Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Uderz w gong - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 kwietnia 2025
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Uderz w gong - ebook

Pełna zwrotów akcji, wciągająca opowieść o władzy, rywalizacji i tożsamości.

Zefir wzniosła się ponad swoje skromne pochodzenie, bezimienna sierota stała się strateżką, boginią w ciele wojowniczki. A mimo tego, co osiągnęła, nigdy nie czuła się bardziej... bezsilna.

Boleśnie się przekonuje, że taka jest cena wojny, magii i przeznaczenia.

Jednak Zefir nie ma zamiaru godzić się z losem. Zrobi wszystko, by jej wrogowie, zwłaszcza tajemniczy Wrona, ponieśli zasłużoną karę.

Co zrobi, gdy dowie się prawdy? Tego nie wiedzą nawet niebiosa.

Na stronie wydawnictwa "https://www.seeya.com.pl/" Książki – seeYA umieściliśmy epilog – alternatywne zakończenie losów Zefir.

***

Pisząc Królestwo Trojga Joan He inspirowała się Opowieściami o Trzech Królestwach, jedną z największych chińskich klasycznych powieści.

Uderz w gong to zapierająca dech w piersiach, pełna tajemnic druga i ostatnia część Królestwa Trojga.

Wydanie zawiera wspaniałe grafiki - czarno-białe portrety Tidy Kietsungden i mapę autorstwa Anny Frohmann.

Kategoria: Dzieci 6-12
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-643-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NAJWAŻNIEJSZE OSOBY

PÓŁ­NOC / STO­LICA CESAR­STWA XIN / KRÓ­LE­STWO CUDÓW

Cesa­rzowa: Xin Bao²

Pre­mierka: Mia­zma

Stra­teg: Wrona (Crow)

Dorad­czyni: Śliwa (Plum)

Istotni gene­ra­ło­wie: Żmija (Viper), Szpon (Talon),

Lam­par­cica (Leopard)

ZIE­MIE POŁU­DNIA / KRÓ­LE­STWO WIE­DZY

Wład­czyni: Cykada (Cicada)

Stra­teżka: Listo­pad (Novem­ber)

ZIE­MIE ZACHODU

Guber­na­tor: Xin Ren

Zaprzy­się­żone sio­stry: Obłok (Cloud), Lotos (Lotus)

Istotni gene­ra­ło­wie: Tur­ma­lin (Tour­ma­line), Aster (Aster), Paproć (Brac­ken)

Doradca: Sikou Hai

Stra­teg: nie­ob­sa­dzone

Mia­zma (Meng Mimeng), pre­mierka cesar­stwa,
regentka cesa­rzo­wej Xin Bao, dowód­czyni Pół­nocy

Cykada (Yue Chan), sio­stra Świersz­czyk,
kró­lowa Połu­dnia

Tur­ma­lin (Ma Baishan), gene­rałka Xin Ren

Wrona (Zhou Senru), stra­teg Mia­zmy

Wilgoć w powie­trzu. Pach­nie zie­mią.

Sma­kuje krwią.

– Obłok, ta zasadzka… To nie cesar­stwo za nią stało.

– Ale oca­lali tak twier­dzą. – Obłok dołą­cza do mnie w drzwiach kapliczki. – Żoł­nie­rze w mun­du­rach cesar­stwa dzier­żyli cesar­ską broń.

Oczy­wi­ście, że tak. Gdy pod­nosi się śpiew cykad, zaci­skam palce na strzale.

– Połu­dnie chce, żebyś tak sądziła.

– Twier­dzisz, że Cykada zdra­dziła.

– I sprzy­mie­rzyła się z Mia­zmą.

– Skąd wiesz? – Obłok żąda odpo­wie­dzi, ale praw­dziwe pyta­nie brzmi: jak mogła­bym _nie_ wie­dzieć. Nawet brak dowo­dów nie prze­słoni zmy­słów stra­teżki. Cykada nie zdra­dzi­łaby nas, gdyby Mia­zma nie przed­sta­wiła lep­szej oferty. Jak zwrot Bagien. Pro­mień strzały wbija mi się w dłoń. _Jest coś jesz­cze. Coś innego._ Coś, co mi się wymyka. Ści­gam myśli, a cykady skrze­czą jak wrony. _Czemu czuję się tak powolna?_

_Czy to wina tego ciała?_

– Musimy powie­dzieć Ren. – Słowa Obłok spro­wa­dzają mnie na zie­mię.

– Nie. Wyklu­czone. – Chwy­tam ją za ramię. – Jeśli powiesz Ren, że Połu­dnie nas zdra­dziło, już ni­gdy nie pozwoli nam wal­czyć z nimi ramię w ramię.

– Na­dal chcesz się z nimi sprzy­mie­rzać? – Obłok pró­buje mnie ode­pchnąć, ale nie pusz­czam. – Z ludźmi, któ­rzy cię postrze­lili?

– Nie obcho­dzi­łoby mnie nawet, gdyby mnie obdarli ze skóry. Chcesz, żeby Ren poko­nała Mia­zmę? Chcesz, żeby zjed­no­czyła trzy kró­le­stwa?

– Czy chcę? Bez wąt­pie­nia – Obłok cedzi słowa. – Wystar­cza­jąco mocno – wyrywa ramię z mojego uści­sku – żeby zostać wygnaną za _twój_ prze­wrót, _Zefir_. I żebyś _ty_ mogła zostać i jej pomóc.

