- W empik go
Ulotne - ebook
Ulotne - ebook
„Ulotne”. Sam tytuł mówi już wiele o tych opowiadaniach. Ulotna jest przeszłość, wyobrażenia o ludziach i sobie samym. Ulotne są myśli o tym, jak było i jak być mogło. Meandry pamięci i domysłów, wyobraźni i marzeń. To właśnie jest materia z jakiej składają się te opowieści, wysnute z prostych obrazów i bolesnych wspomnień, proponujące pewne wizje, ale dalekie od łatwych rozwiązań. Wciągają i zatrzymują na dłużej; na pewno nie ulecą łatwo z umysłu czytelnika.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958610-4-8 |
Rozmiar pliku: | 677 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ULOTNE
OLSZTYN 2021
SUKIENKA W BIAŁE GROCHY
Inni przodkowie
mogli być przecież moimi,
a już z innego gniazda
wyfrunęłabym
Wisława Szymborska
Najważniejsze są stopy, żeby było ciepło. I słodki smak na języku. Jak jest ciepło w stopy, to ciepło rozlewa się, pełznie po łydce, do kolana i dalej w górę, do brzucha. I słodkie. Też się rozlewa, robi się miękko, dobrze. Świeci słońce. Czy teraz jest lato? Lato jest wtedy, kiedy jest ciepło i słodko… Czy coś takiego… Muszę się ubrać. Gdzie jest moja sukienka? Przecież nie mogę tak pójść. Kto mnie ubrał w te szmaty? Mama? Mamooo!
Była taka malutka. Pomarszczona jak suszona śliweczka. Pojedyncze pasma siwych włosów opadały jej na ramiona, wiły się bezładnie jak młode węże.
— Chcę sukienkę — powiedziała.
— Słucham?
— Sukienkę!
— Jaką znowu sukienkę?
— Tę czerwoną, w białe grochy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie było żadnej czerwonej sukienki w grochy. Tylko szpitalna koszula nocna, która wyglądała jak stara mapa. Plamy w różnych kolorach, te od cukierków czekoladowych i te od zupy pomidorowej, i te od herbaty, układały się w nowe kontynenty. Tworzyły mapę nieznanego świata.
— Chcę sukienkę. Tę w grochy. — Popatrzyła na mnie hardo. — Co tak stoisz? Chcę założyć sukienkę. Nie słyszysz?
— Jest zima. Za zimno, żeby chodzić w sukience.
Poczułam znajome napięcie. Cały wysiłek włożyłam w to, żeby ton mojego głosu był łagodny i miękki. Jej oczy były zimne. Nie ustępowała.
— Kłamiesz. Kłamczucha.
Głos babci stawał się coraz bardziej napastliwy. Milczałam.
Przez okno widać było, że śnieg pada coraz intensywniej. Na parapecie białe płatki utworzyły już sporą puchatą poduszkę. Poczułam, że jestem zamknięta w szpitalnej sali jak w pułapce.
— Przynieś zaraz.
Co miałam powiedzieć?
— Teraz. Teraz.
Patrzyłam na nią.
— Babciu… Proszę…
— Wszystko powiem mamie. — Nagle jej głos stał się płaczliwy jak u dziecka. — Powiem, że jesteś dla mnie niedobra — chlipnęła cicho. — Powiem, że nie chcesz przynieść mi mojej sukienki.
Mała dziewczynka w niej zacisnęła usta. Podbródek lekko drżał.
— Babciu…
— Kłamiesz. Kłamiesz. Głupia!
Teraz znowu była naprawdę wściekła. Oczy jej płonęły. Niespodziewanie odwróciła się w stronę okna. Zastygła. Patrzyłam na jej drobne plecy. Przypomniało mi się, jak pierwszy raz uciekła. Była noc. Obudził mnie hałas. Dopiero gdy już przestała z nami mieszkać, zorientowałam się, jak bardzo czujny stał się mój sen. Nie sen nawet. Stan, w którym jakaś część mojego mózgu pozostawała zawsze bezsenna, zawsze czujna jak indiański wojownik w lesie.
Ten pierwszy raz… To było w nocy. Najpierw jakiś dźwięk. Obudziłam się. Wstałam. Kiedy wyszłam na korytarz, poczułam na bosych stopach podmuch chłodnego powietrza. Okno w jej pokoju było otwarte. Do parapetu przystawiła sobie krzesło. Na szczęście mieszkaliśmy na parterze. Obudziłam męża i wyszliśmy jej szukać. Nie trwało to długo. Kucała za kontenerem na śmieci. Głowę przykryła starą gazetą, jakby chcąc się lepiej ukryć. Mój mąż podszedł do niej powoli, ostrożnie, jak do dzikiego zwierzęcia, którego nie chce się spłoszyć. Zerwała się, podbiegła do najbliższej ściany i zawołała: „Zaklepuję! Raz, dwa, trzy! Szukasz ty!”. I roześmiała się, szczęśliwa.
Drugi raz uciekła w ciągu dnia. Robiłam obiad i nic nie usłyszałam. Indiański wojownik odsypiał noc. Przyprowadziła ją sąsiadka, niewiele młodsza od niej. Patrzyła na mnie z wyrzutem. Babcia na głowie miała czapeczkę mojej pięcioletniej córki, na bosych nogach kalosze.
Trzeciego razu już nie pamiętam. Kolejne ucieczki zlały mi się w jedną. Szczegóły się wymieszały. Latem uciekała w starym kożuchu dziadka? Czy to wtedy motorniczy zadzwonił na policję, widząc, że starsza pani jeździ już trzecią rundkę, od krańcówki do krańcówki? A może to było zimą? Wtedy, kiedy do walizki zapakowała zabawki Lenki i stare gazety? Mimo że indiański wojownik w mojej głowie czuwał i prawie wcale już nie sypiał, nie był w stanie jej upilnować. Stawała się coraz sprytniejsza, szybsza, zwinniejsza, jakby każda kolejna ucieczka była jedynie przygotowaniem, treningiem przed następną, bardziej skuteczną, perfekcyjną. Ostateczną. Trening czyni mistrza, więc wskakiwała na parapet jak młoda dziewczyna, otwierała bezszelestnie drzwi, bezdźwięcznie przekręcała klamkę okna, niewinnym tonem oznajmiała, że idzie do toalety. Wojownik był bezradny. Coraz częściej nie patrzył mi w oczy. W domu babcia cały czas była niespokojna. Nie mogła usiedzieć w jednym miejscu, nawet przed telewizorem. Nerwowo przebierała palcami.
Witki muszą być lekko wilgotne, ale nie za bardzo. Trzeba uzyskać elastyczność, mówił. A potem otaczał moje dłonie swoimi twardymi palcami. Najpierw witki składa się na krzyż, potem… Pachniał brzydko, potem, twardością, bardzo ładnie. Czułam bicie jego serca. Splot wychodził krzywo.
— Sprzedałaś mój koszyk?
— Słucham?
— Oddaj mi pieniądze za mój koszyk.
— Babciu, chodź, pójdziemy się położyć.
— Zostaw mnie. Muszę wracać — powtarzała ciągle.
— Dokąd?
— Do domu. Do domu. Mam pieniądze. Zapłacę ci.
— Nie trzeba. Jesteśmy w domu, babciu.
— Nie. Nie. — Rozglądała się, jakby znalazła się nagle w obcym miejscu.
— Tu jest twój pokój. Twoje łóżko. Twój ulubiony sweter, poznajesz?
— Nie. Nie. — Kręciła głową. — Muszę do domu. Obiecałam tacie, że dokończę dzisiaj.
— Co dokończysz?
— Koszyk.
— Babciu, proszę. Zrobię ci herbatę, z cytryną i miodem. Taką, jaką lubisz.
— Nie, nie, bardzo pani jest uprzejma, ale nie… Nie… Nie mam czasu. Muszę już iść. Muszę iść. Tata na mnie czeka. Bardzo pani uprzejma. Dziękuję. Dziękuję.
Ta obsesja powtarzania wszystkiego po dwa razy doprowadzała mnie do szału. Nie, nie. Dziękuję, dziękuję. Bardzo pani uprzejma, bardzo pani uprzejma. Jakby potrzebowała dwóch bliźniaczych słów albo zdań, żeby utrzymać równowagę, tak jak potrzebuje się do tego dwóch nóg.
— Masz już moją sukienkę?
Ostry ton przywrócił mnie do rzeczywistości. Nagle odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy, jednym z tych spojrzeń, które przewiercają nas na wylot i przybijają szpikulcem do przeciwległej ściany. Nie dawała za wygraną. Zawsze taka była, nawet kiedy była jeszcze sobą.
— Co? Nie umiesz mówić? Zapomniałaś?
— Przyniosę. — Poddałam się. — Zaraz przyniosę.
Ale to jej nie uspokoiło. Ciągle była wkurzona. Bardzo. Przebierała palcami po kołdrze, jej palce poruszały się sprawnie i szybko.
— To co tak stoisz? Dlaczego nie idziesz?
— Idę.
— Ruszaj się. Szybciej. Hans na mnie czeka.
— Kto? Jaki Hans? — Traciłam grunt pod nogami.
— To nie twoja sprawa.
— Babciu… Proszę! — Głęboki wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
— Komm! Komm! Schnell! Schnell!
Miałam dość. Czułam, że jeszcze chwila, a pęknę jak dojrzały owoc i wyleje się ze mnie lepki sok, maź, której nie będzie można zmyć. Musiałam wyjść. Schnell! Schnell! Przyzwyczailiśmy się już do niemieckich słów. Pielęgniarki też.
Paląc papierosa na korytarzu, nie mogłam przestać myśleć o tej sukience. Nigdy o nic się tak nie upominała, nie z takim uporem. Co to za sukienka? Musiała być dla niej szczególnie ważna. Czerwona sukienka? W białe grochy? Pewnie taka staroświecka, lekko rozkloszowana, może z białym kołnierzykiem? I nagle przypomniałam sobie jedno ze starych zdjęć, które kiedyś, ścieląc łóżko babci, znalazłam pod poduszką. Mała dziewczynka stoi w sadzie, wśród karłowatych drzew. Ma na sobie sukienkę. Szarą, bo na starych zdjęciach wszystko jest szare. Kontrast białego z czarnym zatarł się z czasem, więc może grochy wypłowiały i spadły z fałd sukienki jak jesienne liście z drzew.
Dziewczynka ma staranie uczesane włosy, w mały koczek wpięta jest nieproporcjonalnie wielka kokarda. Dookoła niej sześciu starszych chłopców. Wszyscy są rozbrykani. Nie zazdroszczę fotografowi, który ustawiał ich do zdjęcia. Jeden z chłopaków robi coś za plecami dziewczynki. Dziewczynka odwraca się. Wtedy zniecierpliwiony fotograf nacisnął migawkę. Może miał już dość ustawiania i strofowania niesfornej gromadki. Może w kolejce czekali inni, tak samo ubrani w niedzielnie wyprasowane i wykrochmalone ubrania, uczesani na brylantynę, w wyglancowanych butach. Dziewczynka uchwycona jest w półobrocie. Śmieje się. Wygląda na szczęśliwą. Królewna wśród sześciu królewiczów. Królewicze wydają się czuć bardzo dobrze w jej towarzystwie. Są beztroscy, gotowi do żartów, pełni pomysłów.
Ci radośni chłopcy to bracia babci. Sześciu młodych byczków. Wszyscy zaginęli na wojnie. Po żadnym nie został nawet ślad. Czy walczyli w polskiej, czy w niemieckiej armii? Czy zginęli za polską czy za niemiecką ojczyznę? Babcia nigdy o tym nie mówiła. Jej wspomnienia o braciach ograniczały się do czasu ich wspólnego dzieciństwa. Potem jakby zgasło światło. Ciemność. Drzwi zostały zamknięte. Nie wiadomo nawet gdzie są pochowani. Nie wiadomo gdzie zapalić za nich świeczki.
W ogóle nie wiedziałam zbyt wiele. Schmiedel to z pewnością nie jest żadne arystokratyczne nazwisko. Raczej jak Kowalski w Polsce czy Smith na Wyspach. Tylko tyle, że Familie Schmiedel przyjechała do Polski na początku XX wieku. Skąd? Nie mam pojęcia. Skoro zdecydowali się na taki krok, to pewnie z jakiejś niemieckiej pipidówki, skądś, gdzie się nie przelewało. Rodzice i sześciu małych synów. Łódź musiała być dla nich tętniącą życiem metropolią. Przemysł włókienniczy kwitł w najlepsze. Niemiecka ludność stanowiła mniej więcej jedną trzecią mieszkańców miasta. Wiele fabryk i zakładów przemysłowych znajdowało się w niemieckich rękach. Niemiecki był słyszany na ulicy na równi z polskim. Niemcy mieli swoje kościoły, swój cmentarz, swoje sklepy, restauracje.
Herr Schmiedel nie był przedsiębiorcą, nie miał kapitału do zainwestowania. Było jednak coś, w czym osiągnął mistrzostwo. Wyplatane przez niego koszyki były prawdziwymi dziełami sztuki. Prawdopodobnie rodzina nie miała dość pieniędzy na osiedlenie się w samej Łodzi. Wiadomo, w mieście życie jest droższe, wymagania wyższe. Zamieszkali w małym miasteczku w pobliżu. Tyle wiem. Mała Rosamunde urodziła się już w Polsce. Nie wiadomo dokładnie, w którym roku. Na każdym dokumencie widnieje inna data. Tysiąc dziewięćset siódmy? Czternasty? Osiemnasty? Skąd taki bałagan w niemieckich archiwach? Rodzinna legenda mówi (babcia milczy), że zamieniono jej datę urodzenia z datą urodzenia starszego brata, żeby okazał się za młody na werbunek do armii w czasie I wojny.
Niestety przeprowadzka do ziemi obiecanej, zamiast przynieść rodzinie Schmiedelów dobrobyt i spokojne życie, stała się pasmem nieszczęść. Najpierw kilka lat po urodzeniu Rosamunde zmarła Frau Schmiedel. Osierociła siedmioro dzieci. Czasy były ciężkie. Chłopcy byli już dostatecznie duzi, żeby pomagać ojcu, ale dziewczynka? Rosamunde, Rose, Röschen, Róża, Różyczka. Zawsze taka drobna, krucha, słabowita. Pewnie oczko w głowie mamusi. Mała księżniczka. Co było robić? Może ojciec nie miał sił, żeby zajmować się córeczką. Może ziemia obiecana nie okazała się rajem. Może sąsiedzi krzywo patrzyli na dziewczynkę, która bez celu kręciła się wokół domu, niestarannie uczesana, w brudnych kołnierzykach.
Ze strzępków informacji i wspomnień taty wynika, że ojciec oddał babcię na wychowanie do zamożniejszej niemieckiej rodziny. Sama nigdy o tym nie mówiła. Czy czuła się tam dobrze? Czy znalazła tam swoje miejsce? Czy była paczką, którą przekłada się z kąta w kąt? Przecież czasy były coraz cięższe. Nad Europą piętrzyły się ciemne chmury. Niemożliwe, żeby „polscy” Niemcy nie czuli tego w kościach. Obca dziewczyna musiała być piątym kołem u wozu, a na to było w tamtych czasach tylko jedno lekarstwo. Małżeństwo! Miłość? Kto by wtedy myślał o takich bzdurach. Potrzebny był Polak. Od zaraz. Tak w tej historii znalazł się dziadek Zdzisiek. Tylko po to, żeby szybko zniknąć.
Był chudy, żylasty. Brzydki. Pachniał inaczej niż tata, ostro, obco, ten zapach kłuł mnie w nos. Przynosił kwiaty. Bzy, peonie, róże i takie małe białe, kręciło mi się od tego w głowie. A potem tańczyliśmy, Boże, jak myśmy tańczyli… Trzymał mnie tak pewnie, ręce miał silne, szorstkie. Ojej, nie tak mocno… Puść, puść mnie. Jak ja się teraz pokażę w tej rozdartej sukience. Pierścionek mocno błyszczał. Jego oczy też. Myślałam, że to brylant, ale Żyd w lombardzie powiedział, że to szkiełko. Jak to możliwe. To niemożliwe. Taki piękny, a szkiełko. Nie chcę… Zostaw… Ostry zapach wchodzi mi do nosa, do ust… Jest wszędzie… Zostaw mnie. Zostaw…
Na widok nadchodzącej szybkim krokiem pielęgniarki szybko, ostatni raz, się zaciągnęłam i zgasiłam papierosa.
— Płacze. Nie możemy jej uspokoić. Może pani spróbuje.
Wydali mnie za mąż tak, jak się sprzedaje się jałówkę do sąsiedniego gospodarstwa. „Gdyby nie kasa, nigdy bym się z tobą nie ożenił, Niemro jedna!”, krzyczał. Nie tak głośno, mein Gott, bo sąsiedzi usłyszą. Nie tak głośno… „Niech wiedzą, że ja Szwabów, kurwa, nie cierpię”. Cicho, cichutko… Na paluszkach. Żeby się chłopcy nie pobudzili.
Guten Abend, gute Nacht,
mit Rosen bedacht,
mit Näglein besteckt,
schlupf unter die Deck’:
Morgen früh, wenn Gott will,
wirst du wieder geweckt.
A potem już tylko chrapanie… Mein Gott, danke. Jak się cieszyłam, gdy weszli nasi. Tacy ładni chłopcy i wszyscy mówili po niemiecku. Wreszcie czułam się jak w domu. Chciałam krzyczeć: „Zabierzcie mnie ze sobą, kochani moi, piękni chłopcy, chcę do domu”. Boże, jaka ja byłam szczęśliwa. „Ty Niemro, gdzie ty byłaś!? Nic nie rozumiesz?! Ty szwabskie nasienie! Wstyd mi za ciebie!”. A potem już nie wiem, ciemność. I płacz chłopców. Mamusiu… Mamusiu…
Kiedy weszłam do sali, kwiliła zwinięta w mały kłębuszek pod kołdrą. Dotknęłam delikatnie jej twarzy, żeby zetrzeć łzy, wtedy złapała moją rękę. Trzymała mocno.
— Mamusiu… Przytul mnie. Przytul… Mocno…
Położyłam się koło niej. Objęłam ją i przytuliłam się do jej drobnych pleców. Oddychała bardzo powoli, prawie niewyczuwalnie. Zamknęłam oczy. Poczułam nagle wielki spokój. Mój oddech wyrównał się z jej oddechem. Duży oddech i mały oddech. Jak matka i dziecko. Tylko kto był matką, a kto dzieckiem? Wszystko stawało się miękkie. I dalekie. Poczułam jeszcze tylko, jak ktoś przykrywa nas drapiącym kocem. Przebudziło mnie dopiero szarpnięcie za ramię.
— Musi pani już iść. Będziemy miały nieprzyjemności, jeśli doktor panią zobaczy.
— Tak, tak — odpowiedziałam podwójnie, na modłę babci, usiłując szybko zebrać myśli. Gdzie, co, jak, kto? Przez ułamek sekundy mój umysł dryfował w nicości bez czasu i kierunku. Przestraszyłam się, rozejrzałam w popłochu. Poczułam, że muszę się czegoś uchwycić. Czegokolwiek. Choćby czegoś małego, czegoś, co jest najbliżej, co pomoże wyciągnąć mnie z tej lodowatej wody, która mnie wciągała. Cokolwiek. Jest! Może być! Poręcz łóżka. Realna, znajoma. Złapałam się jej i wstałam szybko. Wróciłam. Przez głowę przeleciała mi myśl owinięta w kołderkę lęku: jak to jest kiedy się nie wraca, kiedy szuka się wyjścia i nie można go znaleźć, jak w męczącym śnie? Pomyślałam o babci. O tym, że coraz częściej nie udaje jej się uchwycić niczego stałego, żeby wystawić głowę nad powierzchnię.
Jechałam do domu przez ciemne miasto. Stare kamienice pamiętały tamte czasy. Wojsko wjeżdżające do Łodzi. Niemieckie. Potem radzieckie. Budynki rozsypywały się jak wspomnienia w głowie babci. Powoli, ale nieodwracalnie.
Piotr nie spał. Czekał na mnie w kuchni. Jakiś czas temu wyrzuciliśmy z niej stare meble, graty, jak mówiłam. Teraz kuchnia jest nowoczesna, szafki lśnią jak w katalogu Ikei, otwierają się automatycznie, kiedy tylko lekko naciśnie się drzwiczki. Stary kredens menele z podwórka zabrali za butelkę wódki. Babcia płakała. Ja byłam wkurzona. Piotr montował nowe szafki.