Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
24 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Uczeń - ebook

Uczeń to druga część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, psychologiem policyjnym i specjalistą od seryjnych morderców.

W Sztokholmie dochodzi do serii brutalnych morderstw, których ofiarami są kobiety. Śledztwo prowadzone przez zespół pod wodzą Torkela Höglunda nie posuwa się naprzód.

Morderstwa w najdrobniejszych szczegółach przypominają zbrodnie popełnione przez Edwarda Hinde, seryjnego mordercę, którego Sebastian Bergman pomógł aresztować piętnaście lat temu. Hinde jednak nadal odsiaduje wyrok. Policja jest przekonana, że ma do czynienia z naśladowcą.

Sebastian Bergman postanawia uczestniczyć w śledztwie. Wkrótce odkrywa, że wszystkie te morderstwa skierowane są przeciwko niemu...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-365-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy tuż przed wpół do ósmej wie­czo­rem tak­sówka skrę­ciła w Tolléns väg, Richard Gran­lund nie spo­dzie­wał się, że jego dzień może być jesz­cze gor­szy. Czte­ro­dniowy pobyt w Mona­chium i oko­li­cach. Podróż w inte­re­sach. W lipcu Niemcy pra­co­wali w zasa­dzie nor­mal­nie. Od rana do wie­czora miał spo­tka­nia z klien­tami. Fabryki, sale kon­fe­ren­cyjne i całe morze wypi­tej kawy. Był zmę­czony, ale zado­wo­lony. Taśmy trans­por­towe i pro­ce­sowe może nie były sza­le­nie eks­cy­tu­jące – jego praca rzadko budziła zacie­ka­wie­nie, ni­gdy nie sta­wała się natu­ral­nym tema­tem roz­mów przy kola­cjach czy innych oka­zjach towa­rzy­skich – ale sprze­da­wały się nie­źle. Taśmy. Sprze­da­wały się naprawdę dobrze.

Samo­lot z Mona­chium miał wyle­cieć o 9.05. Byłby wów­czas w Sztok­hol­mie dwa­dzie­ścia po jede­na­stej. Zaj­rzałby na chwilę do biura, by spraw­dzić sytu­ację. Do domu dotarłby około pierw­szej. Zamie­rzał zjeść późny lunch z Katha­riną, a potem resztę popo­łu­dnia poświę­cić na pracę w ogro­dzie. Taki był plan.

Dopóki nie usły­szał, że lot o 9.05 na Arlandę jest odwo­łany. Usta­wił się w kolejce do sta­no­wi­ska Lufthansy i dostał miej­sce w samo­lo­cie o 13.05. Jesz­cze cztery godziny na Flu­gha­fen München Franz Josef Strauss. Nie było mu do śmie­chu. Z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji wyjął komórkę i napi­sał SMS-a do Katha­riny. Będzie musiała zjeść lunch bez niego. Ale może zdążą jesz­cze spę­dzić tro­chę czasu w ogro­dzie. Jaka jest pogoda? Może drink na weran­dzie wie­czo­rem? Mógł coś przy­wieźć, miał teraz czas na zakupy.

Katha­rina odpo­wie­działa natych­miast. To przy­kre z tym spóź­nie­niem. Tęskni za nim. Pogoda w Sztok­hol­mie jest wspa­niała, więc drink to świetny pomysł. Liczy na nie­spo­dziankę. Całusy.

Richard udał się do jed­nego ze skle­pów, które na­dal wabiły swoją ofertą tax free, choć był prze­ko­nany, że dla zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści podróż­nych nie miało to już więk­szego zna­cze­nia. Zna­lazł półkę z goto­wymi drin­kami i wziął butelkę, którą znał z tele­wi­zyj­nej reklamy. Mojito Clas­sic.

W dro­dze do Press-Stopu spraw­dził swój lot na tablicy. Gate 26. Potrze­bo­wał dzie­się­ciu minut na doj­ście.

Zamó­wił fili­żankę kawy i kanapkę, potem zajął się prze­glą­da­niem świeżo zaku­pio­nego numeru „Gar­den Illu­stra­ted”. Czas powoli posu­wał się naprzód. Przez kilka minut oglą­dał wystawy skle­pów, kupił jesz­cze jedną gazetę, tym razem o gadże­tach, poszedł do innej kawiarni i wypił butelkę wody mine­ral­nej. Po wizy­cie w toa­le­cie wresz­cie nade­szła pora, żeby udać się do samo­lotu. W pocze­kalni prze­żył kolejne zasko­cze­nie. Samo­lot o 13.05 miał opóź­nie­nie. Nowy _boar­ding time_ 13.40. Wylot był spo­dzie­wany mniej wię­cej o 14.00. Richard znów się­gnął po tele­fon. Poin­for­mo­wał Katha­rinę o dodat­ko­wym spóź­nie­niu i dał wyraz swo­jej zło­ści na samo­loty w ogóle i Lufthansę w szcze­gól­no­ści. Zna­lazł wolne krze­sło i usiadł. Nie dostał żad­nego SMS-a z odpo­wie­dzią.

Zadzwo­nił.

Nikt nie odbie­rał.

Może wybrała się na lunch do mia­sta z kimś innym. Scho­wał komórkę i zamknął oczy. Wku­rza­nie się na tę całą sytu­ację nie miało sensu, i tak nie mógł nic na to pora­dzić.

Za kwa­drans druga młoda kobieta zza kon­tu­aru wezwała pasa­że­rów na pokład, prze­pra­sza­jąc za opóź­nie­nie. Kiedy wszy­scy już sie­dzieli w kabi­nie, po ruty­no­wej pre­zen­ta­cji środ­ków bez­pie­czeń­stwa, któ­rej i tak nikt nie słu­chał, głos zabrał kapi­tan. Jakaś lampka w samo­lo­cie poka­zy­wała błędne war­to­ści. Pro­blem tkwił chyba w samej lampce, ale nie nale­żało ryzy­ko­wać. Obsługa tech­niczna już była w dro­dze, żeby jej się przyj­rzeć. Kapi­tan prze­pro­sił za to utrud­nie­nie i wyra­ził nadzieję na wyro­zu­mia­łość. W samo­lo­cie szybko zro­biło się gorąco. Richard czuł, jak jego wyro­zu­mia­łość i względ­nie dobry humor wypły­wają z niego wraz z potem nasą­cza­ją­cym koszulę na ple­cach i pod pachami. Wresz­cie znów ode­zwał się kapi­tan. Z dobrą wia­do­mo­ścią. Usterka została usu­nięta. I z drugą, tro­chę gor­szą. Prze­ga­pili swój prze­dział cza­sowy i wyglą­dało na to, że muszą prze­pu­ścić jesz­cze dzie­więć samo­lo­tów, ale gdy nadej­dzie ich kolej, wylecą do Sztok­holmu.

Kapi­tan wyra­ził ubo­le­wa­nie.

Wylą­do­wali na Arlan­dzie o 17.20.

Spóź­nieni dwie godziny i dzie­sięć minut.

Albo sześć godzin.

Zależy, jak na to spoj­rzeć.

W dro­dze po bagaż Richard znów zadzwo­nił do domu. Nikt się nie zgło­sił. Spró­bo­wał jesz­cze raz na komórkę Katha­riny. Po pię­ciu sygna­łach włą­czyła się poczta gło­sowa. Pew­nie była w ogro­dzie i nie sły­szała tele­fonu. Richard dotarł do wiel­kiej hali z taśmo­cią­gami baga­żo­wymi. Moni­tor nad taśmą numer trzy infor­mo­wał, że za osiem minut zostaną dostar­czone bagaże z lotu LH2416.

Cze­kali dwa­na­ście minut.

A kwa­drans póź­niej Richard miał pew­ność, że jego walizki tam nie było.

Znów musiał usta­wić się w kolejce, żeby zgło­sić zagi­nię­cie bagażu w okienku Lufthansy. Zosta­wił kwit, podał swój adres i jak naj­lep­szy opis zagi­nio­nej walizki i mógł wresz­cie wyjść do hali przy­lo­tów i poszu­kać tak­sówki. Po wyj­ściu przez waha­dłowe drzwi zde­rzył się z upa­łem. Naprawdę było lato. Zapo­wia­dał się piękny wie­czór. Czuł lekki nawrót dobrego humoru na myśl o drinku z rumem na weran­dzie w pro­mie­niach wie­czor­nego słońca. Sta­nął w kolejce do tak­só­wek. Kiedy wyjeż­dżali z kom­pleksu Arlandy, kie­rowca powie­dział mu, że dzi­siaj na uli­cach Sztok­holmu pano­wało sza­leń­stwo. Kom­pletne sza­leń­stwo. Rów­no­cze­śnie zwol­nił do mniej wię­cej pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę i został wessany w nie­koń­czący się korek samo­cho­dów jadą­cych na połu­dnie drogą E4.

