnął Whalleyem.
Bark Piękne Dziewczę musiał teraz pracować z twardej konieczności. Nie chodziło już o utrzymanie na wschodnich morzach żywej pamięci o Harrym Śmiałku, ani o zaopatrzenie starego człowieka w pieniądze kieszonkowe i ubranie, z dodatkiem paruset pierwszorzędnych cygar, na które przysyłano rachunek z końcem roku. Trzeba było zebrać wszystkie siły i wyzyskać statek ile się tylko dało, wydzielając mu skąpo pozłoty na okazałe lecz tandetne rzeźby zdobiące dziób i rufę.
Ta konieczność otworzyła oczy kapitana na zasadnicze zmiany, jakie dokonały się w świecie. Z dawnego życia Whalleya pozostały tylko tu i ówdzie znane mu nazwiska, ale przeminęło już wszystko co znał dawniej — i rzeczy, i ludzie. Firma Gardner, Patteson i Sp. widniała jeszcze wciąż na ścianach składów wzdłuż nabrzeża, na mosiężnych tabliczkach i szybach w handlowej dzielnicy niejednego wschodniego portu, ale w spółce nie było już ani Gardnera ani Pattesona. I nie było też dla kapitana Whalleya fotela i życzliwego powitania w prywatnym gabinecie; nie proponowano mu dobrego interesu jako dawnemu przyjacielowi, przez pamięć na usługi, które kiedyś wyświadczył. Mężowie panien Gardner siedzieli przy biurkach w tym samym pokoju, do którego kapitan mógł zawsze wejść za czasów poprzedniej dyrekcji, choć już od dawna rzucił posadę w firmie. Statki spółki miały teraz żółte kominy z czarnym obramieniem i nie przymierzając jak tramwaje stosowały się do rozkładu wyznaczonych z góry podróży. Wiatry grudniowe i czerwcowe nic tych parowców nie obchodziły; kapitanowie ich, dzielni młodzieńcy (Whalley o tym nie wątpił), byli na pewno obznajmieni z wyspą Whalleya, ponieważ w ostatnich latach rząd umieścił latarnię morską o białym świetle u północnego krańca tej wyspy (z sektorem czerwonym nad rafą Kondora), ale większość z nich byłaby się zdumiała, słysząc że istnieje jeszcze Whalley z krwi i kości — starzec, który się błąka po świecie, usiłując wynaleźć tu i ówdzie ładunek dla swego małego barku.
I wszędzie było to samo. Znikli ludzie, którzy pokiwaliby głową z uznaniem, słysząc jego nazwisko i którym honor nakazywałby coś uczynić dla Harryego Whalleya Śmiałka. Znikły okazje, które byłby umiał w lot chwycić; a wraz z nimi przepadło białoskrzydłe stado kliprów, co żyły wśród burzliwych, niepewnych wichrów, wyławiając wielkie fortuny z morskiej piany. W tym nowym świecie obcinano zarobki do ostateczności, nękano kablogramami zbiedniałych dzierżawców statków na trzy miesiące przed terminem i obliczano dwa razy dziennie pustą przestrzeń w ładowniach; gdzież tu były szanse powodzenia dla człowieka błąkającego się na los szczęścia wraz z małym barkiem — taki człowiek ledwie miał prawo istnieć!
Z każdym rokiem życie stawało się trudniejsze. Whalley cierpiał bardzo, że nie może posyłać córce więcej pieniędzy. Przestał w owym czasie palić dobre cygara, a nawet palenie lichszych cygar ograniczył do sześciu sztuk na dzień. Nie mówił Ivy nigdy o swych kłopotach, a ona nie rozwodziła się przed nim nad trudnościami walki o byt. Zaufanie, jakie czuli do siebie, nie potrzebowało wyjaśnień; głębokie porozumienie między ojcem a córką trwało wciąż, bez zapewnień o wdzięczności i bez wymówek. Raziłoby kapitana, gdyby nagle przyszło Ivy do głowy otwarcie ojcu dziękować; natomiast uznał za najzupełniej naturalne, gdy go zawiadomiła że potrzebuje dwustu funtów.
Wprowadził bark pod balastem do portu macierzystego Sofali aby starać się o jakiś ładunek i tam go doszedł list córki. Nie ma co prawdy ukrywać, pisała Ivy. Jedynym dla niej ratunkiem byłoby otworzenie pensjonatu, który ma zdaje się dobre widoki. Dlatego też zdecydowała się szczerze ojcu powiedzieć, że z dwustu funtami w ręku mogłaby już coś rozpocząć. Kapitan rozerwał szybko kopertę na pokładzie, odebrawszy pocztę przesłaną przez okrętowego kupca; wręczono mu ją właśnie w chwili gdy się zakotwiczał. Przeraził się po raz drugi w życiu i stał jak wryty u drzwi kabiny z listem w drżących rękach. Ivy chce otworzyć pensjonat! Dwieście funtów na początek! Jedyny ratunek! A on nie rozporządzał i dwustu pensami.
Przez całą tę noc kapitan Whalley chodził po rufie swego zakotwiczonego barku, zupełnie jakby miał przybić do lądu w złą pogodę, niepewny pozycji statku po wielu chmurnych dniach bez widoku słońca, księżyca i gwiazd. Wśród czarnej nocy migotały światła orientacyjne i nieruchome, proste linie latarni na wybrzeżu; naokoło zaś Pięknego Dziewczęcia padały na wodę redy drżące pasemka od świateł kotwicznych. Ale kapitan Whalley żadnych świateł nie widział, o świcie zaś przekonał się że jego ubranie przemokło na wskroś od obfitej rosy.
Bark był już obudzony. Kapitan stanął, przesunął ręką po mokrej brodzie i znużonymi krokami zszedł tyłem z drabiny pomostu. Pierwszy oficer, wałęsający się sennie po pokładzie, zobaczył zwierzchnika właśnie w chwili gdy ziewał szerokim przedrannym ziewnięciem i ze zdumienia zapomniał zamknąć usta.
— Dzień dobry panu — wyrzekł uroczyście kapitan Whalley, idąc do swojej kajuty. Lecz we drzwiach przystanął i nie oglądając się, powiedział: — Ale, ale, powinna tam być w schowku pusta drewniana paka. Chyba jej nie porąbali — co?
Oficer zamknął usta i spytał jakby w osłupieniu:
— Drewniana paka, panie kapitanie?
— Tak, duża płaska paka od tego obrazu co wisi w moim pokoju. Niech pan każe ją wynieść na pokład i powie cieśli żeby ją obejrzał. Może wkrótce będzie mi potrzebna.
Pierwszy oficer stał jak skamieniały, póki nie usłyszał iż drzwi od kajuty kapitana się zatrzaskują. Kiwnął wówczas palcem na drugiego oficera i powiedział mu że „coś się święci“.
Gdy zadzwoniono na drugie śniadanie, władczy głos kapitana Whalleya zahuczał przez zamknięte drzwi:
— Siadajcie, panowie, proszę na mnie nie czekać.
Zdumieni oficerowie usiedli na swych miejscach, zamieniając nad stołem spojrzenia i szepty. Jak to? Nie będzie jadł drugiego śniadania? A w dodatku całą noc włóczył się po pokładzie! Nie ma dwóch zdań że coś się święci. Pod luką świetlną nad ich głowami, schylonymi poważnie każda nad swym talerzem, trzy druciane klatki skrzypiały, kołysząc się od skakania niespokojnych, głodnych kanarków. Z kajuty „starego“ dochodziły odgłosy, świadczące że kapitan krząta się po niej spokojnie. Nakręcił metodycznie chronometry, odkurzył portret nieboszczki żony, wydobył z szuflady czystą koszulę i przygotowywał się w swój dokładny, nieśpieszny sposób do wyjścia na brzeg. Tego ranka nie byłby mógł nic przełknąć. Postanowił sprzedać swój bark.THE END OF THE TETHER
I.
For a long time after the course of the steamer Sofala had been altered for the land, the low swampy coast had retained its appearance of a mere smudge of darkness beyond a belt of glitter. The sunrays seemed to fall violently upon the calm sea—seemed to shatter themselves upon an adamantine surface into sparkling dust, into a dazzling vapor of light that blinded the eye and wearied the brain with its unsteady brightness.
Captain Whalley did not look at it. When his Serang, approaching the roomy cane arm-chair which he filled capably, had informed him in a low voice that the course was to be altered, he had risen at once and had remained on his feet, face forward, while the head of his ship swung through a quarter of a circle. He had not uttered a single word, not even the word to steady the helm. It was the Serang, an elderly, alert, little Malay, with a very dark skin, who murmured the order to the helmsman. And then slowly Captain Whalley sat down again in the arm-chair on the bridge and fixed his eyes on the deck between his feet.
He could not hope to see anything new upon this lane of the sea. He had been on these coasts for the last three years. From Low Cape to Malantan the distance was fifty miles, six hours’ steaming for the old ship with the tide, or seven against. Then you steered straight for the land, and by-and-by three palms would appear on the sky, tall and slim, and with their disheveled heads in a bunch, as if in confidential criticism of the dark mangroves. The Sofala would be headed towards the somber strip of the coast, which at a given moment, as the ship closed with it obliquely, would show several clean shining fractures—the brimful estuary of a river. Then on through a brown liquid, three parts water and one part black earth, on and on between the low shores, three parts black earth and one part brackish water, the Sofala would plow her way up-stream, as she had done once every month for these seven years or more, long before he was aware of her existence, long before he had ever thought of having anything to do with her and her invariable voyages. The old ship ought to have known the road better than her men, who had not been kept so long at it without a change; better than the faithful Serang, whom he had brought over from his last ship to keep the captain’s watch; better than he himself, who had been her captain for the last three years only. She could always be depended upon to make her courses. Her compasses were never out. She was no trouble at all to take about, as if her great age had given her knowledge, wisdom, and steadiness. She made her landfalls to a degree of the bearing, and almost to a minute of her allowed time. At any moment, as he sat on the bridge without looking up, or lay sleepless in his bed, simply by reckoning the days and the hours he could tell where he was—the precise spot of the beat. He knew it well too, this monotonous huckster’s round, up and down the Straits; he knew its order and its sights and its people. Malacca to begin with, in at daylight and out at dusk, to cross over with a rigid phosphorescent wake this highway of the Far East. Darkness and gleams on the water, clear stars on a black sky, perhaps the lights of a home steamer keeping her unswerving course in the middle, or maybe the elusive shadow of a native craft with her mat sails flitting by silently—and the low land on the other side in sight at daylight. At noon the three palms of the next place of call, up a sluggish river. The only white man residing there was a retired young sailor, with whom he had become friendly in the course of many voyages. Sixty miles farther on there was another place of call, a deep bay with only a couple of houses on the beach. And so on, in and out, picking up coastwise cargo here and there, and finishing with a hundred miles’ steady steaming through the maze of an archipelago of small islands up to a large native town at the end of the beat. There was a three days’ rest for the old ship before he started her again in inverse order, seeing the same shores from another bearing, hearing the same voices in the same places, back again to the Sofala’s port of registry on the great highway to the East, where he would take up a berth nearly opposite the big stone pile of the harbor office till it was time to start again on the old round of 1600 miles and thirty days. Not a very enterprising life, this, for Captain Whalley, Henry Whalley, otherwise Dare-devil Harry—Whalley of the Condor, a famous clipper in her day. No. Not a very enterprising life for a man who had served famous firms, who had sailed famous ships (more than one or two of them his own); who had made famous passages, had been the pioneer of new routes and new trades; who had steered across the unsurveyed tracts of the South Seas, and had seen the sun rise on uncharted islands. Fifty years at sea, and forty out in the East (“a pretty thorough apprenticeship,” he used to remark smilingly), had made him honorably known to a generation of shipowners and merchants in all the ports from Bombay clear over to where the East merges into the West upon the coast of the two Americas. His fame remained writ, not very large but plain enough, on the Admiralty charts. Was there not somewhere between Australia and China a Whalley Island and a Condor Reef? On that dangerous coral formation the celebrated clipper had hung stranded for three days, her captain and crew throwing her cargo overboard with one hand and with the other, as it were, keeping off her a flotilla of savage war-canoes. At that time neither the island nor the reef had any official existence. Later the officers of her Majesty’s steam vessel Fusilier, dispatched to make a survey of the route, recognized in the adoption of these two names the enterprise of the man and the solidity of the ship. Besides, as anyone who cares may see, the “General Directory,” vol. ii. p. 410, begins the description of the “Malotu or Whalley Passage” with the words: “This advantageous route, first discovered in 1850 by Captain Whalley in the ship Condor,” &c., and ends by recommending it warmly to sailing vessels leaving the China ports for the south in the months from December to April inclusive.
This was the clearest gain he had out of life. Nothing could rob him of this kind of fame. The piercing of the Isthmus of Suez, like the breaking of a dam, had let in upon the East a flood of new ships, new men, new methods of trade. It had changed the face of the Eastern seas and the very spirit of their life; so that his early experiences meant nothing whatever to the new generation of seamen.
In those bygone days he had handled many thousands of pounds of his employers’ money and of his own; he had attended faithfully, as by law a shipmaster is expected to do, to the conflicting interests of owners, charterers, and underwriters. He had never lost a ship or consented to a shady transaction; and he had lasted well, outlasting in the end the conditions that had gone to the making of his name. He had buried his wife (in the Gulf of Petchili), had married off his daughter to the man of her unlucky choice, and had lost more than an ample competence in the crash of the notorious Travancore and Deccan Banking Corporation, whose downfall had shaken the East like an earthquake. And he was sixty-five years old.