Ulicznicy - ebook
Ulicznicy - ebook
W 1950 roku Pier Paolo Pasolini przybywa do Rzymu. Pięć lat później ogłasza swój prozatorski debiut, Uliczników, osadzoną w realiach przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku opowieść o grupie nastoletnich chłopców z rzymskiego lumpenproletariatu. Ulicznicy żyją na pograniczu prawa, nie chodzą do szkoły ani nie pracują, utrzymują się z drobnych kradzieży lub prostytucji. Z upodobaniem przyszłego reżysera Pasolini śledzi ich poczynania, starając się odszukać przejawy mitu barbarzyńskiej niewinności. Ulicznicy to wynik eksperymentu formalno-językowego, a zarazem szczególny dokument epoki, która odeszła bezpowrotnie. Głównym bohaterem tej historii jest jednak Rzym, niewzruszone Wieczne Miasto, przedstawione w licznych zmysłowych opisach.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-23-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FERROBEDÒ
_U stóp pomnika Mazziniego…_
_(piosenka miejska)_
Był upalny lipcowy dzień. Loczek miał przyjąć pierwszą komunię i bierzmowanie, więc wstał już o piątej, ale gdy zmierzał w dół via Donna Olimpia w szarych długich spodniach i białej koszuli, wyglądał raczej jak wyfiokowany goguś, który idzie na podryw nad Tyber, a nie jak ktoś, kto przystępuje do sakramentu czy jak żołnierz Chrystusa. W towarzystwie podobnych sobie chłopaków w bieli doszedł do kościoła Divina Provvidenza, gdzie o dziewiątej don Pizzuto udzielił mu komunii, a o jedenastej biskup go wybierzmował. Loczek nie mógł się doczekać, kiedy to wszystko się skończy – od Monteverde aż po dworzec Trastevere nieprzerwanie słychać było odgłosy samochodów. Z oddali niosły się dźwięki klaksonów i motorów, które mknęły pod górę i po zakrętach; spalone porannym słońcem przedmieścia wypełniały się ogłuszającym zgiełkiem. Zaraz po krótkim kazaniu biskupa don Pizzuto i dwóch czy trzech młodych kleryków zabrali chłopców na dziedziniec przed świetlicą, żeby zrobić zdjęcia; biskup przechadzał się, błogosławiąc krewnych, którzy klękali na jego widok. Loczek poczuł ssanie w żołądku, wymknął się więc przez pusty kościół, ale przy drzwiach natknął się na ojca chrzestnego, który zapytał:
– A gdzie ty się wybierasz?
– Do domu – odparł Loczek. – Jestem głodny.
– Chodź do nas, ty skurczybyku – zawołał za nim chrzestny. – Będzie obiad.
Loczek puścił to mimo uszu i wybiegł na rozżarzoną słońcem ulicę. Rzym zanosił się jednym głośnym brzęczeniem; tylko w górnej części miasta panowała cisza, ale jakby podminowana. Chłopak poszedł się przebrać.
Z Monteverde Vecchio do Granatieri droga jest niedługa: wystarczy przejść przez łąkę, a potem udać się na skróty między domami w budowie przy viale dei Quattro Venti, pośród lawin odpadów, niewykończonych, popadających w ruinę budynków, wielkich błotnistych wykopów, zaśmieconych skarp. Via Abate Ugone leży o dwa kroki stąd. Po cichych asfaltowych uliczkach Monteverde Vecchio w stronę Grattacieli schodził tłum; z daleka było widać ciężarówki w niekończących się kolumnach, przemieszane z furgonetkami, motorami i wozami pancernymi. Loczek przyłączył się do tłumu, który kierował się do magazynów.
Z oddali Ferrobedò wyglądało jak wielkie podwórze, jak łąka zagłębiona w dolinie; było wielkości placyku czy może jarmarku z bydłem; wzdłuż prostokątnego ogrodzenia znajdowały się wejścia, po jednej stronie stały foremne baraki z drewna, po drugiej magazyny. Loczek przedarł się przez rozwrzeszczany tłum i dotarł do jednego z baraków. Stało tam czterech Niemców, nie wpuszczali nikogo do środka. Przy drzwiach leżał wywrócony stolik, Loczek chwycił go i pobiegł do wyjścia. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, natknął się na jakiegoś młokosa, który zapytał:
– Co ty wyprawiasz?
– Zabieram to do domu – odparował.
– Głupku, chodź ze mną po lepszy towar.
– To chodźmy – odrzekł Loczek. Rzucił stolik, a ktoś, kto akurat tamtędy przechodził, zabrał go sobie.
Razem ponownie weszli na teren Ferrobedò, przedostali się do magazynu i wzięli stamtąd sznurki. Potem chłopak powiedział:
– Chodź po gwoździe.
Nosząc sznurki, gwoździe i inne rzeczy Loczek przeszedł się pięć razy na Donna Olimpia i z powrotem. Choć popołudniowe słońce grzało jak oszalałe, to na terenie Ferrobedò wciąż roił się tłum, okrzyki ludzi konkurowały w skwarze z odgłosem ciężarówek mknących w stronę Zatybrza, Porta Portese, Mattatoio i bazyliki Świętego Pawła za Murami. Gdy we dwóch wracali po raz piąty, za ogrodzeniem, pomiędzy dwoma barakami, dostrzegli konia z wozem. Zaczaili się, żeby sprawdzić, czy uda się coś podwędzić. W jednym z baraków Loczek odkrył tymczasem skład broni – przewiesił sobie karabin przez ramię, a za pasek zatknął dwa pistolety. Uzbrojony po zęby wdrapał się na koński grzbiet.
Przyszedł jednak Niemiec i ich przepędził.
Gdy Loczek chodził ze sznurkami na Donna Olimpia i z powrotem, Marcello znajdował się w pobliżu bloków przy Buon Pastore. W sadzawce roiło się od chłopaków, którzy kąpali się, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Inni grali w piłkę na zaśmieconej łące.
Agnolo zapytał:
– A gdzie Loczek?
– No, poszedł do komunii – zawołał Marcello.
– A niech go szlag! – krzyknął Agnolo.
– Teraz pewnie siedzi na obiedzie u chrzestnego – dodał Marcello.
Nikt z kąpiących się w sadzawce przy Buon Pastore o niczym jeszcze nie wiedział. Słońce oblewało swoim blaskiem Madonna del Riposo, Casaletto i dalej Primavalle. Wracając po kąpieli, chłopcy przeszli przez łąkę, gdzie znajdował się niemiecki obóz.
Zaczęli się przypatrywać, ale przejeżdżał tamtędy motocykl, a siedzący w koszu Niemiec krzyknął do nich:
– _Rausch_, teren skażony!
Nieopodal był szpital wojskowy.
– A co nas to obchodzi? – zawołał Marcello.
Motocykl zwolnił, Niemiec wyskoczył z kosza i tak strzelił Marcella w pysk, że chłopak aż się zatoczył. Z opuchniętą twarzą zdołał się wywinąć i pierzchnął z kumplami w dół skarpy, tylko prychając w stronę Niemca; wśród śmiechów i wrzasków dobiegli do Casermone. Tam natknęli się na innych chłopaków.
– Co robicie? – zapytali tamci, cali brudni i rozmamłani.
– A co? – spytał Agnolo. – Co niby mamy robić?
– Idźcie do Ferrobedò, jak chcecie coś skołować.
W trymiga byli na miejscu, gdzie od razu przyciągnęła ich wrzawa w pobliżu warsztatu.
– Odkręcimy silnik – krzyknął Agnolo.
Marcello wyszedł z warsztatu i znalazł się sam pośród zgiełku przed dołem ze smołą. Byłby wleciał do środka i zapadł się jak Indianin w ruchomych piaskach, gdyby nie powstrzymał go krzyk:
– Ej, Marcello, uważaj!
To ten sukinsyn Loczek z pozostałą zgrają. No więc poszedł z nimi. Weszli do któregoś z magazynów i gwizdnęli puszki ze smarem, skórzane paski i trochę żelastwa. Marcello przyniósł do domu z pół kwintala złomu i zostawił łup na podwórku, żeby matka go nie nakryła. Od rana się nie pokazywał, więc dała mu w skórę.
– Gdzieś ty się szlajał, łobuzie – wrzeszczała, okładając go ręką.
– Kąpać się byłem – bronił się Marcello i chudy jak szczapa cały się kulił, by uniknąć ciosów.
Potem przyszedł starszy brat i zobaczył składzik na podwórzu.
– Ty tumanie! – krzyknął. – Żeś nakradł tyle towaru, ty sukinsynie.
Tak więc Marcello poszedł do Ferrobedò z bratem i tym razem zabrali z wagonu opony samochodowe. Zapadał wieczór, a słońce prażyło bardziej niż zwykle: w Ferrobedò było tłumniej niż na targu, nie dało się ruszyć w żadną stronę. Czasem ktoś zawołał: „W nogi, Niemcy idą!”, żeby przepędzić innych i samemu się obłowić.
Nazajutrz Loczek i Marcello, jako że im się to całkiem spodobało, poszli razem do sklepu serowarskiego, na zamknięte Mercati Generali. Wokół zebrało się mnóstwo ludzi; Niemcy chodzili tam i z powrotem i strzelali w powietrze. Ale najbardziej uciążliwi byli funkcjonariusze z APAI i to głównie oni uniemożliwiali wejście. Tłum wciąż się rozrastał, napierał na bramy, ujadał, jazgotał i złorzeczył. Wobec szturmu nawet skurwiele z APAI odpuścili. Ulice wokół targowiska pociemniały od chmary ludzi, podczas gdy za ogrodzeniem pod wszechogarniającym słońcem panowały cmentarne pustki, ale gdy tylko otwarto bramy, teren zapełnił się w mgnieniu oka.
Na Mercati Generali nie było nic, choćby jednego kapuścianego głąba. Tłum rzucił się, by przetrząsać magazyny, budy, stragany, nikt nie chciał zostać z pustymi rękami. W końcu grupa młodych chłopaków natknęła się na piwnicę, która wyglądała na pełną: przez kraty widać było opony samochodowe i rowerowe, ceraty, plandeki, a na półkach sery. Wieść szybko się rozniosła: pięćset czy sześćset osób natarło w ślad za nimi. Wyważono drzwi i ludzie wlali się do środka, depcząc po sobie nawzajem. Byli tam też Loczek i Marcello. Tłum wciągnął ich przez drzwi, niemal nie dotykali stopami ziemi. W dół prowadziły spiralne schody: tłuszcza napierała z tyłu, kobiety krzyczały, nie mogąc prawie zaczerpnąć tchu. Na schodach roiło się od ludzi. Nagle cienka żelazna barierka pękła, a jedna z kobiet spadła z krzykiem w dół i uderzyła potylicą o stopień. Ci z zewnątrz nadal napierali.
– Nie żyje – zawołał jakiś mężczyzna z głębi piwnicy.
– Nie żyje – wrzeszczały przerażone kobiety; nie można było pójść dalej ani wyjść.
Marcello nadal brnął w dół. Na końcu schodów przeskoczył trupa, po czym rzucił się do piwnicy i napełnił torbę oponami, inni chłopcy też brali co popadło. Loczek zniknął, może wrócił na zewnątrz. Tłum się rozproszył. Marcello znów przeskoczył przez ciało kobiety i pobiegł do domu.
Na Ponte Bianco natknął się na wojsko. Zatrzymali go i odebrali mu towar. A on został sam z pustą torbą. Wkrótce potem z Mercati Generali na Ponte Bianco przyszedł Loczek.
– No i? – zapytał.
– Miałem opony, a oni je zabrali – odparł nabzdyczony Marcello.
– Co te dupki wyprawiają, może by się, kur…, zajęli swoimi sprawami! – skomentował Loczek.
Za Ponte Bianco nie było już domów tylko wielki plac budowy, a dalej, za viale dei Quattro Venti, które tworzyło głęboki jak potok rów, betonowym pyłem jaśniało Monteverde. Chłopcy usiedli w słońcu na wyliniałym, poczerniałym trawniku i patrzyli, jak APAI łupi ludzi. Po jakimś czasie na most przyszła grupka chłopaków z workami pełnymi serów. Ci z APAI chcieli ich zatrzymać, ale oni nie dali się tak łatwo, zaczęli się stawiać, robili okropne miny, więc tamci uznali, że lepiej odpuścić: zostawili chłopakom towar i oddali to, co nakradli Marcellowi i innym, którzy podeszli teraz bliżej, miotając groźby. Niemal skacząc z radości i obliczając, ile zarobią, Loczek i Marcello poszli via Donna Olimpia; wszyscy inni też się rozeszli. Z funkcjonariuszami APAI pozostał tylko smród rozgrzanych słońcem śmieci.
Na kawałku ubitej ziemi pod Monte di Splendore – dwu czy trzymetrowym wzniesieniem zasłaniającym Monteverde i Ferrobedò, a na horyzoncie linię morza – pewnej soboty, kiedy chłopcom znudziła się już gra, kilku starszych młodzików usiadło w kole pod bramką. Podawali do siebie piłkę precyzyjnymi, szybkimi uderzaniami nasadą stopy, tak żeby gładko, bez podskoków toczyła się po ziemi. Po jakimś czasie wszyscy byli zlani potem, nie zamierzali jednak zdjąć odświętnych marynarek ani sweterków z niebieskiej wełny w czarno-żółte pasy, bo zabawa zrodziła się spontanicznie i nie na poważnie. Ktoś mógłby pomyśleć, że to szaleństwo, by grać w pełnym słońcu w takim ubraniu, dlatego śmiali się i drwili z siebie nawzajem, aby innych nie naszła ochota na żarty.
Wymianie piłki towarzyszyła rozmowa.
– Ale z ciebie dzisiaj flak, Alvà – krzyknął brunet z włosami wysmarowanymi brylantyną. – Panienki – dodał po chwili, uderzając z przewrotki.
– Spier… – odparował Alvaro. Miał kościstą, jakby powgniataną twarz i łepetynę, która była tak duża, że gdyby wesz chciała obejść ją dookoła, to chyba zdechłaby ze starości. Zamierzał pokazać sztuczkę i odbić piłkę piętą, ale zamiast tego puścił szczura, a futbolówka potoczyła się daleko, do Loczka i innych, którzy byczyli się na zaśmieconej trawie.
Rudzielec Agnolo wstał i bez pośpiechu oddał piłkę chłopakom.
– Niech się nie przemęcza – zawołał Rocco za Alvarem. – Wieczorem będzie nosił towar.
– Idą po rury – oznajmił zebranym Agnolo.
W tej samej chwili w Ferrobedò i w innych odległych fabrykach – na Testaccio, przy Porto i w okolicy bazyliki Świętego Pawła – zawyły syreny na godzinę trzecią. Loczek i Marcello wstali, bez słowa ruszyli w dół via Ozanam i w lipcowym skwarze piechotą dowlekli się do Ponte Bianco, żeby złapać tramwaj numer trzynaście lub dwadzieścia osiem. Zaczynali w Ferrobedò, potem mieli do czynienia z Amerykanami, a teraz przyszło im zbierać pety. Prawda jest jednak taka, że Loczek przez jakiś czas pracował jako chłopak na posyłki u właściciela furgonetek z Monteverde Nuovo. Potem jednak zwędził pół patyka i szef posłał go na zieloną trawkę. Teraz popołudnia spędzali na próżnowaniu – przy Donna Olimpia czy Monte di Casadio – z innymi chłopakami, którzy zabawiali się na niewielkim, pożółkłym od słońca pagórku, dopóki nie przychodziły kobiety, żeby rozkładać pranie na wypalonej trawie. Czasem szli pokopać piłkę na placyku między Grattacieli a Monte di Splendore, jak setki innych chłopaków, którzy grali na oblanych słońcem podwórkach, na suchych łąkach, na via Ozanam czy via Donna Olimpia, przed szkołą imienia Franceschiego, gdzie było pełno wysiedlonych i bezdomnych.
Kiedy Loczek i Marcello dotarli na miejsce, zeskoczyli z tramwajowego buforu; Ponte Garibaldi świecił pustkami w afrykańskim słońcu, ale pod filarami, na Cirioli, kłębiło się od pływaków. Loczek i Marcello, sami na moście, ze szczękami przylepionymi do rozżarzonej balustrady, gapili się przez jakiś czas na plażowiczów opalających się na barce, grających w karty czy unoszących się z prądem na powierzchni wody. Potem, po krótkiej sprzeczce co do trasy, chwycili się starego, na poły pustego tramwaju, który skrzypiąc i chrzęszcząc, podążał w stronę bazyliki Świętego Pawła za Murami. Zeskoczyli z niego na przystanku Ostia i poszli myszkować na czworakach między barowymi stolikami, pośród kiosków, straganów i kas biletowych w poszukiwaniu niedopałków. Mieli już jednak dość, upał zatykał im dech w piersiach; gdyby nie lekki powiew morskiej bryzy, zupełnie nie dałoby się wytrzymać.
– Te, Lokowaty – zawołał nieco nabuzowany Marcello. – Może też się przekąpiemy.
– No to lu – wykrzyknął tamten, wykrzywiając twarz i wzruszając ramionami.
Za Parco Paolino i złotą fasadą bazyliki Świętego Pawła Tyber płynął po drugiej stronie wału usianego tablicami; panowały tam pustki, nie było kąpielisk, łódek ani plażowiczów; prawy brzeg był najeżony dźwigami, słupami i kominami, ku niebu wznosił się olbrzymi gazometr, na horyzoncie, ponad przegniłymi czy wypalonymi skarpami, rozciągała się dzielnica Monteverde, a jej stare domy jak małe pudełka znikały w rażącym świetle. Właśnie tam znajdowały się filary nieukończonego mostu, wokół których wirowały młynki brudnej wody; brzeg w stronę bazyliki porastały trzciny i krzaki. Loczek i Marcello wbiegli w wodę i dobrnęli do pierwszego filaru. Zaczęli płynąć dopiero jakieś pół kilometra dalej, gdzie zmierzający do morza Tyber tworzył długie zakole.
Loczek wyciągnął się goły wśród chwastów, podłożył ręce pod szyję i patrzył w niebo.
– Byłeś kiedyś w Ostii? – zapytał nagle Marcella.
– No co ty! – wykrzyknął tamten. – Nie wiesz, że się tam urodziłem?
– Oż ty w mordę – odparował Loczek, patrząc spode łba. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś!
– I co z tego?
– Byłeś kiedyś statkiem na morzu? – pytał dalej z ciekawością Loczek.
– Pewnie – odpowiedział zadziornie Marcello.
– A gdzie? – drążył tamten.
– A niech cię, Loczuś! – wykrzyknął rozbawiony chłopak. – Ile byś chciał wiedzieć! A kto tam pamięta, nie miałem nawet trzech lat!
– To chyba na statku byłeś tyle co ja – podsumował z pogardą Loczek.
– Żeż kur…! Dzień w dzień pływałem na żaglówce wuja!
– Spier…! – parsknął Loczek, a po chwili zawołał, patrząc na wodę: – Spójrz, co tam płynie!
W nurcie unosiły się odpady, zbutwiała skrzynka i stary nocnik. Chłopcy podeszli na brzeg czarnej od oleju rzeki.
– Ale bym się przepłynął łódką! – westchnął Loczek ze zbolałym wyrazem twarzy, patrząc na skrzynkę, która zmierzała ku swojemu przeznaczeniu, kołysząc się wśród odpadków.
– To ty nie wiesz, że na Cirioli można wypożyczać łódki? – zapytał Marcello.
– Kto by miał na to forsę? – odparł ponuro Loczek.
– Durniu, my też możemy pójść po rury, a co! – stwierdził Marcello, podniecony pomysłem. – Agnoletto załatwił już łyżki do opon.
– Te – wykrzyknął Loczek. – Wchodzę w to!
Siedzieli tak do późna, głowy oparli na spodenkach brudnych od kurzu i potu; w gruncie rzeczy kto by ich zmusił, żeby sobie poszli. Wokół rosło pełno krzaków i suchych trzcin, a pod wodą widać było żwir i kamienie. Dla zabawy rzucali kamieniami do rzeki, a kiedy półnadzy ruszyli w końcu w drogę powrotną, celowali w drugi brzeg i w jaskółki obijające się o wodną taflę.
Brali garście żwiru i miotali nim, krzycząc i śmiejąc się, a kamyki spadały na okoliczne gałęzie. Nagle usłyszeli krzyk, jakby ktoś wołał. Odwrócili się i w zmierzchowym świetle dostrzegli Murzyna, który klęczał nieopodal na trawie. Loczek i Marcello od razu zrozumieli, w czym rzecz, więc odbili w drugą stronę, ale gdy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości, chwycili garść żwiru i rzucili w krzaki.
Wtedy z na wpół gołymi cyckami wstała z ziemi kurwa i wściekła jak cholera zaczęła na nich wrzeszczeć.
– Zamknij się! – zawołał ze śmiechem Loczek, składając dłonie w trąbkę. – Bo się obsrasz, kocmołuchu!
Murzyn zerwał się na równe nogi i jedną ręką podtrzymując portki, a w drugiej ściskając nóż, ruszył za nimi. Loczek i Marcello zwiewali wśród gałęzi, wzywając pomocy, w stronę wału, pod górę; kiedy dotarli na szczyt, mieli jeszcze dość siły, by na chwilę obejrzeć się za siebie, i w oddali dostrzegli Murzyna, jak wymachiwał nożem i coś krzyczał. Zbiegli w dół i popatrzyli sobie w oczy, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, Loczek zaczął nawet tarzać się w pyle, śmiejąc się do rozpuku, patrzył na Marcella i wykrzykiwał:
– Jeeezu, co to, sparaliżowało cię, Marcè?
Ucieczka zaprowadziła ich nad Tyber, w okolicę bazyliki Świętego Pawła za Murami, nadal słabo połyskującej w słońcu. Doszli do Parco Paolino, gdzie wśród drzew roiło się od robotników i żołnierzy, którzy wyszli na przepustkę z koszarów Cecchignola; chłopcy minęli bazylikę, idąc pustym, nieoświetlonym kawałkiem ulicy. Jakiś ślepiec oparty plecami o ścianę i z nogami rozrzuconymi na chodniku prosił o jałmużnę.
Loczek i Marcello usiedli nieopodal na krawężniku, żeby trochę odsapnąć, a starzec, wyczuwając ludzką obecność, wdał się w swoje zawodzenie. Miał rozkraczone nogi, a między nimi leżała czapka pełna pieniędzy. Loczek trącił Marcella łokciem, wskazując czapkę.
– Spokój – burknął tamten.
Kiedy zadyszka nieco im przeszła, Loczek znów zaczął go trącać łokciem rozdrażniony, wykonując gest, jakby chciał zapytać: To co robimy? Marcello wzruszył ramionami, dając mu do zrozumienia, żeby sam sobie radził. Loczek obrzucił go pełnym politowania spojrzeniem i aż poczerwieniał ze złości. Po chwili powiedział cicho:
– Zaczekaj na mnie.
Marcello wstał i poszedł między drzewa. Kiedy był już daleko, Loczek poczekał chwilę, aż nikogo nie będzie, podszedł do ślepca, chwycił garść pieniędzy z czapki i uciekł. Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym miejscu, w świetle latarni przeliczyli pieniądze – było tego prawie pół patyka.
Następnego ranka w klasztorze i innych budynkach na via Garibaldi nie było wody.
Na Donna Olimpia, przed szkołą imienia Franceschiego, Loczek i Marcello zastali Agnola, jak kopał piłkę z innymi chłopakami w świetle księżyca. Powiedzieli, żeby poszedł po łyżkę do opon, a jemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Potem we trzech ruszyli w dół San Pancrazio na Zatybrze, żeby poszukać jakiegoś spokojnego miejsca; znaleźli je na via Manara, o tej porze całkiem opustoszałej, i wreszcie mogli zabrać się do roboty przy włazie, tak żeby nikt nie zawracał im głowy. Nie przejęli się zbytnio, gdy nagle wprost nad nimi otworzyły się z impetem drzwi balkonowe i zaczęła krzyczeć jakaś wypacykowana, rozespana lampucera.
– Co wy tam wyrabiacie?
Loczek podniósł głowę i odparł:
– Pszepani, nic takiego, to tylko studzienka, dziwnym trafem się zapchała!
Kiedy skończyli, Agnolo i Loczek wzięli pokrywę na plecy i powoli skierowali się na wzgórze Gianicolo do starej podupadłej sali gimnastycznej. Było ciemno, ale Agnolo był zaradny, więc w kącie znalazł drąg, którym rozbili płytę.
Teraz trzeba było jeszcze znaleźć nabywcę – o to też zadbał Agnolo. Poszli w dół vicolo dei Cinque, gdzie, jeśli nie liczyć garstki pijaków, nie było zupełnie nikogo. Pod oknami handlarza starzyzną Agnolo złożył dłonie w trąbkę i zawołał:
– Ej, Antò!
Handlarz się wychylił, zszedł na dół i wpuścił ich do sklepu, gdzie zważył odłamki, po czym wręczył chłopakom dwa tysiące siedemset lirów, bo wyszło tego siedemdziesiąt kilo. A że już tam byli, postanowili zakończyć sprawę. Agnolo pobiegł do sali gimnastycznej po siekierkę i poszli na schody prowadzące na Gianicolo. Na górze otworzyli studzienkę i zeszli na dół. Trzonkiem siekierki wgnietli rurę, żeby zatrzymać przepływ wody, i wycięli kawał długości pięciu czy sześciu metrów. W sali gimnastycznej podzielili go na mniejsze kawałki, które wrzucili do worka i zabrali do handlarza starzyzną, a on zapłacił im sto pięćdziesiąt lirów za kilogram. Z napchanymi kabzami około północy wrócili w okolice Grattacieli. Alvaro, Rocco i inni grali w karty na dole klatki schodowej; jedni siedzieli skuleni, a inni leżeli w milczeniu na parterze bloku Rocca wychodzącego na jeden z wielu wewnętrznych dziedzińców. Agnolo, żeby wrócić do domu, musiał tamtędy przejść, a Loczek z Marcellem go odprowadzili. Po drodze zatrzymali się, żeby pograć ze starszymi w karty. W nieco ponad pół godziny przegrali cały szmal. Na zabawę na barce zostało im szczęśliwie pół patyka, które ukradli ślepcowi i które Loczek schował w butach.
– Jest ekipa! – zawołał z barki jakiś chłopak, widząc, jak idą po rozpalonym chodniku. Loczek nie mógł się oprzeć, żeby nie pobujać się chwilę na huśtawce. Zaraz potem zeskoczył, by dołączyć do pozostałych, którzy przeszli już po krótkim trapie i na unoszącej się na wodach Tybru barce wręczali żonie Orazia pięćdziesiąt lirów.
Giggetto przyjął ich raczej oschle:
– Rozłóżcie się tam – powiedział, wskazując dla nich trzech jedną szafkę.
Chłopcy stali niezdecydowani.
– Na co czekacie? – wybuchnął, wymachując groźnie ręką. – Niby ja mam was rozebrać?
– W mordę kopany – wycedził Agnolo przez zęby i ściągnął koszulkę.
Tymczasem Giggetto nie przestawał utyskiwać:
– Cholerne gnoje… Do diabła z wami i całą resztą…
Trzech sponiewieranych gnoi rozebrało się do naga i stało tak z ubraniami w ręku.
– No i? – zawołał ratownik, wstając ze swojego stanowiska. – Co teraz?
Nie wiedzieli, co mają zrobić. Giggetto wyrwał im z rąk ubrania i wrzucił do szafki, którą zamknął na klucz. Jego synek ze złośliwą miną przyglądał się całej trójce. Inni chłopcy – nadzy lub ze zwisającymi majtkami, czesząc się lub śpiewając – patrzyli na nich z ukosa, jakby chcieli powiedzieć:
– Do diaska, ale chojraki.
Podwiązali sobie po bokach za duże majtki, wybiegli z przebieralni i stanęli przy żelaznej barierce. Stamtąd też od razu ich przepędzono. Orazio we własnej osobie, kuternoga z facjatą nabrzmiałą krwią, wyszedł na pokład.
– A niech was szlag – krzyknął. – Ile razy mam powtarzać, żeby tam nie stawać, burta się załamie.
Chłopcy uciekli, mijając prysznice, a za nimi niosły się krzyki Orazia, który ujadał jeszcze przez dziesięć minut, siedząc na swoim wiklinowym stołku. W środku grupa chłopaków grała w karty, inni siedzieli, paląc papierosy i trzymając nogi na kulawym stoliku. Na kładce prowadzącej z barki na ląd czekał na nich z wywieszonym językiem wesoły piesek Agnola. Podniosło to na duchu trzech nicponi i zaczęli się uganiać za psem wzdłuż muru. Przystanęli na chwilę przy trampolinie, po czym pobiegli dalej, w stronę Ponte Sisto. Było bardzo wcześnie: nie wybiło jeszcze pół do pierwszej, a cały Rzym tonął już w słońcu.
Od kopuły bazyliki Świętego Piotra za Ponte Sisto aż po Wyspę Tyberyjską za Ponte Garibaldi powietrze zdawało się napięte jak skóra naciągnięta na bęben. W ciszy między murami, śmierdzącymi w skwarze jak szalety, płynął żółty Tyber, jakby pchany siłą unoszących się na nim śmieci. Jako pierwsi, gdy około drugiej barkę opuściło sześcioro czy siedmioro pracowników, zjawili się kędzierzawi chłopcy z Piazza Giudia. Potem z okolic Ponte Sisto wyłonili się ci z Zatybrza, szli w długich rzędach, na wpół nadzy, rozwrzeszczani i roześmiani, w pełnej gotowości do bójki. Ciriola się zapełniła – zarówno na małej zaśmieconej plaży, jak i w przebieralniach, w barze, na barce. Roiło się tam jak w mrowisku. Dwa tuziny chłopaków stały przy trampolinie. Zaczęły się pierwsze skoki do wody: na główkę, z saltem. Trampolina znajdowała się na wysokości nieco ponad półtora metra i nawet sześcioletni chłopcy dawali radę skakać. Niektórzy przechodnie zatrzymywali się na Ponte Sisto, żeby popatrzeć. Również ze szczytu ścian biegnących wzdłuż Tybru, siedząc okrakiem na murku, na który spływały gałęzie platanów, przyglądali im się chłopcy, którzy nie mieli dość forsy, by bawić się na dole. Większość leżała na piasku lub na zrudziałej rzadkiej trawie pod murem.
– Kto pierwszy, ten lepszy! – zawołał do tych, co leżeli wokół, niewysoki, kudłaty czarnulek, ale posłuchał go tylko Garbusek, który ruszył naprzód, a po chwili z rozpostartymi nogami i ramionami wskoczył do żółtej wody, aż plasnęły pośladki. Pozostali, cmokając z pogardą, wołali do czarnulka:
– Zabieraj się stąd!
Po czym ślamazarnie wstali jeden po drugim i jak stado owiec powlekli się w stronę piaszczystej łachy z huśtawką, żeby popatrzeć na Śmieciucha, który stał na palącym piasku i czerwony z wysiłku podnosił przed gromadą chłopaków pięćdziesięciokilogramową sztangę. Przy trampolinie zostali tylko Loczek, Marcello, Agnolo i garstka innych, z pieskiem, który był pupilem ich wszystkich.
– No i? – zapytał Agnolo z groźną miną.
– No żeż ty – burknął Loczek. – Co ci się tak spieszy?
– No żeż ty – odparował Agnolo. – To po cośmy tu przyszli?
– Teraz popływamy – oznajmił Loczek i podszedł na brzeg trampoliny, żeby popatrzeć na wodę.
Przydreptał do nich piesek. Loczek odwrócił się do niego i zapytał wesoło i z czułością:
– Ty też idziesz? Ty też?
Pies popatrzył mu w oczy i zamerdał ogonem.
– Chcesz skoczyć, co? – zapytał Loczek. Chwycił psiaka za sierść i zepchnął na krawędź trampoliny, ale ten stawiał opór. – Boisz się. No dobra, to nie będziesz skakał.
Pies nadal patrzył z przestrachem.
– Czego ty ode mnie chcesz? – pytał wciąż Loczek z troskliwą miną, pochylając się nad nim. – Ty przebrzydły kudłaczu! – Głaskał go, drapał po szyi, wkładał mu rękę do pyska, ciągnął go. – Ty paskudo, ty paskudo! – wołał do niego z czułością.
Pies, czując pociągnięcia, trochę się jeszcze bał i odskakiwał na bok.
– No nie – powiedział wtedy Loczek. – Nie wrzucę cię do rzeki!
– Skaczesz, Lokowaty? – zawołał z drwiną Agnolo.
– Daj mi się najpierw odlać – odparował tamten i pobiegł wysikać się pod murem; pies pognał za nim, patrząc na niego błyszczącymi oczami i machając ogonem.
Agnolo wziął rozbieg i wskoczył do wody.
– O żeż ty! – zawołał Marcello, widząc, jak tamten plasnął brzuchem o powierzchnię.
– A niech mnie! – wykrzyknął Agnolo, wynurzając głowę pośrodku rzeki. – Ale decha!
– Zaraz ci pokażę, jak się skacze! – zawołał Loczek i rzucił się do wody. – Jak mi wyszło? – zapytał, wypływając na powierzchnię.
– Miałeś za szeroko nogi – odparł Marcello.
– To jeszcze raz spróbuję – oznajmił Loczek i wdrapał się na brzeg.
Tymczasem hałaśliwy tłumek, który zebrał się wokół podnoszącego ciężary Śmieciucha, przemieścił się w stronę trampoliny: wszyscy mieli drwiące, pewne siebie miny i pluli, a co pomniejsi podskakiwali wokół lub w objęciach zataczali się na chodniku. Było ich ponad pięćdziesięciu i wszyscy razem stłoczyli się na niewielkiej kępie brudnej trawy wokół trampoliny; jako pierwszy ruszył Śmieciuch z grzywą jasną jak słoma i skórą pokrytą czerwonymi pryszczami i wykonał delfina jak się patrzy; za nim podążyli Remo, Kogut, Przylepa, Gruby, Żongler, ale i najmłodsi, którym wcale nie szło gorzej, a Ercoletto z vicolo dei Cinque był najlepszy ze wszystkich: śmigał po trampolinie na palcach, z rozpostartymi ramionami, jakby tańczył.
Loczek i pozostali zasiedli naburmuszeni na wypalonej trawie i gapili się w milczeniu. Byli niczym okruchy chleba pośród mrowiska i zniechęceni słuchali wszechogarniającej wrzawy. Wszyscy mieli ubłocone nogi, majtki lepiły im się do ciała, na twarzach malowały się sarkastyczne miny; patrzyli i złorzeczyli, a do skoku ruszył Gruby ze swoją odstręczającą, jajowatą facjatą; poślizgnął się na brzegu deski i z dzikim rechotem, zanim runął do wody, wrzasnął:
– Żeż w mordę!
Remo, kręcąc głową, wymamrotał z podziwem:
– A niech cię szlag, ty to masz parę!
Także Niziołek, który stał na chodniku, chichotał, aż tu nagle w kędzierzawą czuprynę trafiła go kulka z błota:
– Oż wy! – krzyknął, odwracając się z furią. Ale nie dowiedział się, kto był sprawcą, bo wszyscy, śmiejąc się, wpatrywali się w rzekę. Po chwili dostał w głowę drugą pigułą.
– Niech to szlag! – zawołał.
I podszedł do Rema z wyprężoną piersią.
– Czego chcesz? – odparował Remo z urażoną miną. – Niech szlag trafi ciebie i twojego dziadka!
Po chwili w powietrzu zaczęły śmigać tysiące maleńkich błotnych kul ciskanych z całej siły: jedni stali po kolana w szlamie i rzucali w górę całe garście, rozbryzgując wokół błotny deszcz, inni siedzieli obojętnie, nieco z boku, i rzucali znienacka, a grudy błota świstały jak uderzenia rózgą.
– Niech was wszystkich szlag! – zawołał Remo w ferworze walki, z wściekłością przyciskając sobie dłoń do oka, i rzucił się do wody, żeby zmyć błoto, które dostało się między powieki; widząc, jak skacze, Śmieciuch ruszył za nim i tym razem to on krzyknął:
– Kto pierwszy, ten lepszy!
Po czym rzucił się naprzód, wierzgając i obracając się w powietrzu, a plecami, kolanami i łokciami rozprysnął wodę.
– A niech go! – Zaśmiał się, marszcząc czoło Kogut. Ruszył przed siebie i wykonał identyczny skok. – Żongler! – zawołał.
– A kto mi każe? – zapytał Żongler.
– Ty tchórzu! – krzyknęli z wody Kogut i Śmieciuch.
– Niech was wszystkich szlag! – mamrotał tymczasem na boku Loczek.
– To co robimy? – spytał oschle Agnolo.
Spośród tej trójki tylko Marcello potrafił wiosłować, więc to on miał zacząć manewry. Usiedli na stercie starych zniszczonych łodzi.
– Ej, Marcè – powiedział Agnolo. – No, czekamy, dawaj.
Marcello wstał i poszedł, żeby pokręcić się przy Młodym, który siedział podpity na końcu barki i coś dłubał nożem.
– Ile za łódkę? – zapytał znienacka.
– Sto pięćdziesiąt – odparł Młody, nie podnosząc wzroku.
– Dacie nam ją, co? – spytał Marcello
– Jak wróci. Teraz pływa.
– Długo to zajmie? – zapytał po chwili Marcello.
– Niech cię cholera – burknął mężczyzna, podnosząc zapijaczone oczy. – A skąd mam, kur…, wiedzieć! Jak wróci, to wróci.
Potem spojrzał na rzekę w stronę Ponte Sisto.
– Płynie – powiedział.
– Płaci się od razu czy potem?
– Lepiej od razu.
– Idę po pieniądze – zawołał Marcello. Nie wziął jednak pod uwagę Giggetta. Wobec dorosłych, owszem, był w porządku, ale nie miałby nic przeciwko temu, żeby to całe szczeniactwo się potopiło. Marcello postał tam trochę, próbując go przekonać, ale Giggetto nie chciał słuchać. Chłopak wrócił więc niepocieszony do sterty łódek.
– Skąd, kur…, weźmiemy pieniądze?
– Idź do ratownika, ty dupku żołędny!
– Byłem u ratownika – odparł Marcello. – Ale ma mnie gdzieś!
– Ale z ciebie dupa wołowa! – wybuchnął Agnolo.
– Co ty nie powiesz? – zawołał rozdygotany Marcello, wymierzając w jego stronę otwartą dłoń, jak całkiem niedawno Giggetto wobec nich. – Może sam do niego pójdziesz?
– No to zaraz będzie rozróba – zadumał się Loczek.
– Dobrze by mu to zrobiło! – skomentował Agnolo.
– Już ci mówiłem, sam idź, ty sukinsynu!
Agnolo poszedł do Giggetta i zaraz potem wrócił, trzymając sto pięćdziesiąt lirów w garści i papierosa marki Nazionali w zębach. Podeszli do barierki, żeby zaczekać na łódź, a gdy zacumowała i płynący nią chłopcy wysiedli, cała trójka wskoczyła na pokład. Loczek i Agnolo płynęli czymś takim po raz pierwszy w życiu.
Łódka z początku się nie poruszała. Im mocniej Marcello wiosłował, tym bardziej tkwiła w miejscu. Następnie z wolna zaczęła oddalać się od barki, kołysząc się na boki, jakby pijana.
– Wiosłować też nie potrafisz, niemoto? – krzyczał Agnoletto, ile sił w piersi.
Łódź jakby niespełna rozumu płynęła to w jedną, to w drugą stronę, to do Ponte Sisto, to do Ponte Garibaldi. Nurt znosił ją w lewo, w stronę Ponte Garibaldi, ale czasem dziób zwracał się ku przeciwnej stronie – wtedy na barce pojawił się Młody i zaczął coś wykrzykiwać do zdarcia strun głosowych.
– Ty dupku – Agnolo cały czas krzyczał na Marcella. – Będą nas zbierać w Fiumicino.
– Odpier… się – powtarzał Marcello, walcząc z wiosłami, które to wyskakiwały z wody, to zatapiały się po rękojeść. – Sam spróbuj, no już!
– Przecież nie jestem z Ostii! – zawołał Agnolo.
Tymczasem Ciriola była coraz dalej i chybotliwie majaczyła za rufą: pod zielenią platanów mur objawiał się w całej swej okazałości, od Ponte Sisto do Ponte Garibaldi, a chłopcy rozsiani na brzegu – na huśtawce, trampolinie czy na barce – stawali się coraz mniejsi i cichły ich głosy.
Tyber ciągnął łódkę w stronę Ponte Garibaldi niczym drewnianą skrzynię lub niesione nurtem śmieci; pod mostem woda pieniła się i wirowała na mieliznach i przy skalistym wybrzeżu Wyspy Tyberyjskiej. Młody to zauważył i wrzeszczał z barki swym przerdzewiałym głosem; łódka dopłynęła już na wysokość szkółki, gdzie za ogrodzeniem z palików taplali się chłopcy, którzy nie umieli pływać. Zaalarmowani krzykami Młodego, ze środkowego baraku wyłonili się Orazio i kilku innych safandułów, żeby zobaczyć, co się dzieje. Także Orazio zaczął gestykulować, a chłopcy się śmiali. Loczek wpatrywał się w Marcella z uniesionymi brwiami i z rękami skrzyżowanymi na piersi:
– Przez ciebie wyjdziemy na frajerów!
Ale Marcellowi szło już dużo lepiej. Łódź przeważnie celowała dziobem w drugi brzeg, a wiosła radziły sobie z nurtem.
– No to płyńmy tam – oznajmił Agnoletto.
– A co ja niby robię? – odrzekł zniesmaczony Marcello, z którego pot lał się strumieniami.
Podczas gdy brzeg z Ciriolą był oblany słońcem, tutaj panował szary, niewyraźny cień: ponad czarnymi, pokrytymi tłustym nalotem skałkami rosły gęste krzaki jeżyn, gdzieniegdzie woda stała, a unoszące się na niej śmieci tylko lekko się poruszały. Wreszcie dotknęli lądu, ocierając się o skały, a że w tej okolicy nurtu nie było prawie wcale, Marcello zdołał skierować łódź w stronę Ponte Sisto. Lewym wiosłem uderzał jednak o skały i musiał manewrować gorączkowo, by się nie złamało lub nie wpadło do wody.
– Płyńmy na środek, no – powtarzał Loczek nie zwracając uwagi na wysiłki wiosłującego.
Chciał wpłynąć w główny nurt, żeby poczuć, jak to jest pośrodku rzeki, i złościło go, że gdy podnosi wzrok, widzi Ponte Sisto, odcinający się szarością w lśniącym zwierciadle wody, i wzgórze Gianicolo, i kopułę bazyliki Świętego Piotra, ogromną i białą jak wielkie chmurzysko. Z wolna dopłynęli do Ponte Sisto: pod prawym filarem mostu koryto rzeki się rozszerzało, a woda stała, głęboka, zielona i brudna. Na tym odcinku nurt nie był groźny i Agnolo spróbował powiosłować, ale nie szło mu jak cholera: wiosła stawały dęba lub uderzały o taflę wody i tylko zachlapał łódkę.
– Ja pier…! – wrzasnął wzburzony Loczek, podczas gdy śmiertelnie zmęczony Marcello położył się w wypełniającej łódkę na dwa palce wodzie. Widząc, jak Agnolo daremnie zmaga się z wiosłami, dwóch chłopaków, którzy zeszli po schodach w okolicy Fontanone, żeby łowić ryby, zaczęło z niego szydzić. Zasapany Agnolo krzyknął do nich:
– Czego?
Ucichli, po czym zapytali:
– Kto cię uczył wiosłować? Nie widzisz, że nawet mury się z ciebie śmieją?
– Kto mnie uczył wiosłować? – odparł Agnolo. – A ch…!
– To se go wsadź! – Tamci mieli już gotową odpowiedź.
– Chyba wy! – wrzasnął Agnolo czerwony jak burak.
– Ty mendo! – krzyczeli chłopcy.
– Skur…! – wrzeszczał Agnolo. Tymczasem nadal walczył z wiosłami, ale łódź nie poruszała się nawet o centymetr. Przy drugim filarze, po lewej stronie, było kilku innych sukinsynów – jak jaszczurki leżeli w zagłębieniach kamieni, wygrzewając się w słońcu i drzemiąc. Krzyki chłopaków ich obudziły. Wstali, utytłani białym pyłem i zbliżyli się do krawędzi filaru, patrząc w stronę łódki.
– Ej, wioślarze – krzyknął jeden z nich. – Zaczekajcie na nas!
– Czego on chce? – zapytał podejrzliwie Loczek.
W ciągu sekundy chłopak wspiął się po pierścieniach do połowy wysokości filaru i z krzykiem wskoczył do wody, inni zaczęli wskakiwać z miejsc, gdzie stali, po czym płynąc na boku, przemierzyli rzekę wszerz. Po kilku minutach byli już przy łodzi i rękami uczepili się burt; włosy lepiły się im do oczu, zasłaniając parszywe gęby .
– Czego chcecie? – zapytał Marcello.
– Wchodzimy na łódkę. A co, nie podoba się?
Co począć, skoro tamci byli od nich więksi. Najeźdźcy wdrapali się na pokład i, nie tracąc czasu, jeden z nich zażądał od Agnola:
– Dawaj! – Po czym odebrał mu wiosła. – Płyniemy na drugą stronę mostu – dodał, wpatrując mu się w oczy, jakby chciał spytać: W porządku?
– Płyniemy na drugą stronę mostu – powtórzył Agnolo.
Tamten zaczął wiosłować z całej siły, ale przy filarze prąd był rwący, a w łódce było pełno ludzi. Przepłynięcie tych kilku metrów zajęło ponad kwadrans.
– Borgo antico
dai tetti grigi sotto il cielo opaco
io t’invoco…
– śpiewała leżąca na łodzi czwórka z vicolo del Bologna, najgłośniej jak potrafiła, żeby usłyszeli ich przechodnie z Ponte Sisto i z nadrzecznych bulwarów. Przeciążona łódź płynęła naprzód, zanurzona w wodzie po brzegi.
Loczek, nie przejmując się przybyszami, ciągle leżał naburmuszony na zalanym dnie łodzi, ledwie wystawiając głowę ponad burtę: i wciąż udawał, że jest pośrodku wody, poza zasięgiem wzroku tych, co na lądzie.
– Piraci! – krzyknął jeden z chłopaków z Zatybrza, stojąc na krawędzi łódki i składając ręce w trąbkę z miną sprytnego złodziejaszka; pozostali wciąż śpiewali na cały głos. W pewnej chwili Loczek oparł się na łokciu, żeby lepiej przyjrzeć się czemuś, co przyciągnęło jego uwagę na powierzchni wody, przy brzegu, niemal pod łukami Ponte Sisto. Nie pojmował, co to może być. Woda w tym miejscu drgała, wytwarzając niewielkie koła, jakby zmącona czyjąś dłonią; rzeczywiście, pośrodku unosiło się coś jakby czarna szmatka.
– Co to? – zawołał, wstając.
Wszyscy popatrzyli w tę stronę, na prawie nieruchome zwierciadło wody pod ostatnim łukiem.
– Noż kur…, to jaskółka – stwierdził Marcello.
Wiele ich latało wokół, ocierając się o mur, pod przęsłami mostu, na otwartej wodzie, muskając ją brzuszkami. Prąd zniósł łódkę nieco do tyłu i widać było, że to rzeczywiście topiąca się jaskółka. Trzepotała skrzydłami, miotała się. Loczek klęczał na krawędzi łódki, całkiem wychylony do przodu.
– Ty dupku, przez ciebie się przewrócimy! – zawołał Agnolo.
– Nie widzisz? – krzyczał Loczek. – Topi się!
Chłopak z Zatybrza uniósł wiosła ponad powierzchnię wody, a prąd zaczął znosić łódkę wstecz, do miejsca, gdzie szamotała się jaskółka. Po jakimś czasie chłopak stracił jednak cierpliwość i znów zabrał się do wiosłowania.
– Te, brunet! – zawołał Loczek, grożąc mu ręką. – Kto ci kazał wiosłować?
Tamten tylko cmoknął z pogardą, a największy z bandy skomentował:
– A co cię to?
Loczek popatrzył na jaskółkę, która nadal się miotała, raz po raz gwałtownie trzepocząc skrzydłami. Bez słowa rzucił się do wody i popłynął w jej stronę. Pozostali wołali za nim i się śmiali, ale ten od wioseł nadal wiosłował pod prąd, płynąc w przeciwną stronę. Loczek się oddalał, niesiony silnym nurtem: widzieli, jak staje się coraz mniejszy, jak zamaszystymi ruchami rąk dopływa do jaskółki w stojącej wodzie, jak próbuje ją schwycić.
– Ej, Loczek! – krzyczał Marcello na całe gardło. – Dlaczego jej nie łapiesz?
Loczek musiał go usłyszeć, bo w odpowiedzi dotarł do nich odległy krzyk:
– Bo dziobie!
– A idź ty! – zawołał ze śmiechem Marcello.
Loczek próbował schwycić jaskółkę, która uciekała, trzepocząc skrzydłami, tymczasem coraz silniejszy prąd zniósł łódkę aż pod filar, gdzie wirowała woda.
– Ej, Loczek! – krzyczeli do niego. – Daj se spokój!
Ale on wtedy postanowił złapać jaskółkę, po czym poruszając jedną ręką, dopłynął do brzegu.
– Wracajmy już, no – zawołał Marcello do chłopaka, który wiosłował.
Zawrócili. Loczek czekał na brudnej przybrzeżnej trawie i w dłoniach trzymał jaskółkę.
– Po coś ją ratował? – zapytał Marcello. – Fajnie było patrzeć, jak zdycha.
Chłopak nie odpowiedział od razu.
– Jest taka mokra – zauważył po chwili. – Zaczekajmy, aż wyschnie!
Nie trzeba było długo czekać: po pięciu minutach już latała ze swoimi towarzyszkami ponad Tybrem, a Loczek nie mógł odróżnić jej od innych.
Prastare miasto / o szarych dachach pod matowym niebem, / ja wzywam ciebie…