Uleczeni - ebook
Naukowe studium pokonywania nieuleczalnych chorób.
Przypadki remisji choroby u pacjentów, którym medycyna nie dawała żadnej nadziei postrzegane są w kategorii „cudu”. Czy to faktycznie zdarzenia o charakterze nadprzyrodzonym, czy można jednak z analizy tych wyjątkowych sytuacji wyciągnąć naukowe wnioski?
To właśnie zrobił światowej sławy psychiatra Jeff Rediger – przez ponad 15 lat badał przypadki spontanicznych remisji chorób terminalnych. Analizował historię i dokumentację medyczną tysięcy pacjentów, prowadził badania w renomowanych amerykańskich szpitalach i uzdrowicielskich ośrodkach w różnych zakątkach świata.
W książce Uleczeni dr Rediger analizuje pierwotne przyczyny chorób, ujawnia prawidłowości dotyczące spontanicznych uzdrowień oraz przedstawia zasady, których stosowanie pozwoliło pacjentom wrócić do zdrowia. We frapujący sposób opisuje moc układu odpornościowego i potęgę umysłu w uzdrawianiu ludzkiego ciała. Wyjaśnia kluczową rolę, jaką odgrywa odżywianie we wzmacnianiu odporności i zwalczaniu chorób, a także opisuje, w jaki sposób stres oraz trauma wpływają na nasze zdrowie fizyczne.
Tę książkę powinien przeczytać każdy, by wiedzieć jak dbać o najcenniejszy skarb – swoje zdrowie, a także jakie kroki podjąć w obliczu choroby.
***
Przepełniona przenikliwymi spostrzeżeniami autora na temat leczenia, podparta naukowymi badaniami i niezwykłymi historiami przypadków, książkaUleczeniukazuje perspektywy przekształcania choroby w zdrowie nawet w obliczu diagnoz, które konwencjonalna medycyna postrzega jako beznadziejne.
Gabor Maté -lekarz, pisarz i mówca, znany z holistycznego podejścia do zdrowia, uzależnień i traumy, autor bestsellerowych książek, m.in. Kiedy ciało mówi nie
Odwrócenie przewlekłej choroby lub remisja są obecnie dobrze udokumentowane. Mechanizm we wszystkich przypadkach wydaje się polegać na przywróceniu homeostazy i samoregulacji, wraz ze zmniejszeniem przewlekłego stanu zapalnego. Książka dr. Redigera to doskonały przewodnik po samoleczeniu.
Dr Deepak Chopra -lekarz, filozof i pisarz, propagator medycyny holistycznej opartej o medycynę Wschodu, autor bestsellerowych książek, m.in. Zdrowie doskonałe
Uleczeni to jedna z najważniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Doktor Rediger przedstawia dziesiątki przypadków osób, które sprzeciwiły się przeciwnościom losu. Wiele z nich całkowicie wyzdrowiało, nawet po tym, jak powiedziano im, że nie ma dla nich nadziei i powinni uporządkować swoje sprawy. W swojej książce dr Rediger nie tylko wyjaśnia, dlaczego ci ludzie wyzdrowieli, ale ukazuje, jak każdy człowiek może wykorzystać niesamowitą leczniczą i regeneracyjną moc ludzkiego ciała. To głęboko inspirująca książka. Nie mogłem jej odłożyć.
Dr David R Hamilton - pisarz i mówca, autor bestsellerowych książek m.in., Jak umysł może uleczyć ciało
| Kategoria: | Psychologia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8252-935-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwieranie czarnej skrzynki cudów w medycynie
Zwodzić można się na dwa sposoby. Pierwszym jest wierzyć w nieprawdziwe. Drugim – odmówić wiary prawdziwemu.
Søren Kierkegaard
W 2008 roku Claire Haser miała przed sobą jasną przyszłość. W wieku sześćdziesięciu trzech lat nawykła do rytmu swoich dni i z łatwością pokonywała zwyczajne życiowe wiraże. Mapa naszkicowana na ten etap życia sprawdzała się co do joty. Zarówno jej, jak i mężowi brakowało tylko kilku lat do emerytury. Dzieci były już od dawna dorosłe i świetnie sobie radziły, a oni mogli się pochwalić gromadką zdrowych wnucząt. Przez większą część dorosłego życia mieszkali w Portland, stolicy stanu Oregon, cieszącej mieszkańców orzeźwiającymi deszczami, soczystą zielenią parków i czerwienią ceglanych fasad. Przez większą część swojej drogi zawodowej Claire pracowała na stanowisku administracyjnym w służbie zdrowia. Spędzała całe dnie przy biurku w pomieszczeniu ze sztucznym oświetleniem, tonąc pod stertami papierów.
Oboje z mężem uwielbiali Portland, ale ich marzeniem było przenieść się na emeryturę na Hawaje. Od dawna to planowali i gromadzili stosowne oszczędności, teraz zaś moment przeprowadzki coraz bardziej się zbliżał. Nagle jednak tor, którym miało biec satysfakcjonujące, zwykłe życie Claire, zaczął skręcać w nieoczekiwaną stronę. Nieokreślone, stresujące objawy – coraz częstsze mdłości i kłujący ból, który błąkał się po całej jamie brzusznej – skłoniły ją do wizyty w poradni. Zaniepokojony lekarz dał jej skierowanie na tomografię komputerową (TK). Leżąc w tubie aparatu radiologicznego, z rękoma pod głową, Claire próbowała oddychać jak najnormalniej, modląc się, by przenikające ją promienie rentgenowskie niczego nie wykryły. Skan ujawnił jednak masę patologiczną na trzustce, mniej więcej dwucentymetrowy guz. Ostatnie nadzieje odebrała biopsja. Guz był złośliwy. Postawiono diagnozę gruczolakoraka trzustki – inwazyjnej i nieuleczalnej postaci nowotworu tego narządu.
„Rak” to słowo dramatycznie nacechowane w naszej kulturze, współczesny wilkołak. Nowotwory złośliwe powodują większe niż wiele innych chorób spustoszenie w organizmie i częściej prowadzą do zgonu. Niemniej prawda jest też taka, że z każdym nowotworem związane są inne szanse na wyleczenie oraz odmienne możliwości remisji. Niektóre nie są chorobami śmiertelnymi i w ich przypadku pacjenci nie umierają _na_ nowotwór, tylko _z_ nowotworem, który może dyskretnie tkwić w organizmie, niewiele wadząc przez całe lata, aż do śmierci człowieka z innych przyczyn. Część nowotworów rośnie powoli, ale systematycznie. Inne co pewien czas rozrastają się, a potem kurczą w wieloletnim rytmie. Wiele odmian raka skutkuje śmiercią, jeśli choroba zostaje zostawiona sama sobie, lecz bardzo dobrze reagują na leczenie – operację, chemioterapię lub naświetlanie. Ponadto niektóre nowotwory ustępują samoistnie, podczas gdy inne w ogóle nie poddają się próbom leczenia, a wtedy wszelka stosowana u pacjenta terapia ma charakter paliatywny; podejmuje się ją jedynie w nadziei doprowadzenia do tego, że dolegliwości będą wolniej narastać. Jest też sporo postaci raka, które znajdują się pomiędzy tymi skrajnościami i wykazują zróżnicowany stopień ciężkości.
Oto co wiadomo o nowotworze Claire, gruczolakoraku trzustki: jest to najagresywniejsza znana forma raka tego narządu. Szybko się rozrasta i prowadzi do zgonu. Rozpoznaje się go rocznie u około czterdziestu pięciu tysięcy ludzi w Stanach Zjednoczonych i mniej więcej dwukrotnie tylu w Europie. Większość pacjentów umiera w ciągu jednego roku od diagnozy. Stanowi on czwartą pod względem częstotliwości przyczynę śmierci zarówno mężczyzn, jak i kobiet, a zgodnie z przewidywaniami wkrótce będzie pewnie trzecią.
Rozpoznanie gruczolakoraka trzustki jest wyrokiem śmierci. Pytanie nie brzmi, _czy_ umrzesz na niego, tylko _kiedy_. Dlaczego jest tak zabójczy? We wczesnych stadiach choroba ta nie daje żadnych objawów. Nowotwór rozwija się skrycie, podstępnie. W chwili pojawienia się pierwszych oznak – utraty apetytu i masy ciała, bólów w plecach, niekiedy lekkiej żółtaczki widocznej na skórze i w białkach oczu – jest już za późno. W tym momencie rak z reguły dał już przerzuty w inne rejony ciała. Terapia może przedłużyć życie, ale nie je uratować. Przytłaczająca większość (96 procent) pacjentów z rakiem trzustki umiera na niego w ciągu pięciu lat. Z reguły jednak chorzy poddają się znacznie wcześniej; typowe szacunki dalszego trwania życia po diagnozie wynoszą od trzech do sześciu miesięcy pod warunkiem stosowania terapii. W związku z tym można powiedzieć, że Claire miała szczęście: lekarze dawali jej rok.
Przyszłość, którą szczegółowo dla siebie zaplanowała – ogródek przed domem na Hawajach, spokojne życie na emeryturze z mężem – prysła jak bańka mydlana. Rak przetoczył się przez nią jak huragan i wszystko roztrzaskał.
Claire musiała poczekać dwa tygodnie po diagnozie na wizytę u chirurga. Jej rodzina i przyjaciele byli zbulwersowani – ma przecież _agresywnego raka trzustki_! Czy nie trzeba go jak najszybciej usunąć? Jakże ma żyć dalej, jak gdyby nic się nie stało, wiedząc, że tkwi w niej nowotwór, pewnie się powiększa, być może daje kolejne przerzuty? Ale ona była zadowolona z tej przerwy. Potrzebowała jej, żeby zebrać myśli. Otrzymanie diagnozy śmiertelnej choroby sprawiło, że świat wokół niej zmienił się w surrealistyczny sen; jej życie nagle ma punkt końcowy, na jej oczach pociąg wykoleja się i spada w przepaść. Nie chciało się w to uwierzyć. Nakładał się na to sposób, w jaki traktowali ją lekarze: jak punkt do odhaczenia na liście, ciało do wysłania na kolejny zabieg. Jako pacjent w systemie opieki medycznej Claire miała poczucie, że wpadła w tryby jakiejś wielkiej maszyny, znalazła się na taśmie produkcyjnej, na której przesuwa się od jednego stanowiska do następnego. Wszystko było z góry ustalone, bezosobowe, rutynowe.
W domu rzuciła się w wir zbierania informacji o swojej chorobie. Pożerała podręczniki, artykuły, strony internetowe, szukając choćby iskierki nadziei, którą wykluczyli u niej lekarze. Ale wszystko, co czytała, utwierdzało ją w tym, co już jej powiedziano: nikt nie przeżył raka tego typu. Claire przeczesywała sieć w poszukiwaniu jakiejś opowieści o remisji czy przeżyciu – przynajmniej jednej. Nie znalazła.
Jedyną szansę przedłużenia życia stwarzała tak zwana operacja Whipple’a. Ten drastyczny zabieg chirurgiczny polega na częściowym usunięciu trzustki wraz z pęcherzykiem żółciowym, wycięciu fragmentu jelita cienkiego (dwunastnicy i jelita czczego) oraz ewentualnie części żołądka i śledziony. Wiążą się z tym poważne skutki uboczne i powikłania. Trzustka odgrywa bardzo ważną rolę w organizmie (między innymi reguluje poziom cukru we krwi oraz trawienie), tymczasem trzeba by się jej częściowo pozbyć. Enzymy trzustkowe są ogromnie silne, a ich wyciek – do którego często dochodzi po „Whipple’u” – może powodować obezwładniające bóle. Po operacji Claire prawdopodobnie cierpiałaby z tego powodu, a także doświadczałaby zatrzymania płynów w organizmie, skurczów żołądka, męczących wzdęć i gazów. W dłuższym czasie ryzykowałaby rozwój cukrzycy, niedokrwistości i problemów trawiennych, co prowadziłoby do osłabienia, przewlekłego zmęczenia oraz niedoborów witamin i biopierwiastków.
Nie mogąc usnąć, Claire długo w nocy spisywała listę pytań, z którymi uda się na konsultację do chirurga:
_Czy operacja Whipple’a to moja jedyna szansa? Czy będę miała po niej cukrzycę albo porażenie żołądka? Czy będę jeszcze mogła kiedykolwiek normalnie jeść? Czy będę miała bóle? Jeżeli tak, jak długo trwające? Ile trwa rehabilitacja pooperacyjna? Czy to zmęczenie, o którym czytałam, kiedykolwiek ustąpi? Ile takich operacji już pan wykonał? Z jakim wynikiem? Jak często wykonuje się ten zabieg u was w szpitalu? Jakie uzyskuje się wyniki?_
Wyniki – jak wyjaśniał chirurg podczas konsultacji – nie są najlepsze. Lekarz mówił wprost, bez ogródek, za co Claire była mu wdzięczna. Poprosiła, by rozmawiał z nią otwarcie, i tak robił. Powiedział jej, że dwucentymetrowy gruczolakorak jest resekcyjny, czyli można go usunąć metodą Whipple’a. To jej jedyna szansa na wyleczenie. Ale procedura jest ryzykowna – długa, niedoskonała i przynosi dwuznaczne efekty. Lekarz sięgnął po atlas chirurgiczny i otworzył na rozdziale z etapem zamykania w metodzie Whipple’a – była to istna encyklopedia różnych technik złożenia wnętrzności w całość po tym, jak zostały porozcinane.
– Widzi pani, ile jest różnych sposobów zakończenia tej operacji? Wie pani, co to znaczy? – Utkwił w niej wzrok przez dłuższą chwilę. – To znaczy, że nie ma ani jednego naprawdę dobrego.
Poinformował ją, że zabieg może potrwać do ośmiu godzin. Powiedział też, że jeżeli zanosi się u niej na zawał albo udar, to dostanie ich na stole. Statystyki są najróżniejsze. W niektórych źródłach Claire wyczytała, że naraża się na tylko dwuprocentowe ryzyko zgonu podczas operacji, ale w innych, że jest ono piętnastoprocentowe. Chirurg powiedział jej, że nawet jeżeli podda się zabiegowi, jej szanse przeżycia dalszych pięciu lat wynoszą około 5 procent. Ogromna większość pacjentów z tym rodzajem raka umiera na niego w tym przedziale czasu nawet po przejściu operacji Whipple’a. W tym miejscu wtrącił się onkolog, mówiąc, że prawdopodobieństwo przeżycia pięciu lat wynosi 20 procent, ale chirurg upierał się przy 5 i zaczęli z sobą dyskutować.
– Proszę posłuchać – w końcu powiedział jej chirurg. – Niektórzy lekarze mogą panią namawiać do tej operacji. Ale ja nie muszę już sobie niczego udowadniać. Wykonałem dostatecznie dużo tych zabiegów. I nie potrzebuję więcej pieniędzy. Mam już jacht.
Claire czuła, że chciałby ją wyleczyć. Był chirurgiem, specem od naprawiania wszystkiego w organizmie, od dokonywania magicznych wyczynów precyzyjnymi ruchami palców dzięki zaawansowanej wiedzy naukowej. Ale jednocześnie przedstawiał jej – tak jak prosiła – niekoloryzowaną prawdę.
W domu Claire obejrzała na YouTube nagrania z wypowiedziami pacjentów wijących się z bólu po operacji Whipple’a, którzy opisywali drastyczne skutki uboczne zabiegu. Wyszukiwała dane statystyczne o poziomie przeżywalności. Płakała. Modliła się. Zadawała sobie trudne pytania: _Ile bólu zdołam znieść? Z jak wielkim bólem jestem gotowa trwać przez całą resztę życia? Z iloma ograniczeniami jestem gotować dalej żyć? Czy mogę żyć, nie wychodząc już ani razu więcej w góry?_
Ostatecznie nie zdecydowała się na operację. Nie chciała przeznaczyć całego pozostającego jej czasu na gonitwę za złudnym, mało prawdopodobnym wyleczeniem, przesiadując w poczekalniach gabinetów lekarskich.
– Postanowiłam, że pozwolę, aby wszystko potoczyło się zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy – opowiada. – Postanowiłam żyć z jak największym ogniem i radością tak długo, jak będzie mi dane.
W 2013 roku, pięć lat po diagnozie i mrocznych rokowaniach, Claire znalazła się w szpitalu w związku z chorobą niepowiązaną z tamtym rakiem, która wymagała tomografii jamy brzusznej. Był to pierwszy raz od chwili diagnozy, gdy wykonywano u niej badanie obrazowe. Oczekując rychłej śmierci, Claire skoncentrowała się po prostu na życiu, a czas płynął. Teraz, po pięciu latach, lekarzy nie interesowała akurat jej trzustka, ale ta uwidoczniła się na skanach i okazała się czysta. W miejscu, w którym znajdował się kiedyś guz, niczego nie było.
Zdumieni lekarze postanowili zweryfikować poprzednią diagnozę i zamówili z archiwum slajdy z biopsji, przekonani, że musiało dojść do pomyłki. Lecz diagnoza sprzed pięciu lat była poprawna. Bez terapii i operacji gruczolakorak trzustki Claire tajemniczo zniknął.
Jak do tego doszło? Nikt nie miał pojęcia, łącznie z Claire. Jej lekarze wiedzieli tylko, czego pacjentka nie zrobiła: nie poddała się operacji, chemioterapii ani naświetlaniom. Gdy z nią rozmawiałem, okazało się, że po diagnozie podjęła pewne ważne kroki, ale żaden z jej lekarzy nie był chętny ich poznać. Twierdzili, że jej jednostkowe doświadczenie „nie ma wartości medycznej”. To był po prostu jeden z tych dziwnych przypadków, szczęśliwy traf jeden na milion, bez znaczenia.
Mnóstwo ludzi określiłoby przypadek Claire jako cud. W żargonie medycznym nazywamy podobne sytuacje mianem spontanicznej remisji. Ale bez względu na nazwę takie wyzdrowienia z reguły nie są analizowane, pozostają czarnymi skrzynkami, nieotwieranymi przez nauki medyczne.
„Spontaniczny” oznacza tu „niemający przyczyny”, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie szukaliśmy tej przyczyny. W dziejach medycyny prawie wcale nie stosowano rygorystycznych metod naukowych do badania nadzwyczajnych wyzdrowień z nieuleczalnych chorób. Rozsądek podpowiadałby, że są to przypadki, które najbardziej chciałoby się wyjaśnić; być może ci ludzie trafili szczęśliwym zbiegiem okoliczności na przełomowe ścieżki prowadzące ku zdrowiu, które warto poznać. Tymczasem spontaniczne remisje to niemal całkowicie biała plama na mapie badań medycznych. Przypadki takie jak Claire są klasyfikowane jako fuksy czy outliery (znaczne odstępstwa od średniej), a my przyjmujemy po prostu do wiadomości narrację, że są niewytłumaczalne. Ja jednak nie postrzegam nadzwyczajnych wyzdrowień w kategoriach fuksów ani odstępstw – podobnie jak nie traktuję w takich kategoriach ludzi wykazujących się wyjątkową sprawnością na innych polach. Serena Williams i Michael Jordan są niewątpliwie odstępstwami od średniej, lecz jednocześnie jaśniejącymi przykładami możliwości człowieka. Analizując ich działania i metody, możemy zrozumieć, w jaki sposób doskonalić nasze własne.
Na igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 roku amerykański skoczek w dal Bob Beamon podbiegł sprintem do progu i wybił się w powietrze. Na nagraniu widać, jakby pofrunął niczym ptak, wypinając pierś, po czym wylądował na piachu stopami do przodu. Lekkoatleta pobił aktualny wówczas rekord świata o ponad pół metra, szokując publiczność i w praktyce rozstrzygając zawody. Kibice mówili, że to był skok „przekraczający ludzkie pojęcie”. Wykroczył również poza zasięg taśm pomiarowych. Z czasem wyczyn ten nazwano „skokiem stulecia”. Sportowcy i naukowcy natychmiast przystąpili do analiz, jak Beamon tego dokonał i jak można pobić jego wynik, choć na to ostatnie trzeba było czekać prawie dwadzieścia trzy lata.
Kiedy jednak coś podobnego dzieje się w sferze zdrowia – kiedy osoba skazana praktycznie przez system medyczny na śmierć nagle zaczyna zdrowieć – można odnieść wrażenie, jakbyśmy się tego wstydzili. Te nadzwyczajne przypadki są postrzegane bardziej jak zagrożenie dla systemu niż inspiracja i zbywa się je milczeniem bez dalszej analizy. Tajemnica, cud, fuks, odstępstwo – mamy duży wybór etykietek, gorzej z wyjaśnieniami.
Przez całe dzieje ludzkości żywiliśmy najróżniejsze poglądy na temat pochodzenia chorób i dolegliwości. Aż do stosunkowo niedawnych czasów – jeszcze kilkaset lat temu – w większości kultur traktowano chorobę jako stan wywodzący się ze sfery duchowej; taka była wola boska, być może kara albo urok rzucony przez złego ducha. W starożytnym Egipcie prawdopodobnie nosilibyśmy amulet, by chronić się przed chorobami, a na skaleczenia i otarcia nakładali miód (naturalny antybiotyk). W razie ciężkiej choroby medyk mógłby zdecydować o wywołaniu u pacjenta wymiotów – w myśl teorii, że skoro w ciele jest mnóstwo kanałów, choroba może wskazywać na ich zablokowanie, któremu należy zaradzić. A gdyby wypadło nam urodzić się w starożytnej Grecji, uważalibyśmy, że poszczególne składniki ciała przynależą do różnych żywiołów, które muszą pozostawać w równowadze; choroba świadczy o zachwianiu tej równowagi, a w konsekwencji o konieczności jej przywrócenia. W tej sytuacji udalibyśmy się zapewne do jednego ze starogreckich asklepiejonów, sakralnych ośrodków medycznych, w których pacjenci przechodzili _katharsis_ (oczyszczenie) i zapadali w _enkoimesis_ (rytualny sen), po czym zostawali objęci opieką medyczną, łączącą zabiegi fizyczne z duchowymi pod czujnym okiem boga sztuki lekarskiej Asklepiosa.
Choć uprawianie medycyny w wielu starożytnych kulturach opierało się w wielkim stopniu na magii, religii i zabobonach, następował również znaczny rozwój wiedzy: z jednej strony poznawano anatomię, z drugiej na podstawie obserwacji oraz metodą prób i błędów kształtowały się teorie choroby i zdrowia, a także sposoby leczenia urazów i schorzeń, często ziołami, które były prekursorami dzisiejszych farmaceutyków. Niemniej samo pochodzenie chorób wciąż się nam wymykało. Skąd bierze się choroba? Dlaczego wybiera tę, a nie inną osobę? Odwoływaliśmy się do astrologii oraz takich remediów jak puszczanie krwi, lecz jednocześnie coraz częściej dostrzegaliśmy, że wiele schorzeń bierze się z brudnej wody i ścieków, toteż duże znaczenie ma dbanie o czystość ciała, miasta i źródeł wody, choć nie do końca było jasne dlaczego.
W 36 roku przed naszą erą rzymski myśliciel Marek Terencjusz Warron wydał poradnik prowadzenia gospodarstwa wiejskiego _De re rustica_ (O uprawie roli). W rozdziale o inwentarzu żywym przestrzegał przed hodowaniem zwierząt w pobliżu mokradeł zgodnie z głoszoną przez siebie teorią, że „lęgną się tam pewne malutkie, niewidoczne dla oka stworzenia, które unoszą się w powietrzu, wnikają do ciała poprzez usta i nos i powodują trudne do wyrugowania choroby”. Interesująca teoria, choć niestety niemożliwa do udowodnienia w jego czasach.
W 1546 roku ukazała się rozprawa _De contagione et contagiosis morbis_ (O zaraźliwości i chorobach zakaźnych) włoskiego lekarza Girolama Fracastora. Autor przedstawił w niej własną teorię, według której drobne, szybko namnażające się, chorobotwórcze stworzenia – mikroorganizmy – przenoszą się z człowieka na człowieka za pośrednictwem dotyku lub są rozprowadzane z wiatrem. Koncepcję tę dobrze przyjęto, lecz znów z powodu braku dowodów na jej poparcie ostatecznie popadła niemal w całkowite zapomnienie. Dopiero w latach sześćdziesiątych XIX wieku francuski chemik Louis Pasteur, wynalazca metody eliminacji patogenów, która do dziś nosi upamiętniającą go nazwę – pasteryzacja – definitywnie dowiódł słuszności teorii zarazków. Był to ogromny skok w medycynie, lecz jednocześnie zamknął nas w opartej na tym filozofii, którą kierujemy się w odniesieniu do zdrowia i chorób: _zabić zarazki_. Czy jest możliwe, że dziś jesteśmy tak dalece oddani realizacji tej misji, iż giną nam z oczu inne ważne drogi prowadzące do zdrowia?
Lekarzy uczy się, by ignorowali „narracyjne dodatki”, indywidualne życie pacjenta, a wyłuskiwali przedmiotowe i podmiotowe objawy schorzenia, wspólne dla wszystkich cierpiących na określoną jednostkę chorobową. Ogranicza nas akcent kładziony na patologię, na to, czego brak lub co źle funkcjonuje, zamiast dostrzegania i pobudzania tego, co korzystne, wyjątkowe i wspaniałe w życiu danej osoby – również w twoim życiu. W rezultacie podczas starań, by przywrócić zdrowie, raz po raz popełniamy dramatyczne błędy. Lecząc chorobę zamiast człowieka, pomijamy szeroki kontekst jego życia, które obfituje we wskazówki i podpowiedzi, jak można optymalnie poprowadzić go ku zdrowiu. Skupiamy się na dolegliwościach zamiast na ich głębokich przyczynach i przepisujemy leki, które często tylko maskują objawy, zamiast podjąć się długotrwałego i trudnego wysiłku budowania odporności i witalności pacjenta. Upieramy się przy dzieleniu schorzeń na wywodzące się z psychiki bądź z ciała, zamiast zrozumieć i docenić ich punkty styczne, w których zakorzeniona jest większość chorób.
Wreszcie – marginalizujemy relacje o nadzwyczajnych wyzdrowieniach, które nie pasują do przyjętego paradygmatu „jedna przyczyna – jedno rozwiązanie”. Na podstawie swojego doświadczenia mogę założyć się, że większość pracowników służby zdrowia zetknęła się z przykładami niezwykłych ozdrowień. Nie wiemy, co o nich myśleć, zatem – skoro nie mieszczą się w ramach naszego układu odniesienia – odkładamy je _ad acta_ i o nich zapominamy; co najwyżej czasem przychodzą nam na myśl późną nocą przy kawie w dyżurce pielęgniarek albo w ciszy naszych własnych prywatnych rozmyślań. Nie wiemy, jak wytłumaczyć te zdarzenia. Z obawy przed wyśmianiem w środowisku wahamy się przed publikowaniem doniesień o nich. Nie opowiadamy o nich pacjentom cierpiącym na te same schorzenia. Nie chcemy dawać „fałszywej nadziei”.
Pierwszy raz zetknąłem się z tematem nadzwyczajnych wyzdrowień siedemnaście lat temu, gdy właśnie skończyłem rezydenturę i zaczynałem praktykę psychiatryczną. Dostałem ofertę podwójnego zatrudnienia w Szpitalu McLeana i w Harvardzkiej Szkole Medycznej, uruchomiłem też niewielką praktykę prywatną. Czułem na sobie wielką presję, aby wykazać się jako lekarz i jako wykładowca.
Poznałem wtedy Nikki, pielęgniarkę onkologiczną pracującą w szpitalu Massachusetts General przy tej samej ulicy co ja, lecz nieco dalej. Przyszła do mnie na wspólną sesję z dorosłym synem. Zdiagnozowano u niej raka trzustki i chciała mieć wsparcie podczas przekazywania wiadomości o tym dziecku.
Niedługo potem poinformowała mnie, że idzie na bezterminowe zwolnienie lekarskie. Jej stan zdrowia pogorszył się tak, że nie mogła dłużej pracować. Była wycieńczona, miała trudności z jedzeniem, traciła na wadze. Planowała wybrać się do Brazylii, gdzie w niewielkim prowincjonalnym miasteczku Abadiânia przyjmował miejscowy uzdrowiciel. W walce z chorobą wypróbowała już wszystko, co oferuje zachodnia medycyna, uznała więc, że nie ma niczego do stracenia.
Dwa tygodnie po jej wyjeździe odezwał się w moim gabinecie telefon. Dzwoniła Nikki, wciąż z Brazylii.
– Musi pan tu przyjechać – powiedziała. – Poprawia mi się. I widzę tu rzeczy, w jakie pan nie uwierzy.
Relacjonowała jedną po drugiej sytuacje poznanych ludzi oraz uzdrowienia, których była świadkiem, klasyczne historie o tym, jak chromi zaczynają chodzić, a niewidomi odzyskują wzrok. Pewna kobieta z rakiem piersi poczuła, jak po dotknięciu uzdrowiciela z jej klatki piersiowej uszła „czarna chmura”, potem zaś jej guz zaczął się zmniejszać. Nikki dzwoniła do mnie i pisała z Brazylii przez kilka miesięcy – ale nie pojechałem. W szpitalu był młyn, miałem na głowie zajęcia uniwersyteckie, a poza tym zachowywałem głęboki sceptycyzm. Wszystkie te przypadki kwalifikowałem jako zjawiska w pełni wytłumaczalne: chwilowe poprawy zdrowia, błędne diagnozy, sytuacje, w których kondycja pacjentów i tak by się poprawiła.
Po powrocie Nikki wyglądała tak, jakby wstąpiły w nią nowe siły. Jej stan był nie do poznania. Cieszyła się życiem, z apetytem pałaszowała steki (jedno z jej ulubionych dań) i sałatki. Pobyt w Brazylii dodał jej skrzydeł. Powiedziała mi, że znowu czuje się gotowa kochać i być kochaną. Zniknęły u niej problemy z tendencją do nadmiernej kontroli, które wcześniej ją prześladowały. Czuła się pełna energii i radości. Jakość jej życia stała się nieporównywalna z sytuacją przed wyjazdem. Niestety, jej historia nie kończy się tak jak w wypadku Claire. Prawdę mówiąc, podobnie jest z większością ludzi. W końcu przyszedł nawrót choroby i w ciągu niecałego roku rak pokonał Nikki. Zanim się to jednak stało, ponownie nakłaniała mnie, żebym zainteresował się tym, co dzieje się w Brazylii.
Czytałem w pismach naukowych, iż rzeczywiste przypadki spontanicznych remisji są bardzo rzadkie, występują z częstotliwością jeden na mniej więcej sto tysięcy. Statystyka ta powtarzała się w jednym artykule po drugim, zawsze podawana w otoczce prawdy absolutnej. Postanowiłem wytropić jej źródło, zorientować się, skąd te dane pochodzą. Okazało się, że zostały wzięte z sufitu, a następnie przyjęte jako faktyczne były powielane w kolejnych publikacjach.
Gdy nieco bardziej zagłębiłem się w literaturę, poszukując zarówno obecnych, jak i historycznych przykładów spontanicznych wyzdrowień, doznałem szoku. W XX wieku informacje o spontanicznych remisjach pojawiały się w stopniowo coraz pokaźniejszej liczbie i z coraz większą częstotliwością, zwykle ze zwyżkami po ważnych konferencjach, książkach czy głośnych relacjach medialnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych Instytut Nauk Noetycznych zaczął zbierać dane o wszystkich przypadkach spontanicznych remisji, które doczekały się opisów w literaturze medycznej. W opublikowanej w 1993 roku bazie danych _Spontaneous Remission: An Annotated Bibliography_ (Spontaniczna remisja: rozszerzona bibliografia)¹ udokumentowano 3500 wzmianek o spontanicznych wyzdrowieniach w ośmiuset pismach naukowych. Przypadki, które zostały zgłoszone, stanowią jednak czubek góry lodowej. Podczas pierwszego odczytu, na którym poruszyłem temat spontanicznych remisji oraz wiedzy, jaką moglibyśmy z nich czerpać jako medycy, zapytałem zebranych w audytorium lekarzy, jak wielu z nich było świadkami wyzdrowienia, które nie dawało się wytłumaczyć z perspektywy medycznej. W sali wystrzelił do góry las rąk. Ale gdy zapytałem, czy ktoś opisał te przypadki i opublikował obserwacje, wszyscy opuścili ręce.
Chodzi nie o to, że spontaniczne remisje są rzadkością, tylko o to, że atmosfera strachu przed ośmieszeniem nie pozwala nam dostrzec ich skali. Ile było przypadków, które nigdy nie trafiły do literatury medycznej z obaw przed narażeniem się na szyderstwo w środowisku? Boleśnie odczuwałem to jako nowy dyrektor do spraw medycznych w Szpitalu McLeana, jednej z najstarszych i najszacowniejszych instytucji psychiatrycznych w Stanach Zjednoczonych. Wahałem się przed publikowaniem swoich obserwacji i szukaniem dla nich poparcia w świecie lekarskim. Jednak każdego dnia widziałem, jak przypadki spontanicznej remisji zazębiają się z problemami prześladującymi pacjentów czy to na oddziale wewnętrznym, psychiatrycznym, czy na SOR-ze. Codziennie widziałem osoby z najczęstszymi i najbardziej śmiercionośnymi chorobami: rakiem, cukrzycą, wieńcówką, chorobami autoimmunologicznymi i niewydolnością płuc – głównymi zabójcami w krajach zachodnich. Coraz lepiej nam wiadomo, że w rozwoju wielu z nich istotną rolę odgrywa styl życia. Zacząłem przypuszczać, że gdyby moi pacjenci spróbowali _połowy_ strategii, które obserwowałem w przypadkach nadzwyczajnych wyzdrowień, nastąpiłaby zdecydowana poprawa ogólnego stanu zdrowia, i to nie tylko u nich samych, ale w całym społeczeństwie. Jednak presja, by trzymać się dogmatycznych ram mojej profesji, była bardzo silna i z największym trudem się jej pozbywałem.
W dzieciństwie dorastałem na niewielkiej farmie w rolniczym zakątku Indiany, pośród ciągnących się po horyzont pól kukurydzy i soi, pod gigantyczną kopułą nieba rozpostartą nad równinami Środkowego Zachodu. Pochodzę z rodziny amiszów. Rodzice rozstali się ze wspólnotą, gdy miałem dwa lata, ale dalej żyliśmy zgodnie z jej zasadami. Sami trzymaliśmy zwierzęta hodowlane i zapewnialiśmy sobie niemal całą żywność, w tym mięso i mąkę. Matka ręcznie szyła nam ubrania. Telewizja, radio i większość nowoczesnych udogodnień oraz aktywności były uważane za wytwory zła, których należy się bać i wystrzegać. Był to dla mnie duszny, trudny do wytrzymania świat, z którego wyrwałem się, gdy tylko mogłem. Przez pierwsze lata studiowałem w Wheaton College w Chicago, potem przyszła kolej na seminarium w Princeton i wydział lekarski w Szkole Medycznej Uniwersytetu Indiany, a wreszcie rezydenturę w Harvardzie. Wciąż pamiętam, jak świat się przede mną otwierał – za drzwiami, które dotąd były szczelnie zamknięte, ukazały mi się wielkie przestrzenie możliwości. Wstąpiłem do seminarium pełen pytań, poszukując na nie odpowiedzi, próbując pogodzić fundamenty wiary dzieciństwa z nową wiedzą i doświadczeniami. W Princeton odpowiedzi nie dostałem – pojawiło się tylko więcej pytań. Ale nauczyłem się też od mojego opiekuna naukowego, że pytania są równie ważne. Mówił mi: „Celem niekoniecznie jest dotarcie do ostatecznej odpowiedzi. Cel stanowi podnoszenie jakości zadawanych przez siebie pytań. O jakości odpowiedzi decyduje jakość pytań”.
Zadawane przez nas pytania są snopami światła, które pozwalają się nam posuwać do przodu. Jeżeli formułujemy dobre pytania, mamy dużą szansę zmierzać w dobrym kierunku.
Gdy po dostaniu się do szkoły medycznej zetknąłem się z panującą tam zupełnie odmienną filozofią, poczułem się tak, jakby ktoś smagnął mnie biczem. Wciąż pamiętam dokładnie, gdzie stałem, kiedy uświadomiłem sobie, że kultura świata lekarskiego jest zupełnie inna, niż się spodziewałem. Znajdowałem się przy drzwiach auli, z której studenci wyszli właśnie po zajęciach, i zadawałem profesorowi uszczegółowiające pytanie do jego wykładu.
– Wykuj na blachę materiał – odpowiedział. – Nie zadawaj pytań.
Była to uwaga, którą miałem jeszcze nieraz usłyszeć na studiach medycznych: „Nie zadawaj pytań”, „Nie zadawaj pytań”, „Nie zadawaj pytań”. Oczywiście studenci medycyny muszą opanować materiał; przyswojenie podstaw wiedzy koniecznej do tego, by być lekarzem, wymaga ogromnego nakładu czasu i wysiłku. Jednak w moim odczuciu uwaga ta stanowiła przykre echo filozofii, w której mnie wychowywano: że dogmatu się nie kwestionuje.
Wkuwanie na pamięć i brak swobody zadawania pytań tresuje lekarzy do tego, by trzymali wzrok pokornie spuszczony i nie robili szumu. Stajemy się współwinni działania systemu, który – mimo owocowania niebywałymi postępami badawczymi i technicznymi – dzień po dniu zawodzi pacjentów, ignorując ważne szanse przywracania im zdrowia. Przez dwie dekady pracy w systemie opieki medycznej widziałem niemało podobnych zmarnowanych okazji – sytuacji, w których mieliśmy możliwość zmiany trajektorii czyjegoś życia, ale z tego nie skorzystaliśmy. Nadeszła wreszcie pora, by narobić szumu. Doszedłem w końcu do takiego etapu, że zebrałem się na odwagę zadania pytań, które powinny być zadane, i pójścia ich tropem tak daleko, jak może nas zaprowadzić dzisiejsza nauka – a potem jeszcze trochę dalej.
Nie wykonuje się klinicznych prób spontanicznych remisji; nie robi się w tym zakresie podwójnie ślepych badań, będących złotym standardem, na którym opiera się funkcjonowanie świata medycyny. Ich przeprowadzenie byłoby niemożliwe, gdyż obecnie nie znamy sposobów kontrolowania warunków, pod jakimi miałyby zachodzić spontaniczne remisje, a testowanie różnych teorii na terminalnie chorych pacjentach jest nieetyczne. W odniesieniu do spontanicznych remisji musimy postępować jak antropolodzy, detektywi czy specjaliści medycyny sądowej, analizując osobiste relacje, dokumentację lekarską oraz dostępne ustalenia naukowe, by złożyć puzzle w całość. Ta książka jest właśnie taką próbą w moim wykonaniu.
Od 2003 roku prowadzę szczegółowe wywiady z ludźmi, którzy przeżyli pomimo doświadczenia nieuleczalnych chorób. Studiuję ich dokumentację medyczną i dostrzegam na tej podstawie pewien wzorzec stosowanych przez nich zasad i zachowań. Nie dziwi mnie już nieoczekiwane znikanie chorób. Pojechałem do Brazylii i do innych ośrodków, do których ciągną tysiące osób wiedzionych nadzieją na uzdrowienie – i w których znacznie częściej, niż jest to zrozumiałe w świetle naszego obecnego paradygmatu medycyny, rzeczywiście odzyskują oni zdrowie. Podążałem śladami pewnego uzdrowiciela w Stanach Zjednoczonych i obserwowałem, jak pacjenci będący pod moją opieką doznają niespodziewanych remisji. Zmagałem się z targającymi mną własnymi wątpliwościami i – mimo że posuwam się do przodu – wciąż się z nimi borykam.
Ta książka nie jest argumentem dla pacjentów, by przestawali zażywać przepisane leki czy odrzucali zalecane interwencje lekarskie. Opracowane przez nas farmaceutyki i technika medyczna to nowatorskie, niezbędne metody, które wielokrotnie ratują życie. Jak zilustrują to historie przytaczane w tej książce, w wielu przypadkach spontaniczne remisje zachodzą w trakcie olbrzymich wysiłków podejmowanych przez pracujących z pełnym poświęceniem lekarzy, którzy przestrzegają najlepszych standardów swoich specjalności. Wyjątkowe wyzdrowienia pokazują po prostu, że same interwencje medyczne niekiedy nie wystarczają oraz że lekarze nie znają wszystkich tajemnic powrotu do zdrowia.
W trakcie swoich dociekań dowiedziałem się, że trzeba sięgać głębiej do źródeł choroby, nie poprzestając na długoterminowym zaleczaniu objawów – i tak postępuję w opiece nad moimi pacjentami. Na krótką metę łagodzenie objawów odgrywa ważną rolę i stanowi wyraz empatii, ale w dłuższej perspektywie należy leczyć przyczyny choroby, które są często bardziej ukryte. Spontaniczne zdrowienie daje nam rzadki wgląd w te fundamentalne przyczyny. Mamy obowiązek analizować te przypadki i wyciągać z nich wszelkie wnioski, na jakie pozwalają. Następnie zaś powinniśmy włączać tę wiedzę do naszego postępowania terapeutycznego w sytuacji chorób przewlekłych i nieuleczalnych, tak by stosować zarówno narzędzia nowoczesnej medycyny, jak i mądrość wyniesioną z nadzwyczajnych wyzdrowień.
W książce tej przedstawiam prowadzone przez siedemnaście lat śledztwo w sprawie zjawiska spontanicznej remisji. W części I rozpoczniemy opowieść od miejsca, w którym i ja ją zaczynałem: od przeglądu podstawowych elementów składających się na zdrowie. W przypadku spontanicznej remisji coś powoduje zmianę spodziewanego przebiegu choroby – i to diametralną. Logicznym punktem wyjścia było przyjrzenie się układowi odpornościowemu (pierwszej i najważniejszej linii obrony organizmu przed infekcją i chorobą) oraz wpływającym na niego czynnikom: odżywianiu się, stylowi życia i stresowi. Raz po raz zdarzało mi się widzieć, że ludzie, którzy przerwali bieg nieuleczalnych chorób, dokonywali rewolucji na tych obszarach (zwykle niedocenianych w rutynowej opiece medycznej), wiedziałem więc, że trzeba dotrzeć do szczegółów tego, co się działo i dlaczego. Doprowadziło to mnie nie tylko do pewnych zaskakujących ustaleń o możliwym wielkim znaczeniu tych interwencji dla zdrowia, lecz również do poznania niuansów relacji umysł–ciało oraz tajemnic ludzkiego serca.
Nie zdziwiło mnie odkrycie, że na styku psychiki z ciałem kryje się ogromny potencjał, gdy idzie o radykalne zdrowienie – nawet w medycynie głównego nurtu przyznaje się przecież, że na przykład poziom stresu i wzorce myślenia mogą wpływać na zdrowie fizyczne. Zaskoczyła mnie jednak skala tego oddziaływania, na którą moje wykształcenie lekarskie absolutnie mnie nie przygotowało. W części II będziemy wspólnie badać, jak silne są wzajemne zależności między gruntownym zdrowieniem a naszymi myślami, przekonaniami czy nawet najbardziej fundamentalnym, często wcale nieanalizowanym obrazem siebie. W końcu zacząłem zadawać sobie pytanie, czy to możliwe, by _tożsamość_ w jakiś sposób determinowała zdolność zdrowienia. Odpowiedź na to jest równie odkrywcza, co skomplikowana.
W książce przedstawiam obszerne profile osób, które przetrwały nieuleczalne choroby i zgodziły się otworzyć przede mną zarówno swoją dokumentację medyczną, jak i swoje życie, gdy poszukiwałem wyjaśnień ich zdrowienia. Starałem się uchwycić wieloaspektowość i niepowtarzalność ich historii, sądzę bowiem, że światło na tajemnice spontanicznych remisji rzucają nie tylko podobieństwa między tymi osobami, lecz również dzielące je różnice. Jak napisał kiedyś słynny psycholog Carl Rogers, „najbardziej uniwersalne jest to, co najbardziej osobiste”.
Z ich przypadków wynika wniosek, że musimy stworzyć w swoim organizmie i swej psychice środowisko biologiczne, które przygotowuje grunt pod zdrowienie. Ciało samo chce wyzdrowieć. Ale zapewnienie sprzyjających temu warunków okazuje się sprawą dużo bardziej złożoną, niż się nas uczy. Moim celem jest pokazanie tego procesu, zabranie cię, Czytelniku, na ekspedycję badawczą, w trakcie której będziemy analizować jeden przypadek po drugim, poznawać nową, przełomową wiedzę naukową dotyczącą psychiki i ciała oraz tropić ścieżkę ku zdrowiu, rysującą się w tych opowieściach. Ostatecznie doprowadziła mnie ona do stworzenia nowego modelu medycyny, opartego na – jak je nazywam – „czterech filarach zdrowia”: uzdrowieniu układu odpornościowego, uzdrowieniu sposobu odżywiania, uzdrowieniu reakcji stresowej i uzdrowieniu tożsamości.
Badania na tym obszarze pozostają wciąż w fazie początkowej i z pewnością nie dysponuję kompletem odpowiedzi. Mam jednak do zaoferowania pewne wstępne wnioski oraz wiele ważnych pytań. Jedne i drugie zaprowadziły mnie daleko na drodze do poznania, jakie zjawiska mogą zachodzić w ramach tych medycznych „cudów”. Słowa „cud” często używamy w odniesieniu do czegoś, czego nie umiemy wytłumaczyć. Ale nawet dla cudów istnieją jakieś wyjaśnienia – po prostu jeszcze do nich nie dotarliśmy. Przypuszczam zresztą, że niekiedy mamy opory przed tym, by próbować je wyjaśnić, uważając, że znalezienie realnego procesu w tle cudu w jakiś sposób by go umniejszyło, spospolitowało. Jednak moim zdaniem zrozumienie wewnętrznych mechanizmów takich zadziwiających zdarzeń nie sprawi, że staną się mniej nadzwyczajne. Unieść wieko, zajrzeć do wnętrza i dostrzec mechanizm wcześniej niewytłumaczalnego zjawiska, równie skomplikowany jak trybiki zegara, zdaje mi się kolejnym cudem.
Dawno temu przyrzekłem sobie, że nie będę pisał dopóty, dopóki nie będę dysponował czymś, co koniecznie musi zostać powiedziane. Dziewiętnastowieczny filozof Søren Kierkegaard dobitnie wypowiadał się o tym, jak wygląda życie jednostki w zgiełku i kołowrotku nowoczesnego świata. W odróżnieniu od innych autorów nie chciał być po prostu kolejnym głosem na targowisku idei ani nawet najdonośniejszym z takich głosów – pragnął raczej uciszyć ten zgiełk, aby czytelnik mógł znaleźć potrzebną mu prawdę i znowu zacząć żyć.
Mam nadzieję, że moja książka zadziała w taki właśnie sposób. Dodaję swój głos, bo uważam, że istnieje pilna konieczność mówienia o tych sprawach. Przedstawione tutaj opowieści uchylają zasłony; pokazują, jak wiele wiemy o tym, co składa się na zdrowe, witalne, wręcz cudowne życie, a jednocześnie jak bardzo zapomnieliśmy o tym, co wiemy. Jedynym sposobem odzyskania tego czegoś jest wyciszenie zgiełku różnych opinii zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz siebie, tak by wrócić do czegoś bardziej podstawowego, pierwotnego i prawdziwego – do tego przyćmionego, lecz niegasnącego płomienia wiedzy, który tli się w każdym z nas.
Choć prezentowane ustalenia naukowe są nowe, a w nadchodzących dekadach dowiemy się znacznie więcej, informacje, które już zdobyliśmy, oraz potencjał, jaki w nich tkwi, gdy idzie o dobro milionów, są zbyt doniosłe, by nie dzielić się nimi powszechniej. Liczę na to, że ta książka nakreśli wyraźną ścieżkę ku zdrowiu ludziom borykającym się z przewlekłymi, a nawet nieuleczalnymi schorzeniami, tym, których bliscy są w takiej sytuacji, oraz wszystkim, którzy chcą po prostu żyć w jak najlepszym zdrowiu i witalności.
Nowoczesna medycyna zwykle wszechstronnie przedstawia sytuację pacjenta i problemy, z którymi będzie musiał żyć, ale nie pomaga mu w zrozumieniu, jaki jest zakres potencjalnych scenariuszy, tego, co _mogłoby_ się stać. Bez względu na to, czy cierpisz na cukrzycę, chorobę wieńcową, depresję, raka, zaburzenie autoimmunologiczne czy coś jeszcze innego, niewykluczone, że nie dostajesz ani nadziei, ani narzędzi zdrowienia, potrzebnych do prawdziwego odzyskania sił. Musimy położyć na stole operacyjnym ewenementy, zanalizować je i uczyć się na ich podstawie, tak by potencjał zdarzeń nadzwyczajnych, który tkwi w każdym z nas, stał się dla wszystkich dostrzegalny.
* * *
Claire osiedliła się na Hawajach, tak jak wymarzyła przed chorobą.
– Po diagnozie nie sądziłam, że mi się uda – mówi – ale wszystko poszło zgodnie z planem.
Mieszka w O’ahu wraz z mężem oraz córką i zięciem, którzy są muzykami. Wieczory lubi spędzać na swoim _lanai_ – otwartej, zadaszonej werandzie, typowej dla Hawajów – skąd podziwia widoki. Widzi światła Honolulu i niebo zmieniające się zależnie od pogody. Niedawno nadciągnął tam huragan, niosąc ryzyko znacznych zniszczeń, ale okazał się mniej groźny, niż wszyscy się obawiali. Skojarzyło mi się to z tym, jak rak niczym szalejący huragan zagroził w pewnym momencie zrujnowaniem jej życia.
– Trochę nas przewiało, ale nie było większych szkód – opowiada mi o ostatnim sztormie. – Mieliśmy szczęście. Przeszedł bokiem.
Jak sprawić, by huragan przeszedł bokiem? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta ani też to nie jest książka dla ludzi szukających prostych odpowiedzi. To książka o długim procesie odkrywania tajemnic spontanicznej remisji – a być może też zawartych w niej sekretów trwałego zdrowia i witalności. Pracując nad nią, nie trafiałem na łatwe odpowiedzi. Pod każdym kamieniem, który poruszałem w ich poszukiwaniu, znajdowałem kolejne pytanie. Musiałem ciągle upominać sam siebie, że nie wolno mi wyciągać pochopnych wniosków, gdy z pozoru natykam się już na „rozwiązanie”. Celem jest podnoszenie jakości pytań. A pierwsze z nich brzmiało: co tak naprawdę dzieje się w Brazylii?Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Caryle Hirschberg, Brendan O’Regan, Spontaneous Remission: An Annotated Bibliography, Institute of Noetic Sciences, Petaluma, CA 1993.
2.
W związku z tym czytelnik zauważy, że w książce wielokrotnie powtarza się kilka tych samych schorzeń, ponieważ zachowałem to podejście przez lata podczas swoich poszukiwań w Brazylii i gdzie indziej. Schorzeniami tymi są najmniej uleczalne znane nam choroby, toteż mogły mi posłużyć za punkty odniesienia w moim pełnym sceptycyzmu śledztwie.
3.
William B. Coley, Contribution to the Knowledge of Sarcoma, „Annals of Surgery” 14, 3 (1891), s. 199–220, www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC1428624/ ?page=1.
4.
Carol Torgan, Immune System Shaped by Environment More Than Genes, National Institutes of Health, 2 lutego 2015, www.nih.gov/news-events/nih-research-matters/immune-system-shaped-environment-more-genes.
5.
S.M. Rappaport, Implications of the Exposome for Exposure Science, „Journal of Exposure Science and Environmental Epidemiology” 21, 1 (2011), s. 5–9.