Ucieczka niedźwiedzicy - ebook
Ucieczka niedźwiedzicy - ebook
Zachwycająca opowieść autorki bestsellerowego Gorzko, gorzko
Ucieczka niedźwiedzicy to wielowarstwowa historia o nierzadko dramatycznym uwalnianiu się z dotychczasowego życia, o poszukiwaniach w mrokach niepamięci wydarzeń – bolesnych i świetlistych – które mogą stać się bramą do wolności, nowym otwarciem. W świecie, który misternie tworzy Joanna Bator, postaci pojawiają się i znikają, kiedy najbardziej ich potrzebujemy, ale i w najmniej spodziewanych momentach.
Kobieta szukająca idealnego domu dla swojej rodziny, anglojęzyczny żółw we wrocławskim ogródku, zapomniane piętro wałbrzyskiego hotelu Sudety, nawiedzające na pozór zwyczajną rodzinę jednookie licho, małżeństwo szukające drogi do siebie na greckiej wyspie, japoński kochanek idealny – gęsta sieć tej niezwykłej opowieści oplątuje czytelnika, on zaś musi znaleźć najważniejszy dla siebie wątek, za którym będzie podążał w tej fascynującej, pełnej pułapek i niespodzianek podróży.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6653-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Marianna Polna. Mam siedemdziesiąt lat. Mieszkam pod Warszawą. Jestem poetką i tłumaczką. Mój ojciec, Jan Nepomucen Polny, lekarz i profesor Akademii Medycznej, chorował na alzheimera i przed miesiącem zmarł w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Mamy rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy. Siedemnasty dzień kwietnia. Jestem w Bernie. Berno to stolica Szwajcarii. Od kiedy przyjechałam, miasto żyje sensacyjną informacją o ucieczce niedźwiedzicy z nadrzecznego zoo. Niedźwiedzica ma na imię Cora. Zatrzymałam się w hotelu Bellevue. Mój pokój ma numer dwanaście. Przyjechałam tu, by rozstać się z życiem.
Wiem, że tracę pamięć jak mój ojciec. Odziedziczyłam po nim chorobę. Czuję się jak stary dom, już nie do naprawienia. Dlatego codziennie zaraz po przebudzeniu powtarzam sobie, jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam, co tego dnia mam zrobić. Dziś na przykład zamierzam się rozstać z życiem, co skutecznie zwolni mnie z dalszego planowania i porannego powtarzania, kim jestem. To brzmi o wiele lepiej niż samobójstwo albo, co gorsza, eutanazja, jakbym była starą szkapą, która nie ma nic do powiedzenia. Mój ojciec naukowiec był zwolennikiem eutanazji. Uważał ją za prawo człowieka i zamierzał z niego skorzystać, ale kiedy przyszło co do czego, zapomniał o tym i życie rozstało się z nim, na długo zanim umarło jego ciało. Rozstanie się z życiem powinno mieć w sobie pierwiastek sprawczości. To ja decyduję, kiedy i gdzie, a teraz wiem, że już pora. Oprócz kłopotów z pamięcią mam chore serce, więc powinno to być w miarę proste.
Postanowiłam utonąć w rzece Aare dlatego, że jest czystym pięknem, a całe moje życie było służbą pięknu, a przynajmniej tak chcę je widzieć. Tłumaczyłam i pisałam wyłącznie takie wiersze, które spełniały kryteria Arystotelesowskiej koncepcji sztuki: budząc litość i trwogę, prowadziły do katharsis. Dla mnie to jest prawdziwe piękno. Drugi powód jest taki, że właśnie nad rzeką Aare dwadzieścia lat temu przeżyłam najważniejszy moment w życiu. Podjęłam decyzję, po której wszystko dzieliło się na przed i po. Mężczyzna, którego kochałam, odszedł w kierunku mostu Nydegg, a ja patrzyłam na płynącą wodę w kolorze akwamarynu i nie zawołałam jego imienia.
Następne dekady wypełniły mi opieka nad ojcem, praca i żal stygnący w jakiś rodzaj zgody, która nie przynosiła ani ulgi, ani oczyszczenia. Gdyby można było ją zobaczyć, byłaby szara i chropowata jak stary pumeks zapomniany na brzegu wanny. Dziś po przebudzeniu próbowałam przypomnieć sobie słowo katharsis. Mroczniało w moim umyśle jak mały wypalony punkt. Pamiętałam, co znaczy, a nawet to, że wiele lat temu zatytułowałam tak tomik poezji, jednak samego słowa nie mogłam sobie przypomnieć i sprawiło mi to wielki ból. Nie pomogło wizualizowanie alfabetu i sprawdzanie litera po literze, czy ta właśnie jest początkiem zguby. Aaaa, jęczałam. Beee, beczałam. Pomógł mi dopiero internet. _Ona, Katharsis_, tom wierszy Marianny Polnej. Kiedy musisz pytać komputer o coś tak istotnego dla życia jak katharsis, pora się zbierać.
Mój ojciec nosił przy sobie truciznę w pustej łusce naboju. Pocisk go nie zabił, choć po to został wystrzelony. Ojciec lubił go wyjmować i o nim opowiadać: zawsze skupiał na sobie uwagę i potrzebował tego. Pragnął rozstać się z życiem w odpowiednim momencie. Z fasonem. Jednak zagapił się i zapomniał, o czym miał pamiętać.
Na początku tracił pojedyncze słowa, tak samo jak ja od kilku lat. Albo wychodził z domu i zamiast skręcić w lewo, udawał się w prawo, gdzie zatrzymywał się po kilku krokach, zdezorientowany i zawstydzony. Już nigdy nie było lepiej. Któregoś poranka zastałam go w kuchni nad rozkręconym budzikiem i nastała era psucia mechanicznych przedmiotów, których działanie chciał poznać. Najbardziej interesowały go te, które coś mierzyły: zegary, wagi, termometry. Nie potrafił przywrócić wybebeszonych sprzętów do stanu użyteczności i ciskał nimi o ściany w napadach agresji. Na marginesach książek, które całe życie szanował, robił teraz notatki pełne bezsensownych fraz, a potem tylko pojedynczych liter, ciągnących się jak łańcuchy choinkowe. Na uroczystym przyjęciu na swoją cześć posłodził sobie kawę nożem, a zgromadzone przy stole lekarskie towarzystwo udawało, że nie widzi, jak niesie cukier na czubku ostrza i rozsypuje białe kryształki na obrusie. Słowa umykały mu i wracały ze zmienionym znaczeniem, łasząc się jak głodne koty. Gdy miałem siedemnaście złotych, zaczynał opowiadać, a miał na myśli lata, choć przecież nie mogę być tego pewna. To było potem, potem, potem. W Imbirowicach!, podnosił głos, ale przecież wieś nazywała się Imbramowice.
Patrzyłam na niego, moją opokę, herszta naszej dwuosobowej bandy, i czułam, jakby ktoś włożył do środka inną zawartość. Przestraszone, agresywne dziecko. Zrobił sobie grafik i dopóki był w stanie, notował w nim godziny moich wyjść i powrotów, robiąc awantury za każdym razem, gdy się spóźniłam. Gdy zbyt długo rozmawiałam przez telefon, szczypał mnie. Przestał kochać muzykę i gdy puszczałam mu jedną z ulubionych płyt, _Alcinę_ Haendla albo _Lekcje ciemności_ Charpentiera, krzyczał w agonii jak poraniony szrapnelem, więc w naszym domu zamilkł odtwarzacz Cambridge, z którego był dawniej tak dumny.
Czasem pamiętał moje imię i płakał, powtarzając, Mari, Mari. Moja. Córka! A na drugi dzień się złościł, że po co mu powtarzam, że Marianna, Mari, jaka Mari, przecież nie musi pamiętać imion obcych ludzi. Nie pamiętam, czego nie pamiętam, płakał złamany. Zapomniałem, że zapomniałem. Daj mi!, wołał z dna rozpaczy, ale brakujące słowo nigdy nie zostało odnalezione. Daj mi!, krzyczał, a mnie pękało serce. Co miałam mu dać? Wodę? Chleb? Miłość? Śmierć? A potem język umarł, został tylko gadzi mózg i podstawowe funkcje życiowe. Oddychanie, jedzenie, wydalanie, strach. Mój mądry, elegancki ojciec stał się gadem. W chwili zagrożenia zastygał zaśliniony i uparcie robił kupę pod prysznicem. A na koniec przez trzy długie lata leżał karmiony przez sondę. Jego oczy, które kiedyś tryskały inteligencją, były matowe i martwe jak obtoczone w popiele.
Wcześniej pamięć miałam fenomenalną. Za dobrą, żartowałam gorzko. Pamiętałam na przykład każdy dzień z sześciu miesięcy, które spędziłam w Bernie na zaproszenie tutejszego uniwersytetu, a na pewno wszystkie godziny spędzone z Rafaelem. Dostałam ważną nagrodę literacką za tomik wierszy, doceniano moje przekłady poezji i prozy. Byłam po pięćdziesiątce, ale czułam się młoda, wciąż atrakcyjna. Prowadziłam seminarium translatorskie, z łatwością przemieszczając się między trzema głównymi językami kraju, w którym zawsze czułam się dobrze, bo piękno natury łączy się tu z doskonałością wytworów kulturowych i cywilizacyjnym zaawansowaniem. Tak mówił o Szwajcarii doktor Polny i zgadzałam się z nim.
Odnajdowałam się tylko w miejscach, gdzie zewnętrzna struktura świata pozwala się skupić na życiu wewnętrznym, bo nie trzeba się bać o bagaż, zdrowie i życie. To przekonanie łączyło mnie z ojcem i obok wielu rzeczy różniło od mojej przyrodniej siostry Ewy, która z plecakiem włóczyła się po Azji i Afryce. Dla niej byłam pod tym względem nudziarą. Rafael jednak uważał, że jestem wspaniała. Był prawie dwadzieścia lat młodszy ode mnie i chciał, bym po prostu została. Powiedział mi o tym, gdy pływaliśmy w Aare. Żebym została z nim w mieście przeciętym krystalicznym ostrzem rzeki, pięknym jak pudełko luksusowych czekoladek, o ile zapomni się o paru brzydkich blokowiskach na obrzeżach. A latem będziemy jeździć do małej górskiej wioski koło Sion, mówił Rafael, planując naszą przyszłość. Odpowiedziałam, że muszę wracać do domu. Rafael odszedł w kierunku mostu Nydegg i życia beze mnie, którego fragmenty docierały do mnie przez lata jak rzucane kamienie. Inna kobieta, podobna raczej do Ewy niż do mnie, psy rasy leonberger, podróże do Grecji.
Gdy zaczęłam tracić pamięć, wiedziałam, co mnie czeka. Opowiadałabym tę jedną historię znad rzeki Aare, ale nikt nie chciałby jej słuchać, tak jak ja miałam dość ojca powtarzającego w kółko tę swoją straszną bajkę, którą znałam od dziecka. Jedyna data, jaką pamiętał po kilkunastu latach zmagań z alzheimerem, jedyny żywy obraz w jego głowie, to trzydziesty pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku, gdy Bury wymordował trzydziestu chłopów w podlaskiej wsi Puchały. Mój ojciec, jeden z młokosów, których zbrodniczy watażka Armii Krajowej zaprzągł siłą do pomocy, cudem uniknął śmierci. Nigdy nie mówił o mojej dawno martwej matce, licznych kochankach, naszej wiernej pani Kasi, przenigdy o Weronice, która urodziła mu dziecko, gdy ja byłam już na studiach, nawet o niej, późnej córce Ewie, tak pięknej, tak wyjątkowej, nie. Milczał o skomplikowanych operacjach na mózgach przytomnych pacjentów, patrzących na niego jak na boga, choć wcześniej zadręczał wszystkich szczegółowymi opisami swoich osiągnięć, nawet przypadkowych słuchaczy, którzy nie odróżniliby móżdżku od śledziony. Liczył się tylko tamten styczniowy dzień, trzydzieści martwych ciał, oszalały z nienawiści zbrodniarz, ucieczka, odmrożone palce u stóp, las. Nieważne, kto znalazł się w polu rażenia historii, ojciec strzelał. W listonosza, lekarza, sprzątaczkę, zmieniające się ciągle pielęgniarki ze Wschodu. Najczęściej jednak we mnie. Mówił coraz brzydziej, w coraz większej rozpaczy, słowa narowiły się, zdania wybuchały jak nafaszerowane gwoździami kamizelki samobójców. Zaczęły pojawiać się chachłackie słowa, dawno nieużywany język wymsknął się z zatrzaśniętej szuflady w głowie mojego ojca jak niespokojny duch. Kak Bury pryszoł na swadźbę w Łozicach, to światało. Ja baczył, kak oni zbirajuc sia we wioscy. Tysiąc razy miałam ochotę krzyknąć, by się zamknął, ale nigdy tego nie zrobiłam, bo wiedziałam, że też noszę w sobie ziarno jątrzącej się historii, tyle że banalnej, pozbawionej ciężaru, który miała ojcowska. Opowiadałabym, jak Rafael poprosił, Zostań, latem będziemy jeździć do tej wioski koło Sion, której nazwa znów wyleciała mi z głowy. Żałosne.
Podczas śniadania w Bellevue goście przy sąsiednim stoliku rozmawiali o zbiegłej niedźwiedzicy. Cora, ma na imię Cora, powiedziała po francusku kobieta w moim wieku, a towarzyszący jej mężczyzna przyznał, że taka ucieczka jest czymś niesamowitym, i wytarł usta serwetką. Rwali świeże croissanty i maczali w mlecznej kawie. Poczułam, że już pora. Zmysły miałam wyostrzone, a jednocześnie czułam się pootwierana, trzaskająca. Zrujnowany dom, w którym hula przeciąg.
Szłam przez Berno, które pachniało tak samo, jak dwadzieścia lat temu: serem, czekoladą, tęsknotą. Chciałam iść dopóty, dopóki starczy mi sił, w stronę gór, z których wypływa Aare, patrząc na ich ośnieżone szczyty. I wejść do wody dopiero tam, gdzie będzie pusto i nikt nie zauważy staruszki, która rozstaje się z życiem. Dzień był świetlisty, na wysokim niebie ani jednej chmury. W hotelu zostawiłam dokumenty i telefon. Przy sobie miałam tylko tabletki, które spowolnią pracę serca i sprawią, że nie dam rady długo płynąć. Moje stare serce po prostu się zatrzyma w lodowatej, czystej wodzie, choć ciało będzie instynktownie wykonywać wyuczone ruchy. Byłam dobrą pływaczką. Nikt na mnie nie czekał, nikt nie wiedział, co zamierzam. Nie zwróciłam uwagi na wozy policji i straży pożarnej koło mostu Nydegg ani na grupę umundurowanych mężczyzn, ruszających na poszukiwanie zbiegłej niedźwiedzicy. Miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, co to było i czy warto szukać pierwszej litery tego czegoś w całym alfabecie. Dotarłam wystarczająco daleko, nie czułam zmęczenia. Nikogo tu nie było. Przedarłam się przez zarośla i usiadłam na brzegu.
Woda miała kolor akwamarynu. Powietrze pachniało śniegiem. Wszystko było tak, jak planowałam: cicho i bezludnie, niewiarygodnie pięknie. Po prostu ze mną zostań, powiedział Rafael dwadzieścia lat temu. Muszę wracać, odpowiedziałam, ale to też już nie miało znaczenia. I wtedy ją zobaczyłam. Podobnie jak ja siedziała na kamieniach, patrząc na płynącą Aare. Poczułam zapach jej sierści. Pachniała wolnością.TRZY I PÓŁ GODZINY
Nie jest łatwo znaleźć odpowiednie miejsce do życia, jeśli jest się kobietą tak zajętą jak ja. Na poszukiwania, które prowadzę od dwóch lat, mam tylko środy od dziewiątej do dwunastej trzydzieści. Trzy i pół godziny to mnóstwo czasu, jeśli umie się go właściwie zorganizować, a ja jestem w tym dobra. Odkąd urodził się mój syn, codziennie wstaję o piątej i nie zdarza mi się zaspać.
Dziś zrobiłam tak samo: nakarmiłam Karolka, przewinęłam go i umyłam, posprzątałam mieszkanie, ugotowałam i zmiksowałam zupkę na obiad, usmażyłam naleśniki. Za dziesięć dziewiąta byłam już gotowa, oczekując dźwięku domofonu, który rozległ się z opóźnieniem, choć liczyłam na kilka dodatkowych minut. Zawsze miałam taką nadzieję, choć Sylwia nigdy dotąd nie przyszła przed czasem. Minęłam się z nią w drzwiach i zdążyłam tylko rzucić przez ramię, że usmażyłam naleśniki, niech sobie zje na drugie śniadanie. Śmierdziała papierosami, pewnie znów zapaliła w bramie, zanim do nas przyszła. Nie pozwalam jej palić w domu, bo dym szkodzi Karolkowi, ale wiem, że i tak to robi. Pobiegłam na przystanek autobusowy, gdzie kłębił się tłum pasażerów. Akurat dziś miałam samochód w warsztacie.
Na Dworcu Centralnym musiałam złapać kolejkę podmiejską, by dojechać do Podkowy Leśnej, małej miejscowości pełnej zieleni i spokoju, akurat dla nas. Chciałam tam obejrzeć dom na sprzedaż, który mnie zainteresował. Przedtem zaplanowałam jeszcze szybkie zakupy w Złotych Tarasach. Chodzenie po sklepach to strata czasu, więc wcześniej wyszukałam ubrania w internecie, dzięki czemu w realu wszystko zajęło mi tylko dwadzieścia minut. Jeśli chodzi o ciuchy, zawsze wiem, czego chcę. Beżowy wełniany płaszcz, proste czarne spodnie, kaszmirowy sweter w kolorze wina i jedwabna apaszka, rzeczy idealne na jesień dla kobiety spędzającej większość czasu w pracy wymagającej eleganckiego wyglądu bez udziwnień. Przebrałam się w toalecie w podziemiach dworca. To była ostatnia ze staroświeckich toalet z babcią klozetową, której płaciło się dwa złote, a nie trzy jak w tych nowoczesnych z automatyczną bramką. Wyszłam stamtąd jako zupełnie inna osoba.
W kolejce sunącej przez podwarszawskie smętne pejzaże jeszcze raz przejrzałam w telefonie materiały z agencji nieruchomości. Na zdjęciach dom wydawał się idealny, ale starałam się powściągnąć entuzjazm. Mogło się przecież okazać, że opis nie pasuje do rzeczywistości, nie po raz pierwszy zresztą. Jestem bardzo wymagającą klientką i uparłam się, że znajdę idealne miejsce. Nie jestem już taka młoda i nie chcę marnować czasu na kolejne przeprowadzki, tylko w końcu gdzieś osiąść z rodziną. Obecne lokum jest tymczasowe, na pewno nie zamierzam zostać w nim na zawsze.
Dom, na którego oględziny umówiłam się z agentem, stał przy małej uliczce o pięknej nazwie: Modrzewiowa. Zbudowany przed wojną i odremontowany dwa lata temu, składał się z kuchni, jadalni, salonu, pokoju gościnnego i dużego gabinetu na dole. Idealnie! Gabinet z oknem na ogród. Na górze były cztery sypialnie. Do tego basen, piwniczka na wino i strych. Ogród zadbany, starodrzew i piękne rododendrony, które na zamieszczonych na stronie biura nieruchomości fotografiach zostały uchwycone w pełnym rozkwicie, choć teraz była jesień. Idealny mariaż tradycji i nowoczesności dla wymagających, zachwalała agencyjna notka i gdy stanęłam przed kutą żelazną bramą, wszystko jeszcze wydawało się w porządku.
Agent spóźnił się siedem minut i zirytował mnie ten dowód braku profesjonalizmu. Mój czas jest cenny! Przepraszam, ale poprzedni klient zatrzymał mnie dłużej, usprawiedliwił się głupio. Musi pan lepiej organizować swój czas, pouczyłam go, Mam na głowie całą kancelarię. Agent patrzył na mnie obojętnie. Znam taki wzrok. Chłystek koło trzydziestki, mówiący falsetem, myśli, że cały świat to jego plac zabaw, i wyobraża sobie, że sprzedaje rezydencje w Hollywood, a nie w jakiejś dziurze pod Warszawą. Uliczka, którą tu dotarłam od stacji, nie była utwardzona i musiałam lawirować między tłustymi okami kałuż. Wysokie drzewa dusiły wszystko wilgotnym cieniem. Ubłociłam sobie buty, jakbym trafiła do jakiejś wiochy. Nie przyjechała pani autem?, zdziwił się agent. Mam w warsztacie. Akurat takie samo jak to, wskazałam głową na stojący po drugiej stronie uliczki pojazd w kolorze strażackiej czerwieni. Minias! Ładne autko, podlizał się mężczyzna, Luksusowe! Niezłe, przyznałam obojętnie. Jak w leasingu, to powinni pani dać zastępczy na czas naprawy, ciągnął, otwierając bramę. Możemy przejść do rzeczy?, ponagliłam go.
Drzwi domu skrzypnęły, jakby dawno nikt ich nie otwierał, a ze środka buchnął w nas chłodny kłąb powietrza uwięzionego w nieużywanym wnętrzu. Czuć w nim było resztki dawnego życia, kuchnię, naftalinę, sosnowy odświeżacz, przypalone mleko. Nagle wydało mi się to wszystko nieprzyjemne, odrażające. Parter!, oznajmił agent. Salon! Z kominkiem ekologicznym. Zaniepokoiła mnie podłoga. Czy to na pewno modrzew?, spytałam. Sprawiała bardziej liche wrażenie niż na zdjęciach. Wygląda na świerk! Pochyliłam się i przejechałam palcem po desce. Modrzew, uspokoił mnie agent, Na sto procent. Łazienka gościnna, otworzył drzwi i zobaczyłam, że stan armatury i glazury wcale nie jest nieskazitelny. Przy sedesie odcinała się od podłogi brunatna szrama nierówno wypełniona fugą, jacuzzi wydawało się żółtawe, zużyte, na armaturze odznaczały się rdzawe plamy. Raczej do remontu, westchnęłam rozczarowana. Marzyłam o domu, do którego po prostu można się wprowadzić, zleciwszy wcześniej generalne sprzątanie, a nie o takim, który wymaga nakładów pracy i czasu. Po obejrzeniu piętra zdałam sobie sprawę z kolejnych mankamentów. Na przykład ekspozycja. Główna sypialnia z widokiem na wschód? Fatalny pomysł. Zachód albo południe, od początku wyraźnie pytałam, czy okna na pewno wychodzą na pożądaną przeze mnie stronę świata. Zanim pożegnałam się z agentem, jeszcze raz rzuciłam okiem na kuchnię i przylegający do niej duży pokój.
Naprawdę pokój tuż przy kuchni uważa pan za idealny na gabinet? Mam przyjmować klientów, kiedy gosposia robi smoothie dla mojego syna? Albo tłucze kotlety? Agent nie przekonał mnie zapewnieniami o grubych ścianach i porządnych, prawie dźwiękoszczelnych drzwiach, a na domiar złego basen w podziemiu okazał się o wiele mniejszy, niż się spodziewałam, wręcz klaustrofobiczny. Koło pustego wykafelkowanego grobowca po wodzie stały brzydkie leżaki ze sztucznego rattanu, a na nich kurzyły się porzucone dawno temu poduszki w kolorze pleśni. Doprawdy, skrzywiłam się już tylko z niesmakiem, gdy zacięła się automatyczna brama garażu, którego wnętrze chciał mi zaprezentować ten niekompetentny chłystek w za ciasnych spodniach. Jeśli to ma być luksusowa rezydencja, w której klasyka i tradycja spotykają się z nowoczesnością, to ja dziękuję. Proszę do mnie zadzwonić, gdy będzie pan miał coś naprawdę godnego uwagi, pożegnałam się chłodno. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo niektórzy są zajęci, i nie cenią cudzego czasu.
W ostatniej chwili wskoczyłam do kolejki i poślizgnęłam się, z trudem odzyskując równowagę. Zakręciło mi się w głowie, a ból kręgosłupa pojawił się nagle jak złośliwy kopniak. Jakaś kobieta wyciągnęła do mnie rękę. Była pewnie w moim wieku, silna, żylasta i bardzo zadbana. Nachyliła się i przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że mnie pocałuje, ale tylko szepnęła mi do ucha, Metka pani wystaje. Na szyi, dodała, i poczułam falę wstydu. Jak mogłam zapomnieć? Wszystko w porządku?, upewniła się, widząc mój grymas bólu. Chciałam jej powiedzieć, że to przez kontuzję, której doznałam na nartach w Szwajcarii, ale zadzwonił telefon nieznajomej i szybko wydała komuś polecenie przenikliwym szeptem. Usłyszałam tylko, że trzeba umyć okna na dole i trochę przyciąć grusze, a po południu zadzwoni klient z Ameryki w sprawie obrazu.
W ogrodzie domu, który właśnie obejrzałam, nie było nawet jednego drzewa owocowego. Bez sensu, co to za ogród? Czułam na karku nieprzyjemny dotyk metki płaszcza, a jego odbicie w szybie kolejki utwierdziło mnie w przekonaniu, że zakup był chybiony i powinnam go zwrócić. Od dawna nie miałam czasu spokojnie połazić po sklepach, to wszystko przez pośpiech i nadmiar pracy. Ból w krzyżu się nasilił i sięgnęłam po tabletkę. Karolek nie był już taki lekki, a ciągle go dźwigałam. Mamo, noś! Mamo, noś! Nie musiał nic mówić, mogłam to wyczytać w jego oczach. Byłam mamą samonośną jak samonośne pończochy, które trzymają się bez pasa, ale czasem nie dawałam rady i odbiło się to na moim kręgosłupie. Nieoperacyjne zwyrodnienie, niech się pani nie przeciąża. Niech pani pływa, poradziła mi lekarka w państwowej przychodni, ale nie zleciła żadnych badań. Dobre! Trzeba po prostu zacisnąć zęby i robić swoje, bo nie mam czasu na rehabilitacyjne pierdoły i byczenie się w sanatorium. Basen! W tym, który widziałam, nie rozpędziłabym się specjalnie. Pociąg stał od kilku minut na stacji Aleje Jerozolimskie i po raz kolejny spojrzałam na zegarek. Prawie kwadrans spóźnienia. Po wagonie poniosła się szeptanka, że był wypadek, ktoś rzucił się na tory. Naprawdę nikt nie szanuje czasu ciężko pracujących kobiet. Nie zdążę już zwrócić rzeczy, które przestały mi się podobać, a nawet jeśli, nie zrobię stosownej awantury na temat tego, co sądzę o sprzedaży takich bubli.
Gdy kolejka wreszcie się dotelepała do końcowej stacji Warszawa Śródmieście, stałam przy drzwiach, gotowa pierwsza wysiąść i ruszyć do galerii. Nie lubię mieć niezałatwionych spraw, a nie tylko płaszcz, lecz również sweter przestał mi się podobać, ich jakość i komfort użytkowania pozostawiały wiele do życzenia. Sweter nieprzyjemnie opinał mi ramiona, a płaszcz odstawał, co zauważyłam dopiero w łazienkowym lustrze domu, który tak mnie rozczarował. Przebrałam się w tej samej toalecie w swój golf i kurtkę, a potem zwróciłam nieudane zakupy. Ich jakość i komfort użytkowania pozostawiają wiele do życzenia, powiedziałam ekspedientce, ale nie zwróciła na mnie większej uwagi. Interesowało ją tylko, czy mam paragon, i przynajmniej nie marnowała mojego czasu. Na pewno nie miała wiele do roboty po pracy, bo jej długie pastelowe paznokcie nie przetrwałyby żadnego z obowiązków, które mnie dziś czekały przy dziecku. Stukała nimi o ladę w irytujący sposób, jakby nadawała alfabetem Morse’a.
Autobus mi uciekł i wiedziałam, że jeśli następny spóźni się choć trochę, nie zdążę i Sylwia zażąda dodatkowych pieniędzy wyliczonych co do minuty. Będzie wzdychać i jojczyć, mrugając ciemnymi oczkami skrzętnej myszki, dmuchać sobie w grzywkę, że niby taka zmęczona. Nie wiem, gdzie jeszcze dorabia, ale stać ją na dobre ubrania, tylko maluje się przesadnie i po co do pracy? Karolek lubi se popatrzeć na ładną dziewczynę, odpowiada bezczelnie i wypina cycki. Tyle jego! Przewaga Sylwii polega na tym, że Karolek ją lubi, cieszy się na jej widok, a ona dzięki temu zna swoją wartość i moc przetargową. Gdyby zaniedbywała opiekę nad moim synkiem, poznałabym od razu. Dobrą nianię równie trudno znaleźć, co odpowiedni dom.
W bramie przy windzie kucała menelka z jednym okiem, brzydka jak licho, cuchnąca kocimi sikami. Pierwszy raz widziałam tu to dziwadło. Coś memłała pod nosem i złapała mnie za nogę, ale odepchnęłam ją bez wahania. Byłam spóźniona. Siedemnaście minut, oznajmiła Sylwia, gdy weszłam. Niby z uśmiechem, że to nic takiego, ale westchnęła w wilgotny, sapiący sposób, który szczególnie mnie irytował. Stała już ubrana, zapięta na wszystkie guziki w swoim puchowym płaszczyku z futerkiem. Jej masywne wytatuowane brwi uniosły się groźnie. I znowu drzwi pomazali, dodała, Starłam. No, bohaterka, pomyślałam. Co za heroizm, doprawdy. Ci z dziesiątego?
Nad nami mieszkała rodzina z dwójką paskudnych, rozwydrzonych dzieci, którym nieraz zwracałam uwagę. Kamelka i Adrianek walili w nasze drzwi dla zabawy, a czasem coś na nich pisali. Jakieś świństwa. W pośpiechu zdejmowałam swoją starą kurtkę i buty. Karolek już usłyszał, że wróciłam, i wołał mnie, popiskując na swój sposób. Poczułam jak zawsze szarpnięcie w okolicy pępka. A kto inny?, prychnęła Sylwia. Śmiali się i przedrzeźniali, jak wyszłam z Karolkiem na dwór. Opiekunka oparła się o framugę, jakby nagle przestało jej się spieszyć. Za wytarcie obelg z drzwi chyba też oczekiwała dodatkowej zapłaty, ale jej niedoczekanie. A poresztą, zaczęła, patrząc na mnie chytrze. Czułam, co się święci, zanim wydusiła to z siebie. Poresztą mi się już nie opłaca. Za samo sprzątanie gdzie indziej więcej zarobię w tym czasie, co tu za opiekę. Przeciągała sylaby, jakby je żuła i miała zamiar zaraz nadmuchać z nich balon. Albo splunąć mi nimi w twarz. Miała usta pomalowane matową ciemnoczerwoną pomadką. Sylwia pracowała u nas prawie dwa lata, najdłużej ze wszystkich. Nie mogłam jej stracić. Mimo wszystko obiecała, że przyjdzie za tydzień.
Nawet nie posprzątała kuchni. W zlewie stały brudne naczynia, a na stole wysychał samotny naleśnik. Nie wiedziałam, że Sylwia zje aż dziewięć. Czekoladowy syrop wsiąkł w ciasto, tworząc brzydkie brunatne plamy. Połknęłam przekąskę na dwa razy i poszłam do Karolka. Leżał, patrząc w sufit, a gdy mnie usłyszał, obrócił głowę w moją stronę i powiedział, Mama, choć nikt inny nie słyszał tych dwóch sylab w jego gaworzeniu. Usiadłam koło niego na łóżku, poczułam dobrze znany zapach mojego dziecka. Muszę jeszcze lepiej zaplanować czas następnym razem, bo moje spóźnienie ośmieliło Sylwię do próby kolejnego wyłudzenia podwyżki. Co zrobię, jeśli nas porzuci?
Karolek zamknął oczy i myślałam, że zaśnie, bo opiekunka miała go nakarmić przed wyjściem, ale był niespokojny. Poruszył ustami, dotknęłam jego dłoni. Jesteś głodny? Nie odpowiedział, ale umiałam czytać z wyrazu jego twarzy. Miał taką delikatną skórę i tylko ja wiedziałam, ile wysiłku kosztuje utrzymanie jej w dobrej kondycji. Karolek poruszył się i jęknął. Sprawdziłam mu pampersa i przypomniałam sobie, że chyba kończy mi się zapas. Miał sucho i cieplej pomyślałam o Sylwii, bo przewinęła go przed moim powrotem. Poczułam zapach ciała, materaca przesiąkniętego wydzielinami i maści nagietkowej, której ostatnio używałam do jego pośladków i krocza. Karolek nie lubił przewijania, jakby się wstydził, a mnie coraz trudniej było go podnosić.
Mój malutki synek, szepnęłam uspokajająco, ale jego ciało nadal było napięte, wstrząsane wewnętrznymi wybuchami. Lubił, gdy mu śpiewałam, to go zawsze uspokajało. Chciał tylko tej jednej kołysanki, której słowa na zawsze przylgnęły mi do języka, Był sobie król, był sobie paź i była też królewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna, śpiewałam, a ciało Karolka się rozluźniło, twarz złagodniała. Pogładziłam go po głowie, miał włosy po ojcu, ciemne i mocne jak sierść. Ja, blondynka z cienkimi piórkami, on prawdziwy brunet, kędzierzawy i śniady. Południowiec, mówiła moja matka, Ale sobie południowca znalazłaś na tych studiach! Za ładny na męża. I na męża, i na ojca okazał się za ładny. Zwłaszcza na ojca, chociaż zawsze chciał po sobie zostawić geny. Geny Karolka uznał jednak za wyłącznie moją sprawę. Mimo to syn ma zarost po nim. Identyczny. Mój mąż rano się ogolił, a po południu już miał sine poliki. Moje poliki, żartobliwie chwyciłam policzek syna, a on w odpowiedzi zajęczał cicho jak kocię.
Oferty agencji nieruchomości najczęściej przeglądam nocą. Lubię ciszę, jaka wtedy zapada, bo Karolek najlepiej śpi między północą a trzecią trzydzieści. Nie słychać jego jęków, nie słychać kłótni sąsiadów ani pianina z góry. Sąsiadka, ta głupia krowa, uparła się, że jej syn jest geniuszem muzycznym, a córka, tupiąca słoniowatymi nogami nad naszym mieszkaniem, nową Piną Bausch. Gdyby chociaż Kamelka i Adrianek zsynchronizowali te koszmarne hałasy, ale nie, gówniara zaczyna brykać przy latynoskiej rąbance, kiedy jej braciszek zamyka pianino z Chopinem, i trwa to godzinami. Karolek nie może spać, denerwuje się, a to źle wpływa na jego żołądek. Pani tego nie rozumie, powiedziała mi stara, gdy zwróciłam jej uwagę, żeby poskromiła bachory. Jej tańcząca grubaska prychnęła pod nosem, patrząc na mnie bezczelnie. Powinna mieć na imię Kajzerka, a nie Kamelka. Pani tego nie rozumie, bo nigdy nie była pani w mojej sytuacji. Żywe dzieci robią hałas! Jakby moje nie żyło! Też kiedyś lubiłam tańczyć, a w domu, który obejrzałam w tym dętym miasteczku, nawet nie było gdzie. Chyba że w salonie ze świerkową podłogą udającą modrzew.
Oferta mieszkania w Sakurze spodobała mi się od razu. W sumie lubię światła wielkiego miasta, a w mrocznej dziurze pod Warszawą ani ja, ani Karolek nie bylibyśmy szczęśliwi. Daleko od teatrów, kin, sal koncertowych. Mojemu mężowi też by się tam nie podobało. Pisarze potrzebują dużo światła i otwartego horyzontu, by podążać za swoimi wizjami. Gdzie ja miałam głowę, żeby szukać domu w mrocznym lesie? Osiedle, które przykuło moją uwagę, nazywało się Sakura, a niewysokie apartamentowce miały obite drewnem tarasy i wielkie okna. Dojazd tam zajmuje tylko dwadzieścia minut i jeśli agent się nie spóźni, zostanie mi dużo czasu na inne rzeczy. Będę mogła pojechać do salonu meblowego albo do tego dużego sklepu z oświetleniem, który niedawno otwarto. A może wybiorę meble kuchenne? W centrum jest nowy, elegancki salon pokazowy włoskiej firmy. Wyspy kuchenne z blatami z kamienia, drewna albo metalu. Jeszcze się zastanowię, jaki materiał bardziej by pasował do apartamentu opisanego jako penthouse dla ludzi o artystycznej duszy. Dużo światła idealnego do pracy, przeszklony dach jednego z pomieszczeń, nadającego się na studio albo ekstrawagancką sypialnię. Prestiżowa lokalizacja. Podziemny parking, a na terenie osiedla klub fitness i basen. Idealna miejscówka. Czegoś takiego szukałam. Zapisałam numer agentki na kawałku papieru, po czym zamknęłam komputer usatysfakcjonowana i podniecona.
Ciemność rozjaśniał teraz tylko tańczący miś z sypialni Karolka, lampka, która towarzyszy mu w nocy od początku życia i bez której mój synek nie umie zasnąć. Plamki światła wirowały po ścianie i wpatrując się w nie, znów poczułam silny zawrót głowy. Ból kręgosłupa i tańczący miś pod czaszką, nie wiem, co było pierwsze, ale poczułam mdłości i zapach, który prześladował mnie od paru miesięcy. Zepsute mięso i domestos. Śmierć i chemiczna cytryna. Może za mało jem, ale w moim wieku nie jest łatwo pozostać szczupłą, a figury takiej, jaką miała tamta lala z pociągu, nie nabędzie się od samego dźwigania dziecka. Przypomniała mi się gładka, dobrze zrobiona twarz kobiety, której metryce nie dane było zapisać się w zmarszczkach, i ogarnęła mnie fala wstydu. Metka pani wystaje! Mogła się zamknąć i nic nie mówić, głupia cipa żywiąca się tofu i humusem. Karolek się obudził i wiedziałam, że nie zaśnie ponownie bez kołysanki. Był rozogniony, jego dłonie trzepotały jak dwie rybki wyrzucone na piach. Mój malutki, malusieńki, posłuchaj, Kochał ją król, kochał ją paź, królewską tę dziewoję. Królewna też kochała ich, kochali się we troje. Królewna też kochała ich, kochali się we troje. Musiałam tę zwrotkę powtórzyć trzy razy, zanim Karolek zamknął oczy i przestał się wiercić.
Gdy połknęłam stilnox i zasypiałam na swoje conocne cztery godziny, ciągle majaczyła mi w głowie nieznajoma z kolejki, wiodąca życie w jednym z wielkich domów w Podkowie Leśnej. Czułam jej wypielęgnowaną dłoń na swoich obolałych plecach, a potem zadzwonił budzik i wstałam, by zrobić zastrzyk Karolkowi. Dzień zapowiadał się chłodny, ale nie padało, przez ciężkie jesienne chmury przebijało się jaskrawe słońce.
Przez cały tydzień myślałam o mieszkaniu, które miałam zobaczyć, i co rusz dzwoniłam do agencji, żeby potwierdzić swoje zainteresowanie i termin, odległy z powodu mojego zapracowania. Denerwowałam się, że ktoś mi je sprzątnie sprzed nosa. W kolejną środę Sylwia przyszła jednak jak zwykle, choć bałam się, że mnie wystawi. Truła coś o bracie, z którym ostatnio urwał jej się kontakt, a wczorajszy makijaż, rozmazany wokół oczu, upodabniał ją do złajdaczonej pandy, ale dla mnie liczyło się tylko to, że jest. Każdy ma swoje problemy. Z radości zapłaciłam jej z góry, dodawszy od razu dziesięć złotych, choć nie wiedziałam, czy znów się spóźnię.
Biegłam na przystanek jak na skrzydłach, ciesząc się, że nowy środek przeciwbólowy naprawdę działa, i co za szczęście, złapałam wcześniejszy autobus. Na samym początku wyprawy zaoszczędziłam siedem minut, poczułam się pełna nadziei, coraz bardziej podekscytowana. Jechałam obejrzeć mieszkanie dla mojej rodziny na pięknym osiedlu Sakura. Słoneczny pokój dla Karolka, w którym ustawimy kolorowe dziecięce mebelki, będzie mógł tam rysować po ścianach i bawić się samochodzikami na dywanie ze wzorem dróg i skrzyżowań. Kiedyś zostanie rajdowcem! Mój mąż dostanie pokój z przeszklonym dachem albo może jednak zrobimy tam sypialnię? Będziemy zasypiać, patrząc na gwiazdy, których nie widać na ulicy Krochmalnej. Gdy wysiadałam z autobusu, poczułam lekki zawrót głowy, jakby cały świat przekrzywił się i rozhuśtał, ale nie przejęłam się tym. Zmęczenie! Wszystko przejdzie, gdy w końcu się przeprowadzimy. Żadnej Kajzerki i Adrianka, żadnego mazania wulgaryzmów na drzwiach. Nowy początek.
Najwygodniej było mi zrobić zakupy w domu handlowym przy Marszałkowskiej i jak zawsze poszło sprawnie. Kupiłam sukienkę w stylu boho i zamszową ramoneskę w kolorze mlecznej kawy. W drogerii na parterze spryskałam się perfumami pachnącymi paczulą i wanilią. Na lekką kurtkę było trochę za chłodno, ale całość prezentowała się tak wspaniale, że nie bałam się zmarznąć. Przebrałam się w toalecie kawiarni przy Chmielnej, a stare ubrania upchnęłam w skórzanym plecaku, który miałam od lat studenckich. Byłam zadowolona z rezultatu, pomyślałam, że wyglądam swobodnie, stylowo, jak kobieta, która nie goni za trendami, ale stać ją na wszystko, także na fantazję.
Po dwudziestu pięciu minutach znalazłam się na osiedlu Sakura. Nie było jeszcze drzew i skwerów z pięknymi roślinami, widocznych na symulacji w ofercie osiedla. Brakowało również kolorowych rodzin podobnych do mojej, ale właśnie znów wyszło słońce i choć wokół panował bałagan, a na rozmokłych plackach ziemi pożywiały się czarne ptaszyska, nadal byłam pełna nadziei. Zmarzłam, zanim znalazłam bramę 123F, pod którą stała młoda, niepozorna kobieta z plikiem papierów. Zatrzepotały na wietrze, jakby chciały odlecieć razem z gawronami. Kolejny lodowaty podmuch uderzył mnie w pierś i choć zasłoniłam się połami nowej ramoneski, zimno przeniknęło mnie do kości. Świat znów na chwilę przechylił się i zadrżał. Agentka była ubrana w obcisłe dżinsy i puchową kurtkę, miała na głowie czapkę z pomponem. Siąkała nosem w windzie, wciąż przeglądając papiery, a po wejściu do apartamentu, którego numer pomyliła dwa razy, głośno się wysmarkała. Ohyda.
Nie tak sobie wyobrażałam pierwsze chwile w wymarzonym mieszkaniu i sądziłam, że będzie bardziej wykończone. Wiedziałam tylko o braku białego montażu, nauczyłam się tego fachowego określenia podczas swoich poszukiwań. Ale panele z jasnego dębu tak realnie przedstawiały się na zdjęciach, że uwierzyłam w ich istnienie. Tymczasem na podłogach straszyła szara chropowata wylewka, nad którą unosiły się kłęby kurzu. Wielkie okna były brudne, pełne smug, zacieków i śladów dłoni. Pokój z przeszklonym dachem okazał się mniejszy, niż się spodziewałam, a na szybach gniły liście i ptasie gówna. Mój mąż musi mieć ładny widok przy pracy, powiedziałam, patrząc rozczarowana na biurowiec po drugiej stronie ulicy, w którego oknach poruszały się małe ludzkie figurki. A czym mąż się zajmuje?, zainteresowała się w końcu agentka. Jest pisarzem! Przyjrzała mi się uważnie, zauważyłam na jej twarzy ślady po kolczykach. Mikroskopijne dziurki w górnej wardze i brwi. I największa w skrzydełku nosa jak wielki wągier. Biedulka, chciało się dzikiego życia, ale los skopał dupę i trzeba sprzedawać mieszkania.
Agenci i agentki rzadko byli profesjonalistami i nigdy nie zdarzyło mi się natrafić dwa razy na tę samą osobę, bo większość traktowała tę pracę jak studenci kelnerowanie. Z tą dziewczyną na pewno było tak samo. Procesy myślowe uwidoczniły się na jej wypukłym, jakby wzdętym czole i domyśliłam się, że próbuje skojarzyć pisarza o nazwisku, które jej podałam, gdy się umawiałyśmy. Nie miałam zamiaru się tłumaczyć, że posługuję się panieńskim, ale nie dawała za wygraną. A więc pisarz!, ożywiła się. Biurko można by postawić też tu, pociągnęła mnie do pomieszczenia o równie zasyfionych oknach i betonowej podłodze. Tu-dum, drzewa!, zademonstrowała widok, rzeczywiście obejmujący solidną topolę. A co ostatnio małżonek napisał? Tu widziałabym raczej pokój dziecka, przerwałam jej. Chłopiec czy dziewczynka? Chłopiec!, ucieszyłam się, że ten pokurcz z dziurami po piercingu zmienił temat. Dwanaście lat, chce być astronomem, dodałam, by zeszła z tematu twórczości męża. Nikt nie uczy tych ludzi dyskrecji? Nie wiem, czemu tak się na mnie gapiła, ale zaczynała mnie coraz bardziej denerwować. W apartamencie panował kamienny chłód i marzłam w swojej cienkiej sukience, czując coraz silniejszą potrzebę, żeby się wysikać, ale łazienka była betonową jaskinią z wystającymi ze ścian rurkami i kablami jak wyrwane ścięgna. Raczej nie zmieściłabym jacuzzi do tej klitki.
Nie jestem przekonana, wyznałam agentce. Niech się pożegna z prowizją, skoro tak marnie odgrywa swoją rolę. Ale dlaczego?, zapytała zbyt głośno, ze sztucznym zdumieniem. Rozważam jeszcze jedno miejsce i to, co pani mi tu pokazała, raczej mu nie dorównuje, pogardliwie machnęłam ręką, obejmując tym gestem salon i niedoszły gabinet mojego męża pisarza. Szuka pani tylko mieszkania czy może też domu?, wykazała się nagle inicjatywą, jaką rzadko spotykałam, a przecież rozglądam się za odpowiednim lokum już od ponad dwóch lat. Tak, dom też by mnie interesował. Co najmniej dwieście pięćdziesiąt metrów powierzchni, garaż na dwa auta. A pod Warszawą? Tak, ale z dobrym dojazdem. Lepiej jednak, by znajdował się w granicach miasta. Koniecznie w dobrej dzielnicy, nie gdzieś w polach kapusty. Tylko proszę pamiętać, że cenię swój czas! Oczywiście!, przytaknęła, wciąż się we mnie wpatrując. Tylko zrobię jeszcze parę zdjęć, rzuciła i pstryknęła tak szybko, że nie zdążyłam wyjść z kadru. Nie ma sprawy, niech przyszli chętni zobaczą moją zdegustowaną minę. Kolejna dziura, a nie Sakura!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_