– Nie zapo­mnij więc ni­gdy. – Znów łapię jej ramię. – Żeby wygrać, musimy grać zgod­nie z Poucze­niem Wzla­tu­ją­cej Zefir. I zanim ruszymy na cesar­stwo, musimy mieć Połu­dnie po naszej stro­nie. Nie pozwolę Ren ganiać za zemstą.

Obser­wuję twarz Obłok, cze­ka­jąc, aż pojawi się na niej zro­zu­mie­nie, że to nie pod­lega nego­cja­cjom. _Nie każ mi żało­wać, że ci zaufa­łam._

I nie każe. Kilka dni póź­niej, nie mówiąc Ren ani słowa o zdra­dzie Cykady, Obłok wyru­szy na Bagna, by z jego wła­snej sto­licy obser­wo­wać dla mnie Połu­dnie. Te wyda­rze­nia są tak pewne, jak­bym już je prze­żyła. Roz­luź­niam palce, by uwol­nić Obłok. Nic nie powie Ren…

Ale Obłok mi się wyrywa.

– _Obłok!_

_Nie. To nie powinno się zda­rzyć._ Bie­gnę za nią, wpa­dam mię­dzy figowce. Mogła­bym przy­siąc, że już pro­wa­dzi­łam z nią tę roz­mowę. Ni­gdy niczego nie mówiła Ren. A to zna­czy, że…

_Śnię._ Zie­mia pod moimi sto­pami wibruje i tonę. _Nie walcz._ Ruchome pia­ski zamy­kają mi się ponad głową. _Jeśli umrę…_

_Obu­dzę się._

Wynu­rzam się i łap­czy­wie łapię powie­trze. Łóżko pode mną jest mięk­kie i wil­gotne – i nie jest łóż­kiem.

Jest bagnem tru­pów.

Mija mnie masze­ru­jące woj­sko. Pod sztan­da­rami Ren.

– _Za Zefir!_

_Nie. Prze­cież tu jestem._

– Prze­stań­cie! – krzy­czę. – Przes…

Krztu­szę się, gdy strzała prze­bija mi gar­dło.

Moja bez­radna dusza się odrywa i mogę jedy­nie patrzeć, jak horda wro­gów, dźga­jąc włócz­niami, przy­tła­cza Obłok.

Patrzeć, jak Ren ginie, pró­bu­jąc pomścić zaprzy­się­żoną sio­strę.

_Nie. Nie, nie, nie._ Uno­szę się nad polem bitwy. Biję się w głowę pię­ściami. To musi być sen. To jedyne wyja­śnie­nie. _Obudź się. Obudź się._

_Obudź. Się._

* * *

Otwie­ram oczy. Nade mną belki stro­powe bara­ków.二十五

ODPOWIEDNIE DAĆ RZECZY IMIĘ

Niek­tó­rzy wie­rzą, że bóstwa cho­dzą po tej ziemi.

I choć raz się nie mylą.

Bóstwa ist­nieją i przyj­mują różne kształty, od dzieci po psz­czoły. Wiele dyna­stii temu i ja wola­łam szy­bo­wać pośród nie­bios jako jedna z chmur. Te dni wydają się teraz snem tak odle­głym, teraz, gdy z jękiem gryzę piach.

– Aj, Lotos! Nie mów, że już się zmę­czy­łaś!

Twarz nade mną to Xin Ren. Moja wład­czyni, zaprzy­się­żona sio­stra i part­nerka spa­rin­gowa, która posłała mnie wła­śnie na zie­mię.

Podaje mi rękę. Chwy­tam ją i chrzą­ka­jąc, wstaję. Na pobli­skich polach tre­nin­go­wych żoł­nie­rze powinni ćwi­czyć, z naci­skiem na _powinni_. Ale trudno ode­rwać oczy, gdy twoja wład­czyni i jej zastęp­czyni wal­czą na ringu, zwłasz­cza gdy rze­czona zastęp­czyni prze­grywa tak wido­wi­skowo jak ja.

– Oko ci doku­cza? – Ren podaje mi mój kij.

Chcia­ła­bym. Ale dwoje dzia­ła­ją­cych oczu nie roz­wiąże naj­więk­szego z moich pro­ble­mów: nie jestem Lotos, pogrom­czy­nią tygry­sów, zmorą mężów. Jestem Zefir, bóstwem pogody, i ze wsty­dem przy­znaję, że pod­czas moich czter­dzie­stu tysięcy lat ist­nie­nia ni­gdy nie opa­no­wa­łam sztuki walki kijem.

– To tylko zmę­cze­nie – odpo­wia­dam, mając nadzieję, że dopa­dło i Ren. Poje­dyn­ko­wała się już z trzema innymi żoł­nie­rzami, przy­po­mi­na­jąc w ten spo­sób całemu obo­zowi, że jeste­śmy tu równi, zjed­no­czeni w misji uwol­nie­nia cesa­rzo­wej Xin Bao ze szpo­nów Mia­zmy.

I ja, pod­szy­wa­jąca się pod wojow­niczkę oszustka, nie jestem wyjąt­kiem.

– Jesz­cze raz. – Ren cofa się o krok, odbie­ra­jąc mi wszelką nadzieję.

Jesz­cze raz się ście­ramy.

Jesz­cze raz prze­gry­wam.

– Jesz­cze raz – mówi Ren i na mgnie­nie oka wra­cam na ganek mistrza Yao, który, gdy trą­cam struny qina, ude­rza mnie w ramię wachla­rzem.

_Jesz­cze raz! Zagraj jesz­cze raz!_

Ale Ren w niczym nie przy­po­mina mojego byłego men­tora. Nawet gdy nie potra­fię spa­ro­wać jej, pro­stych prze­cież, ude­rzeń, nie upo­mina mnie, ale radzi: _Wymach. Dło­nie sze­rzej. Dźgnij!_ Ale cza­sem prze­grywa się już na star­cie i gdzieś przy ósmej run­dzie jestem zbyt wolna. Kij Ren wali w mój bok – lewy, prawy, lewy. Cofam się. Nie mogę tego zablo­ko­wać.

_Nie blo­kuj więc. Znajdź wzór._ Wzór, który Ren stwo­rzyła celowo. Wzór dla widzów nie­oczy­wi­sty.

Ale oczy­wi­sty dla Lotos. _Bez sztu­czek, Pawico!_ Nie­mal sły­szę jej krzyk, krewką odpo­wiedź na obe­lgę. _Bez sztu­czek…_

Gdy Ren wypro­wa­dza atak na prawą stronę, robię unik w lewo, zmu­sza­jąc ją do obni­że­nia kija. _A teraz to zakoń­czę._ Ruszam na nią i poty­kam się. _Uch!_

Zrzą­dze­niem losu lub kapry­sem szczę­ścia znosi mnie na Ren.

I wbi­jam moją wład­czy­nię w piach.

Świat wiruje. Wiwaty. Imię Lotos. Moje łok­cie miaż­dżą żebra Ren. Nie­po­rad­nie pró­buję się wyco­fać.

– Jesteś cała? – Nie odpo­wiada. – _Ren._ – Otwiera oczy i robi zeza. – Prze­ko­miczne.

– Wiem, wiem. – Siada. – Wybacz. Choć życie mi prze­le­ciało przed oczami. Ale nic mi nie jest! – Jej oczy iskrzą rado­ścią. Po chwili poważ­nieje. – Lotos, a ty? – Zaczy­nam się pocić, gdy dodaje: – Wyda­jesz się bar­dziej niż zmę­czona. – Doprawdy? Czy Ren w końcu dostrze­gła, kim naprawdę jestem? – Wysy­piasz się?

Zde­ma­sko­wa­nie mnie jako Zefir zde­cy­do­wa­nie uła­twi­łoby mi życie.

Ale nie jest warte tego, żeby Ren stra­ciła zaprzy­się­żoną sio­strę.

– Sześć godzin dzien­nie – kła­mię.

Dla żoł­nie­rza to cał­kiem roz­sądna liczba, ale Ren jest zszo­ko­wana.

– To wiele wyja­śnia. Pamię­tasz, co się stało, kiedy ostat­nio obu­dzi­łam cię przed świ­tem?

Jak zga­duję, coś okrop­nego.

– Lotos będzie spać wię­cej.

– Dobrze. To roz­kaz two­jej wład­czyni.

Poma­gam Ren wstać, z gry­ma­sem obser­wuję, jak dotyka swo­jej piersi. Nawet zra­niona nic nie powie, zbyje mnie, jeśli będę nale­gać. Pod­dała walkę, bo wie, jak ważne są pozory.

– Za to też prze­pra­szam. – Wska­zuje na swój kij, ale prze­pro­siny nie są potrzebne. Rozu­miem. Nie jeste­śmy sobie równe. Jeśli prze­gram zbyt wiele walk z Ren, żoł­nie­rze nie będą chętni do słu­cha­nia moich roz­ka­zów.

To tyczy się też Ren. Jej przy­wódz­two nad Zacho­dem powinno być bez­sporne, tak jak jej ranga.

Tę bitwę muszę wygrać naj­pierw.

Gdy opusz­czamy pole tre­nin­gowe, łapię spoj­rze­nie Tur­ma­lin. Szybko koń­czy walkę i do nas pod­cho­dzi.

– Pani – mówi, zatrzy­mu­jąc się o krok przed Ren.

– Tur­ma­lin. Jakieś postępy z for­ma­cją oskrzy­dla­jącą?

– Wyuczona per­fek­cyj­nie.

– Świet­nie. A Lot gęsi?

Obser­wuję Ren, gdy Tur­ma­lin zdaje raport z postępu tre­nin­gów bojo­wych. Prawdą jest, że nie sypiam zbyt wiele. Kosz­mary nie pozwa­lają mi zasnąć – śmierć Ren, cza­sem z rąk Mia­zmy, cza­sem Cykady. Ale to się nie zda­rzy. Wciąż jestem jej stra­teżką, nawet jeśli nie mogę jej otwar­cie słu­żyć radą. Zer­kam na Tur­ma­lin nad ramie­niem Ren i pochy­lam głowę.

_Teraz._

– Pani – mówi do zapa­trzo­nej w żoł­nie­rzy wal­czą­cych na are­nie dru­giej. – Odno­śnie do koro­na­cji…

Zapada cisza cięż­sza niż połu­dniowy żar.

– Moja odpo­wiedź się nie zmie­niła – odpo­wiada w końcu Ren. – Nie zasiądę na tro­nie wuja. Będę rzą­dzić w imię ludu, jak czy­ni­łam to przez ostat­nie dwa mie­siące, by nie zakłó­cać mu życia. To nie wystar­cza?

Powinno. Tytuł guber­na­torki to led­wie for­mal­ność. Koro­na­cja? Moim zda­niem, zbędne cere­giele. Ale czy mistrz Sen­cjusz je podzie­lał? Nie. Jak pisał: _Nie będzie na świe­cie porządku, póki tytuł odzwier­cie­dlać nie będzie pozy­cji._ Trzy stu­le­cia póź­niej ludzie wciąż się z nim zga­dzają. Dla­tego też Ren ma aż takie popar­cie: nazwi­sko, które nosi, to Xin.

I pew­nie też dla­tego ta tra­dy­cjo­na­listka do szpiku kości nie potrafi doj­rzeć mojej duszy pod mia­nem „Lotos”.

Tur­ma­lin mil­czy, a Ren odwraca się od pól tre­nin­go­wych i odcho­dzi.

Spie­szymy za nią.

– Ludzie się nie­po­koją – kon­ty­nu­uje Tur­ma­lin, tak, jak się uma­wia­ły­śmy. W odróż­nie­niu od Lotos ona znana jest ze swo­jej wraż­li­wo­ści. – Mia­zma się nie ruszyła, od kiedy dotarła do Dasan.

Sprytny plan, jeśli weź­mie się pod uwagę, że pre­mierka na­dal nie otrzą­snęła się po bitwie na Kli­fach. Zamiast więc zapu­ścić się w górzy­ste, nie­przy­ja­zne tereny Zachodu, osia­dła w Dasan, pró­bu­jąc nas wywa­bić…

– Ruszymy więc na Dasan – decy­duje Ren.

– _Nie!_ – krzy­czę, choć krew Lotos się gotuje. _Bitwa! Bitwa!_

– Nie – powta­rza na szczę­ście spo­kojna Tur­ma­lin. – Jesz­cze nie. Tego wła­śnie chce Mia­zma. Koro­na­cja ugrun­to­wa­łaby twoją pozy­cję w oczach ludu i bitwa byłaby zbędna. Ofi­cjalne pozy­cje, twoja i Mia­zmy, muszą być porów­ny­walne.

_Pro­szę_ – myślę, obser­wu­jąc Ren, która zatrzy­mała się przy pali­sa­dzie areny trze­ciej. – _Przyj­mij wła­ściwy tytuł._

– Tur­ma­lin, zapo­mi­nasz o czymś. – Ren patrzy na nią, potem na mnie. – Nie chcia­łam tego. Ni­gdy niczego takiego nie chcia­łam.

Jej oczy wpi­jają się w moje. Prze­ły­kam ślinę. Pro­sząc Ren o uczcze­nie jej nowej pozy­cji, każemy jej świę­to­wać krwawy prze­wrót, śmierć Xin Gonga, prze­po­wied­nię, która od dzie­ciń­stwa ją prze­śla­do­wała:

_Xin Ren – ta, która zdra­dzi swój ród._

Ale prze­po­wie­dziane już się stało i jeśli Ren może uspra­wie­dli­wiać peł­nie­nie funk­cji guber­na­torki dobrem ludu, może tym dobrem uspra­wie­dli­wić i koro­na­cję. Gdy samot­nie (Tur­ma­lin i ja nie dosta­ły­śmy znaku, że mamy za nią podą­żyć) wkra­cza na arenę trze­cią, otwie­ram usta. _Prze­ko­naj ją._ Nabie­ram powie­trza.

– _Nawet kara­lu­chy zwą się kró­lami!_

Ren przy­spie­sza.

Ruszam za nią, ale Tur­ma­lin mnie powstrzy­muje. Chwyta moją pięść, zanim dotrze do mnie, że zaci­snę­łam dłoń.

Może fak­tycz­nie powin­nam wię­cej spać. Mam­ro­czę jakąś wymówkę o braku snu i upale, a Tur­ma­lin pocie­sza­jąco ści­ska moje palce.

– Jesz­cze nic stra­co­nego. – Na are­nie żoł­nie­rze kła­niają się Ren. – Tre­nuje woj­sko – mówi Tur­ma­lin. – A _mogłaby_ wciąż tkwić w two­jej kapliczce.

– Nie przy­po­mi­naj mi.

– Chce wal­czyć. A morale jest wyso­kie. – Tur­ma­lin odciąga mnie od areny i pro­wa­dzi w głąb obozu. – Na­dal możemy ruszyć na pół­noc. – Rzu­cam jej wście­kłe spoj­rze­nie. – Gdy nadej­dzie czas. I na­dal mamy sprzy­mie­rzeń­ców.

Ach tak, „sprzy­mie­rzeńcy”, któ­rzy za moją dyplo­ma­cję odpła­cili, posy­ła­jąc mi strzałę w plecy – nie żeby Tur­ma­lin albo Ren to wie­działy. Jak mówi­łam Obłok: zemsta jest dla plebsu. Stra­te­dzy nie pozwa­lają, by roz­lana wczo­raj krew zatruła jutro czer­paną wodę. Czemu mia­ła­bym ogło­sić roz­pad przy­mie­rza, skoro potra­fię je napra­wić?

_Ale czy_ na pewno _potra­fisz je napra­wić?_ – pyta głos w mojej gło­wie i chcia­ła­bym, by był to jedy­nie głos zwąt­pie­nia. – _Nie potra­fisz nawet prze­ko­nać Ren, żeby nazwała się „guber­na­torką”, choć prak­tycz­nie nią jest. Jesteś w ogóle stra­też…_

– Zamknij się!

– Zefir? – Tur­ma­lin mruży oczy, a ja chcia­ła­bym się kop­nąć za to, że wrzesz­czę na wła­sne myśli.

– Lotos – przy­po­mi­nam jej. – To nic takiego. – Nie wygląda, jakby mi uwie­rzyła. – To Obłok. Wyobra­zi­łam sobie, jak by teraz uja­dała. – _Wybacz, Obłok._ – Jak myślisz, co ona wła­ści­wie pora­bia na Bagnach? – pytam, gdy zmie­rzamy ku staj­niom.

Obo­zowa kako­fo­nia milk­nie, powie­trze jest ciche niczym głos Tur­ma­lin.

– Jeśli nie poje­dyn­kuje się z gene­ra­łami, to poko­nuje urzęd­ni­ków w sza­chach.

– Sza­chy.

– Mówiła kie­dyś, że w wio­sce, z któ­rej pocho­dzi, nikt z nią nie wygrał.

Ach tak? Uśmie­cham się. Obłok byłaby prze­szczę­śliwa, wie­dząc, że Tur­ma­lin chwali jej doko­na­nia, ale nie powinna być zbyt pewna sie­bie. Przy­naj­mniej dopóki nie pokona _mnie_.

– Masz szczę­ście, że cię dziś nie widziała – Tur­ma­lin mówi nie­prze­rwa­nie. – Twoje cztery prze­grane z rzędu poje­dynki źle o mnie świad­czą.

Mój uśmiech kur­czy się do gry­masu. _Trzy, nie cztery_. Ale Tur­ma­lin, moja zaku­li­sowa nauczy­cielka, oczy­wi­ście zauwa­żyła, że Ren się pod­ło­żyła.

– To Ren. Ona po pro­stu jest dobra.

– Ciężko tre­no­wała.

– Latami – pro­stuję. Walki wygrywa się doświad­cze­niem, nie siłą, a moje doświad­cze­nie liczy sobie zale­d­wie mie­siące. Nie tak dawno temu roz­ka­za­łam Tur­ma­lin otruć konie Ren. Dąsam się, gdy wcho­dzimy do stajni, i ogar­nia mnie poczu­cie winy, gdy konie rżą.

Tur­ma­lin je spraw­dza – „codzienne zadość­uczy­nie­nie” – a ja pod­cho­dzę do Ryżo­wego Cia­steczka. On, w odróż­nie­niu od więk­szo­ści ludzi, wie, że nie jestem Lotos.

I sza­nuję go za to.

– Mógł­byś cho­ciaż uda­wać szczę­śli­wego – mam­ro­czę i pstry­kam koń­skie chrapy. Wydmu­chuje bąbel. – Zano­to­wane. Tęsk­nisz za nią, nie za mną.

Jego odpo­wiedź jest rów­nie cicha, co nie­wy­po­wie­dziane słowa, które kryję w sercu.

_Też mi jej bra­kuje._ Brak mi jej żywio­ło­wo­ści, mimo ner­wów, które mnie kosz­to­wała. Nawet Obłok mi brak. Pusty boks obok boksu Cia­steczka, ten, w któ­rym powinna stać jej klacz, tylko una­ocz­nia jej nie­obec­ność.

Czy Obłok mia­łaby wię­cej szczę­ścia przy prze­ko­ny­wa­niu Ren? Nie wiem; nie wiem, co u niej. Pisze rzadko, śląc jedy­nie woj­skowe raporty. Powinno mnie to cie­szyć. Brak innych wia­do­mo­ści ozna­cza brak zmian na Połu­dniu.

A jed­nak, kiedy obok stajni prze­biega kurier krzy­czący „raport!”, nie­mal go zatrzy­muję. _Powiedz mi, że to od Obłok._

A potem dociera do mnie, że to żoł­nierz, któ­remu powie­rzy­łam bacze­nie na izbę cho­rych.

_Jeśli cokol­wiek się zmieni –_ powie­dzia­łam mu – _mel­duj naj­pierw mnie._

W naiw­no­ści swo­jej powie­dzia­łam „jeśli” zamiast „kiedy”.

– Ock­nął się, gene­rałko Lotos.

* * *

– Mówi­łeś, że się _ock­nął_. – Odwra­cam się gwał­tow­nie do żoł­nie­rza. – Nie, że _znik­nął_.

Za nami łóżko w izbie cho­rych wyraź­nie pozba­wione jest zama­sko­wa­nego, pogrą­żo­nego w śpiączce Sikou Haia.

– B-był tutaj. – Żoł­nierz się wzdryga.

Co za… Ręka wędruje mi do topora i żoł­nierz pada na kolana bła­gać o litość. Repu­ta­cja Lotos trwa nawet, gdy jej już nie ma, ale teraz mi nie pomoże. Gdy patrzymy z Tur­ma­lin na sien­nik, obu nam przy­cho­dzi do głowy ta sama nie­we­soła myśl. Ren już gar­dzi prze­wro­tem. Co więc zrobi, kiedy oca­lały syn Xin Gonga uświa­domi jej, że _nie był_ przy­pad­kową ofiarą? A co z Aster, Papro­cią i pozo­sta­łymi gene­ra­łami, któ­rych lojal­ność zawdzię­czamy Sikou Haiowi? Czy kto­kol­wiek waży się ich obwi­niać, jeśli zmie­nią strony, gdy dowie­dzą się, że ich suze­ren został bez­li­to­śnie wyko­rzy­stany, by pod­że­gał do prze­wrotu, a potem porzu­cony?

Nie ja, szara emi­nen­cja, która za tym stała.

– Zajmę się tym – rzu­cam do Tur­ma­lin i wycho­dzę z izby. Obra­cam się, prze­szu­ku­jąc wzro­kiem oko­licę.

– _Gdzie on jest?_ – Zadaję to pyta­nie nie tylko sobie.

– _A nie mówi­łaś mi przy­pad­kiem, że mam się zamknąć?_

– _Cofam to. I jestem dogłęb­nie i nie­za­prze­czal­nie skru­szona. Więc gdzie on jest?_

– _Nie mam poję­cia._ – W mojej gło­wie ziew­nię­cie Kro­pli Rosy odbija się echem. A gdy ona sama sfruwa mi z koł­nie­rza i roz­pro­sto­wuje skrzy­dełka, krzy­wię się.

– _To się dowiedz._

– _Jakoś nie mam ochoty._ – Udaje się jej umknąć przed trzep­nię­ciem. – _Spró­buj jesz­cze raz, a cię użą­dlę._

– _Musisz tak utrud­niać?_

Pyta­nie reto­ryczne. Bo choć w odróż­nie­niu od mojej boskiej sio­stry nie umiem czy­tać w myślach, jej myśli mogę odgad­nąć. Mar­twi się. Matka za Maską, cesa­rzowa wszyst­kich bóstw, wie, że tu jestem i że mie­szam się w losy śmier­tel­nych. Nadej­dzie dzień, gdy mnie uka­rze, ale im mniej się wtrą­cam, tym mniej surowo. To logiczne.

Rozu­miem to. Sama _wola­ła­bym_ ścier­pieć pięć­dzie­siąt ude­rzeń pio­runa, a nie sto. Skoro jed­nak i tak mam cier­pieć, niech mój czas tutaj ma zna­cze­nie. Niech wygram, a jeśli, broń­cie bogi, muszę prze­grać, niech wygra ta jedna osoba.

Mój jedyny rywal.

I nie zamie­rzam tu obra­żać Sikou Haia, ale to nie jego tytuł. Ale, ale gdzież może być? Dokąd w ogóle mógłby dotrzeć? Jego gabi­net, daleko w Xin City, nie wcho­dzi w rachubę. W obo­zie zaś, w ofi­cy­nie, w bara­kach, w zbro­jowni ani śladu. Została tylko droga wśród figow­ców.

Wkra­czam mię­dzy drzewa z dło­nią kur­czowo zaci­śniętą na topo­rze.

– _Mówi­łaś, że nie zosta­niemy tu długo_ – brzę­czy Kro­pla Rosy. – _Zanim wzię­łaś sobie to ciało, mówi­łaś, że jesteś o krok lub dwa od osią­gnię­cia tych swo­ich Pouczeń Wzla­tu­ją­cej Zefir. Ale wygląda na to, że wię­cej ci tych kro­ków trzeba. Nie napra­wi­łaś przy­mie­rza z Połu­dniem. Tu, na Zacho­dzie, twoja wład­czyni sama sobie odma­wia legi­ty­mi­za­cji. A jeśli cho­dzi o Pół­noc…_

– _Jeśli ruszymy na nich teraz, zro­bimy to, czego chce Mia­zma._

– _No i?_

– _Prze­gramy!_

Kro­pla pod­ska­kuje w psz­cze­lim odpo­wied­niku wzru­sze­nia ramio­nami.

– _Już dawno nie inte­re­so­wały cię wygrane._

– _Zawsze mnie inte­re­so­wały._

– _Nie w nie­bio­sach._

– _Tam nie było czego wygry­wać. Ani dla kogo._

– _Czyli Nadir i ja to teraz „nikt”._

– _Twoje słowa, nie moje. Sęk w tym, że mnie_ nie potrze­bu­je­cie.

– _Ta twoja Ren też nie. Nie jest stwo­rzona, by zwy­cię­żać, nie bar­dziej niż ty stwo­rzona jesteś do walki na kije._ – To zabo­lało, ale Kro­pla Rosy ma wię­cej do powie­dze­nia. – _Możesz ją wcią­gnąć na szczyt, a ona i tak nie obej­mie cesar­skiego tronu._

– _Ni­gdy nie chcia­łam jej na cesar­skim tro­nie._

– _„Nawet kara­lu­chy…”_

– _Te słowa podyk­to­wał tem­pe­ra­ment Lotos. Moim celem jest spra­wić, żeby Ren wyzwo­liła Xin Bao, i było to moim celem, odkąd…_ – Odkąd w Thi­stle­gate wybła­gała moją pomoc. Ale dla­czego uspra­wie­dli­wiam się przed Kro­plą Rosy? – _Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym pro­siła cię o ocenę Xin Ren_ – myślę do mojej boskiej sio­stry. – _Pro­si­łam za to, żebyś bio­rąc pod uwagę ich zdradę, dowie­działa się wię­cej o Połu­dniu._

– _To byłoby igra­nie z prze­zna­cze­niem._

Prze­zna­cze­nie. Prze­zna­cze­nie. Prze­zna­cze­nie. Nuży mnie słu­cha­nie o nim, nuży słońce, ośle­pia­jące mnie, gdy wynu­rzam się spod figow­ców. Tuż przy mojej kapliczce. Wcho­dzę i wycho­dzę.

Sikou Haia tu nie ma.

War­czę i ptaki zry­wają się z pobli­skiego drzewa. Tchó­rze, co do jed­nego.

Poza jed­nym. Ptak, który nie jest pta­kiem, ale, jak dostrze­gam, gdy oczy zła­pią ostrość, kawał­kiem bia­łego mate­riału zaplą­ta­nego w gałę­zie.

Szata pacjenta.

Zanu­rzam się w las, podą­ża­jąc szla­kiem zwi­sa­ją­cych z gałęzi strzę­pów mate­riału i prze­kli­na­jąc straż­nika. _Ock­nął się._ Jak widać, już jakiś czas temu. Prze­pa­truję teren, nie­pewna, czy nie szu­kam zwłok.

– _Mogła­byś cho­ciaż zdra­dzić, czy żyje?_ – pytam Kro­plę Rosy. Brzę­czy. – _Jak sobie chcesz._

Prze­dzie­ram się przez krzaki, roz­ry­wam ich splą­tane gałę­zie gołymi rękami, by po chwili ciąć je topo­rem. To sie­ka­nie cze­goś na kawałki to nad­zwy­czaj miłe uczu­cie, ale nie­stety, zbyt szybko krzewy się prze­rze­dzają. Czy­ste, błę­kitne niebo nad kli­fem.

Na kra­wę­dzi zaś postać w szpi­tal­nej bieli.

Pod­cho­dzę. Pro­mie­nie słońca migo­czą na prze­pły­wa­ją­cej poni­żej rzece. Tu, wysoko w górach, powie­trze jest spo­kojne. Jesz­cze wyżej ptaki i ich nie­sły­szalne dla nas roz­mowy. To cisza poci­sku w napię­tej procy, poci­sku, który mogę zwol­nić i kon­tro­lo­wać…

Potrą­cam stopą kamyk, który odta­cza się ze stu­ko­tem.

– Chwilę ci zajęło.

Po tych dwóch mie­sią­cach jego głos jest chro­pawy.

– Mia­łam nadzieję, że będziesz ostroż­niej­szy – odpo­wia­dam, pod­cho­dząc do niego.

– Żeby znów ponieść śmierć z two­jej ręki, gene­rałko Lotos? – Sikou Hai nie odrywa wzroku od roz­cią­ga­ją­cych się za rzeką Bagien.

Ja nie mogę ode­rwać wzroku od jego głowy.

_Nie z mojej_ – powin­nam spro­sto­wać. _Two­jego brata._ To Sikou Dun na weselu dźgnął Sikou Haia. Wszy­scy to widzieli. Czego nie widzieli, to tego, że tań­czył do melo­dii, którą ja gra­łam. Dowie­dział się o prze­wro­cie, wściekł i zato­pił ostrze w piersi brata, bo ja to zaaran­żo­wa­łam – i nie zosta­wi­łam po sobie śladu. Powin­nam powie­dzieć Sikou Haiowi, że poczy­nił błędne zało­że­nia.

Ale mąż pisma, jakim jest Sikou Hai, ufa pod­szep­tom swo­jego umy­słu. Podej­rzewa mnie i będzie podej­rze­wać już zawsze.

Zostać doce­nioną za moje machi­na­cje? Satys­fak­cjo­nu­jące.

– Ustalmy coś, gene­rałko – mówi wpa­trzony w rzekę. – Czy żywy jakoś ci się przy­dam?

– Nie wiem. – Sikou Hai to nie­za­koń­czona sprawa. A ja zwy­kle nie zosta­wiam spraw nie­za­koń­czo­nych. – Zamie­rzasz powie­dzieć Ren?

– O tym, jaką rolę ode­gra­łaś w przy­go­to­wa­niu prze­wrotu? Zabi­jesz mnie, jeśli jej powiem?

– Zależy. – Obłok wzięła na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za prze­wrót, żeby to ją, nie mnie, Ren zesłała na Bagna. Nie zaprze­pasz­czę jej poświę­ce­nia. – Może.

– Bar­dziej bym cię sza­no­wał, gdy­byś powie­działa, że tak.

Te słowa mnie zaska­kują, a po chwili roz­draż­niają.

– Czemu? – Zacho­wuje się, jakby dla niego to była tylko gra, jak­bym była zwie­rzyną zwa­bioną tu strzę­pami bieli. – Potra­fił­byś kogoś zabić? – _Nie krzycz._ Ale nie mogę mówić ciszej. – Nie sądzę. Czemu więc _mnie_ miano by sza­no­wać za roz­lew krwi? Bo wyglą­dam, jak wyglą­dam? Pozwól, że coś ci powiem, Sikou Hai: jeste­śmy tacy sami. Jestem tobą. Jestem…

_Stra­teżką._

Prze­ry­wam. Roz­są­dek w końcu zata­mo­wał rzekę.

– Wiem. – Odwraca głowę. Od rzeki. Do mnie. Nie nosi maski i w słońcu bli­zny na jego twa­rzy są wyraź­nie widoczne. – _Wie­dzia­łem_ – mówi z emfazą – w chwili, gdy ode­zwa­łaś się na spo­tka­niu, kiedy pla­no­wa­łaś oba­lić mojego wuja. Nie. Wcze­śniej. Gdy zagra­łaś na guqi­nie. To wystar­czyło, żebym wie­dział, że jesteś kimś wię­cej niż wojow­niczką. Ale wie­dzieć to jedno. Przy­znać to coś zupeł­nie odmien­nego. Wie­dzia­łem, że jesteś kimś wię­cej, ale nie chcia­łem przy­znać, _kim_ wię­cej. Nie dostrze­ga­łem w two­ich pla­nach tak­tyki, póki nie porzu­ci­łaś mnie w lesie. – W jego gło­sie roz­brzmiewa pogarda. – Mia­łem wtedy aż nazbyt dużo czasu, by zaak­cep­to­wać to, kim jesteś.

_Potwo­rem czy mor­der­czy­nią?_

– Jesteś stra­teżką Xin Ren. – Wzrok Sikou Haia przy­kuwa mnie i nie pozwala drgnąć. Sie­dzi tu, blady i kru­chy, góruję nad nim niczym głaz, ale prze­cież nawet głazy spa­dają z kli­fów. Serce mi się ści­ska, gdy mówi: – Teraz to widzę. Ale ni­gdy o tobie nie sły­sza­łem. – Bie­rze wdech i się krzywi. – Twój przy­do­mek?

_Przy­do­mek._ Nie mam poję­cia, który wybrać. Słowa. Mam wra­że­nie, że zapo­mnia­łam, jak ich uży­wać.

A wtedy odzywa się tem­pe­ra­ment Lotos.

– Zefir.

_Noszę imię Zefir._

Widzia­łam, jak na moją praw­dziwą toż­sa­mość reagują dwie osoby. Tur­ma­lin, mimo wiary w rein­kar­na­cję, nie wie­działa, co myśleć. Obłok chciała mnie udu­sić, bo waży­łam się posiąść ciało Lotos.

Sikou Hai… Sikou Hai wstaje.

– Zefir – powta­rza. – Uczen­nica Yao Men­gqi. Ta, która prze­po­wiada pogodę. Naj­mą­drzej­sza z nas. – Jego szorstki głos pełen jest bólu, czci, podziwu. – Dla stra­te­gów jesteś bóstwem.

Przez chwilę sły­szę jedy­nie słowo „bóstwo”. Gdy nagle do mnie dociera.

Roz­po­znał we mnie Zefir.

Sikou Hai klęka.

– Wzla­tu­jąca Zefir. – Patrzy na mnie zapad­nię­tymi, lecz skrzą­cymi się oczami. – Od tak dawna podą­żam twoim śla­dem. Przyj­mij mnie, pro­szę, na swo­jego ucznia.

Wiatr dmie. Ptaki latają. I ja bym mogła – jestem teraz tak lekka.

Ujrzano mnie.

To naj­wspa­nial­sze z uczuć.

Ale rze­czy­wi­stość nie ode­szła zbyt daleko.

– Chwila. Nie zapy­tasz nawet, jak – _prze­ży­łam_ – ani czemu – _tak wyglą­dam?_ Czy on wie­rzy w rein­kar­na­cję? W bóstwa?

– Z tobą nie­moż­liwe jest moż­liwe – odpo­wiada sta­now­czo, nie ofe­ru­jąc żad­nego wyja­śnie­nia.

Cóż.

Nie odmó­wię odda­wa­nia mi czci.

Powoli opusz­czam topór. Uczeń. Ni­gdy żad­nego nie mia­łam. Moi nauczy­ciele – mistrz Yao, poeta, sza­chistka, były cesar­ski kosmo­log – tak dobrze mnie wyszko­lili, że ich prze­ro­słam. Prę­dzej wyta­rzam się w gów­nie, niż pozwolę Sikou Haiowi prze­ro­snąć mnie.

Ale.

Ze wszyst­kich adop­to­wa­nych synów Xin Gonga prze­żył jedy­nie on. Ren go wysłu­cha, choćby jedy­nie z poczu­cia winy. Wresz­cie będę mieć przez kogo przed­sta­wiać moje plany.

– Wstań – mówię do niego.

– Przyj­mij mnie wpierw.

– Przyj­muję. Wstań teraz.

Kła­nia się, trzy­krot­nie doty­ka­jąc czo­łem ziemi, zanim wsta­nie. I się zachwieje. Pod­trzy­muję go.

– Wra­camy. – Jakim cudem wciąż jest przy­tomny? – I żad­nego opusz­cza­nia izby cho­rych bez mojego pozwo­le­nia.

Uwal­nia ramię.

– Powiedz, co mnie omi­nęło.

– Póź­niej.

– Nie. Teraz – nalega, a mnie zaczyna drżeć powieka. – Zbyt długo byłem nie­dy­spo­no­wany.

– Opo­wiem ci w… – _dro­dze._

Mijam Sikou Haia. Moje spoj­rze­nie przy­kuła rzeka, która nie­sie coś, z miej­sca, w któ­rym jeste­śmy, lek­kiego i nie­wiel­kiego jak liść.

Łódka.

A w niej osoba w czerni.

_Wrona._ Przez myśl prze­myka mi jego uśmiech. Zaban­da­żo­wana dłoń spo­czy­wa­jąca na mojej. Mru­gam i wspo­mnie­nia zni­kają, zosta­wia­jąc za sobą jedy­nie postać w dobi­ja­ją­cej do brzegu łódce. Nasze woj­ska ota­czają wysia­da­ją­cego pasa­żera.

W jego rękach lśni coś zło­tego.

_Posła­niec._

– Chodź – rzu­cam Sikou Haiowi, a on podąża za mną bez słowa. Układ na sza­chow­nicy się zmie­nił. Nie muszę nic mówić, gdy zarzu­cam go sobie na plecy jak worek ryżu. Jeśli mamy dora­dzać Ren, musimy trzy­mać rękę na pul­sie.

Naj­waż­niej­sze teraz jest, by jak naj­szyb­ciej wró­cić do obozu.

Docie­ramy tam w chwili, gdy żoł­nie­rze wpro­wa­dzają posłańca. Popy­chają go w stronę Ren, a gene­ra­ło­wie i urzęd­nicy gro­ma­dzą się wokół.

– Pre­zent z Pół­nocy – mówi posła­niec, uno­sząc zło­coną szka­tułkę.

Ren ją przyj­muje.

Otwiera.

Obóz milk­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij