Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Uleczeni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
3454 pkt
punktów Virtualo

Uleczeni - ebook

Naukowe studium pokonywania nieuleczalnych chorób.

Przypadki remisji choroby u pacjentów, którym medycyna nie dawała żadnej nadziei postrzegane są w kategorii „cudu”. Czy to faktycznie zdarzenia o charakterze nadprzyrodzonym, czy można jednak z analizy tych wyjątkowych sytuacji wyciągnąć naukowe wnioski?

To właśnie zrobił światowej sławy psychiatra Jeff Rediger – przez ponad 15 lat badał przypadki spontanicznych remisji chorób terminalnych. Analizował historię i dokumentację medyczną tysięcy pacjentów, prowadził badania w renomowanych amerykańskich szpitalach i uzdrowicielskich ośrodkach w różnych zakątkach świata.

W książce Uleczeni dr Rediger analizuje pierwotne przyczyny chorób, ujawnia prawidłowości dotyczące spontanicznych uzdrowień oraz przedstawia zasady, których stosowanie pozwoliło pacjentom wrócić do zdrowia. We frapujący sposób opisuje moc układu odpornościowego i potęgę umysłu w uzdrawianiu ludzkiego ciała. Wyjaśnia kluczową rolę, jaką odgrywa odżywianie we wzmacnianiu odporności i zwalczaniu chorób, a także opisuje, w jaki sposób stres oraz trauma wpływają na nasze zdrowie fizyczne.

Tę książkę powinien przeczytać każdy, by wiedzieć jak dbać o najcenniejszy skarb – swoje zdrowie, a także jakie kroki podjąć w obliczu choroby.

***

Przepełniona przenikliwymi spostrzeżeniami autora na temat leczenia, podparta naukowymi badaniami i niezwykłymi historiami przypadków, książkaUleczeniukazuje perspektywy przekształcania choroby w zdrowie nawet w obliczu diagnoz, które konwencjonalna medycyna postrzega jako beznadziejne.

Gabor Maté -lekarz, pisarz i mówca, znany z holistycznego podejścia do zdrowia, uzależnień i traumy, autor bestsellerowych książek, m.in. Kiedy ciało mówi nie

Odwrócenie przewlekłej choroby lub remisja są obecnie dobrze udokumentowane. Mechanizm we wszystkich przypadkach wydaje się polegać na przywróceniu homeostazy i samoregulacji, wraz ze zmniejszeniem przewlekłego stanu zapalnego. Książka dr. Redigera to doskonały przewodnik po samoleczeniu.

Dr Deepak Chopra -lekarz, filozof i pisarz, propagator medycyny holistycznej opartej o medycynę Wschodu, autor bestsellerowych książek, m.in. Zdrowie doskonałe

Uleczeni to jedna z najważniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Doktor Rediger przedstawia dziesiątki przypadków osób, które sprzeciwiły się przeciwnościom losu. Wiele z nich całkowicie wyzdrowiało, nawet po tym, jak powiedziano im, że nie ma dla nich nadziei i powinni uporządkować swoje sprawy. W swojej książce dr Rediger nie tylko wyjaśnia, dlaczego ci ludzie wyzdrowieli, ale ukazuje, jak każdy człowiek może wykorzystać niesamowitą leczniczą i regeneracyjną moc ludzkiego ciała. To głęboko inspirująca książka. Nie mogłem jej odłożyć.

Dr David R Hamilton - pisarz i mówca, autor bestsellerowych książek m.in., Jak umysł może uleczyć ciało

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-935-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Otwieranie czarnej skrzynki cudów w medycynie

Zwo­dzić można się na dwa spo­soby. Pierw­szym jest wie­rzyć w nie­praw­dziwe. Dru­gim – odmó­wić wiary praw­dzi­wemu.

Søren Kier­ke­ga­ard

W 2008 roku Cla­ire Haser miała przed sobą jasną przy­szłość. W wieku sześć­dzie­się­ciu trzech lat nawy­kła do rytmu swo­ich dni i z łatwo­ścią poko­ny­wała zwy­czajne życiowe wiraże. Mapa naszki­co­wana na ten etap życia spraw­dzała się co do joty. Zarówno jej, jak i mężowi bra­ko­wało tylko kilku lat do eme­ry­tury. Dzieci były już od dawna doro­słe i świet­nie sobie radziły, a oni mogli się pochwa­lić gro­madką zdro­wych wnu­cząt. Przez więk­szą część doro­słego życia miesz­kali w Por­t­land, sto­licy stanu Ore­gon, cie­szą­cej miesz­kań­ców orzeź­wia­ją­cymi desz­czami, soczy­stą zie­le­nią par­ków i czer­wie­nią cegla­nych fasad. Przez więk­szą część swo­jej drogi zawo­do­wej Cla­ire pra­co­wała na sta­no­wi­sku admi­ni­stra­cyj­nym w służ­bie zdro­wia. Spę­dzała całe dnie przy biurku w pomiesz­cze­niu ze sztucz­nym oświe­tle­niem, tonąc pod ster­tami papie­rów.

Oboje z mężem uwiel­biali Por­t­land, ale ich marze­niem było prze­nieść się na eme­ry­turę na Hawaje. Od dawna to pla­no­wali i gro­ma­dzili sto­sowne oszczęd­no­ści, teraz zaś moment prze­pro­wadzki coraz bar­dziej się zbli­żał. Nagle jed­nak tor, któ­rym miało biec satys­fak­cjo­nu­jące, zwy­kłe życie Cla­ire, zaczął skrę­cać w nie­ocze­ki­waną stronę. Nie­okre­ślone, stre­su­jące objawy – coraz częst­sze mdło­ści i kłu­jący ból, który błą­kał się po całej jamie brzusz­nej – skło­niły ją do wizyty w poradni. Zanie­po­ko­jony lekarz dał jej skie­ro­wa­nie na tomo­gra­fię kom­pu­te­rową (TK). Leżąc w tubie apa­ratu radio­lo­gicz­nego, z rękoma pod głową, Cla­ire pró­bo­wała oddy­chać jak naj­nor­mal­niej, modląc się, by prze­ni­ka­jące ją pro­mie­nie rent­ge­now­skie niczego nie wykryły. Skan ujaw­nił jed­nak masę pato­lo­giczną na trzu­stce, mniej wię­cej dwu­cen­ty­me­trowy guz. Ostat­nie nadzieje ode­brała biop­sja. Guz był zło­śliwy. Posta­wiono dia­gnozę gru­czo­la­ko­raka trzustki – inwa­zyj­nej i nie­ule­czal­nej postaci nowo­tworu tego narządu.

„Rak” to słowo dra­ma­tycz­nie nace­cho­wane w naszej kul­tu­rze, współ­cze­sny wil­ko­łak. Nowo­twory zło­śliwe powo­dują więk­sze niż wiele innych cho­rób spu­sto­sze­nie w orga­ni­zmie i czę­ściej pro­wa­dzą do zgonu. Nie­mniej prawda jest też taka, że z każ­dym nowo­two­rem zwią­zane są inne szanse na wyle­cze­nie oraz odmienne moż­li­wo­ści remi­sji. Nie­które nie są cho­ro­bami śmier­tel­nymi i w ich przy­padku pacjenci nie umie­rają _na_ nowo­twór, tylko _z_ nowo­two­rem, który może dys­kret­nie tkwić w orga­ni­zmie, nie­wiele wadząc przez całe lata, aż do śmierci czło­wieka z innych przy­czyn. Część nowo­two­rów rośnie powoli, ale sys­te­ma­tycz­nie. Inne co pewien czas roz­ra­stają się, a potem kur­czą w wie­lo­let­nim ryt­mie. Wiele odmian raka skut­kuje śmier­cią, jeśli cho­roba zostaje zosta­wiona sama sobie, lecz bar­dzo dobrze reagują na lecze­nie – ope­ra­cję, che­mio­te­ra­pię lub naświe­tla­nie. Ponadto nie­które nowo­twory ustę­pują samo­ist­nie, pod­czas gdy inne w ogóle nie pod­dają się pró­bom lecze­nia, a wtedy wszelka sto­so­wana u pacjenta tera­pia ma cha­rak­ter palia­tywny; podej­muje się ją jedy­nie w nadziei dopro­wa­dze­nia do tego, że dole­gli­wo­ści będą wol­niej nara­stać. Jest też sporo postaci raka, które znaj­dują się pomię­dzy tymi skraj­no­ściami i wyka­zują zróż­ni­co­wany sto­pień cięż­ko­ści.

Oto co wia­domo o nowo­two­rze Cla­ire, gru­czo­la­ko­raku trzustki: jest to naja­gre­syw­niej­sza znana forma raka tego narządu. Szybko się roz­ra­sta i pro­wa­dzi do zgonu. Roz­po­znaje się go rocz­nie u około czter­dzie­stu pię­ciu tysięcy ludzi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i mniej wię­cej dwu­krot­nie tylu w Euro­pie. Więk­szość pacjen­tów umiera w ciągu jed­nego roku od dia­gnozy. Sta­nowi on czwartą pod wzglę­dem czę­sto­tli­wo­ści przy­czynę śmierci zarówno męż­czyzn, jak i kobiet, a zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami wkrótce będzie pew­nie trze­cią.

Roz­po­zna­nie gru­czo­la­ko­raka trzustki jest wyro­kiem śmierci. Pyta­nie nie brzmi, _czy_ umrzesz na niego, tylko _kiedy_. Dla­czego jest tak zabój­czy? We wcze­snych sta­diach cho­roba ta nie daje żad­nych obja­wów. Nowo­twór roz­wija się skry­cie, pod­stęp­nie. W chwili poja­wie­nia się pierw­szych oznak – utraty ape­tytu i masy ciała, bólów w ple­cach, nie­kiedy lek­kiej żół­taczki widocz­nej na skó­rze i w biał­kach oczu – jest już za późno. W tym momen­cie rak z reguły dał już prze­rzuty w inne rejony ciała. Tera­pia może prze­dłu­żyć życie, ale nie je ura­to­wać. Przy­tła­cza­jąca więk­szość (96 pro­cent) pacjen­tów z rakiem trzustki umiera na niego w ciągu pię­ciu lat. Z reguły jed­nak cho­rzy pod­dają się znacz­nie wcze­śniej; typowe sza­cunki dal­szego trwa­nia życia po dia­gno­zie wyno­szą od trzech do sze­ściu mie­sięcy pod warun­kiem sto­so­wa­nia tera­pii. W związku z tym można powie­dzieć, że Cla­ire miała szczę­ście: leka­rze dawali jej rok.

Przy­szłość, którą szcze­gó­łowo dla sie­bie zapla­no­wała – ogró­dek przed domem na Hawa­jach, spo­kojne życie na eme­ry­tu­rze z mężem – pry­sła jak bańka mydlana. Rak prze­to­czył się przez nią jak hura­gan i wszystko roz­trza­skał.

Cla­ire musiała pocze­kać dwa tygo­dnie po dia­gno­zie na wizytę u chi­rurga. Jej rodzina i przy­ja­ciele byli zbul­wer­so­wani – ma prze­cież _agre­syw­nego raka trzustki_! Czy nie trzeba go jak naj­szyb­ciej usu­nąć? Jakże ma żyć dalej, jak gdyby nic się nie stało, wie­dząc, że tkwi w niej nowo­twór, pew­nie się powięk­sza, być może daje kolejne prze­rzuty? Ale ona była zado­wo­lona z tej prze­rwy. Potrze­bo­wała jej, żeby zebrać myśli. Otrzy­ma­nie dia­gnozy śmier­tel­nej cho­roby spra­wiło, że świat wokół niej zmie­nił się w sur­re­ali­styczny sen; jej życie nagle ma punkt koń­cowy, na jej oczach pociąg wyko­leja się i spada w prze­paść. Nie chciało się w to uwie­rzyć. Nakła­dał się na to spo­sób, w jaki trak­to­wali ją leka­rze: jak punkt do odha­cze­nia na liście, ciało do wysła­nia na kolejny zabieg. Jako pacjent w sys­te­mie opieki medycz­nej Cla­ire miała poczu­cie, że wpa­dła w tryby jakiejś wiel­kiej maszyny, zna­la­zła się na taśmie pro­duk­cyj­nej, na któ­rej prze­suwa się od jed­nego sta­no­wi­ska do następ­nego. Wszystko było z góry usta­lone, bez­oso­bowe, ruty­nowe.

W domu rzu­ciła się w wir zbie­ra­nia infor­ma­cji o swo­jej cho­ro­bie. Poże­rała pod­ręcz­niki, arty­kuły, strony inter­ne­towe, szu­ka­jąc choćby iskierki nadziei, którą wyklu­czyli u niej leka­rze. Ale wszystko, co czy­tała, utwier­dzało ją w tym, co już jej powie­dziano: nikt nie prze­żył raka tego typu. Cla­ire prze­cze­sy­wała sieć w poszu­ki­wa­niu jakiejś opo­wie­ści o remi­sji czy prze­ży­ciu – przy­naj­mniej jed­nej. Nie zna­la­zła.

Jedyną szansę prze­dłu­że­nia życia stwa­rzała tak zwana ope­ra­cja Whip­ple’a. Ten dra­styczny zabieg chi­rur­giczny polega na czę­ścio­wym usu­nię­ciu trzustki wraz z pęche­rzy­kiem żół­cio­wym, wycię­ciu frag­mentu jelita cien­kiego (dwu­nast­nicy i jelita czczego) oraz ewen­tu­al­nie czę­ści żołądka i śle­dziony. Wiążą się z tym poważne skutki uboczne i powi­kła­nia. Trzustka odgrywa bar­dzo ważną rolę w orga­ni­zmie (mię­dzy innymi regu­luje poziom cukru we krwi oraz tra­wie­nie), tym­cza­sem trzeba by się jej czę­ściowo pozbyć. Enzymy trzust­kowe są ogrom­nie silne, a ich wyciek – do któ­rego czę­sto docho­dzi po „Whip­ple’u” – może powo­do­wać obez­wład­nia­jące bóle. Po ope­ra­cji Cla­ire praw­do­po­dob­nie cier­pia­łaby z tego powodu, a także doświad­cza­łaby zatrzy­ma­nia pły­nów w orga­ni­zmie, skur­czów żołądka, męczą­cych wzdęć i gazów. W dłuż­szym cza­sie ryzy­ko­wa­łaby roz­wój cukrzycy, nie­do­krwi­sto­ści i pro­ble­mów tra­wien­nych, co pro­wa­dzi­łoby do osła­bie­nia, prze­wle­kłego zmę­cze­nia oraz nie­do­bo­rów wita­min i bio­pier­wiast­ków.

Nie mogąc usnąć, Cla­ire długo w nocy spi­sy­wała listę pytań, z któ­rymi uda się na kon­sul­ta­cję do chi­rurga:

_Czy ope­ra­cja Whip­ple’a to moja jedyna szansa? Czy będę miała po niej cukrzycę albo pora­że­nie żołądka? Czy będę jesz­cze mogła kie­dy­kol­wiek nor­mal­nie jeść? Czy będę miała bóle? Jeżeli tak, jak długo trwa­jące? Ile trwa reha­bi­li­ta­cja poope­ra­cyjna? Czy to zmę­cze­nie, o któ­rym czy­ta­łam, kie­dy­kol­wiek ustąpi? Ile takich ope­ra­cji już pan wyko­nał? Z jakim wyni­kiem? Jak czę­sto wyko­nuje się ten zabieg u was w szpi­talu? Jakie uzy­skuje się wyniki?_

Wyniki – jak wyja­śniał chi­rurg pod­czas kon­sul­ta­cji – nie są naj­lep­sze. Lekarz mówił wprost, bez ogró­dek, za co Cla­ire była mu wdzięczna. Popro­siła, by roz­ma­wiał z nią otwar­cie, i tak robił. Powie­dział jej, że dwu­cen­ty­me­trowy gru­czo­la­ko­rak jest resek­cyjny, czyli można go usu­nąć metodą Whip­ple’a. To jej jedyna szansa na wyle­cze­nie. Ale pro­ce­dura jest ryzy­kowna – długa, nie­do­sko­nała i przy­nosi dwu­znaczne efekty. Lekarz się­gnął po atlas chi­rurgiczny i otwo­rzył na roz­dziale z eta­pem zamy­ka­nia w meto­dzie Whip­ple’a – była to istna ency­klo­pe­dia róż­nych tech­nik zło­że­nia wnętrz­no­ści w całość po tym, jak zostały poroz­ci­nane.

– Widzi pani, ile jest róż­nych spo­so­bów zakoń­cze­nia tej ope­ra­cji? Wie pani, co to zna­czy? – Utkwił w niej wzrok przez dłuż­szą chwilę. – To zna­czy, że nie ma ani jed­nego naprawdę dobrego.

Poin­for­mo­wał ją, że zabieg może potrwać do ośmiu godzin. Powie­dział też, że jeżeli zanosi się u niej na zawał albo udar, to dosta­nie ich na stole. Sta­ty­styki są naj­róż­niej­sze. W nie­któ­rych źró­dłach Cla­ire wyczy­tała, że naraża się na tylko dwu­pro­cen­towe ryzyko zgonu pod­czas ope­ra­cji, ale w innych, że jest ono pięt­na­sto­pro­cen­towe. Chi­rurg powie­dział jej, że nawet jeżeli podda się zabie­gowi, jej szanse prze­ży­cia dal­szych pię­ciu lat wyno­szą około 5 pro­cent. Ogromna więk­szość pacjen­tów z tym rodza­jem raka umiera na niego w tym prze­dziale czasu nawet po przej­ściu ope­ra­cji Whip­ple’a. W tym miej­scu wtrą­cił się onko­log, mówiąc, że praw­do­po­do­bień­stwo prze­ży­cia pię­ciu lat wynosi 20 pro­cent, ale chi­rurg upie­rał się przy 5 i zaczęli z sobą dys­ku­to­wać.

– Pro­szę posłu­chać – w końcu powie­dział jej chi­rurg. – Nie­któ­rzy leka­rze mogą panią nama­wiać do tej ope­ra­cji. Ale ja nie muszę już sobie niczego udo­wad­niać. Wyko­na­łem dosta­tecz­nie dużo tych zabie­gów. I nie potrze­buję wię­cej pie­nię­dzy. Mam już jacht.

Cla­ire czuła, że chciałby ją wyle­czyć. Był chi­rur­giem, spe­cem od napra­wia­nia wszyst­kiego w orga­ni­zmie, od doko­ny­wa­nia magicz­nych wyczy­nów pre­cy­zyj­nymi ruchami pal­ców dzięki zaawan­so­wa­nej wie­dzy nauko­wej. Ale jed­no­cze­śnie przed­sta­wiał jej – tak jak pro­siła – nie­ko­lo­ry­zo­waną prawdę.

W domu Cla­ire obej­rzała na YouTube nagra­nia z wypo­wie­dziami pacjen­tów wiją­cych się z bólu po ope­ra­cji Whip­ple’a, któ­rzy opi­sy­wali dra­styczne skutki uboczne zabiegu. Wyszu­ki­wała dane sta­ty­styczne o pozio­mie prze­ży­wal­no­ści. Pła­kała. Modliła się. Zada­wała sobie trudne pyta­nia: _Ile bólu zdo­łam znieść? Z jak wiel­kim bólem jestem gotowa trwać przez całą resztę życia? Z iloma ogra­ni­cze­niami jestem goto­wać dalej żyć? Czy mogę żyć, nie wycho­dząc już ani razu wię­cej w góry?_

Osta­tecz­nie nie zde­cy­do­wała się na ope­ra­cję. Nie chciała prze­zna­czyć całego pozo­sta­ją­cego jej czasu na goni­twę za złud­nym, mało praw­do­po­dob­nym wyle­cze­niem, prze­sia­du­jąc w pocze­kal­niach gabi­ne­tów lekar­skich.

– Posta­no­wi­łam, że pozwolę, aby wszystko poto­czyło się zgod­nie z natu­ral­nym bie­giem rze­czy – opo­wiada. – Posta­no­wi­łam żyć z jak naj­więk­szym ogniem i rado­ścią tak długo, jak będzie mi dane.

W 2013 roku, pięć lat po dia­gno­zie i mrocz­nych roko­wa­niach, Cla­ire zna­la­zła się w szpi­talu w związku z cho­robą nie­po­wią­zaną z tam­tym rakiem, która wyma­gała tomo­gra­fii jamy brzusz­nej. Był to pierw­szy raz od chwili dia­gnozy, gdy wyko­ny­wano u niej bada­nie obra­zowe. Ocze­ku­jąc rychłej śmierci, Cla­ire skon­cen­tro­wała się po pro­stu na życiu, a czas pły­nął. Teraz, po pię­ciu latach, leka­rzy nie inte­re­so­wała aku­rat jej trzustka, ale ta uwi­docz­niła się na ska­nach i oka­zała się czy­sta. W miej­scu, w któ­rym znaj­do­wał się kie­dyś guz, niczego nie było.

Zdu­mieni leka­rze posta­no­wili zwe­ry­fi­ko­wać poprzed­nią dia­gnozę i zamó­wili z archi­wum slajdy z biop­sji, prze­ko­nani, że musiało dojść do pomyłki. Lecz dia­gnoza sprzed pię­ciu lat była poprawna. Bez tera­pii i ope­ra­cji gru­czo­la­ko­rak trzustki Cla­ire tajem­ni­czo znik­nął.

Jak do tego doszło? Nikt nie miał poję­cia, łącz­nie z Cla­ire. Jej leka­rze wie­dzieli tylko, czego pacjentka nie zro­biła: nie pod­dała się ope­ra­cji, che­mio­te­ra­pii ani naświe­tla­niom. Gdy z nią roz­ma­wia­łem, oka­zało się, że po dia­gno­zie pod­jęła pewne ważne kroki, ale żaden z jej leka­rzy nie był chętny ich poznać. Twier­dzili, że jej jed­nost­kowe doświad­cze­nie „nie ma war­to­ści medycz­nej”. To był po pro­stu jeden z tych dziw­nych przy­pad­ków, szczę­śliwy traf jeden na milion, bez zna­cze­nia.

Mnó­stwo ludzi okre­śli­łoby przy­pa­dek Cla­ire jako cud. W żar­go­nie medycz­nym nazy­wamy podobne sytu­acje mia­nem spon­ta­nicz­nej remi­sji. Ale bez względu na nazwę takie wyzdro­wie­nia z reguły nie są ana­li­zo­wane, pozo­stają czar­nymi skrzyn­kami, nie­otwie­ra­nymi przez nauki medyczne.

„Spon­ta­niczny” ozna­cza tu „nie­ma­jący przy­czyny”, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie szu­ka­li­śmy tej przy­czyny. W dzie­jach medy­cyny pra­wie wcale nie sto­so­wano rygo­ry­stycz­nych metod nauko­wych do bada­nia nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień z nie­ule­czal­nych cho­rób. Roz­są­dek pod­po­wia­dałby, że są to przy­padki, które naj­bar­dziej chcia­łoby się wyja­śnić; być może ci ludzie tra­fili szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści na prze­ło­mowe ścieżki pro­wa­dzące ku zdro­wiu, które warto poznać. Tym­cza­sem spon­ta­niczne remi­sje to nie­mal cał­ko­wi­cie biała plama na mapie badań medycz­nych. Przy­padki takie jak Cla­ire są kla­sy­fi­ko­wane jako fuksy czy outliery (znaczne odstęp­stwa od śred­niej), a my przyj­mu­jemy po pro­stu do wia­do­mo­ści nar­ra­cję, że są nie­wy­tłu­ma­czalne. Ja jed­nak nie postrze­gam nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień w kate­go­riach fuk­sów ani odstępstw – podob­nie jak nie trak­tuję w takich kate­go­riach ludzi wyka­zu­ją­cych się wyjąt­kową spraw­no­ścią na innych polach. Serena Wil­liams i Michael Jor­dan są nie­wąt­pli­wie odstęp­stwami od śred­niej, lecz jed­no­cze­śnie jaśnie­ją­cymi przy­kła­dami moż­li­wo­ści czło­wieka. Ana­li­zu­jąc ich dzia­ła­nia i metody, możemy zro­zu­mieć, w jaki spo­sób dosko­na­lić nasze wła­sne.

Na igrzy­skach olim­pij­skich w Mek­syku w 1968 roku ame­ry­kań­ski sko­czek w dal Bob Beamon pod­biegł sprin­tem do progu i wybił się w powie­trze. Na nagra­niu widać, jakby pofru­nął niczym ptak, wypi­na­jąc pierś, po czym wylą­do­wał na pia­chu sto­pami do przodu. Lek­ko­atleta pobił aktu­alny wów­czas rekord świata o ponad pół metra, szo­ku­jąc publicz­ność i w prak­tyce roz­strzy­ga­jąc zawody. Kibice mówili, że to był skok „prze­kra­cza­jący ludz­kie poję­cie”. Wykro­czył rów­nież poza zasięg taśm pomia­ro­wych. Z cza­sem wyczyn ten nazwano „sko­kiem stu­le­cia”. Spor­towcy i naukowcy natych­miast przy­stą­pili do ana­liz, jak Beamon tego doko­nał i jak można pobić jego wynik, choć na to ostat­nie trzeba było cze­kać pra­wie dwa­dzie­ścia trzy lata.

Kiedy jed­nak coś podob­nego dzieje się w sfe­rze zdro­wia – kiedy osoba ska­zana prak­tycz­nie przez sys­tem medyczny na śmierć nagle zaczyna zdro­wieć – można odnieść wra­że­nie, jak­by­śmy się tego wsty­dzili. Te nad­zwy­czajne przy­padki są postrze­gane bar­dziej jak zagro­że­nie dla sys­temu niż inspi­ra­cja i zbywa się je mil­cze­niem bez dal­szej ana­lizy. Tajem­nica, cud, fuks, odstęp­stwo – mamy duży wybór ety­kie­tek, gorzej z wyja­śnie­niami.

Przez całe dzieje ludz­ko­ści żywi­li­śmy naj­róż­niej­sze poglądy na temat pocho­dze­nia cho­rób i dole­gli­wo­ści. Aż do sto­sun­kowo nie­daw­nych cza­sów – jesz­cze kil­ka­set lat temu – w więk­szo­ści kul­tur trak­to­wano cho­robę jako stan wywo­dzący się ze sfery ducho­wej; taka była wola boska, być może kara albo urok rzu­cony przez złego ducha. W sta­ro­żyt­nym Egip­cie praw­do­po­dob­nie nosi­li­by­śmy amu­let, by chro­nić się przed cho­ro­bami, a na ska­le­cze­nia i otar­cia nakła­dali miód (natu­ralny anty­bio­tyk). W razie cięż­kiej cho­roby medyk mógłby zde­cy­do­wać o wywo­ła­niu u pacjenta wymio­tów – w myśl teo­rii, że skoro w ciele jest mnó­stwo kana­łów, cho­roba może wska­zy­wać na ich zablo­ko­wa­nie, któ­remu należy zara­dzić. A gdyby wypa­dło nam uro­dzić się w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, uwa­ża­li­by­śmy, że poszcze­gólne skład­niki ciała przy­na­leżą do róż­nych żywio­łów, które muszą pozo­sta­wać w rów­no­wa­dze; cho­roba świad­czy o zachwia­niu tej rów­no­wagi, a w kon­se­kwen­cji o koniecz­no­ści jej przy­wró­ce­nia. W tej sytu­acji uda­li­by­śmy się zapewne do jed­nego ze sta­ro­grec­kich askle­pie­jo­nów, sakral­nych ośrod­ków medycz­nych, w któ­rych pacjenci prze­cho­dzili _kathar­sis_ (oczysz­cze­nie) i zapa­dali w _enko­ime­sis_ (rytu­alny sen), po czym zosta­wali objęci opieką medyczną, łączącą zabiegi fizyczne z ducho­wymi pod czuj­nym okiem boga sztuki lekar­skiej Askle­piosa.

Choć upra­wia­nie medy­cyny w wielu sta­ro­żyt­nych kul­tu­rach opie­rało się w wiel­kim stop­niu na magii, reli­gii i zabo­bo­nach, nastę­po­wał rów­nież znaczny roz­wój wie­dzy: z jed­nej strony pozna­wano ana­to­mię, z dru­giej na pod­sta­wie obser­wa­cji oraz metodą prób i błę­dów kształ­to­wały się teo­rie cho­roby i zdro­wia, a także spo­soby lecze­nia ura­zów i scho­rzeń, czę­sto zio­łami, które były pre­kur­so­rami dzi­siej­szych far­ma­ceu­ty­ków. Nie­mniej samo pocho­dze­nie cho­rób wciąż się nam wymy­kało. Skąd bie­rze się cho­roba? Dla­czego wybiera tę, a nie inną osobę? Odwo­ły­wa­li­śmy się do astro­lo­gii oraz takich reme­diów jak pusz­cza­nie krwi, lecz jed­no­cze­śnie coraz czę­ściej dostrze­ga­li­śmy, że wiele scho­rzeń bie­rze się z brud­nej wody i ście­ków, toteż duże zna­cze­nie ma dba­nie o czy­stość ciała, mia­sta i źró­deł wody, choć nie do końca było jasne dla­czego.

W 36 roku przed naszą erą rzym­ski myśli­ciel Marek Teren­cjusz War­ron wydał porad­nik pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa wiej­skiego _De re rustica_ (O upra­wie roli). W roz­dziale o inwen­ta­rzu żywym prze­strze­gał przed hodo­wa­niem zwie­rząt w pobliżu mokra­deł zgod­nie z gło­szoną przez sie­bie teo­rią, że „lęgną się tam pewne malut­kie, nie­wi­doczne dla oka stwo­rze­nia, które uno­szą się w powie­trzu, wni­kają do ciała poprzez usta i nos i powo­dują trudne do wyru­go­wa­nia cho­roby”. Inte­re­su­jąca teo­ria, choć nie­stety nie­moż­liwa do udo­wod­nie­nia w jego cza­sach.

W 1546 roku uka­zała się roz­prawa _De con­ta­gione et con­ta­gio­sis mor­bis_ (O zaraź­li­wo­ści i cho­ro­bach zakaź­nych) wło­skiego leka­rza Giro­lama Fra­ca­stora. Autor przed­sta­wił w niej wła­sną teo­rię, według któ­rej drobne, szybko namna­ża­jące się, cho­ro­bo­twór­cze stwo­rze­nia – mikro­or­ga­ni­zmy – prze­no­szą się z czło­wieka na czło­wieka za pośred­nic­twem dotyku lub są roz­pro­wa­dzane z wia­trem. Kon­cep­cję tę dobrze przy­jęto, lecz znów z powodu braku dowo­dów na jej popar­cie osta­tecz­nie popa­dła nie­mal w cał­ko­wite zapo­mnie­nie. Dopiero w latach sześć­dzie­sią­tych XIX wieku fran­cu­ski che­mik Louis Pasteur, wyna­lazca metody eli­mi­na­cji pato­ge­nów, która do dziś nosi upa­mięt­nia­jącą go nazwę – paste­ry­za­cja – defi­ni­tyw­nie dowiódł słusz­no­ści teo­rii zaraz­ków. Był to ogromny skok w medy­cy­nie, lecz jed­no­cze­śnie zamknął nas w opar­tej na tym filo­zo­fii, którą kie­ru­jemy się w odnie­sie­niu do zdro­wia i cho­rób: _zabić zarazki_. Czy jest moż­liwe, że dziś jeste­śmy tak dalece oddani reali­za­cji tej misji, iż giną nam z oczu inne ważne drogi pro­wa­dzące do zdro­wia?

Leka­rzy uczy się, by igno­ro­wali „nar­ra­cyjne dodatki”, indy­wi­du­alne życie pacjenta, a wyłu­ski­wali przed­mio­towe i pod­mio­towe objawy scho­rze­nia, wspólne dla wszyst­kich cier­pią­cych na okre­śloną jed­nostkę cho­ro­bową. Ogra­ni­cza nas akcent kła­dziony na pato­lo­gię, na to, czego brak lub co źle funk­cjo­nuje, zamiast dostrze­ga­nia i pobu­dza­nia tego, co korzystne, wyjąt­kowe i wspa­niałe w życiu danej osoby – rów­nież w twoim życiu. W rezul­ta­cie pod­czas sta­rań, by przy­wró­cić zdro­wie, raz po raz popeł­niamy dra­ma­tyczne błędy. Lecząc cho­robę zamiast czło­wieka, pomi­jamy sze­roki kon­tekst jego życia, które obfi­tuje we wska­zówki i pod­po­wie­dzi, jak można opty­mal­nie popro­wa­dzić go ku zdro­wiu. Sku­piamy się na dole­gli­wo­ściach zamiast na ich głę­bo­kich przy­czy­nach i prze­pi­su­jemy leki, które czę­sto tylko maskują objawy, zamiast pod­jąć się dłu­go­trwa­łego i trud­nego wysiłku budo­wa­nia odpor­no­ści i wital­no­ści pacjenta. Upie­ramy się przy dzie­le­niu scho­rzeń na wywo­dzące się z psy­chiki bądź z ciała, zamiast zro­zu­mieć i doce­nić ich punkty styczne, w któ­rych zako­rze­niona jest więk­szość cho­rób.

Wresz­cie – mar­gi­na­li­zu­jemy rela­cje o nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wie­niach, które nie pasują do przy­ję­tego para­dyg­matu „jedna przy­czyna – jedno roz­wią­za­nie”. Na pod­sta­wie swo­jego doświad­cze­nia mogę zało­żyć się, że więk­szość pra­cow­ni­ków służby zdro­wia zetknęła się z przy­kła­dami nie­zwy­kłych ozdro­wień. Nie wiemy, co o nich myśleć, zatem – skoro nie miesz­czą się w ramach naszego układu odnie­sie­nia – odkła­damy je _ad acta_ i o nich zapo­mi­namy; co naj­wy­żej cza­sem przy­cho­dzą nam na myśl późną nocą przy kawie w dyżurce pie­lę­gnia­rek albo w ciszy naszych wła­snych pry­wat­nych roz­my­ślań. Nie wiemy, jak wytłu­ma­czyć te zda­rze­nia. Z obawy przed wyśmia­niem w śro­do­wi­sku wahamy się przed publi­ko­wa­niem donie­sień o nich. Nie opo­wia­damy o nich pacjen­tom cier­pią­cym na te same scho­rze­nia. Nie chcemy dawać „fał­szy­wej nadziei”.

Pierw­szy raz zetkną­łem się z tema­tem nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień sie­dem­na­ście lat temu, gdy wła­śnie skoń­czy­łem rezy­den­turę i zaczy­na­łem prak­tykę psy­chia­tryczną. Dosta­łem ofertę podwój­nego zatrud­nie­nia w Szpi­talu McLe­ana i w Harvardz­kiej Szkole Medycz­nej, uru­cho­mi­łem też nie­wielką prak­tykę pry­watną. Czu­łem na sobie wielką pre­sję, aby wyka­zać się jako lekarz i jako wykła­dowca.

Pozna­łem wtedy Nikki, pie­lę­gniarkę onko­lo­giczną pra­cu­jącą w szpi­talu Mas­sa­chu­setts Gene­ral przy tej samej ulicy co ja, lecz nieco dalej. Przy­szła do mnie na wspólną sesję z doro­słym synem. Zdia­gno­zo­wano u niej raka trzustki i chciała mieć wspar­cie pod­czas prze­ka­zy­wa­nia wia­do­mo­ści o tym dziecku.

Nie­długo potem poin­for­mo­wała mnie, że idzie na bez­ter­mi­nowe zwol­nie­nie lekar­skie. Jej stan zdro­wia pogor­szył się tak, że nie mogła dłu­żej pra­co­wać. Była wycień­czona, miała trud­no­ści z jedze­niem, tra­ciła na wadze. Pla­no­wała wybrać się do Bra­zy­lii, gdzie w nie­wiel­kim pro­win­cjo­nal­nym mia­steczku Abadiânia przyj­mo­wał miej­scowy uzdro­wi­ciel. W walce z cho­robą wypró­bo­wała już wszystko, co ofe­ruje zachod­nia medy­cyna, uznała więc, że nie ma niczego do stra­ce­nia.

Dwa tygo­dnie po jej wyjeź­dzie ode­zwał się w moim gabi­ne­cie tele­fon. Dzwo­niła Nikki, wciąż z Bra­zy­lii.

– Musi pan tu przy­je­chać – powie­działa. – Popra­wia mi się. I widzę tu rze­czy, w jakie pan nie uwie­rzy.

Rela­cjo­no­wała jedną po dru­giej sytu­acje pozna­nych ludzi oraz uzdro­wie­nia, któ­rych była świad­kiem, kla­syczne histo­rie o tym, jak chromi zaczy­nają cho­dzić, a nie­wi­domi odzy­skują wzrok. Pewna kobieta z rakiem piersi poczuła, jak po dotknię­ciu uzdro­wi­ciela z jej klatki pier­sio­wej uszła „czarna chmura”, potem zaś jej guz zaczął się zmniej­szać. Nikki dzwo­niła do mnie i pisała z Bra­zy­lii przez kilka mie­sięcy – ale nie poje­cha­łem. W szpi­talu był młyn, mia­łem na gło­wie zaję­cia uni­wer­sy­tec­kie, a poza tym zacho­wy­wa­łem głę­boki scep­ty­cyzm. Wszyst­kie te przy­padki kwa­li­fi­ko­wa­łem jako zja­wi­ska w pełni wytłu­ma­czalne: chwi­lowe poprawy zdro­wia, błędne dia­gnozy, sytu­acje, w któ­rych kon­dy­cja pacjen­tów i tak by się popra­wiła.

Po powro­cie Nikki wyglą­dała tak, jakby wstą­piły w nią nowe siły. Jej stan był nie do pozna­nia. Cie­szyła się życiem, z ape­ty­tem pała­szo­wała steki (jedno z jej ulu­bio­nych dań) i sałatki. Pobyt w Bra­zy­lii dodał jej skrzy­deł. Powie­działa mi, że znowu czuje się gotowa kochać i być kochaną. Znik­nęły u niej pro­blemy z ten­den­cją do nad­mier­nej kon­troli, które wcze­śniej ją prze­śla­do­wały. Czuła się pełna ener­gii i rado­ści. Jakość jej życia stała się nie­po­rów­ny­walna z sytu­acją przed wyjaz­dem. Nie­stety, jej histo­ria nie koń­czy się tak jak w wypadku Cla­ire. Prawdę mówiąc, podob­nie jest z więk­szo­ścią ludzi. W końcu przy­szedł nawrót cho­roby i w ciągu nie­ca­łego roku rak poko­nał Nikki. Zanim się to jed­nak stało, ponow­nie nakła­niała mnie, żebym zain­te­re­so­wał się tym, co dzieje się w Bra­zy­lii.

Czy­ta­łem w pismach nauko­wych, iż rze­czy­wi­ste przy­padki spon­ta­nicz­nych remi­sji są bar­dzo rzad­kie, wystę­pują z czę­sto­tli­wo­ścią jeden na mniej wię­cej sto tysięcy. Sta­ty­styka ta powta­rzała się w jed­nym arty­kule po dru­gim, zawsze poda­wana w otoczce prawdy abso­lut­nej. Posta­no­wi­łem wytro­pić jej źró­dło, zorien­to­wać się, skąd te dane pocho­dzą. Oka­zało się, że zostały wzięte z sufitu, a następ­nie przy­jęte jako fak­tyczne były powie­lane w kolej­nych publi­ka­cjach.

Gdy nieco bar­dziej zagłę­bi­łem się w lite­ra­turę, poszu­ku­jąc zarówno obec­nych, jak i histo­rycz­nych przy­kła­dów spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień, dozna­łem szoku. W XX wieku infor­ma­cje o spon­ta­nicz­nych remi­sjach poja­wiały się w stop­niowo coraz pokaź­niej­szej licz­bie i z coraz więk­szą czę­sto­tli­wo­ścią, zwy­kle ze zwyż­kami po waż­nych kon­fe­ren­cjach, książ­kach czy gło­śnych rela­cjach medial­nych. Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych Insty­tut Nauk Noetycz­nych zaczął zbie­rać dane o wszyst­kich przy­pad­kach spon­ta­nicz­nych remi­sji, które docze­kały się opi­sów w lite­ra­tu­rze medycz­nej. W opu­bli­ko­wa­nej w 1993 roku bazie danych _Spon­ta­ne­ous Remis­sion: An Anno­ta­ted Biblio­gra­phy_ (Spon­ta­niczna remi­sja: roz­sze­rzona biblio­gra­fia)¹ udo­ku­men­to­wano 3500 wzmia­nek o spon­ta­nicz­nych wyzdro­wie­niach w ośmiu­set pismach nauko­wych. Przy­padki, które zostały zgło­szone, sta­no­wią jed­nak czu­bek góry lodo­wej. Pod­czas pierw­szego odczytu, na któ­rym poru­szy­łem temat spon­ta­nicz­nych remi­sji oraz wie­dzy, jaką mogli­by­śmy z nich czer­pać jako medycy, zapy­ta­łem zebra­nych w audy­to­rium leka­rzy, jak wielu z nich było świad­kami wyzdro­wie­nia, które nie dawało się wytłu­ma­czyć z per­spek­tywy medycz­nej. W sali wystrze­lił do góry las rąk. Ale gdy zapy­ta­łem, czy ktoś opi­sał te przy­padki i opu­bli­ko­wał obser­wa­cje, wszy­scy opu­ścili ręce.

Cho­dzi nie o to, że spon­ta­niczne remi­sje są rzad­ko­ścią, tylko o to, że atmos­fera stra­chu przed ośmie­sze­niem nie pozwala nam dostrzec ich skali. Ile było przy­pad­ków, które ni­gdy nie tra­fiły do lite­ra­tury medycz­nej z obaw przed nara­że­niem się na szy­der­stwo w śro­do­wi­sku? Bole­śnie odczu­wa­łem to jako nowy dyrek­tor do spraw medycz­nych w Szpi­talu McLe­ana, jed­nej z naj­star­szych i naj­sza­cow­niej­szych insty­tu­cji psy­chia­trycz­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Waha­łem się przed publi­ko­wa­niem swo­ich obser­wa­cji i szu­ka­niem dla nich popar­cia w świe­cie lekar­skim. Jed­nak każ­dego dnia widzia­łem, jak przy­padki spon­ta­nicznej remi­sji zazę­biają się z pro­ble­mami prze­śla­du­ją­cymi pacjen­tów czy to na oddziale wewnętrz­nym, psy­chia­trycz­nym, czy na SOR-ze. Codzien­nie widzia­łem osoby z naj­częst­szymi i naj­bar­dziej śmier­cio­no­śnymi cho­ro­bami: rakiem, cukrzycą, wień­cówką, cho­ro­bami auto­im­mu­no­lo­gicz­nymi i nie­wy­dol­no­ścią płuc – głów­nymi zabój­cami w kra­jach zachod­nich. Coraz lepiej nam wia­domo, że w roz­woju wielu z nich istotną rolę odgrywa styl życia. Zaczą­łem przy­pusz­czać, że gdyby moi pacjenci spró­bo­wali _połowy_ stra­te­gii, które obser­wo­wa­łem w przy­pad­kach nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień, nastą­pi­łaby zde­cy­do­wana poprawa ogól­nego stanu zdro­wia, i to nie tylko u nich samych, ale w całym spo­łe­czeń­stwie. Jed­nak pre­sja, by trzy­mać się dogma­tycz­nych ram mojej pro­fe­sji, była bar­dzo silna i z naj­więk­szym tru­dem się jej pozby­wa­łem.

W dzie­ciń­stwie dora­sta­łem na nie­wiel­kiej far­mie w rol­ni­czym zakątku Indiany, pośród cią­gną­cych się po hory­zont pól kuku­ry­dzy i soi, pod gigan­tyczną kopułą nieba roz­po­startą nad rów­ni­nami Środ­ko­wego Zachodu. Pocho­dzę z rodziny ami­szów. Rodzice roz­stali się ze wspól­notą, gdy mia­łem dwa lata, ale dalej żyli­śmy zgod­nie z jej zasa­dami. Sami trzy­ma­li­śmy zwie­rzęta hodow­lane i zapew­nia­li­śmy sobie nie­mal całą żyw­ność, w tym mięso i mąkę. Matka ręcz­nie szyła nam ubra­nia. Tele­wi­zja, radio i więk­szość nowo­cze­snych udo­god­nień oraz aktyw­no­ści były uwa­żane za wytwory zła, któ­rych należy się bać i wystrze­gać. Był to dla mnie duszny, trudny do wytrzy­ma­nia świat, z któ­rego wyrwa­łem się, gdy tylko mogłem. Przez pierw­sze lata stu­dio­wa­łem w Whe­aton Col­lege w Chi­cago, potem przy­szła kolej na semi­na­rium w Prin­ce­ton i wydział lekar­ski w Szkole Medycz­nej Uni­wer­sy­tetu Indiany, a wresz­cie rezy­den­turę w Harvar­dzie. Wciąż pamię­tam, jak świat się przede mną otwie­rał – za drzwiami, które dotąd były szczel­nie zamknięte, uka­zały mi się wiel­kie prze­strze­nie moż­li­wo­ści. Wstą­pi­łem do semi­na­rium pełen pytań, poszu­ku­jąc na nie odpo­wie­dzi, pró­bu­jąc pogo­dzić fun­da­menty wiary dzie­ciń­stwa z nową wie­dzą i doświad­cze­niami. W Prin­ce­ton odpo­wie­dzi nie dosta­łem – poja­wiło się tylko wię­cej pytań. Ale nauczy­łem się też od mojego opie­kuna nauko­wego, że pyta­nia są rów­nie ważne. Mówił mi: „Celem nie­ko­niecz­nie jest dotar­cie do osta­tecz­nej odpo­wie­dzi. Cel sta­nowi pod­no­sze­nie jako­ści zada­wa­nych przez sie­bie pytań. O jako­ści odpo­wie­dzi decy­duje jakość pytań”.

Zada­wane przez nas pyta­nia są sno­pami świa­tła, które pozwa­lają się nam posu­wać do przodu. Jeżeli for­mu­łu­jemy dobre pyta­nia, mamy dużą szansę zmie­rzać w dobrym kie­runku.

Gdy po dosta­niu się do szkoły medycz­nej zetkną­łem się z panu­jącą tam zupeł­nie odmienną filo­zo­fią, poczu­łem się tak, jakby ktoś sma­gnął mnie biczem. Wciąż pamię­tam dokład­nie, gdzie sta­łem, kiedy uświa­do­mi­łem sobie, że kul­tura świata lekar­skiego jest zupeł­nie inna, niż się spo­dzie­wa­łem. Znaj­do­wa­łem się przy drzwiach auli, z któ­rej stu­denci wyszli wła­śnie po zaję­ciach, i zada­wa­łem pro­fe­so­rowi uszcze­gó­ło­wia­jące pyta­nie do jego wykładu.

– Wykuj na bla­chę mate­riał – odpo­wie­dział. – Nie zada­waj pytań.

Była to uwaga, którą mia­łem jesz­cze nie­raz usły­szeć na stu­diach medycz­nych: „Nie zada­waj pytań”, „Nie zada­waj pytań”, „Nie zada­waj pytań”. Oczy­wi­ście stu­denci medy­cyny muszą opa­no­wać mate­riał; przy­swo­je­nie pod­staw wie­dzy koniecz­nej do tego, by być leka­rzem, wymaga ogrom­nego nakładu czasu i wysiłku. Jed­nak w moim odczu­ciu uwaga ta sta­no­wiła przy­kre echo filo­zo­fii, w któ­rej mnie wycho­wy­wano: że dogmatu się nie kwe­stio­nuje.

Wku­wa­nie na pamięć i brak swo­body zada­wa­nia pytań tre­suje leka­rzy do tego, by trzy­mali wzrok pokor­nie spusz­czony i nie robili szumu. Sta­jemy się współ­winni dzia­ła­nia sys­temu, który – mimo owo­co­wa­nia nie­by­wa­łymi postę­pami badaw­czymi i tech­nicz­nymi – dzień po dniu zawo­dzi pacjen­tów, igno­ru­jąc ważne szanse przy­wra­ca­nia im zdro­wia. Przez dwie dekady pracy w sys­te­mie opieki medycz­nej widzia­łem nie­mało podob­nych zmar­no­wa­nych oka­zji – sytu­acji, w któ­rych mie­li­śmy moż­li­wość zmiany tra­jek­to­rii czy­je­goś życia, ale z tego nie sko­rzy­sta­li­śmy. Nade­szła wresz­cie pora, by naro­bić szumu. Dosze­dłem w końcu do takiego etapu, że zebra­łem się na odwagę zada­nia pytań, które powinny być zadane, i pój­ścia ich tro­pem tak daleko, jak może nas zapro­wa­dzić dzi­siej­sza nauka – a potem jesz­cze tro­chę dalej.

Nie wyko­nuje się kli­nicz­nych prób spon­ta­nicz­nych remi­sji; nie robi się w tym zakre­sie podwój­nie śle­pych badań, będą­cych zło­tym stan­dar­dem, na któ­rym opiera się funk­cjo­no­wa­nie świata medy­cyny. Ich prze­pro­wa­dze­nie byłoby nie­moż­liwe, gdyż obec­nie nie znamy spo­so­bów kon­tro­lo­wa­nia warun­ków, pod jakimi mia­łyby zacho­dzić spon­ta­niczne remi­sje, a testo­wa­nie róż­nych teo­rii na ter­mi­nal­nie cho­rych pacjen­tach jest nie­etyczne. W odnie­sie­niu do spon­ta­nicz­nych remi­sji musimy postę­po­wać jak antro­po­lo­dzy, detek­tywi czy spe­cja­li­ści medy­cyny sądo­wej, ana­li­zu­jąc oso­bi­ste rela­cje, doku­men­ta­cję lekar­ską oraz dostępne usta­le­nia naukowe, by zło­żyć puz­zle w całość. Ta książka jest wła­śnie taką próbą w moim wyko­na­niu.

Od 2003 roku pro­wa­dzę szcze­gó­łowe wywiady z ludźmi, któ­rzy prze­żyli pomimo doświad­cze­nia nie­ule­czal­nych cho­rób. Stu­diuję ich doku­men­ta­cję medyczną i dostrze­gam na tej pod­sta­wie pewien wzo­rzec sto­so­wa­nych przez nich zasad i zacho­wań. Nie dziwi mnie już nie­ocze­ki­wane zni­ka­nie cho­rób. Poje­cha­łem do Bra­zy­lii i do innych ośrod­ków, do któ­rych cią­gną tysiące osób wie­dzio­nych nadzieją na uzdro­wie­nie – i w któ­rych znacz­nie czę­ściej, niż jest to zro­zu­miałe w świe­tle naszego obec­nego para­dyg­matu medy­cyny, rze­czy­wi­ście odzy­skują oni zdro­wie. Podą­ża­łem śla­dami pew­nego uzdro­wi­ciela w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i obser­wo­wa­łem, jak pacjenci będący pod moją opieką doznają nie­spo­dzie­wa­nych remi­sji. Zma­ga­łem się z tar­ga­ją­cymi mną wła­snymi wąt­pli­wo­ściami i – mimo że posu­wam się do przodu – wciąż się z nimi bory­kam.

Ta książka nie jest argu­men­tem dla pacjen­tów, by prze­sta­wali zaży­wać prze­pi­sane leki czy odrzu­cali zale­cane inter­wen­cje lekar­skie. Opra­co­wane przez nas far­ma­ceu­tyki i tech­nika medyczna to nowa­tor­skie, nie­zbędne metody, które wie­lo­krot­nie ratują życie. Jak zilu­strują to histo­rie przy­ta­czane w tej książce, w wielu przy­pad­kach spon­ta­niczne remi­sje zacho­dzą w trak­cie olbrzy­mich wysił­ków podej­mo­wa­nych przez pra­cu­ją­cych z peł­nym poświę­ce­niem leka­rzy, któ­rzy prze­strze­gają naj­lep­szych stan­dar­dów swo­ich spe­cjal­no­ści. Wyjąt­kowe wyzdro­wie­nia poka­zują po pro­stu, że same inter­wen­cje medyczne nie­kiedy nie wystar­czają oraz że leka­rze nie znają wszyst­kich tajem­nic powrotu do zdro­wia.

W trak­cie swo­ich docie­kań dowie­dzia­łem się, że trzeba się­gać głę­biej do źró­deł cho­roby, nie poprze­sta­jąc na dłu­go­ter­mi­no­wym zale­cza­niu obja­wów – i tak postę­puję w opiece nad moimi pacjen­tami. Na krótką metę łago­dze­nie obja­wów odgrywa ważną rolę i sta­nowi wyraz empa­tii, ale w dłuż­szej per­spek­ty­wie należy leczyć przy­czyny cho­roby, które są czę­sto bar­dziej ukryte. Spon­ta­niczne zdro­wie­nie daje nam rzadki wgląd w te fun­da­men­talne przy­czyny. Mamy obo­wią­zek ana­li­zo­wać te przy­padki i wycią­gać z nich wszel­kie wnio­ski, na jakie pozwa­lają. Następ­nie zaś powin­ni­śmy włą­czać tę wie­dzę do naszego postę­po­wa­nia tera­peu­tycz­nego w sytu­acji cho­rób prze­wle­kłych i nie­ule­czal­nych, tak by sto­so­wać zarówno narzę­dzia nowo­cze­snej medy­cyny, jak i mądrość wynie­sioną z nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień.

W książce tej przed­sta­wiam pro­wa­dzone przez sie­dem­na­ście lat śledz­two w spra­wie zja­wi­ska spon­ta­nicz­nej remi­sji. W czę­ści I roz­pocz­niemy opo­wieść od miej­sca, w któ­rym i ja ją zaczy­na­łem: od prze­glądu pod­sta­wo­wych ele­men­tów skła­da­ją­cych się na zdro­wie. W przy­padku spon­ta­nicz­nej remi­sji coś powo­duje zmianę spo­dzie­wa­nego prze­biegu cho­roby – i to dia­me­tralną. Logicz­nym punk­tem wyj­ścia było przyj­rze­nie się ukła­dowi odpor­no­ścio­wemu (pierw­szej i naj­waż­niej­szej linii obrony orga­ni­zmu przed infek­cją i cho­robą) oraz wpły­wa­ją­cym na niego czyn­ni­kom: odży­wia­niu się, sty­lowi życia i stre­sowi. Raz po raz zda­rzało mi się widzieć, że ludzie, któ­rzy prze­rwali bieg nie­ule­czal­nych cho­rób, doko­ny­wali rewo­lu­cji na tych obsza­rach (zwy­kle nie­do­ce­nia­nych w ruty­no­wej opiece medycz­nej), wie­dzia­łem więc, że trzeba dotrzeć do szcze­gó­łów tego, co się działo i dla­czego. Dopro­wa­dziło to mnie nie tylko do pew­nych zaska­ku­ją­cych usta­leń o moż­li­wym wiel­kim zna­cze­niu tych inter­wen­cji dla zdro­wia, lecz rów­nież do pozna­nia niu­an­sów rela­cji umysł–ciało oraz tajem­nic ludz­kiego serca.

Nie zdzi­wiło mnie odkry­cie, że na styku psy­chiki z cia­łem kryje się ogromny poten­cjał, gdy idzie o rady­kalne zdro­wie­nie – nawet w medy­cy­nie głów­nego nurtu przy­znaje się prze­cież, że na przy­kład poziom stresu i wzorce myśle­nia mogą wpły­wać na zdro­wie fizyczne. Zasko­czyła mnie jed­nak skala tego oddzia­ły­wa­nia, na którą moje wykształ­ce­nie lekar­skie abso­lut­nie mnie nie przy­go­to­wało. W czę­ści II będziemy wspól­nie badać, jak silne są wza­jemne zależ­no­ści mię­dzy grun­tow­nym zdro­wie­niem a naszymi myślami, prze­ko­na­niami czy nawet naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nym, czę­sto wcale nie­ana­li­zo­wa­nym obra­zem sie­bie. W końcu zaczą­łem zada­wać sobie pyta­nie, czy to moż­liwe, by _toż­sa­mość_ w jakiś spo­sób deter­mi­no­wała zdol­ność zdro­wie­nia. Odpo­wiedź na to jest rów­nie odkryw­cza, co skom­pli­ko­wana.

W książce przed­sta­wiam obszerne pro­file osób, które prze­trwały nie­ule­czalne cho­roby i zgo­dziły się otwo­rzyć przede mną zarówno swoją doku­men­ta­cję medyczną, jak i swoje życie, gdy poszu­ki­wa­łem wyja­śnień ich zdro­wie­nia. Sta­ra­łem się uchwy­cić wie­lo­aspek­to­wość i nie­po­wta­rzal­ność ich histo­rii, sądzę bowiem, że świa­tło na tajem­nice spon­ta­nicz­nych remi­sji rzu­cają nie tylko podo­bień­stwa mię­dzy tymi oso­bami, lecz rów­nież dzie­lące je róż­nice. Jak napi­sał kie­dyś słynny psy­cho­log Carl Rogers, „naj­bar­dziej uni­wer­salne jest to, co naj­bar­dziej oso­bi­ste”.

Z ich przy­pad­ków wynika wnio­sek, że musimy stwo­rzyć w swoim orga­ni­zmie i swej psy­chice śro­do­wi­sko bio­lo­giczne, które przy­go­to­wuje grunt pod zdro­wie­nie. Ciało samo chce wyzdro­wieć. Ale zapew­nie­nie sprzy­ja­ją­cych temu warun­ków oka­zuje się sprawą dużo bar­dziej zło­żoną, niż się nas uczy. Moim celem jest poka­za­nie tego pro­cesu, zabra­nie cię, Czy­tel­niku, na eks­pe­dy­cję badaw­czą, w trak­cie któ­rej będziemy ana­li­zo­wać jeden przy­pa­dek po dru­gim, pozna­wać nową, prze­ło­mową wie­dzę naukową doty­czącą psy­chiki i ciała oraz tro­pić ścieżkę ku zdro­wiu, rysu­jącą się w tych opo­wie­ściach. Osta­tecz­nie dopro­wa­dziła mnie ona do stwo­rze­nia nowego modelu medy­cyny, opar­tego na – jak je nazy­wam – „czte­rech fila­rach zdro­wia”: uzdro­wie­niu układu odpor­no­ścio­wego, uzdro­wie­niu spo­sobu odży­wia­nia, uzdro­wie­niu reak­cji stre­so­wej i uzdro­wie­niu toż­sa­mo­ści.

Bada­nia na tym obsza­rze pozo­stają wciąż w fazie począt­ko­wej i z pew­no­ścią nie dys­po­nuję kom­ple­tem odpo­wie­dzi. Mam jed­nak do zaofe­ro­wa­nia pewne wstępne wnio­ski oraz wiele waż­nych pytań. Jedne i dru­gie zapro­wa­dziły mnie daleko na dro­dze do pozna­nia, jakie zja­wi­ska mogą zacho­dzić w ramach tych medycz­nych „cudów”. Słowa „cud” czę­sto uży­wamy w odnie­sie­niu do cze­goś, czego nie umiemy wytłu­ma­czyć. Ale nawet dla cudów ist­nieją jakieś wyja­śnie­nia – po pro­stu jesz­cze do nich nie dotar­li­śmy. Przy­pusz­czam zresztą, że nie­kiedy mamy opory przed tym, by pró­bo­wać je wyja­śnić, uwa­ża­jąc, że zna­le­zie­nie real­nego pro­cesu w tle cudu w jakiś spo­sób by go umniej­szyło, spo­spo­li­to­wało. Jed­nak moim zda­niem zro­zu­mie­nie wewnętrz­nych mecha­ni­zmów takich zadzi­wia­ją­cych zda­rzeń nie sprawi, że staną się mniej nad­zwy­czajne. Unieść wieko, zaj­rzeć do wnę­trza i dostrzec mecha­nizm wcze­śniej nie­wy­tłu­ma­czal­nego zja­wi­ska, rów­nie skom­pli­ko­wany jak try­biki zegara, zdaje mi się kolej­nym cudem.

Dawno temu przy­rze­kłem sobie, że nie będę pisał dopóty, dopóki nie będę dys­po­no­wał czymś, co koniecz­nie musi zostać powie­dziane. Dzie­więt­na­sto­wieczny filo­zof Søren Kier­ke­ga­ard dobit­nie wypo­wia­dał się o tym, jak wygląda życie jed­nostki w zgiełku i koło­wrotku nowo­cze­snego świata. W odróż­nie­niu od innych auto­rów nie chciał być po pro­stu kolej­nym gło­sem na tar­go­wi­sku idei ani nawet naj­do­no­śniej­szym z takich gło­sów – pra­gnął raczej uci­szyć ten zgiełk, aby czy­tel­nik mógł zna­leźć potrzebną mu prawdę i znowu zacząć żyć.

Mam nadzieję, że moja książka zadziała w taki wła­śnie spo­sób. Dodaję swój głos, bo uwa­żam, że ist­nieje pilna koniecz­ność mówie­nia o tych spra­wach. Przed­sta­wione tutaj opo­wie­ści uchy­lają zasłony; poka­zują, jak wiele wiemy o tym, co składa się na zdrowe, witalne, wręcz cudowne życie, a jed­no­cze­śnie jak bar­dzo zapo­mnie­li­śmy o tym, co wiemy. Jedy­nym spo­so­bem odzy­ska­nia tego cze­goś jest wyci­sze­nie zgiełku róż­nych opi­nii zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz sie­bie, tak by wró­cić do cze­goś bar­dziej pod­sta­wo­wego, pier­wot­nego i praw­dzi­wego – do tego przy­ćmio­nego, lecz nie­ga­sną­cego pło­mie­nia wie­dzy, który tli się w każ­dym z nas.

Choć pre­zen­to­wane usta­le­nia naukowe są nowe, a w nad­cho­dzą­cych deka­dach dowiemy się znacz­nie wię­cej, infor­ma­cje, które już zdo­by­li­śmy, oraz poten­cjał, jaki w nich tkwi, gdy idzie o dobro milio­nów, są zbyt donio­słe, by nie dzie­lić się nimi powszech­niej. Liczę na to, że ta książka nakre­śli wyraźną ścieżkę ku zdro­wiu ludziom bory­ka­ją­cym się z prze­wle­kłymi, a nawet nie­ule­czal­nymi scho­rze­niami, tym, któ­rych bli­scy są w takiej sytu­acji, oraz wszyst­kim, któ­rzy chcą po pro­stu żyć w jak naj­lep­szym zdro­wiu i wital­no­ści.

Nowo­cze­sna medy­cyna zwy­kle wszech­stron­nie przed­sta­wia sytu­ację pacjenta i pro­blemy, z któ­rymi będzie musiał żyć, ale nie pomaga mu w zro­zu­mie­niu, jaki jest zakres poten­cjal­nych sce­na­riu­szy, tego, co _mogłoby_ się stać. Bez względu na to, czy cier­pisz na cukrzycę, cho­robę wień­cową, depre­sję, raka, zabu­rze­nie auto­im­mu­no­lo­giczne czy coś jesz­cze innego, nie­wy­klu­czone, że nie dosta­jesz ani nadziei, ani narzę­dzi zdro­wie­nia, potrzeb­nych do praw­dzi­wego odzy­ska­nia sił. Musimy poło­żyć na stole ope­ra­cyj­nym ewe­ne­menty, zana­li­zo­wać je i uczyć się na ich pod­sta­wie, tak by poten­cjał zda­rzeń nad­zwy­czaj­nych, który tkwi w każ­dym z nas, stał się dla wszyst­kich dostrze­galny.

* * *

Cla­ire osie­dliła się na Hawa­jach, tak jak wyma­rzyła przed cho­robą.

– Po dia­gno­zie nie sądzi­łam, że mi się uda – mówi – ale wszystko poszło zgod­nie z pla­nem.

Mieszka w O’ahu wraz z mężem oraz córką i zię­ciem, któ­rzy są muzy­kami. Wie­czory lubi spę­dzać na swoim _lanai_ – otwar­tej, zada­szo­nej weran­dzie, typo­wej dla Hawa­jów – skąd podzi­wia widoki. Widzi świa­tła Hono­lulu i niebo zmie­nia­jące się zależ­nie od pogody. Nie­dawno nad­cią­gnął tam hura­gan, nio­sąc ryzyko znacz­nych znisz­czeń, ale oka­zał się mniej groźny, niż wszy­scy się oba­wiali. Sko­ja­rzyło mi się to z tym, jak rak niczym sza­le­jący hura­gan zagro­ził w pew­nym momen­cie zruj­no­wa­niem jej życia.

– Tro­chę nas prze­wiało, ale nie było więk­szych szkód – opo­wiada mi o ostat­nim sztor­mie. – Mie­li­śmy szczę­ście. Prze­szedł bokiem.

Jak spra­wić, by hura­gan prze­szedł bokiem? Odpo­wiedź na to pyta­nie nie jest pro­sta ani też to nie jest książka dla ludzi szu­ka­ją­cych pro­stych odpo­wie­dzi. To książka o dłu­gim pro­ce­sie odkry­wa­nia tajem­nic spon­ta­nicz­nej remi­sji – a być może też zawar­tych w niej sekre­tów trwa­łego zdro­wia i wital­no­ści. Pra­cu­jąc nad nią, nie tra­fia­łem na łatwe odpo­wie­dzi. Pod każ­dym kamie­niem, który poru­sza­łem w ich poszu­ki­wa­niu, znaj­do­wa­łem kolejne pyta­nie. Musia­łem cią­gle upo­mi­nać sam sie­bie, że nie wolno mi wycią­gać pochop­nych wnio­sków, gdy z pozoru naty­kam się już na „roz­wią­za­nie”. Celem jest pod­no­sze­nie jako­ści pytań. A pierw­sze z nich brzmiało: co tak naprawdę dzieje się w Bra­zy­lii?Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Caryle Hir­sch­berg, Bren­dan O’Regan, Spon­ta­ne­ous Remis­sion: An Anno­ta­ted Biblio­gra­phy, Insti­tute of Noetic Scien­ces, Peta­luma, CA 1993.

2.

W związku z tym czy­tel­nik zauważy, że w książce wie­lo­krot­nie powta­rza się kilka tych samych scho­rzeń, ponie­waż zacho­wa­łem to podej­ście przez lata pod­czas swo­ich poszu­ki­wań w Bra­zy­lii i gdzie indziej. Scho­rze­niami tymi są naj­mniej ule­czalne znane nam cho­roby, toteż mogły mi posłu­żyć za punkty odnie­sie­nia w moim peł­nym scep­ty­cy­zmu śledz­twie.

3.

Wil­liam B. Coley, Con­tri­bu­tion to the Know­ledge of Sar­coma, „Annals of Sur­gery” 14, 3 (1891), s. 199–220, www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/artic­les/PMC1428624/ ?page=1.

4.

Carol Tor­gan, Immune Sys­tem Sha­ped by Envi­ron­ment More Than Genes, Natio­nal Insti­tu­tes of Health, 2 lutego 2015, www.nih.gov/news-events/nih-rese­arch-mat­ters/immune-sys­tem-sha­ped-envi­ron­ment-more-genes.

5.

S.M. Rap­pa­port, Impli­ca­tions of the Expo­some for Expo­sure Science, „Jour­nal of Expo­sure Science and Envi­ron­men­tal Epi­de­mio­logy” 21, 1 (2011), s. 5–9.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij