- W empik go
Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił - ebook
Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił - ebook
Bogumił Korzyński rozpoczyna pracę w warszawskim Szpitalu Dzieciątka Jezus. Jest rok 1850. Siedem lat wcześniej świat odrzuca Horacego Wellsa i jego wynalazek – znieczulający eter – doprowadzając nieszczęsnego dentystę do szaleństwa i samobójczej śmierci. Dwa lata wcześniej pod kołami pociągu ginie Gustav Michaelis, bezskutecznie próbujący wprowadzić zasady aseptyki na sale porodowe. Szpital połowy XIX wieku wciąż spływa ropą, krwią i brudem, a najlepszym chirurgiem jest ten, który potrafi w jak najkrótszym czasie wykonać operację i nie zabić przy tym pacjenta.
Bogumił pragnie zostać ginekologiem i tym samym pomóc kobietom takim jak jego żona, która kolejny poród niemalże przypłaca życiem. Jednocześnie doktor zmaga się z własnymi demonami i przeszłością, o której ani żona, ani jej powszechnie szanowana rodzina lekarska nie mają pojęcia.
W codziennej praktyce i korespondencji ze światowymi autorytetami medycznymi towarzyszy mu zafascynowana medycyną i znająca języki szwagierka Augusta, która marzy, żeby zostać lekarką. Tymczasem zawód ten jest zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn. Kobiety nie mają wstępu na uniwersytety. Nobliwa kadra medyczna jest niechętna wszelkim reformom. Augusta znajduje jednak sposób, żeby wedrzeć się do zamkniętego dla kobiet grona uczniów Hippokratesa…
W powieści prawdziwe odkrycia światowej medycyny przeplatają się z osobistą historią rodzinną bohaterów, co pokazuje trudności, przed jakimi stawali polscy lekarze w drugiej połowie XIX wieku.
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam tę pozycję. Miałam wrażenie, że trzymam kolejną pozycję Jürgena Thorwalda. Czuje się wyraźnie, że autorka ma związki z medycyną. Swobodnie posługuje się terminologią, nieobca jest jej historia postępów w dziedzinie anestezjologii, położnictwa czy epidemiologii. Książkę czyta się jednym tchem.
dr hab. Anna Marek, historyczka medycyny
Ałbena Grabowska – Polka o bułgarskich korzeniach, specjalista neurolog z doktoratem z epileptologii. Do niedawna oddana wyłącznie pacjentom, od 2011 roku autorka powieści dla dorosłych i dzieci. Z upodobaniem sięga po różne gatunki literackie. Jest autorką sagi Stulecie Winnych, na podstawie której powstał popularny serial TVP, książki non-fiction Tam, gdzie urodził się Orfeusz, kryminału Ostatnia chowa klucz, książek przygodowych dla dzieci (cykl Julek i Maja), powieści psychologicznych: Coraz mniej olśnień, Lady M., Lot nisko nad ziemią, cyklu powieściowego Alicja w krainie czasów, dystopii dla młodzieży Nowy świat oraz powieści sensacyjnej Kości proroka (Marginesy 2018) i bestsellera Matki i córki (Marginesy 2019). Mieszka z trójką dzieci oraz trzema kotami w Brwinowie
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66500-64-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1815–1848
Horace Wells siedział jak na rozżarzonych węglach. Po stokroć żałował, że uległ prośbom żony i dał się namówić na wyjście do cyrku. Nie bawiły go ani tańczące karły, ani kobieta guma. Nie podobały mu się amazonki jeżdżące na koniach na oklep, skaczące pieski ani lew, stary i ledwie żywy. Wszystkiemu towarzyszyły głośna muzyka i okrzyki, nierzadko wulgarne. Nie, stanowczo nie była to odpowiednia rozrywka dla młodego, ale bardzo szanowanego dentysty.
– Może moglibyśmy już pójść, moja droga? – spytał, patrząc na młodą parę akrobatów wykonujących niebezpieczne ewolucje tuż pod kopułą namiotu. Wells był przekonany, że upadek i śmierć przez zgruchotanie kości były tu jedynie kwestią czasu. Stanowczo nie życzył sobie być tego świadkiem.
– Ależ nie, nie, nie, mój mężu. – Elizabeth najwyraźniej świetnie się bawiła i nie dzieliła z nim wrażeń. – W Hartford nie ma żadnych rozrywek. Czyż nie było ekscytujące, kiedy tamten dżentelmen rozmawiał z małpką?
– To nie był dżentelmen... – uściślił Wells. – I małpy nie mówią. To on jakimś sposobem wydobywał dźwięk, nie ruszając ustami, a ja...
Żona nie pozwoliła mu dokończyć.
– Chcę zobaczyć zapowiadany pokaz. Ty też powinieneś. To ma być coś niezwykłego!
Wells westchnął. „Brzuchomówca był jeszcze gorszy niż kobieta z brodą i dwumetrowy albinos. Strach pomyśleć, na czym będzie polegał ów zachwalany występ. Pewnie pokażą pół kobietę, pół mężczyznę albo skrzyżowanie psa z koniem”, pomyślał Horace i zacisnął zęby. Tymczasem na arenę wyszedł sam dyrektor cyrku. Publiczność powitała go aplauzem.
– Ostatni i najbardziej ekscytujący pokaz tego wieczoru! – krzyczał wśród braw. – Eksperyment z udziałem publiczności! Zapraszam odważnych!
Ludzie patrzyli na siebie, czekając na śmiałka, który odważy się wyjść pierwszy. Wells zauważył z satysfakcją, że na razie nikt się nie kwapił.
– Nie będziecie żałować, panowie! – zachęcał niezrażony dyrektor. – Doznania lepsze niż w alkowie!
Elizabeth spojrzała prosząco. Horace zgromił żonę wzrokiem i skrzywił się z niesmakiem. Nie zamierzał robić z siebie błazna. Był zresztą przekonany, że nikt z socjety nie zdecyduje się odpowiedzieć na tak bezczelny apel. Oglądanie wybryków natury to jedno, a poddawanie się nieznanemu, na dodatek wśród aplauzu gawiedzi – drugie.
Ku jego zdumieniu nagle z miejsca wstał William Scott, miejscowy aptekarz, człowiek pragmatyczny i sztywny, jakby kij połknął, a zaraz za nim sąsiad Wellsów – Leopold Ferry, który prowadził praktykę adwokacką w Hartford. Następnie dziarskim krokiem weszli na podest handlarz Duncan Updike i Larry Thiegan, który pomagał Horace’owi w jego praktyce stomatologicznej, wyrabiając mosty i protezy zębowe.
– Czyż to nie ekscytujące? – spytała Elizabeth.
– Doznania lepsze niż w alkowie, co za wstyd... – szepnął do siebie Horace.
Z niedowierzaniem patrzył, jak Leopold Ferry wdycha nieznany mu gaz, a po nim robią to kolejni uczestnicy eksperymentu.
– Tacy odważni... – zauważyła Elizabeth.
Horace nie odpowiedział. Tymczasem na arenie działo się coś nie tyle niezwykłego, ile absolutnie dziwacznego. Mężczyźni zaczęli się poklepywać po plecach i opowiadać sobie jakieś żarty, co chwila wybuchając głośnym śmiechem. Pierwszy zatańczył William Scott, a orkiestra cyrkowa przygrywała mu z przytupem. Po nim w tany ruszył Leopold, a już po chwili cała czwórka wirowała po scenie, rozbawiona i pozbawiona wszelkich oznak dostojeństwa. Wells zwrócił się do żony:
– To ci się podoba, moja droga? Chciałabyś mnie tam widzieć podskakującego jak kozioł, śmiejącego się jak osioł i gadającego jak tamta małpa?
– Przed chwilą twierdziłeś, że małpa nie gada – odparła Elizabeth.
Uwagę Horace’a znowu przykuli mężczyźni na arenie. Duncan Updike tak się zapędził w szalonym tańcu, że zawadził nogą o gwóźdź wystający z jednej z desek. Jego spodnie rozdarły się nad kostką, skóra została dość głęboko przecięta, a z rany spływała krew. Mężczyzna jednak nawet na chwilę nie przerwał tańca ani też nie przestał się głośno śmiać.
– On tego nie czuje... – powiedział Horace i się zadumał. – Jak to możliwe?
Działanie substancji, pod wpływem której znaleźli się czterej dżentelmeni, powoli ustępowało. Orkiestra przestała przygrywać, zziajani mężczyźni przysiedli na pokrytej trocinami arenie.
– Miałeś rację, mój drogi – stwierdziła Elizabeth. – To akurat nie było nic aż tak ekscytującego.
– Przeciwnie, moja droga, przeciwnie – wyszeptał podniecony Horace. – Dziękuję ci, że mnie tu przyprowadziłaś. Ten dzień zmieni nasze życie...
Kobieta uniosła brwi ze zdumienia.
– A cóż to za nagła odmiana? Ja jestem zawiedziona. Tańczący mężczyźni nie są w moim guście. Wolę patrzeć na ptaki wyfruwające z kapelusza i wstążki zamieniane w kwiaty.
– Kwiaty z wstążek to nic – odparł Horace Wells i wskazał palcem Updike’a. – Ważniejsze jest to, że on nie czuje bólu. A ja sądzę, że stoję u progu wielkiego odkrycia.
Elizabeth spojrzała we wskazanym kierunku. Żona Duncana właśnie usiłowała go wyprowadzić z namiotu cyrkowego, a on opierał się, chichocząc i klepiąc się po udach. Leopold Ferry również był dziwacznie podekscytowany, a własną małżonkę, zarumienioną ze wstydu, obejmował i całował w policzki, aż Elizabeth opuściła wzrok.
– On wciąż krwawi – powiedziała, wskazując na Updike’a. – Czy nie powinieneś mu pomóc?
– Właśnie, moja droga! – wykrzyknął. – Właśnie! On krwawi i tego nie czuje! Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię?!
Po czym zostawił zdumioną Elizabeth, a sam podbiegł do Duncana i pod pretekstem opatrzenia rany upewnił się, że handlarz wciąż nie zdaje sobie sprawy ze zranienia. Następnie udał się do dyrektora cyrku.
– Nazywam się Horace Wells – przedstawił się. – Byłem właśnie świadkiem tego ekscytującego pokazu! Nie mogę dojść do siebie!
Dyrektor uśmiechnął się uprzejmie.
– Szkoda, że szanowny pan nie skorzystał z możliwości i sam nie poddał się dobrodziejstwu gazu rozweselającego. Trochę szczęścia w dzisiejszym świecie, nawet sztucznie uzyskanego, jest... – zaczął, ale Wells mu przerwał.
– Czy mógłbym prosić, aby przybył pan do mnie jutro, do gabinetu dentystycznego, który prowadzę? Głęboko wierzę, że pański gaz rozweselający pomoże w mojej codziennej praktyce dentystycznej.
Uzyskawszy zgodę nieco zaskoczonego właściciela cyrku, udał się do domu, popędzając przy tym biedną Elizabeth. Zaraz za progiem zostawił niezadowoloną żonę, wymówił się od kolacji, co nie zdarzyło mu się od czasów kawalerskich, i czym prędzej poszedł porozmawiać ze swoim asystentem.
– Henry, czy rozumiesz, czym jest to odkrycie? – spytał, gdy już wyrwał go z partyjki brydża i wyjaśnił w czym rzecz.
– Chcesz powiedzieć, że to środek, który pozwoli nam pozbyć się bólu u pacjentów? To jest niemożliwe... – powątpiewał Henry Bind.
– Widziałem na własne oczy, jak Duncan Updike rozciął sobie nogę i nic nie poczuł. Przeciwnie, tańczył niczym pajac i głośno się śmiał. Jeszcze długo po tym, jak zszedł ze sceny, wydawał się nie odczuwać żadnych dolegliwości! – Na twarzy Horace’a było widać ekscytację.
Bind pogładził się po brodzie.
– A jeśli ten specyfik nie jest bezpieczny?
– W cyrkach stosuje się go ku uciesze gawiedzi od lat...
Asystent zastanowił się przez chwilę.
– Mówiłeś, że Duncan tańczył i nie słuchał, co się do niego mówiło. Jak zatem pacjent poddany działaniu gazu rozweselającego zasiądzie w fotelu dentystycznym i pozwoli sobie usunąć trzonowiec?
Na to Horace nie miał gotowej odpowiedzi, ale nie mógł pozwolić, żeby sceptycyzm Henry’ego przesłonił mu radość z poczynionych właśnie obserwacji.
– Przywiążemy go do fotela, zanim podamy gaz.
Bind pokiwał głową w zadumie.
– Trzeba będzie zrobić serię eksperymentów... Podtlenek azotu... Czy podany w nadmiarze nie uśmierci pacjenta?
– Nie – zaprzeczył Wells niepewnie. – Jedynie uśpi. Chociaż kto wie...
Aula kliniki w Bostonie była wypełniona po brzegi. Lekarze, studenci oraz zwykli obywatele pragnęli przekonać się na własne oczy, czy doniesienia o rewolucyjnej metodzie ekstrakcji zęba, która miała przebiegać bez bólu, są prawdziwe. Był luty tysiąc osiemset czterdziestego piątego roku, jedenaście miesięcy po pamiętnej wizycie Wellsa w cyrku.
– A zatem... – zaczął nieco nieśmiało Horace stojący na środku audytorium. – Chciałbym państwu przedstawić moje odkrycie poparte licznymi badaniami, eksperymentami i...
– Dalej! – rozległo się z widowni, po czym do Wellsa dobiegł gromki śmiech.
Przełknął ślinę, starając się bezskutecznie opanować zdenerwowanie. Ręce mu drżały. Dziś nie wdychał gazu, gdyż bał się, że nie będzie miał jasnego umysłu i nie zdoła poprowadzić pokazu. Przez prawie rok przeprowadzał eksperymenty z podtlenkiem azotu i innymi gazami, aż pozwolono mu przedstawić wielkie odkrycie. Tak wiele zależało od dzisiejszej prezentacji. Przywołał w pamięci pierwsze próby znieczulenia, wykonywane wyłącznie na sobie, szukanie odpowiedniej dawki podtlenku azotu, utraty przytomności, wyrywanie własnych zębów, skoro nie miał ochotników. Nie pamiętał, kiedy pojawiły się majaki na jawie, głód wdychania gazu, potworny lęk, z którym zasypiał, i jeszcze większy budzący go o świcie. Wreszcie jego poświęcenie zostało nagrodzone i wraz z Bindem wykonali pierwszą udaną bezbolesną ekstrakcję zęba u pracownika kolei Jima Higgsa, a potem kolejną i jeszcze jedną. Sława Wellsa w Hartford rosła, zjeżdżali do niego mieszkańcy okolicznych miast, aż przyszedł czas na Boston i klinikę J.C. Warrena. Był tak blisko spełnienia marzeń. Musiał tylko po nie sięgnąć.
– Zademonstruję, jak przy zastosowaniu pewnego rodzaju gazu można bezboleśnie usunąć ząb... – powiedział nieco pewniejszym głosem. – Czy znajdzie się ochotnik? Płacę dobrze i gwarantuję zadowolenie.
Tym razem śmiechów było mniej.
– Zapłacę! – zachęcał Wells. – Ćwierć dolara za ząb!
Z nadzieją wodził wzrokiem po licznie zgromadzonych w sali, aż wreszcie usłyszał upragnione słowa:
– Ja się zgłaszam!
Mężczyzna, który podszedł do przygotowanego stanowiska pokazowego, był brzydki, otyły, wionęło od niego alkoholem i tytoniem, ale Wellsowi wydawał się piękny niczym anioł. Wskazał mu fotel dentystyczny, a kiedy ten usiadł, polecił mu otworzyć usta.
– Najpierw obejrzę ząb, który mam usunąć – powiedział, starając się nie wzdrygnąć, gdy dotarł do niego smród przetrawionego samogonu, taniego tytoniu i zepsutych zębów. – Od kiedy pana boli?
– Rwij pan, nie gadaj, bo się rozmyślę – burknął grubas.
Wells przytroczył go do fotela skórzanym pasem, ignorując ponaglenia widowni. Potem podał mu podtlenek azotu. Wzrok grubasa na chwilę się zamglił, ale mężczyzna nie zasnął. Wells ponownie podał mu gaz do wdychania, ale i to nie spowodowało utraty świadomości.
– Rwij! – krzyknął ktoś z górnych siedzeń.
– Mamy tu czekać cały dzień? – rozległo się z innego miejsca.
Wells założył specjalną konstrukcję na dziąsło pacjenta, aby ten nie zacisnął zębów podczas zabiegu i tym samym nie uniemożliwił mu pracy. Uspokoił się nieco, bo mężczyzna w żaden sposób nie okazał, że jest to bolesne. Horace wziął do ręki kleszcze i zmówiwszy krótką modlitwę, włożył je do ust pacjenta. Zacisnął kleszcze na trzonowcu i spróbował go podważyć. Robił to tyle razy.
– Aaaaa! – wrzasnął nagle pacjent.
Horace pospieszył, żeby dodać kolejną dawkę gazu znieczulającego, a tymczasem mężczyzna szarpał się i wyklinał go najgorszymi słowami. Na widowni rozległy się gwizdy. Wells jakimś cudem zdołał ponownie wsunąć kleszcze do ust grubasa i zacisnąć je na chorym zębie. „Boże wszechmogący, prosił, walcząc z wrzeszczącym i szarpiącym się chorym, pomóż mi. Czy bostońscy pacjenci tak bardzo różnią się od tych z Hartford? Dlaczego nie udało mi się znieczulić tego człowieka?”
Kiedy wyjął z ust chorego zgorzelinowy ząb, był mokry od potu. Triumfalnie uniósł go do góry i rozejrzał się po zgromadzonych. Śmiech jednak nie milkł, podobnie jak gwizdy i krzyki.
– Oszust! Hochsztapler!
Mężczyzna, któremu Wells właśnie usunął przegniły trzonowiec, pluł krwią, złorzeczył i krzyczał z bólu, trzymając się za policzek. Między palcami spływała mu krew pomieszana ze śliną.
– Wyrwał mi kość! – wrzeszczał. – Konował! Zwykły kowal zrobiłby to lepiej!
– Oszust! – wyła widownia. – Szuler!
– Zapłać, oszuście! – krzyczał mężczyzna. – Wódki! Jak bardzo boli!
Oniemiały ze zdumienia Wells zwrócił się do profesora siedzącego w pierwszym rzędzie. On jeden nie śmiał się i nie krzyczał, ale patrzył na Horace’a pełnym pogardy wzrokiem.
– Ja nie rozumiem... – powiedział Wells, ale nie był pewien, czy ktokolwiek go słyszy, bo wrzaski zagłuszały jego głos. – Proszę nie odchodzić! – krzyknął desperacko, widząc, że grono lekarskie wstaje i chce opuścić aulę. – Proszę pozwolić mi powtórzyć pokaz! Jestem pewien, że...
Chciał zapewnić, że kolejny pacjent będzie dobrze znieczulony, podobnie jak dziesiątki przed nim, na których wypróbował działanie specyfiku. Pragnął też wytłumaczyć, że nie rozumie, dlaczego coś poszło nie tak – podejrzewa, że mężczyzna był podstawiony i specjalnie krzyczał, żeby go zdyskredytować. Nic jednak nie zdążył powiedzieć, bo niedawny pacjent powalił go jednym ciosem. Kiedy się ocknął, zobaczył, że ludzie wprawdzie odciągnęli agresora, ale ten wciąż się wyrywał i groził Wellsowi.
– Na co czekasz, oszuście?! – wrzasnął ktoś z gapiów. – Wynocha!
Horace poszukał wzrokiem lekarzy, ale żadnego już nie było. Wybiegł z auli żegnany szyderstwami i gwizdami uczestników pokazu.
Strażnik policyjny był przyzwyczajony do krzyków. Jednak więzień aresztowany poprzedniego dnia wrzeszczał nieprzerwanie od kilkunastu godzin i Felix Georges miał tego serdecznie dosyć. Podszedł do krat. Chudy mężczyzna na jego widok rzucił się do przodu i chwycił rękoma pręty.
– Szanowny panie – wybełkotał. – Szanowny panie... Niech mnie pan ratuje. Zamknęli mnie tu. Zapłacę...
– Siedź cicho, człowieku, bo ci kości pogruchoczę – zagroził Georges. – Zamknęli cię tu, bo żeś dziwkę zmasakrował. Nie ma takiej mocy, żebym cię wypuścił...
– Panie szanowny. – Więzień miał obłęd w oczach i wyglądał na takiego, co nie rozumie, gdy się do niego mówi po dobroci. – Jestem wielkim lekarzem... Umiem poskromić ból, umiem... Pomóż mi, człowieku.
Georges nie dał się jednak zwieść. Nie on pierwszy próbował go oszukać. Zatrzymywane prostytutki twierdziły, że szanowani obywatele posunęli się do rękoczynów wobec nich, złodzieje upierali się, że znaleźli ukradzione przedmioty, a oszuści, że zostali pomówieni.
Ten nieszczęśnik został zatrzymany po tym, jak oblał pewną prostytutkę kwasem i wypalił jej w twarzy głębokie ślady. Twierdził, że niczego nie pamięta, nie ma pojęcia, co robił i co nim kierowało. Upierał się nawet, że nie znajduje się w Nowym Jorku, a w Bostonie w roku czterdziestym piątym, a jest przecież rok tysiąc osiemset czterdziesty ósmy. Ubzdurał sobie, że zaraz zacznie niezwykły pokaz medyczny, który uczyni go sławnym. Kiedy zamknięto go w celi, nieszczęśnik zasnął na kilka godzin tak głęboko, że Georges sądził, że już po nim. Potem się jednak obudził i wrzeszczał tak długo, że zamknięty obok niego nożownik Max groził, że udusi go własnymi rękoma, jeśli tylko zdoła dosięgnąć.
– Jaki tam z ciebie wielki lekarz. – Georges machnął ręką. – Paltot przenicowany, dziura na dziurze... Butów żeś, nieszczęśniku, nawet nie miał porządnych. A i sklecić kilku słów nie umiesz jak trzeba...
– Błagam... Pozwólcie chociaż do domu, po kilka rzeczy...
Georges parsknął śmiechem.
– Zaraz przyjdzie naczelnik, to z tobą pogada. Jeśli znajdą w twoim domu kwas, nie chciałbym być w twojej skórze. Każdy sędzia pośle cię na stryczek...
Georges wrócił do siebie i wepchnął sobie w uszy kawałki bawełny, żeby nie słyszeć na nowo rozpoczynającego się wycia więźnia. Tak zastał go naczelnik komisariatu policji.
– Żarty sobie robisz, Georges? Co to za wrzaski? – spytał, zatykając uszy.
– To ten nowy, panie kapitanie. – Georges zasalutował i wyciągnął z kieszeni kłębek bawełny. – Sugeruję, sir, żeby pan włożył sobie to do uszu...
– A ja sugeruję, żebyś sobie to włożył do dupy! – krzyknął Duncan Felbs, obecnie naczelnik komisariatu policji szóstej dzielnicy, w przeszłości bohater bitwy nad jeziorem Ontario oraz pod Horseshoe Bend. Poddał się jednak, kiedy stało się jasne, że człowiek z dokumentami na nazwisko Horace Wells nie zmęczy się własnymi krzykami i nie zamilknie. – Czego on chce? I skąd ma tyle siły w płucach?
– Chce iść do domu i coś stamtąd zabrać... Dlatego tak wrzeszczy – odpowiedział Georges. – Powiedziałem, że to niemożliwe... Że tylko sędzia może go wypuścić...
– Jeśli dzięki temu się zamknie, idź z nim – zgodził się prędko Felbs. – Weź ze sobą do pomocy Ramseya. A jeśli w mieszkaniu tego delikwenta znajdziecie dowody zbrodni, przynieście je na komisariat.
– Tak jest, panie kapitanie – odparł niechętnie Georges i zerknął na Ramsaya, który także nie palił się do wycieczki z więźniem.
O dziwo, kiedy Horace Wells usłyszał, że jego prośba została zaakceptowana, wyraźnie się uspokoił. Podczas drogi nie stawiał oporu i nie przysparzał specjalnych kłopotów. Mieszkanie miał liche, był to właściwie pokój z pryczą i siennikiem. Obok łóżka stały rozliczne buteleczki wypełnione różnokolorowymi płynami. W progu powitała ich niska, garbata gospodyni, która, sądząc po minie, miała jakieś porachunki z Wellsem, ale na widok policji rozwiała się jak kamfora.
– Człowieku, ależ tu masz laboratorium... – gwizdnął Ramsay i widząc, że więzień szybkim krokiem idzie w stronę słoików wypełnionych różnymi substancjami, krzyknął: – Co ty robisz? Stój!
Wells zręcznie złapał niewielką fiolkę, wylał kilka kropli na kawałek brudnej szmatki i przytknął do nosa. Ramsay i Georges stali jak wryci i patrzyli, jak mężczyzna zmienia się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Horace Wells był teraz spokojny, jego ręce już nie drżały, głos zaś miał niski i przyjemny.
– Witam w moich skromnych progach – powiedział uprzejmie. – Czy mogę poznać panów imiona i nazwiska? Czy chcą zamówić panowie pokaz medyczny?
Georges i Ramsay spojrzeli po sobie.
– Weźże, człowieku, to, co chcesz, i wracamy do celi – przerwał milczenie Georges.
– Ależ to jakieś nieporozumienie... – Wells był autentycznie zdumiony. – Jeszcze raz pytam: co panowie tu robią?
– Zostałeś aresztowany po tym, jak wypaliłeś buzię jakiejś dziwce – mruknął Ramsay. – Wrzeszczałeś jak opętany, więc naczelnik zgodził się, żebyś zabrał z domu, co ci tam jest potrzebne. Nie wiem, co ci dolega, synu, ale popełniłeś przestępstwo, mamy dowody, więc musimy cię zabrać z powrotem na komisariat.
– Coś takiego! – oburzył się aresztowany. – Jestem Horace Wells, lekarz, dentysta i wynalazca...
– Ależ z ciebie komediant – wszedł mu w słowo Georges. – Bierz to, po coś przyszedł, i wracamy grzecznie na pryczę... A jak się będziesz opierał, to ci połamiemy kości. Zabieramy część tych skarbów. Sędzia musi to zobaczyć...
Wells zrozumiał. Kiwnął kilka razy głową, a następnie spakował dwie małe buteleczki. Kiedy policjanci nie patrzyli, niepostrzeżenie wsunął za koszulę coś jeszcze. Potem dał się odprowadzić do aresztu.
Nawiedzali go w nocy. Kiedy tylko zamykał oczy, przychodzili i zadręczali go pytaniami i oskarżeniami.
– Dokąd się wybierasz tym razem? – krzyczała Elizabeth, tuląc do piersi małego Charlesa. – Nie dość masz upokorzeń? Z czego będziemy żyli?
– Zostaniecie pod opieką Binda – odpowiedział znużony.
Znów potrzebował eteru albo najlepiej chloroformu. Jeden mały wdech pozwoli mu stawić czoło rozczarowanej żonie.
– Nie możesz nas opuścić – upierała się. – Bind! On nie jest moim mężem ani ojcem Charlesa, chociaż dalibóg powinien nim być...
Elizabeth rozpłakała się z żalu i bezsilności. Jej mąż od dawna nie był sobą. W miarę rozwoju znienawidzonych przez nią eksperymentów zniknął gdzieś dobry, ambitny młody człowiek, który z oddaniem leczył ludziom zęby i zakładał protezy, wielce szanowany i lubiany w Hartford.
– Horace, błagam cię... – spróbowała jeszcze raz.
– Jadę do Nowego Jorku, tam zdobędę klientów. Będę uczył lekarzy, jak leczyć, operować bez bólu. Wrócę z pieniędzmi, odzyskam szacunek...
– Horace! – krzyczała Elizabeth. – Horace! To mrzonki, a ty jesteś chory!
Ocknął się. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Miał sucho w ustach. Jeszcze jedno z potwornych skutków oparów, które musiał wdychać, żeby zebrać myśli.
– Gdzie jestem? – wymamrotał.
– W areszcie policyjnym w Nowym Jorku – usłyszał głos więźnia, który siedział w celi obok. – Atakowałeś dziwki na ulicach. Kilka już tu przyszło i pokazało zeszpecone buźki. Czemu to zrobiłeś? Jakaś kurwa cię rzuciła?
Co ja tu robię? Co ja tu robię? – myślał, próbując opanować drżenie ciała. Przychodzili do mnie różni ludzie, oferowali pieniądze za jakieś substancje, także trucizny, przypominał sobie z trudem. Sprzedawałem je, żeby kupić eter. Potrzebowałem go, coraz więcej i więcej. Bez niego nie byłem sobą. Elizabeth i Charles... Porzuciłem żonę i synka... Co ja zrobiłem?
– Jak nic cię powieszą... – rzucił nożownik Max.
Zabiją mnie, ale najpierw pozbawią eteru, pomyślał Horace Wells. Jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony. Niech to już się skończy. Chociaż nie, zrobię to sam, oni zadadzą mi ból. Poświęciłem życie temu, aby leczyć bez bólu. Nie mogę pozwolić, abym odczuwał go w chwili śmierci. Wybacz mi, Elizabeth. Wybacz mi, Charles.
Dźwignął się na swojej pryczy. Wyjął brzytwę, którą zabrał z domu, korzystając z chwili nieuwagi policjantów, i odciął kawałek koszuli. Z buteleczki wylał eter na materiał i przytknął do nosa. Błogi spokój ogarnął jego ciało. Szybko wbił ostrze w tętnicę udową. Nie czuł nic, kiedy wykrwawiał się na śmierć.