Tak więc kiedy tak­sówka wresz­cie skrę­ciła w Tolléns väg, Richard Gran­lund nie spo­dzie­wał się, że dzi­siaj może go spo­tkać coś jesz­cze gor­szego.

Zapła­cił kartą i prze­szedł przez kwit­nący, zadbany ogród do domu. Aktówkę i pla­sti­kową torbę z butelką zosta­wił przy drzwiach.

– Halo!

Nikt nie odpo­wie­dział. Richard zdjął buty i wszedł do kuchni. Wyj­rzał przez okno, żeby spraw­dzić, czy Katha­riny nie ma w ogro­dzie, ale było tam pusto. Tak samo jak w kuchni. Żad­nej kar­teczki z wyja­śnie­niem. Richard się­gnął po swój tele­fon i spraw­dził, czy nie ma nie­ode­bra­nych połą­czeń albo SMS-ów. Nie było. W domu pano­wała duchota. Słońce grzało nie­stru­dze­nie. Richard otwo­rzył drzwi na werandę i tak zosta­wił, żeby się wie­trzyło. Potem poszedł na górę. Chciał wziąć prysz­nic i się prze­brać. Czuł się brudny, całe ubra­nie miał prze­po­cone. Jesz­cze na scho­dach zdjął kra­wat i zaczął odpi­nać koszulę, ale prze­rwał, kiedy wszedł do sypialni. Katha­rina leżała na łóżku. To było pierw­sze, co zauwa­żył. Potem bły­ska­wicz­nie zare­je­stro­wał jesz­cze trzy rze­czy.

Leżała na brzu­chu.

Była zwią­zana.

Nie żyła.Wagon metra zatrząsł się pod­czas hamo­wa­nia. Młoda mama z wóz­kiem sto­jąca przed Seba­stia­nem Berg­ma­nem moc­niej chwy­ciła za sta­lowy pręt i ner­wowo rozej­rzała się dokoła. Od chwili kiedy weszła do wagonu przy S:t Erik­splan, była bar­dzo spięta i choć jej pła­czący synek uspo­koił się i zasnął już po paru minu­tach, ona się nie odprę­żyła. Widać było, że nie lubi się tło­czyć z tyloma obcymi oso­bami. Seba­stian widział u niej kilka wyraź­nych oznak. Ewi­dentną próbą zacho­wa­nia nie­na­ru­szo­nej sfery oso­bi­stej było cią­głe prze­su­wa­nie stóp, żeby się z nikim nie zde­rzyć. Kro­pelki potu na gór­nej war­dze. Czujne spoj­rze­nie, które ni­gdzie nie spo­częło na dłu­żej. Seba­stian pró­bo­wał uśmiech­nąć się do niej uspo­ka­ja­jąco, ale ona w odpo­wie­dzi szybko ucie­kła wzro­kiem i na­dal ska­no­wała oto­cze­nie, czujna i spięta. Seba­stian rozej­rzał się zatem po prze­peł­nio­nym wago­nie metra, który znów zatrzy­mał się z meta­licz­nym sykiem w tunelu zaraz za Hötorget. Po kil­ku­mi­nu­to­wym postoju w ciem­no­ści pociąg powoli roz­pę­dził się i popełzł w kie­runku T-Cen­tra­len. Seba­stian zwy­kle sta­rał się nie jeź­dzić metrem, zwłasz­cza w godzi­nach szczytu czy w sezo­nie tury­stycz­nym. To był nie­wy­godny i hała­śliwy śro­dek loko­mo­cji. Za nic w świe­cie nie mógł przy­zwy­czaić się do zbio­ro­wo­ści ludz­kiej z jej wszyst­kimi odgło­sami i dźwię­kami. Prze­waż­nie cho­dził pie­szo lub jeź­dził tak­sówką. Żeby zacho­wać dystans do ludzi. Stać z boku. Tak wła­śnie było przed­tem. Ale teraz nic już nie było tak jak zwy­kle.

Nic.

Seba­stian oparł się o drzwi na końcu i zaj­rzał do następ­nego wagonu. Mógł ją widzieć przez nie­wielką szybę. Jej jasne włosy, pochy­loną twarz. Była pogrą­żona w lek­tu­rze gazety codzien­nej. Uświa­do­mił sobie, że spo­glą­da­jąc na nią, uśmie­cha się sam do sie­bie.

Jak zwy­kle prze­sia­dła się na T-Cen­tra­len. Szyb­kim kro­kiem zeszła po kamien­nych scho­dach do czer­wo­nej linii metra. Nie­trudno było ją śle­dzić. Jeśli tylko zacho­wy­wał odpo­wiedni dystans, zasła­niali go prze­pły­wa­jący po pero­nie pasa­że­ro­wie i tury­ści zapa­trzeni w swoje mapy.

Zacho­wy­wał dystans.

Nie chciał jej zgu­bić.

Ale nie mógł dać się przy­ła­pać.

Nie­ła­two było to wszystko pogo­dzić, ale zaczy­nał nabie­rać wprawy.

Kiedy pięt­na­ście minut póź­niej pociąg czer­wo­nej linii metra zatrzy­mał się na sta­cji Gärdet, Seba­stian odcze­kał chwilę przed wyj­ściem z nie­bie­skiego wago­nika. Musiał być ostroż­niej­szy. Tutaj na pero­nie krę­ciło się mniej ludzi, więk­szość pasa­że­rów wysia­dła na poprzed­niej sta­cji. Seba­stian wybrał wagon przed nią, tak że przy wysia­da­niu była odwró­cona do niego ple­cami. Przy­śpie­szyła kroku i znaj­do­wała się już w poło­wie drogi do rucho­mych scho­dów, kiedy Seba­stian ją zauwa­żył. Także dla kobiety z wóz­kiem Gärdet musiało być sta­cją doce­lową i Seba­stian posta­no­wił trzy­mać się za nią, na wypa­dek gdyby osoba, którą śle­dził, nagle zde­cy­do­wała się odwró­cić. Kobieta nie­śpiesz­nie pchała swój wózek za ludźmi podą­ża­ją­cymi w stronę scho­dów, pew­nie mając nadzieję, że unik­nie tłoku na scho­dach. Gdy Seba­stian tak szedł za jej ple­cami, uświa­do­mił sobie, jak bar­dzo są podobni.

Dwoje ludzi, któ­rzy zawsze chcą utrzy­mać dystans.Kobieta.

Mar­twa.

We wła­snym domu.

Zwy­kle nie był to wystar­cza­jący powód, żeby wezwać Kra­jową Poli­cję Kry­mi­nalną i zespół Tor­kela Höglunda.

Naj­czę­ściej był to tra­giczny finał rodzin­nej sprzeczki, kłótni o dzieci, dra­matu zazdro­ści, mocno zakra­pia­nego wie­czoru w towa­rzy­stwie, które oka­zało się nie­od­po­wied­nie.

Wszy­scy pra­cu­jący w poli­cji wie­dzieli, że jeśli kobieta zostaje zamor­do­wana w domu, sprawcę naj­czę­ściej znaj­duje się wśród naj­bliż­szej rodziny. Dla­tego nie było nic dziw­nego w tym, że Stina Kau­pin zasta­na­wiała się, czy przy­pad­kiem nie roz­ma­wia z mor­dercą, kiedy tuż po wpół do ósmej ode­brała zgło­sze­nie na numer 112.

– SOS sto dwa­na­ście, co się stało?

– Moja żona nie żyje.

Resztę słów męż­czy­zny trudno było zro­zu­mieć. Jego głos zdra­dzał roz­pacz i szok. Zamilkł na dłuż­szą chwilę, aż Stina pomy­ślała, że się roz­łą­czył. Potem usły­szała, jak tam­ten pró­buje zapa­no­wać nad swoim odde­chem. Stina musiała doło­żyć sta­rań, żeby wydo­być od niego adres. Męż­czy­zna w słu­chawce powta­rzał tylko, że jego żona nie żyje i że jest pełno krwi. Wszę­dzie krew. Czy mogą przy­je­chać? Jak naj­szyb­ciej? Stina miała przed oczami obraz męż­czy­zny w śred­nim wieku z zakrwa­wio­nymi dłońmi, który powoli acz nie­uchron­nie zaczy­nał sobie uświa­da­miać, co zro­bił. W końcu dostała adres w Tum­bie. Popro­siła zgła­sza­ją­cego – domnie­ma­nego mor­dercę – żeby został na miej­scu i nie doty­kał niczego w domu. Wysyła do niego poli­cję i karetkę. Odło­żyła słu­chawkę i prze­ka­zała sprawę dalej poli­cji Södertörn w Hud­dinge, która z kolei wysłała na miej­sce patrol w radio­wo­zie.

Erik Lind­man i Fabian Holst wła­śnie skoń­czyli spo­ży­wać w aucie spóź­niony fast­fo­odowy obiad, kiedy otrzy­mali pole­ce­nie, żeby udać się na Tolléns väg pod numer 19.

Dzie­sięć minut póź­niej byli na miej­scu. Wysie­dli z samo­chodu i przyj­rzeli się domowi. Żaden z nich nie był szcze­gól­nie zain­te­re­so­wany ogrod­nic­twem, ale domy­ślali się, że ktoś zain­we­sto­wał wiele czasu i pie­nię­dzy, żeby osią­gnąć tę ide­al­nie bujną zie­leń, która ota­czała żółty drew­niany dom.

Znaj­do­wali się w poło­wie drogi na ogro­do­wej ścieżce, kiedy drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły. Obaj odru­chowo się­gnęli do kabury na pra­wym bio­drze. Męż­czy­zna sto­jący w drzwiach miał roz­piętą koszulę i spo­glą­dał na umun­du­ro­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy nieco roz­ko­ja­rzo­nym wzro­kiem.

– Karetka nie będzie potrzebna.

Poli­cjanci wymie­nili szyb­kie spoj­rze­nia. Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej był pod wpły­wem szoku. Ludzie w szoku dzia­łają według wła­snych zasad. Nie­prze­wi­dy­wal­nie. Nie­lo­gicz­nie. Wpraw­dzie facet w drzwiach spra­wiał wra­że­nie dość wyczer­pa­nego i roz­bi­tego, ale nie zamie­rzali ryzy­ko­wać. Lind­man pod­szedł bli­żej, pod­czas gdy Holst zwol­nił kroku, cały czas trzy­ma­jąc rękę na służ­bo­wej broni.

– Richard Gran­lund? – zapy­tał Lind­man i prze­szedł kilka ostat­nich kro­ków do męż­czy­zny, który stał ze spoj­rze­niem utkwio­nym gdzieś za jego ple­cami.

– Karetka nie będzie potrzebna – powtó­rzył męż­czy­zna swoim bez­barw­nym gło­sem. – Kobieta, z którą roz­ma­wia­łem, powie­działa, że wyśle karetkę. Nie trzeba. Zapo­mnia­łem powie­dzieć, że…

Lind­man wła­śnie zna­lazł się przy nim i ujął go za ramię. Kon­takt fizyczny spra­wił, że męż­czy­zna w drzwiach drgnął i odwró­cił się do niego. Przyj­rzał mu się z wyra­zem zdzi­wie­nia na twa­rzy, jakby pierw­szy raz widział poli­cjanta i dzi­wił się, jak on mógł podejść tak bli­sko.

Nie ma krwi na rękach ani na ubra­niu, odno­to­wał w myślach Lind­man.

– Richard Gran­lund?

Męż­czy­zna ski­nął.

– Wró­ci­łem do domu, a ona tam leżała…

– Skąd pan wró­cił?

– Co?

– Skąd pan wró­cił? Gdzie pan był?

Może to nie był naj­lep­szy moment na prze­słu­chi­wa­nie osoby ewi­dent­nie znaj­du­ją­cej się w sta­nie szoku, ale infor­ma­cje otrzy­mane przy pierw­szym kon­tak­cie będzie można porów­nać z tym, co zezna w dal­szym toku śledz­twa.

– W Niem­czech. Służ­bowo. Mój samo­lot był spóź­niony. Czy raczej… naj­pierw lot został odwo­łany, a potem opóź­niony, a ja jesz­cze musia­łem zostać na lot­ni­sku, bo mój bagaż… – Męż­czy­zna umilkł. Jakby nagle ude­rzyła go jakaś myśl, coś do niego dotarło. Spoj­rzał na Lind­mana nieco przy­tom­niej. – Czy mogłem ją ura­to­wać? Gdy­bym przy­je­chał na czas, wtedy ona by żyła?

To były nor­malne w przy­pad­kach śmierci roz­wa­ża­nia co-by-było-gdyby, Lind­man sły­szał je wiele razy. W wielu spra­wach, przy któ­rych pra­co­wał, ludzie ginęli, bo zna­leźli się w nie­wła­ści­wym cza­sie w nie­wła­ści­wym miej­scu. Prze­cho­dzili przez ulicę aku­rat w chwili, kiedy jechał nią pijak za kół­kiem. Spali w przy­cze­pach kem­pin­go­wych, kiedy z butli z gazem zaczy­nał ulat­niać się gaz. Skra­cali sobie drogę przez tory wła­śnie wtedy, gdy nad­jeż­dżał pociąg. Spa­da­jące prze­wody elek­tryczne, napa­leni bru­talni męż­czyźni, samo­chody po złej stro­nie drogi. Przy­pa­dek, zbieg oko­licz­no­ści. Zapo­mniane klu­cze mogły opóź­nić kogoś o te kilka sekund, któ­rych bra­ko­wało, żeby zdą­żyć prze­do­stać się przez nie­strze­żony prze­jazd kole­jowy. Spóź­niony samo­lot mógł spra­wić, że czy­jaś żona była sama na tyle długo, żeby mor­derca zdą­żył ude­rzyć. Roz­wa­ża­nia co-by-było-gdyby.

Nor­malne w przy­pad­kach śmierci.

Nie­moż­liwe do roz­strzy­gnię­cia.

– Gdzie jest pań­ska żona, panie Gran­lund? – zapy­tał Lind­man spo­koj­nym gło­sem.

Męż­czy­zna w drzwiach zda­wał się namy­ślać nad tym pyta­niem. Musiał prze­sta­wić się ze swo­ich prze­żyć w podróży i ewen­tu­al­nej winy, która nagle na niego spa­dła, na tu i teraz. Na to, co było straszne.

Na to, czemu nie umiał zapo­biec.

W końcu jakoś odna­lazł się w tym wszyst­kim.

– Na górze. – Richard Gran­lund wyko­nał ruch ręką uko­śnie do góry i zaczął pła­kać. Lind­man dał znak kole­dze, żeby poszedł na pię­tro, a sam wpro­wa­dził pła­czą­cego męż­czy­znę do domu. Ni­gdy nie można było i nie powinno się mieć takiej pew­no­ści, ale Lind­man nabrał prze­ko­na­nia, że ten czło­wiek, któ­rego eskor­to­wał do kuchni, obej­mu­jąc go za ramiona, nie jest mor­dercą.

Na dole scho­dów Holst wycią­gnął broń i trzy­mał ją przy udzie. Jeśli ten zdru­zgo­tany męż­czy­zna, któ­rym zaopie­ko­wał się Lind­man, nie był mor­dercą, ist­niało ryzyko, że on, lub ona, co było jed­nak mniej praw­do­po­dobne, na­dal znaj­duje się w domu. Na górze otwo­rzyła się przed nim nie­wielka prze­strzeń. Okna w dachu. Podwójna sofa, tele­wi­zor i odtwa­rzacz Blu-ray. Na ścia­nach półki z książ­kami i fil­mami. Czworo drzwi. Dwoje otwar­tych, dwoje zamknię­tych. Ze szczytu scho­dów Holst widział nogę zamor­do­wa­nej kobiety w sypialni. W łóżku. To zna­czy, że należy zawia­do­mić Kra­jową Poli­cję Kry­mi­nalną, pomy­ślał, szybko zaglą­da­jąc do kolej­nego pokoju z otwar­tymi drzwiami. Gabi­net do pracy. Pusty. Zamknięte drzwi pro­wa­dziły do toa­lety i gar­de­roby. Oba pomiesz­cze­nia były puste. Holst scho­wał broń i pod­szedł do sypialni. Zatrzy­mał się na progu.

Od tygo­dnia w poli­cji krą­żył okól­nik roze­słany przez zespół docho­dze­niowo-śled­czy do spraw zabójstw Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Cho­dziło o zgła­sza­nie im infor­ma­cji na temat przy­pad­ków śmierci, które speł­niały nastę­pu­jące kry­te­ria:

Gdy ofiara została zna­le­ziona w swo­jej sypialni.

Gdy ofiara była zwią­zana.

Gdy ofiara miała pode­rżnięte gar­dło.Sygnał komórki Tor­kela zakłó­cił ostat­nią zwrotkę grom­kiego _Sto lat_. Ode­brał, wyco­fu­jąc się do kuchni. W tle roz­brzmie­wało jesz­cze poczwórne „Niech żyje”.

Vilma obcho­dziła uro­dziny.

Trzy­na­ste.

Nasto­latka.

Wła­ści­wie przy­pa­dały w ostatni pią­tek, ale wtedy zapro­siła swoje kole­żanki do kina. Starsi, nudni człon­ko­wie rodziny, jak na przy­kład jej tata, zostali zapro­szeni w inny, zwy­kły wie­czór. Tor­kel wraz z Yvonne kupili córce w pre­zen­cie komórkę. Nową. Wła­sną. Dotych­czas Vilma przej­mo­wała apa­raty po star­szej sio­strze albo po któ­rymś z rodzi­ców, kiedy w pracy wymie­niano im służ­bowe. Teraz dostała nową. Z Andro­idem. Tor­kel pamię­tał, że Billy tak to nazwał, kiedy poma­gał mu wybrać model i markę. Yvonne mówiła, że Vilma od piątku prak­tycz­nie się z nią nie roz­sta­wała.

Kuchenny stół zamie­nił się na ten wie­czór w wystawę pre­zen­tów. Star­sza sio­stra kupiła Vil­mie tusz do rzęs, cień do powiek, błysz­czyk i fluid. Sole­ni­zantka otrzy­mała wszystko już w pią­tek, ale wyło­żyła jesz­cze raz, żeby pochwa­lić się swoim plo­nem. Tor­kel wziął do ręki tusz, który obie­cy­wał dzie­sięć razy buj­niej­sze rzęsy, wsłu­chu­jąc się w infor­ma­cje napły­wa­jące mu do ucha.

Mor­der­stwo. W Tum­bie. Kobieta w sypialni, zwią­zana, z pode­rżnię­tym gar­dłem.

Tor­kel był zda­nia, że Vilma jest jesz­cze o wiele za młoda na maki­jaż, ale usły­szał, że jest jedyną dziew­czynką w szó­stej kla­sie, która się nie maluje, a w siód­mej kla­sie po pro­stu nie­wy­obra­żalne było poka­zać się w szkole bez maki­jażu. Nie opie­rał się więc zbyt długo. Zda­wał sobie sprawę, że czasy się zmie­niają, powi­nien się cie­szyć, że nie musiał toczyć takich dys­ku­sji, kiedy Vilma zaczy­nała czwartą klasę. W jej szkole byli rodzice, któ­rzy musieli. I naj­wy­raź­niej prze­grali.

Wszystko wska­zy­wało na to, że była to trze­cia ofiara.

Tor­kel zakoń­czył roz­mowę, odło­żył mascarę i wró­cił do salonu.

Zawo­łał Vilmę, która roz­ma­wiała z bab­cią i dziad­kiem. Nie wyglą­dała na nie­za­do­wo­loną, że musi prze­rwać roz­mowę z parą sta­rych ludzi. Pode­szła do Tor­kela z wycze­ki­wa­niem w oczach, jakby spo­dzie­wała się, że przy­go­to­wał w kuchni jakąś nie­spo­dziankę.

– Muszę jechać, kocha­nie.

– Czy to z powodu Kri­stof­fera?

Tor­kel potrze­bo­wał kilku sekund, żeby zro­zu­mieć sens tego pyta­nia. Kri­stof­fer był nowym face­tem Yvonne. Spo­ty­kali się od kilku mie­sięcy, jak się dowie­dział. Dzi­siaj po raz pierw­szy go zoba­czył. Nauczy­ciel lice­alny. Pod pięć­dzie­siątkę. Roz­wie­dziony, dzieci zostały przy żonie. Spra­wiał sym­pa­tyczne wra­że­nie. Tor­kel nawet przez moment nie pomy­ślał, że ich spo­tka­nie może zostać ode­brane jako krę­pu­jące, nie­przy­jemne czy w jaki­kol­wiek inny spo­sób pro­ble­ma­tyczne, dla­tego nie od razu pojął pyta­nie córki. Vilma naj­wy­raź­niej ode­brała jego krótki namysł jako potwier­dze­nie swo­ich przy­pusz­czeń.

– Mówi­łam jej, żeby go nie zapra­szała – dodała z mar­kotną miną.

Tor­kel poczuł przy­pływ czu­ło­ści dla córki. Chciała go chro­nić. Miała trzy­na­ście lat i już chciała oszczę­dzić mu pro­ble­mów ser­co­wych. W jej świe­cie to przy­pusz­czal­nie bar­dzo nie­wy­godna sytu­acja. Na pewno nie chcia­łaby spo­tkać swo­jego daw­nego chło­paka z jakąś inną dziew­czyną. O ile był w jej życiu jakiś chło­pak. Tor­kel nie miał pew­no­ści. Pogła­dził ją czule po policzku.

– Muszę iść do pracy. To nie ma nic wspól­nego z Kri­stof­fe­rem.

– Na pewno?

– Jak naj­bar­dziej. Musiał­bym poje­chać, nawet gdy­by­śmy tu byli tylko we dwójkę. Wiesz, jak to jest.

Vilma ski­nęła głową. Miesz­kała z nim dosta­tecz­nie długo i pamię­tała, że zni­kał, kiedy to było konieczne, i nie wra­cał tak długo, jak było potrzeba.

– Ktoś umarł?

– Tak.

Tor­kel nie chciał opo­wia­dać wię­cej. Na samym początku posta­no­wił, że nie będzie osobą, która zdo­bywa uwagę dzieci opo­wia­da­niem sen­sa­cyj­nych czy śmiesz­nych histo­rii ze swo­jej pracy. Vilma o tym wie­działa. Nie pytała więc dalej, tylko znów ski­nęła głową. Tor­kel spoj­rzał na nią poważ­nie.

– Myślę, że to dobrze, że mama kogoś spo­tkała.

– A dla­czego?

– Dla­czego nie? Tylko z tego powodu, że już nie jest ze mną, nie musi być samotna.

– A ty spo­tka­łeś kogoś?

Tor­kel zawa­hał się na chwilę. Co ma powie­dzieć? Przez dłuż­szy czas był w pewien spo­sób zwią­zany z Ursulą, swoją zamężną kole­żanką z pracy, ale ni­gdy nie okre­ślili, co to tak naprawdę było. Sypiali ze sobą, kiedy mieli śledz­twa wyjaz­dowe. Ni­gdy w Sztok­hol­mie. Żad­nych wspól­nych kola­cji ani codzien­nych roz­mów o spra­wach pry­wat­nych czy oso­bi­stych. Seks i oma­wia­nie pracy. To wszystko. A teraz nie było nawet tego. Kilka mie­sięcy temu włą­czył do swo­jego zespołu daw­nego kolegę Seba­stiana Berg­mana i od tego czasu z Ursulą łączyła go tylko praca. To męczyło Tor­kela. Bar­dziej, niż był skłonny przy­znać. Nie cho­dziło o to, że ich rela­cja, czy jak też to nazwać, dzia­łała ewi­dent­nie na zasa­dach Ursuli, z tym mógł się pogo­dzić, ale po pro­stu mu jej bra­ko­wało. Bar­dziej, niż się spo­dzie­wał. Na domiar złego wyglą­dało na to, że znów była bli­żej ze swoim mężem Mic­kem. Nawet spę­dzili razem week­end w Paryżu kilka tygo­dni temu.

Więc czy on kogoś spo­tkał?

Wła­ści­wie nie, a nie chciał się pod­jąć tłu­ma­cze­nia nasto­latce zło­żo­no­ści tej rela­cji.

– Nie – odpo­wie­dział w końcu. – Nie spo­tka­łem nikogo. Ale teraz naprawdę muszę jechać.

Przy­tu­lił córkę. Mocno.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – szep­nął. – Kocham cię.

– Ja też cię kocham – odpo­wie­działa dziew­czynka. – I moją komórkę. – Przy­ci­snęła swoje świeżo nabłysz­czone usta do jego policzka.

Na twa­rzy Tor­kela na­dal gościł uśmiech, kiedy wsia­dał do samo­chodu i ruszał w stronę Tumby.

Zadzwo­nił do Ursuli.

Była już w dro­dze.

Już w aucie Tor­kel uświa­do­mił sobie, że ma nadzieję, iż to okaże się czymś innym. Ktoś inny. Że nie będzie żad­nego związku z tam­tymi zamor­do­wa­nymi kobie­tami. Że to będzie pierw­szy raz. Ale tak nie było. Zro­zu­miał to, kiedy zaj­rzał do sypialni.

Nylo­nowe poń­czo­chy. Koszula nocna. Uło­że­nie.

To była trze­cia.

Okre­śle­nie „od ucha do ucha” nie wystar­czyło, żeby opi­sać ranę zie­jącą w gar­dle. Raczej z jed­nej strony krę­go­słupa na drugą. Jak przy otwie­ra­niu puszki, kiedy zosta­wia się mały nie­roz­cięty kawa­łe­czek, żeby móc odgiąć wieczko. Kobieta miała nie­mal odciętą głowę. Sprawca musiał użyć potęż­nej siły, żeby zadać jej takie obra­że­nia. Wszę­dzie było pełno krwi, wysoko na ścia­nach, na pod­ło­dze.

Ursula już zaczęła foto­gra­fo­wać. Ostroż­nie poru­szała się po całym pokoju, pil­nu­jąc, żeby nie nadep­nąć na krew. Zawsze gdy tylko mogła, była pierw­sza na miej­scu zbrodni. Pod­nio­sła wzrok, ski­nęła mu na powi­ta­nie i dalej pstry­kała. Tor­kel zadał jej pyta­nie, na które znał już odpo­wiedź.

– Ten sam?

– Abso­lut­nie.

– Po dro­dze dzwo­ni­łem znów do Lövhagi. Dalej sie­dzi tam, gdzie sie­dział.

– To chyba już wie­dzie­li­śmy, prawda?

Tor­kel ski­nął. Sto­jąc w drzwiach do sypialni i patrząc na zamor­do­waną kobietę, pomy­ślał, że ta sprawa mu się nie podoba. Stał już w innych drzwiach do innych sypialni i widział inne kobiety w noc­nych koszu­lach, z dłońmi i sto­pami spę­ta­nymi parą nylo­no­wych poń­czoch, zgwał­cone i z pode­rżnię­tym gar­dłem. W 1995 roku zna­leźli pierw­szą. Potem były jesz­cze trzy, zanim późną wio­sną następ­nego roku udało się ująć mor­dercę.

Hinde został ska­zany na karę doży­wot­niego wię­zie­nia w zakła­dzie kar­nym Lövhaga.

Nawet nie odwo­łał się od wyroku.

Sie­dział tam na­dal.

Ale nowe ofiary były nie­mal iden­tycz­nymi kopiami ofiar jego daw­nych zbrodni. Dło­nie i stopy zwią­zane w taki sam spo­sób. Bru­talne obra­że­nia na szyi. Nawet nie­bie­ski odcień wzoru na bia­łej koszuli noc­nej był taki sam. Zna­czyło to, że szu­kali nie tylko seryj­nego mor­dercy, był to wręcz _copy­cat_. Ktoś z jakichś powo­dów kopio­wał zabój­stwa sprzed pięt­na­stu lat. Tor­kel zaj­rzał do swo­jego notesu, potem znów zwró­cił się do Ursuli. Też zaj­mo­wała się tą sprawą z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ona, Seba­stian i Trolle Her­mans­son, który teraz był na przy­mu­so­wej eme­ry­tu­rze.

– Mąż dostał odpo­wiedź na SMS-a około dzie­wią­tej rano, ale o pierw­szej już nie – powie­dział Tor­kel.

– To się może zga­dzać. Została zamor­do­wana od pię­ciu do pięt­na­stu godzin temu.

Tor­kel ski­nął. Wie­dział, że Ursula się nie myli. Gdyby zapy­tał, wska­za­łaby, że _rigor mor­tis_ nie dotarł do nóg, nie wystą­piła jesz­cze auto­liza, widoczne były _livo­res_. Wymie­ni­łaby też masę innych słów z żar­gonu leka­rzy sądo­wych, któ­rego mimo tylu lat spę­dzo­nych w poli­cji Tor­kel nie miał ochoty się uczyć. Jeśli się pytało, umieli to wyja­śnić rów­nież nor­mal­nym języ­kiem.

Ursula wierz­chem dłoni otarła pot z czoła. Na pię­trze było o kilka stopni cie­plej niż na dole. Czerw­cowe słońce przy­grze­wało przez cały dzień. W pokoju brzę­czały muchy, zwa­bione przez krew i nie­wi­doczny jesz­cze dla oka, ale już postę­pu­jący roz­kład.

– Koszula nocna? – zapy­tał Tor­kel, rzu­ciw­szy ostat­nie spoj­rze­nie na łóżko.

– A co z koszulą? – Ursula opu­ściła apa­rat i przyj­rzała się nie­mod­nemu baweł­nia­nemu ubra­niu.

– Jest opusz­czona.

– To mógł być mąż. Chciał ją osło­nić.

– Zapy­tam, czy jej doty­kał.

Tor­kel opu­ścił swoje miej­sce na progu sypialni. Musi wró­cić do zroz­pa­czo­nego męża w kuchni. Naprawdę nie lubił tej sprawy.Wysoki męż­czy­zna prze­spał kilka godzin. Wró­cił do domu i padł na łóżko. Zawsze tak robił. Rytu­ały. Adre­na­lina pły­nęła w jego ciele. Nie wie­dział do końca, jak to się działo, ale potem czuł się tak, jakby przez ten krótki czas aktyw­no­ści zużył zapasy ener­gii na cały tydzień. Ale teraz już nie spał. Dzwo­nił budzik. Przy­szła pora na dzia­ła­nie. Znowu. Wstał z łóżka. Miał jesz­cze tyle do zro­bie­nia. I wszystko koniecz­nie trzeba wyko­nać we wła­ściwy spo­sób. O wła­ści­wej porze. We wła­ści­wej kolej­no­ści.

Rytu­ały.

Bez nich wszystko zamie­ni­łoby się w chaos. Chaos i prze­ra­że­nie. Rytu­ały dawały poczu­cie kon­troli. Rytu­ały spra­wiały, że zło nie było tak cał­kiem złe. Ból był mniej bole­sny. Rytu­ały odpę­dzały mrok.

Męż­czy­zna pod­łą­czył apa­rat cyfrowy Nikon do kom­pu­tera i wpraw­nie zała­do­wał trzy­dzie­ści sześć zdjęć.

Pierw­sze przed­sta­wiało pła­czącą kobietę z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi, żeby zasło­nić nagie piersi, jak stoi i czeka, aż on da jej koszulę. Z jed­nej dziurki nosa krew spły­wała jej na dolną wargę. Dwie kro­pelki musnęły jej lewą pierś i zosta­wiły czer­wone ślady, jak deszcz na szy­bie. Naj­pierw nie chciała się roze­brać. Wyda­wało jej się, że ubra­nie ją osłoni. Że ją ura­tuje.

Na trzy­dzie­stym szó­stym i ostat­nim zdję­ciu patrzyła pustym wzro­kiem w obiek­tyw. Uklęk­nął przy łóżku i nachy­lił się tak bli­sko, że czuł cie­pło krwi sączą­cej się z wiel­kiej rany w szyi. Więk­sza część krwi już wycie­kła z ciała albo została wchło­nięta przez pościel i mate­rac.

Spraw­dził szybko pozo­stałe zdję­cia. Wkła­da­nie koszuli. Poń­czo­chy. Węzły. Ścią­gnięte majtki. Przed aktem. Po akcie. Nóż i jego dzieło.

Prze­ra­że­nie.

Świa­do­mość.

Rezul­tat.

Wszystko wyglą­dało dobrze. Wyko­rzy­sta wszyst­kie trzy­dzie­ści sześć. Tak było naj­le­piej. Mimo nie­ogra­ni­czo­nej pojem­no­ści apa­ratu cyfro­wego chciał się trzy­mać ram wyzna­czo­nych przez dawne rolki kli­szy foto­gra­ficz­nej. Trzy­dzie­ści sześć zdjęć. Nie mniej. Nie wię­cej.

Rytu­ały.Billy klę­czał przy drzwiach wej­ścio­wych i badał zamek, kiedy Tor­kel zszedł po scho­dach na par­ter. Zwró­cił się do szefa.

– Nie ma śla­dów mani­pu­lo­wa­nia, z tego, co widzę. Wszystko wska­zuje na to, że został wpusz­czony.

– Drzwi na werandę zasta­li­śmy otwarte – przy­po­mniał mu Tor­kel.

– Mąż je otwo­rzył po powro­cie do domu. – Billy ski­nął głową. – Mówił, że były zamknięte na klucz.

– Czy jest tego pewien? Spra­wiał wra­że­nie nie­zbyt przy­tom­nego po tym szoku.

– Brzmiało pew­nie…

– Zapy­tam go jesz­cze raz. Gdzie jest Vanja?

– W ogro­dzie. Wła­śnie dotarła.

– W gabi­ne­cie na górze stoi kom­pu­ter. – Tor­kel ski­nie­niem wska­zał schody, po któ­rych wła­śnie zszedł. – Zabierz­cie go i sprawdź­cie, czy da się coś zna­leźć. Naj­le­piej coś, co połą­czy­łoby ją z tam­tymi ofia­rami.

– A więc to jest trze­cia?

– Wiele na to wska­zuje.

– Czy będziemy potrze­bo­wali pomocy, czy raczej…?

Billy nie dokoń­czył pyta­nia. Tor­kel domy­ślił się, że tak naprawdę chciał spy­tać: Czy sko­rzy­stamy z pomocy Seba­stiana Berg­mana? Jemu też ta myśl przy­szła już do głowy, ale natych­miast ją odrzu­cił. Wady tego roz­wią­za­nia były oczy­wi­ste i nie rów­no­wa­żyły ewen­tu­al­nych korzy­ści, ale tak myślał przed­tem.

Zanim zna­leźli trze­cią.

– Zoba­czymy.

– Chcia­łem powie­dzieć, że bio­rąc pod uwagę, kogo on kopiuje…

– Już mówi­łem, zoba­czymy.

Z tonu jego głosu Billy domy­ślił się, że na razie nie powi­nien wię­cej pytać. Billy rozu­miał fru­stra­cję Tor­kela. Nie mieli żad­nych śla­dów. A raczej mieli ich całą masę. Odci­ski pal­ców, ślady buta, spermę i włosy, ale mimo to nie byli ani o krok bli­żej uję­cia mor­dercy niż dwa­dzie­ścia dzie­więć dni temu, kiedy zna­le­ziono pierw­szą kobietę zwią­zaną i zamor­do­waną w taki sam spo­sób. Sprawca wręcz non­sza­lancko nie przej­mo­wał się zosta­wia­nymi przez sie­bie śla­dami, ponie­waż musiał wie­dzieć, że nie figu­ruje w żad­nych kar­to­te­kach. Był zbyt dobrze zor­ga­ni­zo­wany, żeby dopu­ścić do takiego nie­dbal­stwa. A więc nie­ka­rany, w każ­dym razie nie za więk­sze prze­stęp­stwa. Ale lubiący ryzyko. Lub zmu­szony, żeby je podej­mo­wać. Oby­dwie moż­li­wo­ści budziły nie­po­kój. To zna­czyło, że z dużym praw­do­po­do­bień­stwem zaata­kuje jesz­cze raz.

– Weź Vanję i przej­rzyj­cie wszystko jesz­cze raz.

Gdyby tylko udało się odkryć powią­za­nia mię­dzy ofia­rami, to już zna­czy­łoby bar­dzo dużo. Wtedy można by dowie­dzieć się cze­goś o mor­dercy i stwo­rzyć krąg podej­rza­nych. Naj­gor­sze byłoby, gdyby wybie­rał kobiety przy­pad­kowo. Gdyby było tak, że widział je na ulicy, śle­dził, roz­pra­co­wy­wał, pla­no­wał i cze­kał na odpo­wiedni moment. Jeśli dzia­łał wła­śnie w ten spo­sób, nie mieli szans go zła­pać, zanim nie popełni błędu. A na razie nie popeł­nił jesz­cze żad­nego.

Billy wszedł na górę kil­koma wiel­kimi kro­kami, zaj­rzał szybko do sypialni, gdzie na­dal pra­co­wała Ursula, i wszedł do gabi­netu. Pokój był nie­zbyt duży. Miał może sześć metrów kwa­dra­to­wych. W kącie biurko z biu­ro­wym krze­słem. Pod biur­kiem płyta z pleksi, żeby nie nisz­czyć par­kietu kół­kami. Niska ława, a na niej dru­karka, modem, router, papier i inne mate­riały biu­rowe. Na ścia­nie nad biur­kiem wisiała ramka na osiem zdjęć. Ofiara – miała na imię Katha­rina, przez „th”, o ile Billy dobrze zapa­mię­tał – sama na jed­nym ze zdjęć, uśmiech­nięta do obiek­tywu, z tyłu jabłoń, na ciem­nych wło­sach słom­kowy kape­lusz, biała let­nia sukienka. Jak z reklamy szwedz­kiego lata. Może to był Österlen. Męż­czy­zna – Richard – też był sam na jed­nym ze zdjęć. Sie­dział na rufie żaglówki. Oku­lary sło­neczne, mocna opa­le­ni­zna, sku­pie­nie. Na pozo­sta­łych sze­ściu zdję­ciach byli razem. Przy­tu­leni, sple­ceni w uści­sku, roze­śmiani. Naj­wy­raź­niej dużo podró­żo­wali. Jedno ze zdjęć zostało zro­bione na plaży o olśnie­wa­jąco bia­łym pia­sku z pal­mami w tle, na dwóch innych Billy zdo­łał roz­po­znać Nowy Jork i Kuala Lum­pur. Chyba nie mieli dzieci.

Przy­naj­mniej tym razem nikt nie stra­cił matki.

Stał jesz­cze chwilę przed zdję­ciami. Wpa­try­wał się w czułe uśmie­chy dwojga ludzi. Na wszyst­kich zdję­ciach byli objęci. Może po pro­stu zawsze pozo­wali w ten spo­sób do zdjęć. A może to była tylko gra, żeby poka­zać światu, jak wspa­niale im jest razem. Choć nic na to nie wska­zy­wało, raczej wyglą­dali na auten­tycz­nie zako­cha­nych, kiedy tak stali przed obiek­ty­wem sple­ceni ramio­nami. Billy po pro­stu nie mógł się ode­rwać od zdjęć pary. Coś w nich go poru­szyło, może to szczę­ście, jakim pro­mie­nieli. Spra­wiali wra­że­nie takich rado­snych. Tak zako­cha­nych. Tak bar­dzo żywych. Billy ni­gdy nie prze­ży­wał tych rze­czy aż tak. Bez pro­blemu potra­fił zacho­wać pro­fe­sjo­nalny dystans do ofiary. Oczy­wi­ście zawsze jakoś to na niego wpły­wało, cier­piał razem z bli­skimi ofiary, ale ostrze smutku nie się­gało aż tak głę­boko. Wie­dział dosko­nale, dla­czego tym razem było ina­czej. Wła­śnie spo­tkał osobę, któ­rej wesołe spoj­rze­nie i kuszący uśmiech przy­po­mi­nały kobietę ze zdjęć. To spra­wiało, że tra­ge­dia sta­wała się peł­no­wy­mia­rowa i rze­czywista. Pomy­ślał o My. Jak dzi­siaj rano odsu­nęła koł­drę i sen­nie go objęła. Jak pró­bo­wała go namó­wić, żeby u niej został jesz­cze krótką chwilę, i jesz­cze jedną, aż minie cały ranek. Obraz uśmiech­nię­tej My paso­wał do tych roman­tycz­nych zdjęć na ścia­nie, ale w żad­nym razie nie paso­wał do tej gro­te­skowo powy­krę­ca­nej, zwią­za­nej i zgwał­co­nej kobiety z sąsied­niego pokoju. A jed­nak to była ta sama kobieta. Przez sekundę zda­wało mu się, że to My leży twa­rzą do dołu w ogrom­nej kałuży krwi. Odwró­cił głowę, szybko zamknął oczy. Taki strach nie nawie­dzał go ni­gdy przed­tem.

Ni­gdy.

I nie wolno mu było znów się do niego zbli­żyć. Wie­dział o tym. Ni­gdy nie może dopu­ścić do sie­bie prze­mocy i lęku, nie może pozwo­lić, by go zatruły. To znisz­czy­łoby jego miłość. Uczy­ni­łoby ją lękliwą i wiecz­nie nie­spo­kojną. Potrzeba utrzy­ma­nia dystansu mię­dzy życiem pry­wat­nym a pracą była dla niego w tej chwili jasna jak słońce, bez tego dystansu stra­ciłby wszystko. Mógł ją obej­mo­wać, mocno trzy­mać, ale ni­gdy nie mógł dzie­lić z nią tych uczuć. Były zbyt mroczne i głę­bo­kie, żeby wpro­wa­dzać je do ich związku. Kiedy wróci do domu, będzie ją długo trzy­mał w ramio­nach. Bar­dzo długo. Ona zapyta dla­czego. Wtedy będzie musiał skła­mać. Nie­stety. Ale nie chciał poka­zy­wać jej prawdy. Billy odwró­cił się, wziął z biurka lap­top i zszedł na dół, żeby zna­leźć Vanję.Wysoki męż­czy­zna wpi­sał do kom­pu­tera pole­ce­nie wydru­ko­wa­nia wszyst­kich zdjęć i dru­karka natych­miast odpo­wie­działa pra­co­wi­tym pomru­ki­wa­niem. Pod­czas gdy zdję­cia się dru­ko­wały na błysz­czą­cym papie­rze o wymia­rach 10 na 15, utwo­rzył na pul­pi­cie nowy fol­der na zdję­cia, sko­pio­wał je do niego, wszedł na chro­nioną hasłem dostępu stronę, zalo­go­wał się jako admi­ni­stra­tor i dodał fol­der. Strona miała nie­wiele mówiący adres fygorh.se. Wła­ści­wie była to przy­pad­kowa kom­bi­na­cja liter stwo­rzona po to, żeby nie mogła zna­leźć się w czo­łówce tra­fień żad­nej wyszu­ki­warki. Gdyby wbrew ocze­ki­wa­niom zabłą­kał się tutaj ktoś nie­po­żą­dany, to napo­tka źle zapro­jek­to­waną stronę, kiep­sko podany tekst, pra­wie nie­czy­telny na barw­nym i migo­czą­cym tle. Tek­sty, w któ­rych co jakiś czas zmie­niały się czcionka i kolor, sta­no­wiły frag­menty ksią­żek, rapor­tów komi­sji pań­stwo­wych, roz­praw, innych stron inter­ne­to­wych albo bez­sen­sowny beł­kot, bez aka­pi­tów czy nawet spa­cji. Cza­sem tu czy tam, zupeł­nie bez związku z tre­ścią, poja­wiały się dziwne zdję­cia lub rysunki. Strona wyglą­dała jak digi­talna wer­sja owych kom­plet­nych bzdur wypi­sy­wa­nych cza­sami na wia­tach auto­bu­so­wych czy sta­cjach trafo, będą­cych dzie­łem kogoś, kto nie umiał się zde­cy­do­wać na jeden wariant, tylko chciał wypró­bo­wać wszyst­kie w jed­nym miej­scu. Nikt nie był w sta­nie skon­cen­tro­wać się na tej stro­nie przez dłuż­szą chwilę. Zamó­wił sta­ty­stykę odwie­dzin. Spo­śród sie­dem­dzie­się­ciu trzech osób, które z nie­zna­nych powo­dów tra­fiły na tę stronę, naj­dłu­żej zaba­wił gość, który zatrzy­mał się tu na minutę i dwa­dzie­ścia sześć sekund. Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nikt nie dał rady kli­kać aż do pią­tej strony ani nie zauwa­żył małego czer­wo­nego guzika, który był tam umiesz­czony, w samym środku tek­stu o ozna­cza­niu budowli zabyt­ko­wych w gmi­nie Katri­ne­holm. Po klik­nię­ciu w ten guzik otwie­rała się nowa strona, wyma­ga­jąca hasła i loginu. Dalej znaj­do­wał się fol­der ze zdję­ciami, które wła­śnie tam umie­ścił. Fol­der miał nic nie­mó­wiącą nazwę: „3”.

Dru­karka zakoń­czyła pracę. Wyjął zdję­cia. Przej­rzał je i poli­czył. Wszyst­kie trzy­dzie­ści sześć. Wziął wielki spi­nacz do papieru i ści­snął nimi zdję­cia u góry. Potem prze­szedł na drugą stronę pokoju, gdzie na ścia­nie wisiała wielka płyta kor­kowa, i zawie­sił spi­nacz ze zdję­ciami na gwoź­dziu w pra­wym gór­nym rogu płyty. Nad gwoź­dziem wid­niała cyfra „3” w kółku, nama­lo­wana czar­nym pisa­kiem. Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na zdję­cia wiszące powy­żej, na gwoź­dziach opi­sa­nych „1” i „2”. Kobiety. W swo­ich sypial­niach. Pół­na­gie. Zapła­kane. Prze­ra­żone. Spi­nacz po lewej stro­nie zawie­rał tylko trzy­dzie­ści cztery zdję­cia. Dwa mu nie wyszły. Przed aktem. Był zbyt roz­go­rącz­ko­wany. Odszedł od rytu­ału. Prze­kli­nał się za to. Przy­się­gał sobie na wszyst­kie świę­to­ści, że to się ni­gdy nie powtó­rzy. Ale już drugi plik zawie­rał wła­ściwą liczbę zdjęć. Teraz znów pod­niósł apa­rat do oczu i zro­bił zdję­cie płyty wraz z jej maka­bryczną zawar­to­ścią. Pierw­sza faza zakoń­czona. Odło­żył apa­rat na biurko i się­gnął po czarną torbę spor­tową, sto­jącą na pod­ło­dze tuż przy drzwiach.

Wyszedł z nią do kuchni.

Posta­wił torbę na pustym kuchen­nym stole, odsu­nął zamek i wyjął pla­sti­kową torebkę oraz kawa­łek kar­tonu z opa­ko­wa­nia poń­czoch, któ­rych uży­wał. Phi­lippe Mati­gnon Noblesse 50 Cam­mello jasny brąz.

Jak zwy­kle.

Jak zawsze.

Otwo­rzył szafkę pod zle­wem, wrzu­cił opa­ko­wa­nie do kubła i zamknął drzwiczki. Wró­cił do torby, wyjął nóż w pla­sti­ko­wej torebce, wycią­gnął go, wło­żył do zlewu, potem znów otwo­rzył drzwiczki pod zle­wem i wyrzu­cił zakrwa­wioną torebkę. Zamknął szafkę i odkrę­cił kran. Let­nia woda spły­wała po sze­ro­kim ostrzu. Zakrze­pła krew zaczy­nała się odry­wać od metalu i spły­wała lewo­skręt­nym wirem do kana­li­za­cji. Ujął nóż za trzo­nek i odwró­cił. Kiedy już prze­stał ocie­kać krwią, męż­czy­zna wziął płyn do naczyń i szczotkę, żeby doczy­ścić go do końca. Potem sta­ran­nie wytarł ostrze i wło­żył nóż z powro­tem do torby. Otwo­rzył trze­cią szu­fladę od góry w rzę­dzie szu­flad koło kuchenki i wyjął rolkę trzy­li­tro­wych wor­ków do zamra­ża­nia. Ode­rwał jeden worek, odło­żył rolkę, zasu­nął szu­fladę, a worek wło­żył do torby obok noża. Potem wyszedł z kuchni.Billy obszedł dom dookoła i zna­lazł Vanję na traw­niku. Stała zwró­cona ple­cami do werandy i okien z wiel­kimi szy­bami. Przed nią roz­po­ście­rał się zadbany traw­nik ogra­ni­czony dwiema raba­tami kwia­to­wymi. Billy nie znał nazwy żad­nej rośliny, ale był pewien, że to nie bujne kwie­cie przy­cią­gało uwagę Vanji.

– Jak tam?

Vanja drgnęła. Nie sły­szała jego kro­ków.

– Nie zosta­wił tu swo­jej wizy­tówki, jeśli to masz na myśli.

– Okej… – Billy cof­nął się kawa­łek.

Vanja uświa­do­miła sobie, że jej odpo­wiedź zabrzmiała zaska­ku­jąco szorstko. Pyta­nie kolegi może wcale nie doty­czyło pracy. Prze­cież ją znał. Znał dobrze. Wie­dział, jak nie­na­wi­dzi tego rodzaju zbrodni. Nie z powodu krwi i prze­mocy sek­su­al­nej. Widziała już gor­sze rze­czy. Ale to była kobieta.

Mar­twa.

We wła­snym domu.

Kobiety nie powinny być gwał­cone i mor­do­wane w swo­ich domach. I tak zawsze i wszę­dzie były nara­żone na nie­bez­pie­czeń­stwo. Naj­le­piej powinny się prze­bie­rać, kiedy wie­czo­rem wra­cały z klubu do domu. Powinny uni­kać przejść pod­ziem­nych, par­ków i mało uczęsz­cza­nych dróg. Nie cho­dzić z iPo­dem i muzyką w uszach. Nie mogły poru­szać się swo­bod­nie, miały ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Przy­naj­mniej w domu powinny czuć się bez­piecz­nie.

Odprę­żone.

Pewne.

– Zna­la­złam to – powie­działa Vanja, cofa­jąc się do werandy.

Billy poszedł za nią. Weszli na ciśnie­niowo impre­gno­wane deski, minęli cztery wikli­nowe fotele i stół ze zło­żo­nym zie­lo­nym para­so­lem w środku, który Billy’emu koja­rzył się raczej z uliczną kawiar­nią niż werandą domu, pode­szli do dwóch leża­ków z bia­łego drewna, na któ­rych przy­pusz­czal­nie wła­ści­ciele prze­sia­dy­wali w zacho­dzą­cym słońcu, każde z drin­kiem w dłoni.

– Tutaj. – Vanja wska­zała okno z lewej strony.

Billy spoj­rzał w tę stronę. Za szybą roz­po­ście­rała się znaczna część par­teru. Zoba­czył Tor­kela pogrą­żo­nego w roz­mo­wie z Richar­dem Gran­lun­dem, widział tech­ni­ków bada­ją­cych resztę domu, ale chyba nie o to Vanji cho­dziło.

– Ale co? – zapy­tał.

– Tutaj – powtó­rzyła, wska­zu­jąc pal­cem. Tym razem bar­dziej pre­cy­zyj­nie, żeby Billy zoba­czył. Prak­tycz­nie miał to przed oczami. Odcisk na szy­bie, nie­mal kwa­dra­towa plama o powierzchni kilku cen­ty­me­trów, a poni­żej jesz­cze mniej­sza kropka. Ślady te były oto­czone z obu stron pla­mami w kształ­cie pół­księ­życa. Lewa zakrzy­wiona w prawo, prawa w lewo, jak nawiasy wokół pozo­sta­łych odci­sków. Billy od razu domy­ślił się, co to było. Ktoś – przy­pusz­czal­nie mor­derca – zaglą­dał przez okno, przy­kła­da­jąc czoło i nos do szyby, a rów­no­cze­śnie osła­nia­jąc się zgię­tymi dłońmi przed świa­tłem, i zosta­wił tłu­ste ślady na szkle.

– Jest wysoki – stwier­dził Billy, nachy­la­jąc się bli­żej. – Wyż­szy ode mnie.

– Jeśli to był ten, co to zro­bił – Vanja ski­nęła w stronę plam na szy­bie – zna­czy­łoby to, że był widoczny z tam­tych domów. – Wska­zała sąsied­nie domy za raba­tami kwia­to­wymi. – Ktoś mógł go widzieć.

Billy nie był prze­ko­nany. Połu­dnie, zwy­kły robo­czy dzień w lipcu. Oko­liczne domy spra­wiały wra­że­nie opusz­czo­nych przez urlo­pu­ją­cych miesz­kań­ców. Bar­dzo nie­wielu gapiów zebrało się na ulicy albo aku­rat miało coś do zro­bie­nia w ogro­dzie, kiedy przy­była poli­cja. Miesz­kańcy mieli dość pie­nię­dzy i czasu, żeby pozwo­lić sobie na let­nie domy, jachty albo zagra­niczne rejsy. Czy sprawca o tym wie­dział? Może na to liczył?

Przy­pusz­czal­nie.

Oczy­wi­ście będą musieli przejść się po domach i stu­kać do drzwi. Do wielu drzwi. Jeśli mor­derca został wpusz­czony, jak sądził Billy, powi­nien dojść do domu od frontu. Puka­nie do drzwi werandy budziło więk­szy prze­strach, było czymś dziw­nym, wtedy szansa na wpusz­cze­nie znacz­nie malała. A więc musiał iść dróżką przez ogród. Cał­ko­wi­cie widoczny. Wpraw­dzie z tego, co widzieli, był tak samo widoczny w pozo­sta­łych dwóch miej­scach zbrodni, ale wcale im to nie pomo­gło. Nikt niczego ani nikogo nie widział. Żad­nego samo­chodu, żad­nej dziw­nie zacho­wu­ją­cej się osoby w oko­licy, nikogo, kto by pytał o drogę, wałę­sał się, jeź­dził rowe­rem, żad­nego posłańca z wia­do­mo­ścią.

Nikogo i niczego.

Wszystko w sąsiedz­twie wyglą­dało tak samo jak zwy­kle, z jed­nym małym wyjąt­kiem, że bru­tal­nie zamor­do­wano kobietę.

– Tor­kel chce, żeby­śmy wró­cili – powie­dział Billy. – Jeśli mamy szczę­ście, teraz uda się nam zna­leźć wspólny mia­now­nik.

– Mam wra­że­nie, że bez szczę­ścia nic nie wskó­ramy. On się roz­kręca.

Billy przy­tak­nął ski­nie­niem. Mię­dzy pierw­szym a dru­gim mor­der­stwem upły­nęły trzy tygo­dnie. Mię­dzy dru­gim a trze­cim zale­d­wie osiem dni. Razem ruszyli po wystrzy­żo­nym jak do golfa traw­niku, który mimo utrzy­mu­ją­cej się suszy i upa­łów nie miał ani jed­nej żół­tej plamy. Vanja spoj­rzała na kolegę, który stą­pał obok niej w gra­na­to­wej blu­zie z kap­tu­rem i lap­to­pem w jed­nej ręce.

– Prze­pra­szam, jeśli przed­tem zacho­wa­łam się, jak­bym była wku­rzona.

– Nie ma sprawy, po pro­stu byłaś wku­rzona.

Vanja uśmiech­nęła się do sie­bie.

Tak łatwo jej się pra­co­wało z Bil­lym.Sypial­nia.

Z torbą w dłoni wysoki męż­czy­zna pod­szedł do komody przy ścia­nie z oknami. Posta­wił torbę na komo­dzie i wysu­nął górną szu­fladę. Wyjął leżącą po pra­wej stro­nie sta­ran­nie zło­żoną koszulę nocną i wło­żył do torby. Z lewej czę­ści szu­flady wziął zafo­lio­wane opa­ko­wa­nie poń­czoch Phi­lippe Mati­gnon Noblesse 50 Camello jasny brąz i też wło­żył je do czar­nej torby. Zasu­nął zamek bły­ska­wiczny i scho­wał torbę z powro­tem pomię­dzy pozo­stałe ciu­chy. Aku­rat paso­wała.

Oczy­wi­ście.

Zamknął szu­fladę.

Znów wyszedł do kuchni.

Ze schowka na mio­tły wyjął sta­ran­nie zło­żoną papie­rową torbę, roz­wi­nął ją i pod­szedł do lodówki. Na półce po wewnętrz­nej stro­nie drzwi lodówki stały butelka lemo­niady cytry­no­wej w szkla­nej butelce o pojem­no­ści 330 ml oraz paczka okrą­głych her­bat­ni­ków. W prze­zro­czy­stym pojem­niku na dole leżały banany. Ode­rwał dwa i razem z lemo­niadą i ciast­kami wło­żył do papie­ro­wej torby, dorzu­cił jesz­cze wafe­lek w cze­ko­la­dzie, który wziął z naj­wyż­szej półki. Trzeci raz otwo­rzył drzwiczki szafki pod zle­wem i wyjął pustą pla­sti­kową butelkę, która kie­dyś zawie­rała vanish. Czuł lekki che­miczny zapach, kiedy wkła­dał butelkę do papie­ro­wej torby, którą póź­niej zaniósł do przed­po­koju i usta­wił po pra­wej stro­nie drzwi wej­ścio­wych.

Odwró­cił się jesz­cze raz i rozej­rzał po miesz­ka­niu. Cisza. Po raz pierw­szy od tylu godzin. Rytuał został dopeł­niony. Był gotów. Przy­go­to­wany.

Na następną.

Na czwartą.

Teraz wystar­czyło tylko cze­kać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: