- promocja
Ukryte skarby - ebook
Ukryte skarby - ebook
Dora Conroy jest piękna, pełna fantazji i uwielbia wszystko, co niezwykłe. Dlatego ku strapieniu swojej aktorskiej rodziny porzuciła teatr i z zapałem zajęła się kupowaniem i sprzedawaniem małych skarbów, które mniej życzliwi nazywają starymi rupieciami, a bardziej życzliwi - antykami.
Jed Skimmerhorn to dziedzic arystokratycznej rodziny, który uciekł z klatki rodowej posiadłości, by pracować w policji. Jednak teraz, gdy spotkała go osobista tragedia, znowu uciekł, porzucając jedyne zajęcie, które dawało mu radość, oraz ludzi, z którymi czuł się na swoim miejscu.
Edmund Finley jest bogatym i zepsutym kolekcjonerem dzieł sztuki, w świecie którego wszystko musi być idealne. Dlatego gdy przypadkiem dochodzi do zamiany paczki zaadresowanej do Finleya, rozpoczyna się pościg, w którym ludzkie życie ma wartość o wiele mniejszą od zaginionych przedmiotów, a Jed i Dora znajdą ukryte skarby tam, gdzie nigdy by się ich nie spodziewali…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-073-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie chciał tu mieszkać. Nie, bardziej niż nie chciał; nienawidził uwięzienia w tej wytwornej starej rezydencji, gdzie dręczyły go niespokojne duchy. Nakrycie mebli pokrowcami, zamknięcie drzwi na klucz i odejście już nie wystarczały. Musiał opróżnić ten dom i uwolnić się w ten sposób od koszmarów.
– Panie kapitanie…
Jed zesztywniał. Od zeszłego tygodnia nie miał już prawa do tego tytułu. Złożył rezygnację, oddał odznakę, ale już znudziło mu się to wyjaśniać. Usunął się z drogi dwóm tragarzom, znoszącym po schodach palisandrowy kredens do wielkiego holu, a potem na zewnątrz domu, w mroźne powietrze poranka.
– Tak?
– Może zajrzy pan na górę, czy zabraliśmy, co pan sobie życzył. Nam się zdaje, że to już wszystko.
– Dobrze.
Ale nie chciał wchodzić po tych schodach, przemierzać tych pokojów. Nawet puste miały w sobie zbyt wiele. Odpowiedzialność, pomyślał, ruszając niechętnie. Za często pojawiała się w jego życiu, by miał teraz o niej zapomnieć.
Coś ciągnęło go w stronę jego dawnego pokoju. Pokoju, w którym dorastał, pokoju, który zajmował, kiedy zamieszkał tu samotnie. Ale zatrzymał się na krok przed progiem. Mocno zacisnął pięści w kieszeniach i czekał, aż wspomnienia dosięgną go jak ostrzał snajpera.
W tym pokoju płakał – oczywiście ukradkiem i ze wstydem. Żaden męski potomek rodu Skimmerhornów nie okazywał publicznie słabości. A kiedy łzy wysychały, planował tu zemstę. Dziecinne, nieskuteczne plany odwetu, na których zawsze źle wychodził.
W tym pokoju nauczył się nienawidzić.
Ale to przecież tylko pokój. Tylko dom. Udowodnił to sobie przed laty, kiedy jako dorosły mężczyzna wrócił, by w nim zamieszkać. Czy nie byłem zadowolony? – spytał sam siebie. Czy to nie było proste?
Było, aż do chwili, kiedy Elaine…
– Jedediaszu.
Wzdrygnął się. Jego ręka odruchowo sięgnęła po broń, której już nie nosił. Ten gest i fakt, że pogrążony w niezdrowych rozmyślaniach dał się zajść od tyłu, przypomniały mu, dlaczego nie nosi już broni u boku.
Opanował się i spojrzał na swoją babkę. Honoria Skimmerhorn Rodgers, otulona w norki, z dyskretnymi, stosownymi na dzień brylantami migocącymi u jej uszu, miała pięknie ufryzowane śnieżnobiałe włosy. Wyglądała jak szacowna matrona, zdążająca na obiad w ulubionym klubie. Ale jej oczy, równie żywe i błękitne jak jego własne, przepełniała troska.
– Może jednak przekonam cię, żebyś zaczekał – powiedziała cicho i wyciągnęła rękę, by położyć ją na jego ramieniu.
Odruchowo uchylił się przed jej dotykiem. Skimmerhornowie nie lubią czułości. Koniec tematu.
– Nie ma sensu czekać.
– A to ma sens? – Wskazała pusty pokój. – Czy opuszczenie domu, porzucenie wszystkiego, co do ciebie należy, ma sens?
– Nic w tym domu nie należy do mnie.
– Absurd – w jej głosie pojawił się cień bostońskiego akcentu.
– Bo nie ma prawdziwych właścicieli? – Odwrócił się od pokoju, by spojrzeć babce w twarz. – Bo przypadkiem zostałem przy życiu? Nie, dziękuję.
Gdyby nie martwiła się tak o niego, natarłaby mu uszu za tę obcesową odpowiedź.
– Mój drogi, nie o to chodzi. I nikt tu nie zawinił. – Zajrzała mu głęboko w oczy i zamilkła.
Miała ochotę nim potrząsnąć, żeby oprzytomniał. Ale w jego oczach zobaczyła, że to niczego nie zmieni. Dlatego czule dotknęła jego policzka.
– Ty po prostu potrzebujesz czasu.
Spiął się pod jej dotykiem. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by nie uciec przed tymi delikatnymi palcami.
– I właśnie w ten sposób go sobie zapewniam.
– Wyprowadzając się z rodzinnego domu.
– Rodzinnego? – Roześmiał się, a echo jego śmiechu odbiło się w holu nieznośnie głośno. – Nigdy nie byliśmy rodziną ani tu, ani nigdzie.
Jej spojrzenie, łagodne i pełne współczucia, stwardniało.
– Wypieranie się własnej przeszłości jest tak samo złe, jak życie nią. Co ty wyprawiasz? Odrzucasz wszystko, co zdobyłeś, wszystko, co wywalczyłeś sobie własnymi rękami? Być może nie pochwaliłam twojego wyboru zawodu, ale tak zdecydowałeś, i to trafnie, jak się okazało. Wydaje mi się, że przyniosłeś więcej chwały nazwisku Skimmerhornów, kiedy zostałeś kapitanem, niż wszyscy twoi przodkowie ze swoimi pieniędzmi i pozycją towarzyską.
– Nie zostałem policjantem, żeby dodawać chwały mojemu cholernemu nazwisku.
– Nie – przyznała spokojnie. – Zrobiłeś to dla samego siebie, nie uginając się pod potężną presją całej rodziny… także i moją.
Odsunęła się od niego i ruszyła korytarzem. Mieszkała tu kiedyś, dawno temu, jako młoda mężatka. Nieszczęśliwa młoda mężatka.
– Patrzyłam, jak zmieniasz swoje życie, i bałam się… bo wiedziałam, że zrobiłeś to tylko dla siebie. Często zastanawiałam się, skąd miałeś na to tyle siły.
Odwróciła się i przyjrzała mu się, synowi swojego syna. Odziedziczył efektowną urodę Skimmerhornów. Brązowe włosy, teraz rozwichrzone przez wiatr, okalały szczupłą, kościstą twarz, teraz wyraźnie spiętą. Martwiła się, jak każda kobieta, bo stracił na wadze, choć dzięki temu jego zaostrzone rysy stały się bardziej wyraziste. Jego wysoka sylwetka o szerokich ramionach promieniała siłą, która podkreślała romantyczną męską urodę bladozłotej cery i wrażliwych ust, a jednocześnie z nią kontrastowała. Jego oczy, głębokie i intensywnie błękitne, unikały jej spojrzenia. Były teraz równie udręczone i wyzywające jak oczy tego nieszczęśliwego chłopca, którego tak dobrze pamiętała.
Ale nie był już chłopcem, a ona bała się, że mężczyźnie nie może już pomóc.
– Nie chcę patrzeć, jak znowu robisz w swoim życiu rewolucję… tym razem z niewłaściwych powodów. – Potrząsnęła głową i mówiła dalej, zanim zdążył odpowiedzieć. – Mogłam mieć zastrzeżenia, kiedy po śmierci rodziców zamieszkałeś tu samotnie, ale to również była twoja decyzja. A po pewnym czasie zaczęłam rozumieć, że znowu wybrałeś właściwie. Ale czy tym razem twoją reakcją na tę tragedię ma być sprzedanie domu, zrezygnowanie z kariery?
Odczekał chwilę.
– Tak.
– Zawiodłeś mnie, Jedediaszu.
To zabolało. Rzadko wypowiadała to zdanie, a sprawiło mu większy ból niż stek wyzwisk, jakimi obrzucał go ojciec.
– Wolę cię zawieść, niż mieć na sumieniu życie choćby jednego policjanta. Nie mogę dłużej być dowódcą. – Spojrzał na swoje dłonie, zacisnął je. – Może już nigdy nim nie będę. A co do domu, dawno powinniśmy byli go sprzedać. Po wypadku. Zrobilibyśmy to, gdyby Elaine się na to zgodziła.
Coś jakby utkwiło mu w gardle. Poczucie winy miało smak żółci.
– Teraz jej też już nie ma, a decyzja należy do mnie.
– Należy – zgodziła się. – Ale popełniasz błąd.
Zawrzała w nim nagła wściekłość. Miał ochotę uderzyć w coś, uderzyć kogoś, okładać pięściami czyjeś ciało. Zbyt często nawiedzało go to uczucie. Właśnie dlatego nie był już kapitanem J.T. Skimmerhornem z filadelfijskiego departamentu policji, lecz zwykłym cywilem.
– Nie rozumiesz? Nie mogę tu mieszkać. Nie mogę tu sypiać. Muszę się stąd wydostać. Ja się tu duszę.
– Więc wróć ze mną do domu – poprosiła na powrót łagodnym głosem. – Na święta. Przynajmniej do Nowego Roku. Daj sobie trochę czasu, zanim zrobisz nieodwracalny krok. – Wzięła go łagodnie za ręce, choć się opierał.
– Jedediaszu, minęło wiele miesięcy, odkąd… Od śmierci Elaine.
– Wiem, ile czasu minęło. – Tak, wiedział dokładnie, kiedy zginęła jego siostra. W końcu to on ją zabił. – Dziękuję za zaproszenie, ale mam co robić. Dzisiaj oglądam mieszkanie. Na South Street.
– Mieszkanie… – W westchnieniu Honorii zabrzmiało rozdrażnienie. – Doprawdy, Jedediaszu, co to za nonsensy? Kup sobie nowy dom, skoro musisz, wyjedź na długie wakacje, ale nie zagrzebuj się w jakimś nędznym pokoju.
Zdziwił się, że potrafi się uśmiechać.
– W anonsie napisano o cichym, atrakcyjnym i dobrze położonym mieszkaniu. Nie wspomniano, żeby było nędzne. Babciu – uścisnął jej rękę, uprzedzając jej protesty – pozwól mi na to.
Znowu westchnęła, już przeczuwając swoją klęskę.
– Chcę tylko twojego dobra.
– Jak zawsze. – Stłumił dreszcz. Wydawało mu się, że te ściany zbliżają się do niego. – Uciekajmy stąd.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pusty teatr ma szczególny urok. Urok możliwości. Niosące się echem głosy aktorów powtarzających swoje role, reflektory, kostiumy, nerwowa atmosfera i rozdęte ego, sięgające ze środka sceny aż do ostatniego, obecnie pustego rzędu.
Isadora Conroy chłonęła ten urok, stojąc za kulisami Liberty Theater i przyglądając się próbie kostiumowej _Opowieści wigilijnej_. Jak zawsze rozkoszowała się przedstawieniem – nie tylko utworem Dickensa, ale i spektaklem rozdygotanych nerwów, oświetlenia, dobrze recytowanych kwestii. Przecież teatr miała we krwi.
Miała w sobie wibrującą energię, która pulsowała w niej nawet teraz, gdy stała spokojnie. Jej wielkie brązowe oczy błyszczały podnieceniem i zdawały się usuwać w cień resztę twarzy, obramowanej puklami złocistobrązowych włosów. To podniecenie wywołało na jej kremowej cerze rumieniec, a na szerokich ustach – uśmiech. Była to twarz o subtelnych rysach i płynnych liniach, zdrowa i śliczna. Jej drobne, jędrne ciało tryskało energią.
Była kobietą interesującą się wszystkim wokół siebie, kobietą wierzącą w iluzję. Obserwując ojca, szczękającego łańcuchami Marleya i głoszącego straszliwe przepowiednie przed zesztywniałym ze strachu Scrooge’em, wierzyła w duchy. A ponieważ w nie wierzyła, nie widziała już ojca, lecz potępieńca, na wieczność skutego łańcuchami własnej chciwości.
Potem Marley na powrót stał się Quentinem Conroyem, zasłużonym aktorem, reżyserem i miłośnikiem teatru, ogłaszającym właśnie chwilę przerwy na zmianę dekoracji.
– Cześć! – Siostra Dory, Ofelia, nadbiegła z głębi kulis. – Mamy dwadzieścia minut spóźnienia w stosunku do planu.
– Nie mamy planu – mruknęła Dora, kiwając głową z podziwem, ponieważ zmiana dekoracji odbywała się błyskawicznie. – Moje podróże handlowe nigdy nie mają planu. Jak on to fantastycznie robi… prawda?
Lea powściągnęła cisnącą się jej na usta uwagę, że niezdyscyplinowana natura siostry woła o pomstę do nieba, zerknęła w kierunku sceny i przyjrzała się ojcu.
– Tak. Choć Bóg wie, jak udaje mu się znieść rok w rok to samo przedstawienie.
– Tradycja – uśmiechnęła się Dora. – Na tym opiera się teatr.
Opuściła ten świat, ale nie przestała kochać sceny ani podziwiać człowieka, który nauczył ją, jak interpretować tekst. Przyglądała się, jak wcielał się na scenie w tysiące postaci. Makbet, Willy Loman¹, Nathan Detroit². Była świadkiem jego triumfów i porażek. Ale zawsze porywał widzów.
– Pamiętasz rodziców w roli Tytanii i Oberona?
Lea przewróciła oczami, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Trudno zapomnieć coś takiego. Mama przez całe tygodnie nie wychodziła z roli. Życie z królową elfów jest nie do wytrzymania. A jeśli nie wyruszymy zaraz, królowa gotowa tu przyjść i zacząć wyliczać, co może się przydarzyć dwóm kobietom, samotnie podróżującym do Wirginii.
Dora objęła siostrę, żeby ukoić jej zdenerwowanie i zniecierpliwienie.
– Spokojnie, kotku, jest zajęta, a on wkrótce zrobi chwilkę przerwy.
Co istotnie nastąpiło. Kiedy aktorzy się rozeszli, Dora wystąpiła na środek sceny.
– Tato – zmierzyła go długim spojrzeniem od stóp do głów – byłeś wspaniały.
– Dziękuję ci, najsłodsza. – Podniósł ramię tak energicznie, że jego zniszczony płaszcz zatrzepotał. – Zdaje się, że od zeszłego roku udało nam się ulepszyć charakteryzację.
– Oczywiście. – Istotnie, szminka i kredka do oczu miały alarmująco realistyczny odcień, a przystojna twarz ojca sprawiała wrażenie bliskiej rozkładu. – Wyglądasz absolutnie makabrycznie. – Złożyła na jego ustach lekki pocałunek, uważając, by nie rozmazać szminki. – Przykro mi, że stracimy dzisiejszą premierę.
– Nie ma na to rady – powiedział, choć jednak z pewną urazą.
Mimo że miał syna kontynuującego tradycje Conroyów, stracił dwie córki: jedną zabrało mu małżeństwo, drugą – wolny handel. A mimo to czasami udawało mu się obsadzać je w pomniejszych rolach.
– A więc moje dwie dziewczynki ruszają na wielką wyprawę.
– Tato, to podróż w interesach, a nie ekspedycja do źródeł Amazonki.
– Wszystko jedno. – Mrugnął i pocałował z kolei Leę. – Uważajcie na węże.
– Leo, skarbie!
Trixie Conroy, olśniewająca w sukni z tiurniurą i kapeluszu z piórami, wybiegła na scenę. Znakomita akustyka Liberty niosła jej gardłowy głos aż do najdalszych balkonów.
– Kochanie, dzwoni John. Zapomniał, czy Missy ma dziś zbiórkę zuchów o piątej, czy lekcję fortepianu o szóstej.
– Zostawiłam listę – mruknęła Lea. – Jak zdoła dopilnować dzieci przez trzy dni, skoro nie umie znaleźć listy?
– Słodki jest – zaświergotała Trixie, kiedy wściekła Lea popędziła do telefonu. – Ideał zięcia. Posłuchaj, Doro, będziesz jechać ostrożnie?
– Tak, mamo.
– Pewnie, że będziesz. Zawsze jeździsz ostrożnie. Nie będziesz zabierać autostopowiczów?
– Nawet gdyby błagali na klęczkach.
– A co dwie godziny będziesz się zatrzymywać, żeby dać odpocząć oczom?
– Punktualnie jak w zegarku.
Trixie, niestrudzona w zamartwianiu się, zagryzła wargę.
– Ale i tak do Wirginii jest bardzo daleko. I może zacząć padać śnieg.
– Mam zimówki. – Dora pocałowała matkę jeszcze raz, żeby uciąć jej czarne proroctwa. – Mam też w furgonetce telefon, mamuś. Zamelduję się za każdym razem, jak przekroczymy granicę stanu.
– Ależ to będzie zabawa! – Ta perspektywa niespodziewanie poprawiła humor Trixie. – O, Quentin, kochanie, właśnie zajrzałam do kasy. – Dygnęła głęboko przed mężem. – Wszystkie bilety wyprzedane na tydzień naprzód.
– Naturalnie. – Quentin podniósł żonę i obrócił ją we wdzięcznym piruecie, zakończonym niskim ukłonem. – Conroy zadowala się wyłącznie kompletami.
– Złam nogę. – Dora ucałowała matkę po raz ostatni. – I ty też – zwróciła się do Quentina. – I, tato, nie zapomnij, że dzisiaj masz pokazać mieszkanie.
– Nigdy nie zapominam o obowiązkach. Na miejsca! – zawołał, po czym mrugnął do córki. – _Bon voyage,_ moja słodka.
Wychodząc przez kulisy, słyszała szczęk jego łańcuchów. Nie mogłaby sobie wyobrazić lepszego pożegnania.
Według Dory sala aukcyjna bardzo przypominała teatr. Tu także była scena, rekwizyty, role. Osłupiali Trixie i Quentin Conroyowie usłyszeli przed laty, że ich córka tak naprawdę nie odchodzi ze sceny. Po prostu znalazła inny środek wyrazu. Kiedy tylko nadarzała się okazja kupna lub sprzedaży, wrodzony talent aktorski przychodził jej z pomocą.
Scenę dzisiejszego występu już znała.
Budynek, w którym Sherman Porter prowadził swoją aukcję, a także pchli targ, pierwotnie służył za rzeźnię i nadal przypominał bardziej stodołę niż cokolwiek innego. Towary wystawiano na pokaz na lodowatym betonie podłogi, na której niegdyś kwiczały i ryczały świnie i krowy, mające stać się befsztykami i schabowymi. Teraz wędrowali tędy ludzie w płaszczach i szalikach, grzebiący w szklanych naczyniach, mamroczący pod nosem nad obrazami i dumający nad porcelanowymi szafkami oraz rzeźbionymi wezgłowiami.
Atmosfera była raczej nieszczególna, ale zdarzało się jej grywać w mniej sprzyjających warunkach. I oczywiście to było tu najważniejsze.
Isadora Conroy uwielbiała okazyjną sprzedaż. Słowa „na sprzedaż” odzywały się w jej krwi dźwiękiem srebrzystych dzwoneczków. Zawsze przepadała za kupowaniem, sama wymiana pieniędzy na towar sprawiała jej głęboką satysfakcję. Tak głęboką, że zbyt często zdarzało się jej wymieniać pieniądze na przedmioty, które do niczego nie były jej potrzebne. Ale to właśnie ukochanie tego typu okazji popchnęło Dorę do otworzenia własnego sklepu i późniejszego odkrycia, iż sprzedawanie niosło ze sobą równie wiele przyjemności co kupowanie.
– Leo, spójrz na to. – Dora odwróciła się do siostry, pokazując jej pozłacany dzbanuszek do śmietanki w kształcie kobiecego, buduarowego pantofelka. – Czysta słodycz.
Ofelia Conroy Bradshaw rzuciła jej wymowne spojrzenie, unosząc jedną miodowobrązową brew. Wbrew romantycznemu imieniu była kobietą twardo stąpającą po ziemi.
– Czysty koszmar.
– Daj spokój, zapomnij o oklepanych kanonach piękna. – Dora z uśmiechem powiodła palcem wzdłuż podbicia bucika. – Na świecie jest miejsce i na śmiesznostki.
– Wiem. Tym miejscem jest twój sklep.
Dora roześmiała się, zupełnie niezrażona. Choć odstawiła dzbanuszek, już się na niego zdecydowała. Wyjęła notes i pióro, przyozdobione Elvisem z gitarą, i zanotowała numer przedmiotu.
– Bardzo się cieszę, że przyjechałaś ze mną. Pomagasz mi się skupić.
– Ktoś musi to robić.
Uwagę Lei pochłonęła wystawa szkła z czasów Wielkiego Kryzysu. Były tu dwa lub trzy bursztynowe przedmioty, które ładnie uzupełniłyby jej kolekcję.
– A jednak czuję się winna, że wyjechałam z domu tuż przed Bożym Narodzeniem. Że zostawiłam tak Johna z dziećmi.
– Marzyłaś, żeby drapnąć od dzieciaków – wytknęła jej Dora, oglądając toaletkę z wiśniowego drewna.
– Wiem. Dlatego czuję się winna.
– Poczucie winy to fajna rzecz. – Dora przykucnęła, zarzucając sobie na ramię jeden koniec czerwonego szala, i przyjrzała się wykonaniu mosiężnych uchwytów. – Kotku, to tylko trzy dni. Praktycznie już wracamy. Dziś będziesz w domu, zacałujesz dzieci na śmierć, uwiedziesz Johna i wszyscy będą zadowoleni.
Lea przewróciła oczami i uśmiechnęła się słabo do stojącej za nią pary.
– Potrafisz niezawodnie sprowadzić wszystko do najniższego wspólnego mianownika.
Dora wyprostowała się z pełnym zadowolenia mruknięciem, potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu przycięte do linii brody włosy.
– Chyba zobaczyłam już dosyć.
Spojrzawszy na zegarek, zdała sobie sprawę, że w domu właśnie zakończył się poranny spektakl. No trudno, pomyślała, tam mamy przedstawienie i tu mamy przedstawienie. Omal nie zatarła rąk, ciesząc się na rozpoczęcie aukcji.
– Lepiej zajmijmy jakieś miejsca, zanim… Czekaj! – Jej brązowe oczy zabłysły. – Spójrz.
Zanim siostra zdążyła się odwrócić, Dora pędziła już po betonowej posadzce.
Jej uwagę przyciągnął obraz. Niewielki, mający może jakieś czterdzieści pięć na sześćdziesiąt centymetrów, w prostej, hebanowej ramie o falistej linii. Samo płótno było eksplozją kolorów w strumieniach i strugach szkarłatu i szafiru, potopie cytrynowej żółcieni, jaskrawych plamach szmaragdu. Dora czuła bijącą od niego energię i coś podniecającego, co przyciągało ją niczym czerwony nagłówek w gazecie.
Uśmiechnęła się do chłopca, który wieszał obraz na ścianie.
– Trzymasz go do góry nogami.
– Hę? – Pomocnik odwrócił się i oblał rumieńcem. Miał siedemnaście lat, a uśmiech Dory zredukował go do kłębka hormonów. – Eee… chyba nie. – Jego jabłko Adama drżało spazmatycznie, kiedy odwrócił obraz, by pokazać Dorze, gdzie przytwierdzony jest haczyk.
– Mmm… zapewniam cię, że kiedy ktoś go kupi, a czuję, że dziś tak się stanie, przymocuje go jak należy.
– Ta, eee… przesyłka nadeszła dzisiaj.
– Ach! – Podeszła bliżej. – Coś interesującego – powiedziała i podniosła figurkę smutnookiego basseta, leżącego w niedbałej pozie. Był cięższy, niż się spodziewała. Wydymając usta, obróciła figurkę, by przyjrzeć się jej bliżej. Ani daty, ani godła rzemieślnika. Ale i tak dzieło było doskonałe.
– Wystarczająco koszmarne? – zagadnęła Lea.
– W sam raz. Wyborny ogranicznik do drzwi. – Odłożywszy przedmiot, sięgnęła po wysokie figurki mężczyzny i kobiety w strojach sprzed wojny secesyjnej, zatrzymane w wirze walca. Dotknęła czyichś sękatych, węźlastych palców.
– Przepraszam. – Spojrzała na starszego mężczyznę w okularach, który złożył jej skrzypiący ukłon.
– Śliczne, prawda? – zapytał. – Moja żona miała coś takiego. Rozbiło się podczas bójki dzieci w salonie. – Uśmiechnął się, ukazując zęby zbyt białe i równe, by mogły być dziełem natury. Miał czerwoną muszkę i pachniał miętowym cukierkiem. Dora odwzajemniła jego uśmiech.
– Pan jest kolekcjonerem?
– W pewnym sensie. – Odstawił figurkę, a jego stare, przenikliwe oczy omiotły wystawę, oszacowując, katalogując, skreślając.
– Nazywam się Tom Ashworth. Mam sklep we Front Royal. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął wizytówkę i wręczył ją Dorze. – Przez lata nazbierało mi się tyle przedmiotów, że pozostało mi otworzyć sklep albo kupić większy dom.
– Znam to. Nazywam się Dora Conroy. – Wyciągnęła rękę i przyjęła mocny, artretyczny uścisk. – Mam sklep w Filadelfii.
– Wiedziałem, że jest pani z branży. – Mrugnął zadowolony. – Od razu panią zauważyłem. Chyba nie widziałem pani jeszcze na aukcjach u Portera.
– Nie, nigdy tu nie byłam. Właściwie zdecydowałam się na podróż pod wpływem impulsu. Przywiozłam ze sobą siostrę. Leo, to jest pan Tom Ashworth.
– Bardzo mi miło.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Ashworth poklepał Leę po zmarzniętej dłoni. – Nigdy tu nie grzeją o tej porze roku. Porter najwyraźniej zakłada, że licytacja wystarczająco rozgrzeje salę.
– Mam nadzieję. – Zamszowe buciki nie chroniły palców Lei przed skostnieniem na lodowatym zimnie. – Od dawna prowadzi pan sklep?
– Prawie czterdzieści lat. Żona zapoczątkowała ten interes szydełkowaniem serwetek, szalików i innych drobiazgów, które sprzedawała. Dodałem parę przedmiotów i wstawiłem to wszystko do garażu. – Wyjął z kieszeni fajkę z kaczana kukurydzy i włożył ją między zęby. – W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku tonęliśmy już w towarach, więc wynajęliśmy sklep w mieście. Pracowaliśmy ramię w ramię, dopóki nie odeszła na wiosnę osiemdziesiątego szóstego. Teraz pracuje ze mną mój wnuk. Ma mnóstwo szalonych pomysłów, ale to dobry chłopiec.
– Rodzinne interesy są najlepsze – zgodziła się Dora. – Siostra właśnie zaczęła dorywczo pracować w moim sklepie.
– Bóg jeden wie dlaczego. – Lea włożyła zziębnięte ręce do kieszeni płaszcza. – Nie mam pojęcia o antykach i kolekcjach.
– Wystarczy zrozumieć, czego chcą ludzie – powiedział Ashworth i potarł zapałkę o paznokieć kciuka. – I ile gotowi są za to zapłacić – dodał i pyknięciem ożywił fajkę.
– Właśnie. – Zachwycona nim Dora wzięła go pod rękę. – Chyba się zaczyna. Może usiądziemy?
Ashworth podał Lei drugie ramię i dumny niczym kogut poprowadził obie kobiety do krzeseł blisko pierwszego rzędu.
Dora wyciągnęła notes i przygotowała się do zagrania swojej ulubionej roli.
Licytacja toczyła się powoli, ale czuło się wyraźne napięcie. Kiedy prezentowano przedmioty, głosy szybowały aż pod wysoki sufit. Pomruk tłumu sprawiał, że krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach Dory. Miała tu transakcje do zawarcia i była zdecydowana złapać należną jej cząstkę.
Przelicytowała szczupłą, zabiedzoną kobietę z ustami w ciup, kupując toaletkę z wiśniowego drewna, za bezcen zagarnęła dzbanuszek na śmietankę w kształcie pantofelka i stoczyła zawzięty pojedynek z Ashworthem o zestaw kryształowych solniczek.
– Poddaję się – powiedział, kiedy Dora znowu przebiła jego ofertę. – Masz szansę wziąć za nie więcej tam, na północy.
– Mam klientkę, która to kolekcjonuje – powiedziała Dora. I która zapłaci mi dwa razy więcej niż ja teraz – dodała w myślach.
– Ach tak? – Ashworth pochylił się na krześle, kiedy rozpoczęła się następna licytacja. – Mam w sklepie zestaw sześciu takich. Kobalt i srebro.
– Naprawdę?
– Jeśli masz czas, wpadnij do mnie po tym wszystkim i rzuć na nie okiem.
– Skorzystam z zaproszenia. Lea, licytuj szkło.
– Ja? – Lea spojrzała na siostrę z przerażeniem w oczach.
– Jasne. Rozruszaj się – Dora z uśmiechem skinęła głową Ashworthowi. – Niech pan tylko patrzy.
Tak jak przewidywała Dora, Lea rozpoczęła licytację cichym głosem, ledwie dochodzącym do prowadzącego aukcję. Potem pochyliła się nieznacznie naprzód. Jej oczy zalśniły. Pod koniec licytacji donośnością okrzyków zawstydziłaby musztrującego rekrutów kaprala.
– Czy nie jest fantastyczna? – Przepełniona dumą Dora objęła Leę i uścisnęła ją. – Zawsze była pojętna. Krew Conroyów!
– Kupiłam wszystko. – Lea przycisnęła dłoń do galopującego serca. – O Boże, kupiłam wszystko. Dlaczego mnie nie powstrzymałaś?
– Żeby ci psuć zabawę?
– Ale… ale… – teraz, kiedy w jej krwi obniżył się poziom adrenaliny, Lea opadła bezwładnie na krzesło – …to setki dolarów. Setki.
– I dobrze wydane. No to jazda. – Dora zatarła ręce, ujrzawszy abstrakcyjny obraz. – Jesteś mój – powiedziała łagodnie.
O trzeciej po południu do skarbów w furgonetce Dory dołączył tuzin kobaltowych solniczek. Zaczął wiać wiatr, malujący na policzkach rumieńce i wdzierający się pod kołnierz płaszcza.
– Pachnie śniegiem – zauważył Ashworth. Stał na krawężniku przed swoim sklepem, trzymając w dłoni fajkę i wdychał zapach wiatru. – Może was zaskoczyć, zanim dotrzecie do domu.
– Mam nadzieję. – Uśmiechnęła się do niego, odgarniając fruwające na wietrze włosy. – Co to za święta bez śniegu? Cieszę się, że pana poznałam, panie Ashworth. – Znowu podała mu rękę. – Jeśli będzie pan w Filadelfii, spodziewam się pańskiej wizyty.
– Możesz na to liczyć. – Poklepał kieszeń, do której wsunął jej wizytówkę. – Uważajcie na siebie, panienki. Jedźcie ostrożnie.
– Jasne. Wesołych świąt!
– I nawzajem – powiedział Ashworth, kiedy Dora wsiadała do furgonetki.
Pomachała po raz ostatni, włączyła silnik i ruszyła. Rzuciła okiem we wsteczne lusterko i uśmiechnęła się, ujrzawszy starszego pana, stojącego na chodniku z fajką w zębach i ręką uniesioną w pożegnalnym geście.
– Co za uroczy człowiek. Cieszę się, że kupił tę figurkę.
Lea zadrżała w wolno ocieplającym się lodowatym wnętrzu furgonetki.
– Mam nadzieję, że nie orżnął cię na tych solniczkach.
– Mmm… On zarobił, ja zarobię, a pani O’Malley wzbogaci swoją kolekcję. Każdemu to, na czym mu zależy.
– Chyba tak. Ciągle nie chce mi się wierzyć, że kupiłaś ten bohomaz. Nigdy go nie sprzedasz.
– E tam, i co z tego.
– No pewnie, to tylko pięćdziesiąt dolarów.
– Pięćdziesiąt dwa i siedemdziesiąt pięć centów.
– Właśnie. – Lea obróciła się w fotelu i spojrzała na pudełka z tyłu furgonetki. – Oczywiście wiesz, że nie mamy miejsca na te rupiecie?
– Miejsce się znajdzie. Myślisz, że Missy spodoba się ta karuzela?
Lea wyobraziła sobie ogromną mechaniczną zabawkę w biało-różowej sypialence jej córki i zadrżała.
– Błagam, nie.
– Jak uważasz – wzruszyła ramionami Dora. Dopóki nie upłynni karuzeli, może ją trzymać we własnym salonie. – Ale podobałaby się jej. Chcesz zadzwonić do Johna i powiedzieć mu, że wracamy?
– Za chwileczkę. – Lea oparła się wygodnie w fotelu, wzdychając. – Jutro o tej porze będę piekła ciasteczka i wałkowała ciasto na placek.
– Sama chciałaś – wytknęła jej Dora. – Chciałaś wyjść za mąż, mieć dzieci, kupić dom. Dokąd mielibyśmy przychodzić na świąteczny obiad?
– Wszystko byłoby w porządku, gdyby mama tak nie nalegała, aby mi pomagać. Ta kobieta chyba nigdy w życiu nie ugotowała nic jadalnego, prawda?
– Nie przypominam sobie takiego wypadku.
– Ale w każde Boże Narodzenie zjawia się w mojej kuchni z jakimś przepisem na sos alfalfa albo kasztanowy dressing.
– Wyjątkowe świństwo – przypomniała sobie Dora. – Ale i tak lepszy niż ziemniaki w curry i purée z kukurydzy i fasoli.
– Nie przypominaj mi. Z taty też żaden pożytek, chodzi w czapce świętego Mikołaja i już przed południem zaczyna trąbić poncz.
– Może Will odciągnie jej uwagę. Przyjdzie sam czy z jedną ze swoich lasek? – spytała Dora, mając na myśli długą listę uroczych dziewczyn ich brata.
– Ostatnio mówił, że sam. Uważaj na tę ciężarówkę, co?
– Uważam. – Dora, ogarnięta duchem rywalizacji, nacisnęła pedał gazu i wyminęła szesnastokołowego potwora, niemal się o niego ocierając. – To kiedy Will zamierza się pojawić?
– Złapie wieczorny pociąg z Nowego Jorku w Wigilię.
– Spóźni się, żeby zrobić wielkie wejście – przewidziała Dora. – Wiesz, gdyby zaczął cię denerwować, zawsze mogę… O, do diabła!
– Co? – Lea otworzyła szeroko oczy.
– Właśnie sobie przypomniałam, że ten nowy sublokator, którego znalazł tata, dzisiaj się wprowadza.
– Więc?
– Mam nadzieję, że tata nie zapomni, że ma tam być z kluczami. Spisał się fantastycznie, kiedy parę tygodni temu pokazywał mieszkanie, bo ja byłam zajęta w sklepie, ale sama wiesz, jaki potrafi być roztargniony w czasie przygotowań do spektaklu.
– Wiem doskonale i dlatego nie mogę zrozumieć, jak mogłaś powierzyć mu wybór sublokatora.
– Nie miałam czasu – mruknęła Dora, usiłując oszacować, czy zdąży wywołać ojca do telefonu między przedstawieniami. – Poza tym tata sam się ofiarował.
– Nie zdziw się, jeśli będziesz dzielić korytarz z psychopatą albo kobietą z trójką dzieci i stadem wytatuowanych kochasiów.
Usta Dory wygięły się w uśmiechu.
– Specjalnie uczuliłam tatę na psychopatów i tatuaże. Mam nadzieję, że to będzie ktoś, kto umie gotować i będzie regularnie przynosić mi pyszności, żeby mi się podlizać. Skoro o tym mowa, jesteś głodna?
– Jasne. To ostatni posiłek, kiedy będę kroić jedzenie tylko sobie.
Dora skręciła raptownie na podjazd. Zignorowała wściekłe ryki klaksonów.
Uśmiechała się, wyobrażając sobie, jak rozpakowuje swoje nowe nabytki. Pierwsze, co zrobię, obiecała sobie, to znajdę najlepsze miejsce na powieszenie obrazu.
Wysoko w lśniącym srebrzyście drapaczu chmur, górującym nad zatłoczonymi ulicami Los Angeles, Edmund Finley zażywał przyjemności cotygodniowego manikiuru. Ścianę naprzeciw jego masywnego, palisandrowego biurka rozświetlał tuzin ekranów telewizyjnych. Wiadomości CNN i jeden z programów sprzedaży wysyłkowej migotały milcząco. Na pozostałych ekranach wyświetlał się obraz z kamer w różnych gabinetach jego organizacji, by mógł obserwować pracowników.
Ale – jeżeli nie zdecydował się na włączanie głośników – w pustym pomieszczeniu rozlegały się jedynie dźwięki opery Mozarta i monotonne szczękanie przyrządów manikiurzystki.
Finley lubił obserwować.
Specjalnie wybrał ostatnie piętro tego budynku, żeby jego biuro mogło górować nad panoramą Los Angeles. To dawało mu poczucie władzy – nie, wszechwładzy; często stawał przy szerokim oknie za biurkiem i przez godzinę przyglądał się ruchom nieznajomych przechodniów daleko, daleko w dole.
W jego domu, stojącym na wzgórzach ponad miastem, w każdym pokoju znajdowały się monitory i ekrany telewizyjne. I okna, wszędzie okna, przez które mógł spoglądać z góry na światła w niecce Los Angeles. Co wieczór stawał na balkonie sypialni i wyobrażał sobie, że posiada tutaj wszystko i każdego – jak okiem sięgnąć.
Był człowiekiem pożądającym przedmiotów. Jego gabinet świadczył o dobrym smaku i wyrafinowaniu. Ściany i dywan były śnieżnobiałe, by stanowić dziewicze tło dla jego skarbów. Waza z epoki Ming pyszniła się na marmurowym piedestale. Rzeźby Rodina i Denécheau wypełniały sobą nisze w ścianach. Nad komodą w stylu Ludwika XIV wisiał obraz Renoira w złotej ramie. Aksamitną sofę, prawdopodobnie własność Marii Antoniny, otaczały lśniące mahoniowe stoliki z wiktoriańskiej Anglii.
Dwie wysokie, szklane gablotki zawierały oszałamiającą i zróżnicowaną kolekcję dzieł sztuki: rzeźbione tabakierki z lapis lazuli i akwamaryny, netsuke z kości słoniowej, figurynki z porcelany drezdeńskiej, puzderka z Limoges, piętnastowieczny sztylet z wysadzaną drogimi kamieniami rękojeścią, afrykańskie maski.
Edmund Finley był posiadaczem. A tego, co raz weszło w jego posiadanie, nie miał zwyczaju wypuszczać z rąk.
Jego przedsiębiorstwo eksportowo-importowe odnosiło niezwykłe sukcesy. Równie dobrze wiodło mu się z drugim, mniej oficjalnym interesem – przemytem. W końcu w tej branży najbardziej liczyło się współzawodnictwo. Wymagało to pewnej finezji, bezlitosnej inteligencji i nieskazitelnie wyrobionego smaku.
Finley – wysoki, szczupły, dystyngowany mężczyzna tuż po pięćdziesiątce – zaczął „nabywać towary” już jako młody chłopak pracujący w dokach San Francisco.
Zamiana skrzyń, otworzenie ciężarówki i sprzedanie zdobyczy nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Zanim skończył trzydzieści lat, zebrał kapitał pozwalający na założenie własnego przedsiębiorstwa. Miał dość oleju w głowie, by otwarcie grać po ciemnej stronie, i zawarł tyle kontraktów, że stały dopływ towarów miał zapewniony.
Teraz stał się człowiekiem bogatym, gustującym we włoskich garniturach, francuskich kobietach i szwajcarskich frankach. Po latach zawierania transakcji mógł sobie pozwolić na posiadanie tego, czego pragnął najbardziej. A najbardziej pragnął rzeczy starych i bezcennych.
– Gotowe. – Manikiurzystka delikatnie odłożyła dłoń Finleya na nieskalanym ani jedną plamką blacie biurka.
Wiedziała, że dokładnie sprawdzi stan swoich paznokci, podczas gdy ona będzie pakowała przybory do manikiuru i kosmetyki. Kiedyś pieklił się przez dziesięć minut z powodu skrawka pozostawionej skórki przy paznokciu kciuka. Ale teraz, kiedy odważyła się podnieść wzrok, zobaczyła, że uśmiecha się do swoich wypolerowanych paznokci.
– Doskonała robota. – Potarł z zadowoleniem palce.
Wyciągnął z kieszeni portfel ze złotą klamerką i wyjął z niego pięćdziesiąt dolarów. Potem, z jednym ze swoich nieczęstych i rozbrajających uśmiechów, podał jej jeszcze banknot studolarowy.
– Wesołych świąt, moja droga.
– O… dziękuję. Bardzo dziękuję! Wesołych świąt.
Nadal uśmiechając się, odprawił ją skinięciem wypielęgnowanych palców. Sporadyczna hojność przychodziła mu równie naturalnie jak nieustanna chciwość. W obu znajdował przyjemność. Zanim drzwi zamknęły się za manikiurzystką, obrócił się na krześle, składając dłonie na jedwabnej kamizelce.
Przyjrzał się swojej panoramie Los Angeles, skąpanej w potokach słonecznego światła.
Święta, pomyślał. Co za urocza pora. Czas szlachetnych uczuć, brzęczących dzwonków i kolorowych światełek. Jak również, rzecz jasna, czas rozpaczliwej samotności, dramatów i samobójstw. Ale te drobne ludzkie tragedie nie dotyczyły go ani nie zajmowały jego uwagi. Pieniądze wyniosły go wysoko ponad przyziemną tęsknotę za towarzystwem i rodziną. Towarzystwo mógł sobie kupić. Wybrał jedno z najbogatszych miast na świecie, gdzie wszystko jest na sprzedaż. Tutaj nade wszystko podziwiano młodość, zdrowie i władzę. Co do młodości, jej iluzję mógł sobie zapewnić za pieniądze.
Powiódł jasnymi, zielonymi oczami po budynkach i opromienionych słońcem oknach. Z lekkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, odwrócił się.
– Wejść.
– A więc… – Abel Winesap, niski mężczyzna o pochylonych barkach, noszący poważny tytuł zastępcy przewodniczącego, odchrząknął. – A więc…
– Czy wiesz, co naprawdę znaczy Boże Narodzenie, Ablu? – Głos Finleya był ciepły niczym korzenna brandy.
– Eee… – Winesap sięgnął do węzła krawata. – Nie, proszę pana.
– Zdobywanie. Śliczne słowo. I najprawdziwsze znaczenie tych rozkosznych świąt, zgodzisz się ze mną?
– Tak, proszę pana. – Winesap poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz. To, co miał do powiedzenia, i tak było trudne. Dobry humor Finleya sprawiał, że trudność zaczęła przybierać cechy niebezpieczeństwa.
– Obawiam się, że wystąpiła pewna komplikacja, proszę pana.
– Ach! – Finley uśmiechał się nadal, ale jego oczy zlodowaciały. – A mianowicie?
Winesap przełknął z trudem ślinę. Wiedział, że zimny gniew Finleya jest bardziej niebezpieczny niż wściekłość kogoś innego. To właśnie Winesap był świadkiem tego, jak Finley usuwał pracownika winnego kradzieży. I nadal pamiętał, jak spokojnie Finley poderżnął mu gardło szesnastowiecznym, wysadzanym drogimi kamieniami sztyletem.
Zdrajca, jak uważał Finley, powinien być ukarany szybko i z pewną ceremonią.
Ku swojemu przerażeniu Winesap pamiętał również, że to on został wyznaczony do pozbycia się ciała.
Ciągnął dalej, czując, że zaczyna się denerwować.
– Ta przesyłka z Nowego Jorku. Towary, na które pan czekał.
– Czy wynikła jakaś zwłoka?
– Nie… To znaczy tak, w pewnym sensie. Przesyłka nadeszła wczoraj, zgodnie z planem, ale towary… – Zwilżył językiem wąskie, drgające wargi. – To nie te, które pan zamawiał.
Finley złożył wypieszczone dłonie na krawędzi biurka. Kostki jego palców zbielały.
– Słucham?
– Zawartość przesyłki, proszę pana. To nie to, co pan zamawiał. Najwyraźniej gdzieś je zamieniono. – Głos Winesapa zmienił się w pisk. – Sądziłem, że powinienem od razu o tym panu donieść.
– Gdzie to jest? – Głos Finleya stracił jowialne ciepło. Stał się lodowatym sykiem.
– W dziale przesyłek. Sądziłem…
– Przynieś. Natychmiast.
– Tak, proszę pana. Już. – Winesap umknął, wdzięczny za chwilę zwłoki.
Za przedmioty, które miały nadejść w tej przesyłce, Finley zapłacił mnóstwo pieniędzy, a jeszcze więcej za ich ukrycie i przemyt. Każdy z nich został ukradziony, potem ukryty i przewieziony z różnych części świata do jego fabryki w Nowym Jorku. Nic dziwnego, że same łapówki osiągnęły sześciocyfrową liczbę.
Dla uspokojenia zatrzymał się przy dzbanku z sokiem z guawy i nalał sobie pełną szklankę.
Skoro popełniono błąd, pomyślał nieco przytomniej, ten błąd się naprawi. A winny zostanie ukarany.
Odstawił ostrożnie szklankę, oryginalnego bakarata, i przyjrzał się sobie w owalnym lustrze w stylu Jerzego III wiszącym nad barkiem. Przeciągnął wypielęgnowaną dłonią po bujnej gęstwinie ciemnych włosów, podziwiając przebłyskujące w nich gdzieniegdzie srebrne niteczki. Ostatnia operacja plastyczna zlikwidowała mu worki pod oczami, wygładziła linię podbródka i wymazała głębokie zmarszczki po obu stronach ust.
Wyglądam najwyżej na czterdzieści lat, zdecydował Finley, odwracając głowę, by z zadowoleniem przyjrzeć się swojemu profilowi.
Co za idiota powiedział, że pieniądze nie dają szczęścia?
Pukanie do drzwi pozbawiło go dobrego humoru.
– Wejść! – warknął i zaczekał, aż jeden z jego pracowników wtaszczy skrzynię.
– Zostaw tutaj – wskazał palcem środek pokoju. – I wyjdź. Ablu, ty zostań. Drzwi – dodał, a Winesap rzucił się, by zamknąć je za wychodzącym pracownikiem.
Winesap zaczekał, aż jego zwierzchnik się odezwie. W końcu pobladł i podszedł do skrzyni.
– Otworzyłem ją zgodnie z pańskimi instrukcjami. Kiedy zacząłem przeglądać przesyłkę, zorientowałem się, że popełniono błąd. – Sięgnął ostrożnie do skrzyni, zanurzając dłoń w morzu papierowych strzępów. Drżącą ręką wyciągnął porcelanowy imbryczek, ozdobiony maleńkimi fiołkami.
Finley wziął go i obrócił w dłoni. Był to wyrób angielski, śliczny egzemplarz, na wolnym rynku wart zapewne jakieś 200 dolarów. Ale pochodził z masowej produkcji. Tysiące identycznych imbryczków znajdowało się w sprzedaży na całym świecie. A więc dla niego nie przedstawiał żadnej wartości. Rozbił go o brzeg skrzyni. Skorupy rozprysnęły się po całym pokoju.
– Co jeszcze?
Roztrzęsiony Winesap zanurzył rękę głęboko w skrzyni i wyciągnął z niego szklany wazon o falistych liniach.
Włoski, uznał Finley po obejrzeniu go. Ręczna robota. Wart sto, może sto pięćdziesiąt dolarów. Cisnął go, o centymetry omijając głowę Winesapa, i rozbił o ścianę. – I… i filiżanki… – Spojrzenie Winesapa powędrowało do skrzyni i z powrotem do śmiertelnie spokojnej twarzy swojego pracodawcy.
– I trochę sreber, dwa talerze, półmisek. Pa… para kryształowych kielichów ozdobionych wzorem dzwonów weselnych.
– Gdzie… moja… przesyłka? – wysyczał Finley, akcentując każde słowo.
– No więc… to znaczy, sądzę, że… – głos Winesapa przeszedł w szept – …zaszła pomyłka.
– Pomyłka. – Oczy Finleya stały się twarde jak kamień.
Zacisnął pięści. DiCarlo, pomyślał, przywołując obraz tego nowojorczyka. Młody, inteligentny, ambitny. Ale nie głupi – upomniał sam siebie Finley. Nie na tyle, by próbować oszukać pracodawcę. A jednak musi zapłacić za ten błąd, i to drogo.
– Dzwoń do DiCarla.
– Tak jest. – Winesap rzucił się do biurka, szczęśliwy, że gniew Finleya przeniósł się na inną ofiarę.
Kiedy Winesap wybierał numer, Finley wdeptywał okruchy porcelany w dywan. Sięgnął do skrzyni i systematycznie zaczął niszczyć resztę jej zawartości.