- promocja
Upadek. Historia prałata Henryka Jankowskiego - ebook
Upadek. Historia prałata Henryka Jankowskiego - ebook
Duchowny, prałat, kanonik. Biznesmen, celebryta i bon vivant.
W grudniu 2018 roku runął pomnik prałata Henryka Jankowskiego, jednego z bardziej rozpoznawalnych kapelanów „Solidarności”. Zmarły w 2010 roku ksiądz był postacią więcej niż kontrowersyjną. Ci, którzy ściągnęli go z piedestału, widzieli w nim ucieleśnienie głównych grzechów trawiących polski Kościół: pychy, chciwości, nieczystości, łakomstwa, zazdrości i gniewu. Ci, którzy niedługo potem modlili się „o zwycięstwo prawdy” w jego intencji, patrzyli na niego jak na bohatera i dobroczyńcę.
By odkryć prawdę, Monika Góra i Krzysztof Brożek sięgają do źródeł, docierają do świadków, współpracowników i rywali. Cofają się do jego przedwojennego dzieciństwa, lat szkolnych i tych spędzonych w seminarium. Sprawdzają, jak chłopiec nieradzący sobie z nauką stopniowo wyprzedzał lepszych od siebie. Jak otaczał się ludźmi, którzy mogli popchnąć go wyżej. Jak związał się ze służbami polskimi i niemieckimi, a potem przyłączył do „Solidarności”. Jak w wolnej Polsce budował swoje imperium, powoli podupadając na zdrowiu.
W dziennikarskim śledztwie autorzy mierzą się również z najpoważniejszymi oskarżeniami wobec Jankowskiego – tymi, które dotyczą wykorzystywania dzieci i ministrantów z parafii św. Brygidy. Ilu młodych ludzi okaleczył prałat? Czy wszystkie oskarżenia są prawdziwe?
Upadek po raz kolejny dowodzi, że rzeczywistość nie jest czarno-biała, co nie czyni jej w żaden sposób mniej bolesną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-270-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ksiądz Henryk Jankowski to postać szczególna. To nie tylko duchowny, prałat, kanonik. To także najbardziej rozpoznawalny z kapelanów „Solidarności”, proboszcz wyjątkowej parafii – św. Brygidy w Gdańsku. To jednocześnie kontakt operacyjny Służby Bezpieczeństwa oraz cenne źródło informacji dla enerdowskiej Stasi.
Biznesmen, celebryta i bon vivant. W tej jednej postaci skupiają się jak w soczewce wszystkie negatywne, a nawet odrażające zjawiska, jakie w ostatnich dekadach trawią polski Kościół. Wszystkie jego grzechy główne.
Pycha.
Chciwość.
Nieczystość.
Łakomstwo.
Zazdrość i gniew.
Lenistwo – przynajmniej w walce z własnymi słabościami.
I nieskończony apetyt na władzę, tytuły i splendory.
I niepohamowanie w gromadzeniu bogactw, zaszczytów i atencji.
W działaniach biznesowych ksiądz Jankowski przekraczał nie tylko prawo kanoniczne, ale i świeckie; nie wahał się współpracować z szemranymi biznesmenami. Najchętniej spędzał czas z rekinami biznesu i politykami.
Zawsze szukał osób, które mogłyby go wynieść jeszcze wyżej, bez względu na to, czy byli to ludzie opozycji, władzy, Kościoła czy służb. Jednocześnie lekceważył tych swoich przełożonych, którzy byli za słabi, by go utemperować. Najbardziej odpychające w tej postaci jest jednak to, co najbardziej ukryte i trudne do uchwycenia, szczególnie dzisiaj, tyle lat po śmierci księdza – nadużycia wobec nastoletnich chłopców. Zostawił po sobie nieznaną liczbę młodych ludzi ze spaczoną psychiką, z traumami i ranami na całe życie.
Można powiedzieć, że postawa, jaką reprezentował, jest wzorcem wszystkich dzisiejszych przywar zepsutej części duchowieństwa. I tutaj palma pierwszeństwa należy do niego.
Na śledztwo, proces i ewentualny wyrok w sensie prawnym jest już za późno. Ale zawsze jest czas na śledztwo dziennikarskie, obiektywne, oparte na źródłach i wspomnieniach świadków. Taki wysiłek podjęliśmy. Znów okazało się, że rzeczywistość nie jest czarno-biała, a media przedstawiające relacje ofiar molestowania zwykle upraszczają, a czasem wręcz naginają prawdę do postawionych z góry tez. Często przemilczają ważne fakty, oskarżają bez dowodów.
My się na ten sposób relacjonowania zdarzeń nie zgadzamy, dlatego wszystkie zarzuty postawione księdzu postanowiliśmy wnikliwie sprawdzić.
Ostateczna ocena tej postaci należy do Czytelnika.HENIO PYCHA
Henio ma sześć lat. Nosi spodnie na szelkach, których nie cierpi. Razem z matką i trzema siostrami, w tym z siostrą bliźniaczką, mieszkają na parterze starej, budowanej jeszcze w czasach pruskich starogardzkiej kamienicy z czerwonej cegły. Mieszkanie jest czynszowe, ciemne, z przechodnimi, ślepymi pokojami. Okna są tylko w pokojach od strony ulicy i od podwórza. Wąski korytarz.
Byłaby ich ósemka, ale cztery dziewczynki umarły jako małe dzieci.
– Zostały Ike, Ule, Renate i Heindrich. W domu tak na nich wołano – opowiada Bogdan Kruszona, młodszy o dziesięć lat sąsiad Henia ze Starogardu Gdańskiego.
Ike, czyli Irena, jest bliźniaczką Henryka, urodziła się sześć godzin przed bratem, 18 grudnia 1935 roku.
W domu używa się języka niemieckiego. Matka, z domu Jeschwitz, jest rodowitą gdańszczanką.
– To starsze pokolenie mówiło wyłącznie po niemiecku – opowiada Ryszard Szwoch, nauczyciel miejscowego liceum. – Na ulicy, w towarzyskich relacjach. To nie była sytuacja rażąca. To społeczeństwo było zawsze dwujęzyczne.
Ojciec jest Polakiem, handlowcem.
– Na pewno nie mieli własnego sklepu, ponieważ w spisie instytucji na terenie miasta nigdzie nie występuje właściciel o tym nazwisku – dodaje Szwoch. – Podejrzewam, że mógł pracować w jakiejś firmie handlowej jako sprzedawca.
Wybucha wojna. Trzeciego września do Starogardu Gdańskiego wkraczają Niemcy. Ojciec Henia zostaje aresztowany i uwięziony w hitlerowskim obozie w Stutthofie, dzisiejszym Sztutowie. Wypuszczają go na początku 1940 roku, zapewne dzięki poręczeniu żony.
– Że został wypisany, to nic nadzwyczajnego, bo takie wypadki się zdarzały. Osoby aresztowane mogły korzystać z poręczenia obywateli narodowości niemieckiej – mówi Ryszard Szwoch.
Antoni Jankowski wraca do domu. Musi gdzieś pracować, bo inaczej rodzina nie dostanie kartek żywnościowych. Wiele lat później Piotr Głuchowski napisze w zapowiedzi książki _Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego_, że Antoni prowadził lokal „_Nur für Deutsche_” – „Tylko dla Niemców”¹.
– W mieście było kilka takich lokali, mógł w takim pracować. To nie było niczym zdrożnym – wyjaśnia Szwoch. – Jeżeli ktoś był mieszkańcem tego miasta, to musiał mieć zatrudnienie. Brak zatrudnienia to był wyrok.
Antoni nie cieszy się długo wolnością. W 1942 roku następuje masowy pobór do niemieckiego wojska. Ojciec Henryka jest żonaty z Niemką, ma więc trzecią grupę narodowościową w ramach Deutsche Volksliste, jest tzw. _eingedeutschem_. Zostaje wcielony do Wehrmachtu.
Wychodzi z domu, gdy Henio ma sześć lat, i już nigdy nie wraca. Trafia do Francji, a stamtąd do Rosji.
W czerwcu 1944 roku niemieckie władze pukają do drzwi mieszkania Jadwigi. Wręczają kobiecie dokument. Jej mąż, starszy szeregowiec, kupiec Antoni Czesław Jankowski poległ 20 lipca 1943 roku w walce na froncie wschodnim w okolicy miejscowości Pierwomajsk.
Od tego momentu Jadwiga musi sobie sama radzić z czwórką dzieci. Nie jest łatwo.
– W domu Jankowskich była nędza. Niewyobrażalna bida – wspomina Bogdan Kruszona. – Kartoflankę pięć razy w tygodniu jedli. Deptane ziemniaki jajecznicą oblane.
Po wojnie Jadwiga dostaje rentę wdowią z RFN, nędzne pieniądze, miesięcznie siedemdziesiąt marek zachodnioniemieckich.
– W przeliczeniu na dzisiaj to było z trzysta złotych – dodaje Kruszona. – Wszystkie wdowy z naszego podwórka dostawały renty niemieckie, bo ich mężowie zginęli w czasie wojny.
Po śmierci ojca Henio jest jedynym mężczyzną w rodzinie. O tacie będzie potem opowiadał, że był wielkim patriotą i walczył z armią Hallera. Jest to mało prawdopodobne, bo w 1919 roku Antoni miał zaledwie 10 lat.
Jadwiga musi sprzedawać biżuterię, żeby mieć na chleb. Ale czasem i to nie starcza. Aby wyżywić rodzinę, w jednym z pokoi ich mieszkania świadczy usługi fryzjerskie. Specjalizuje się w ondulowaniu, które jest wtedy powszechne u pań. Kruszona opowiada:
– Taka toaletka z lustrem i siedzenie na pół fryzjerskie, to był cały gabinet. W zwykłym małym pokoju przyjmowała klientki. Tam nie było żadnego zakładu fryzjerskiego ani kosmetycznego. Jak czytałem wypowiedź Jankowskiego, że jego mama nie była fryzjerką, tylko kosmetyczką, to się uśmiałem po pachy. Myślę: „No, bidaku, ale sobie dodałeś”.
Wszystkie kobiety z ulicy chodzą układać fryzury do Jankowskiej. Chcą pomóc samotnej kobiecie. Również, jak wyzna potem sam Henryk, żony gestapowców².
Córki Ula, Irena i Renata pomagają nawijać włosy klientek na lokówkę.
Matka Bogdana też układa włosy po każdym myciu, dwa razy w tygodniu. Zabiera ze sobą sześcioletniego syna, sadza go obok fotela. Suszarkę marki Fem Bogdan zapamięta do końca życia.
– Taka duża, błyszcząca, chromowana. Niemiecka.
Pomiędzy głośnymi podmuchami Jankowska edukuje chłopaka.
– Na pół po polsku, na pół po niemiecku mówiła: „Taki duży chłopak, a nie umie liczyć?”. I zaczynała: „_eins_, _zwei_, _drei_”, i tak dalej, najpierw do dziesięciu, potem do stu. Ona mnie nauczyła.
– Myśmy później na niego tutaj mówili: „ksiądz pycha, Henio pycha” – dodaje Kruszona. – Ale trzeba wiedzieć, z jakiej nędzy on pochodził. To mogło spowodować u niego tą nadmierną estymę do przepychu, do pokazania się. To było związane z dzieciństwem, ja tak to odbieram.PIC
Kiedy drzwi od salonu są otwarte, Kruszona widzi położony vis-à-vis pokój Henryka.
– Henio miał dwie koszule, obie białe. Codziennie je prał, na okrągło. Koszule nie schły tak szybko, więc musiał je prasować. Ilekroć żeśmy tam przyszli, to on prasował.
Krochmal robił z mączki kartoflanej.
– I jak wychodził na spacer, zawsze miał koszulę śnieżnobiałą, wykrochmaloną, stójkę, mankiety sztywne – wspomina Kruszona. – Zima czy lato, zawsze elegancko ubrany, garniturek. To był pedant. Dla nas, łobuzów z ulicy, na pół lumpów, to było jakieś dziwne.
Henryk nie ma kolegów. Gdy chłopcy z podwórka kopią piłkę, nigdy z nimi nie gra. Zawsze jest sam.
– Myśmy się na tych podwórzach tłukli po zębach, aż gwizdało, jak to chłopacy – ciągnie Kruszona. – Tam byli też starsi, z rocznika Jankowskiego. Henio nigdy w żadne bójki się nie wdawał. Był nad wyraz grzeczny, „proszę, dziękuję”, był takim chłopakiem układnym.
Sąsiadka z góry, matka trójki dzieci, bardzo go chwaliła.
– Jak przywieźli węgiel, a mąż był w pracy, to nie pozwolił jej tego węgla nosić – opowiada Róża Janca, koleżanka Henryka z podstawówki. – Jak spotkał ją, że idzie ze śmieciami, to też brał wiaderko, wyrzucał śmieci i przynosił jej puste. Mówiła, że Henio to będzie ksiądz. I to bardzo dobry ksiądz.
Henryk nie chodzi po kawiarniach ani knajpach.
– Wtedy były dyskoteki w strzelnicy – opowiada Kruszona. – Ani razu go nie spotkałem.
– Kolega z piętra wyżej, co go lepiej znał, mówił, że kiedyś chciał go zabrać na jakąś zabawę. Zachęcał, że będą dziewczyny, ale on, że nie, nie pójdzie. Miał wtedy piętnaście lat – dodaje Róża Janca.
W ósmej klasie podstawówki Róża zakłada razem z koleżankami zespół taneczny. Henio i Rysiek Jabłonka, jego późniejszy szwagier, walczą, żeby chłopcy też mogli do niego należeć, ale się nie udaje. Postanawiają więc pokazać, co potrafią. Na lekcji fizyki dają show.
– Rysiek jako dziewczyna trzymał się za spodnie i obracał wokół Henia – opowiada Róża. – Cała klasa im śpiewała do tańca, wszyscy się śmiali. Heniek jako chłopak był prowadzącym, bo był wyższy. Zatańczyli krakowiaka.
Henio nie ma dziewczyny, mimo że jest, jak mówi Bogdan Kruszona, „cholernie przystojnym mężczyzną”:
– Gdybym był kobietą, tobym powiedział, że był pięknym facetem. Czarne, samoistnie lokowate włosy, wysoki. Wszystkie dziewuchy z Gdańskiej za nim piszczały, tak jak moja siostra. Och, ach, opowiadały między sobą, jaki on przystojny! Ale on nie miał zainteresowania ani chłopcami, ani dziewczynami. Ta sfera go w ogóle nie interesowała.
– Pamiętam go z tego okresu; wysoki, smukły, urodziwy chłopak – potwierdza Róża Janca.
Henio lubi za to spacery. Kruszona wspomina, że w niedzielę po mszy, przez okno, które wychodziło na ulicę Gdańską, widział Henia chodzącego najpierw w jedną stronę, hen, aż po tory, i z powrotem. Henryk żył jakby w innym świecie.
Skłonności homoseksualnych nikt wtedy nie widzi.
– Nie ma takiej możliwości, żeby miał jakieś inklinacje do chłopców, bo myśmy byli młodsi, gdyby się do nas dobierał, coś by było słychać – mówi Bogdan Kruszona.NIEUK
Pewnego dnia nauczyciele zapowiadają uczniom, że mają zostać po lekcjach, bo przyjdzie przewodniczący szkoły, żeby założyć koło Związku Młodzieży Polskiej.
– Kilka osób chciało się zapisać, ale presja większości im nie pozwalała – opowiada Róża Janca.
Gdy lekcje się kończą, uczniowie wstają, odmawiają pacierz i za nauczycielem wychodzą z sali. Na korytarzu defilują przewodniczącemu koło nosa. Następnego dnia przewodniczący przed dzwonkiem wchodzi do klasy, ale sytuacja się powtarza:
– Na koniec lekcji wstaliśmy, odmówiliśmy pacierz i wyszliśmy do domu, a on został w klasie sam – wspomina Janca.
Trzeciego dnia przewodniczący szkoły przychodzi z dyrektorem.
– I dyrektor mówi tak: „Jankowski, zastanów się i powiedz nam o ZMP”.
Jankowski wstaje i mówi, że ZMP jest czołową organizacją młodzieżową i zaszczytem jest do niej należeć. Dyrektor pyta więc:
– A ty się zapiszesz?
Henryk nie wie, co odpowiedzieć, ale mówi, że tak.
– Wtedy zapisało się też te parę osób, które chciały, ale się wcześniej nie odważyły – dodaje Janca.
– Jak pani myśli, dlaczego dyrektor wywołał akurat Henryka? – pytamy.
– Myślę, że wiedział, że Henio coś palnie i nie będzie wiedział, jak z tego wybrnąć.
Henryk nie daje sobie rady z nauką. W dziewiątej klasie podchodzi do tzw. małej matury, po której można iść do pracy, ale jej nie zdaje. Wychowawca Tadeusz Kubiszewski pamięta, że nie potrafił napisać kilku zdań na temat _Przedwiośnia_.
– Trzy tematy na pierwszej stronie, praca zaczęta, a na drugiej połowie strony już się kończyła – wspomina nauczyciel języka polskiego. – Nic się nie dało zrobić.
Matka pana Kubiszewskiego jest fryzjerką, tak jak mama Henryka, więc Jankowska podejmuje interwencję. Przychodzi do koleżanki po fachu i prosi, żeby dać jej synowi szansę, bo Henio chce iść do seminarium. Jednak polonisty to nie przekonuje i Henryk w dziewiątej klasie przenosi się do liceum dla pracujących. Poziom tam jest żenująco niski.
– Mimo to miał kłopoty z podstawowymi przedmiotami. – Ryszard Szwoch sprawdził to w dokumentach szkoły. – Pierwszy rok był fatalny, miał same oceny niedostateczne. Powtarzał tę klasę. Drugi raz jakoś mu się udało.
W drugiej klasie liceum Henryk ma dwie końcowe oceny niedostateczne: z polskiego i z matematyki. Dzięki egzaminowi poprawkowemu jakoś przechodzi do klasy trzeciej. Ale w trzeciej klasie znowu ma na koniec roku pały z polskiego i matematyki i nie jest dopuszczony do matury. Musi powtarzać całą klasę.
Na trzy lata liceum dwa razy powtarza rok.
– Jego mama płakała do mojej mamy: „On ciągle klepie, że chce iść na księdza, dlatego w tym ogólniaku mu robią trudności” – wspomina Kruszona. – To była szkoła dla esbeków, milicjantów, prokuratorów i dyrektorów bez szkół. Ta cała swołocz komunistyczna robiła maturę przyśpieszoną w półtora roku i potem już mieli dokument szkoły średniej. Henio Jankowski zobaczył, że wdepnął w środowisko os.
W protokole wychowawca stwierdza brak wiedzy, trudności z wysławianiem się i logicznym myśleniem. I dodaje, że niepowodzenia w nauce spowodowane są przeciążeniem pracą zawodową.
Bo Henryk, żeby ulżyć matce, przez kilka miesięcy biega jako goniec w Państwowym Zakładzie Dezynfekcji i Deratyzacji w Starogardzie Gdańskim. Ma wtedy siedemnaście lat. Potem, od kwietnia 1954 do lipca 1958 roku w wydziale finansowym Powiatowej Rady Narodowej zajmuje się egzekucją podatków.
Henryk nie lubi tej pracy, ale widzi, że na coś się może przydać. Ostrzega znajome rodziny o planowanej kontroli urzędu.
Bogdan Kruszona pamięta taką sytuację: późny wieczór, prawie noc, dobrze po dziesiątej, Henio puka do mieszkania jego rodziców i mówi: „Panie Kruszona, jutro o godzinie szóstej rano będzie pan miał kontrolę wydziału skarbowego, SB i milicji. Będą u pana szukać broni i złota”.
– Moja mama, co tam miała, zaniosła na piętro, do pani Pałkowskiej – wspomina Kruszona.
I rzeczywiście, następnego dnia o szóstej rano do jego mieszkania przyszło pięciu funkcjonariuszy, między innymi ze skarbówki. – Była rewizja, wszystko przewrócili. Nic nie znaleźli i poszli.
Ale po dwóch godzinach wrócili.
– Myśmy mieszkali na parterze, jeden z nich otworzył okno i mówi: „O, pistolet leży” – opowiada Kruszona. – I mojego ojca zaaresztowali, został pobity przez ubeków, dostał półtora roku więzienia.
Bogdan Kruszona zna jeszcze cztery inne rodziny, które Henryk ostrzegł o rewizji.
To prawdopodobnie podczas pracy w urzędzie skarbowym w Henryku dojrzewa przekonanie, że kontakty należy utrzymywać z każdym. W ten sposób nawet wróg może zrobić to, na czym nam zależy.
– Uchodził za człowieka, który umie wszystko załatwić w mieście – dodaje Tadeusz Kubiszewski. – Był osobą uprzywilejowaną, bo jak trzeba było coś załatwić, to dyrektor go wysyłał albo mówił nam: „Wyślijcie Jankowskiego”. Różne sprawy, czy w sklepie, czy produkty trudno dostępne, zawsze załatwiał.
W 1957 roku Jankowski zaczyna ostatnią klasę liceum, za drugim razem udaje mu się ją skończyć. Maturę zdaje dwa lata później niż rówieśnicy. Ma już wtedy dwadzieścia dwa lata.GEJ?
Decyduje się na studia w seminarium duchownym.
– Pani Jankowska ubolewała, że mógłby iść na inne studia, ale nie, on tylko na księdza – wspomina Kruszona.
– Seminarium w Pelplinie cieszyło się zawsze bardzo wysoką renomą naukową – opowiada Ryszard Szwoch. – Dostać się tam było dużo trudniej niż do Oliwy, gdzie seminarium powstało dopiero co.
Ale Henio do Pelplina się nie dostaje.
– Pani Jankowska skarżyła się mojej mamie, że proboszcz w parafii, gdzie Jankowski był ministrantem, nie dał mu należytej rekomendacji i dlatego nie został przyjęty. – Słyszał Kruszona.
We wrześniu 1958 roku Henryk postanawia więc wstąpić do seminarium duchownego w Gdańsku-Oliwie. Ma tu kolegę ze Starogardu – Mariana Łukaszewskiego. Jednak Marian po pierwszym roku rezygnuje z seminarium i żeni się. Wiele lat później odnajdujemy go w mieszkaniu w starogardzkim bloku, ale o Henryku Jankowskim nie chce mówić.
– O wszystkim możemy rozmawiać, tylko nie o nim – stwierdza bardzo stanowczo i nie dopuszcza w tej sprawie żadnych negocjacji.
Nie chce nawet powiedzieć dlaczego. Może kwestię tę wyjaśni późniejsza rozmowa księdza Witolda Bocka, wikarego Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, z siostrą bliźniaczką Henryka, Ireną? Kobieta poprosiła księdza Witolda o rozmowę przy okazji przygotowań jej syna do ślubu:
– Jankowski się wściekł, że to nie on ma błogosławić to małżeństwo – opowiada Bock. – Ja byłem zwykłym wikarym i się do tego nie rwałem, ale skoro parafianie przyszli spisać protokół przedmałżeński, to przystąpiłem do procedury jak gdyby nigdy nic. Sprawy wyglądały na głęboki konflikt w rodzinie, usłyszałem wiele rzeczy, o których nie chcę opowiadać, ale… W kontekście jej opowieści to ja zadałem pytanie: „Czy przed jego pójściem do seminarium wasza matka wiedziała, że Henryk jest homoseksualny?”. Odpowiedziała bez wahania: „Tak”.
Tłumaczenia z łaciny i przedmioty teoretyczne sprawiają mu spore problemy. Za to organizacja spotkań i wyjazdów – to jego żywioł. Gdy potrzebne są bilety na prom czy do opery – idzie się do kleryka Jankowskiego i kleryk przynosi.
– Wszyscy się zastanawiali, skąd miał kasę, a on jeszcze w seminarium oprowadzał po Gdańsku turystów – opowiada Mariusz Olchowik, późniejszy podopieczny księdza. – Głównie niemieckich.
Rektor Antoni Baciński go uwielbia, bo Henryk z wyprzedzeniem odczytuje jego potrzeby.
Ksiądz Bernard Zieliński, kolega z seminarium:
– Henio był bardzo otwarty, miał łatwy kontakt z ludźmi. Ze wszystkimi potrafił się dogadać.
Z kolei ksiądz profesor Antoni Misiaszek opowiada, że z setki kleryków przebywających za jego czasów w seminarium Jankowski był najbarwniejszą postacią:
„Był wytwornym klerykiem i seminaryjnym elegancikiem. Włosy elegancko zaczesane, wykrochmalona koszula, wypastowane buty i zawsze chodził w koronkowej komży, którą otrzymał od swojej kuzynki, notabene hafciarki. (…) Był człowiekiem, z którym można było porozmawiać i nie obrażał się o byle co. Zawsze wiedział, gdzie i kiedy być. Zaliczał się do ludzi sympatycznych i zabawnych”³.
Na dowód ksiądz przytacza opowieść, jak to kleryk Jankowski na pierwszym roku postanowił poprowadzić uroczystość upamiętniającą zmarłego papieża Piusa XII. Henryk sam zrobił dekoracje i podczas akademii zabrał się do czytania listów kondolencyjnych ze świata. „I od razu chwycił list od prezydenta Francji – Charles’a de Gaulle’a. Ale nie przeczytał po francusku »de Gola«, ale po polsku »de Gaulea«. Wszyscy w śmiech” – opowiada ksiądz Misiaszek⁴.
W czerwcu 1964 roku zbliża się pora święceń, a Jankowski wciąż nie ma zdanych egzaminów z kilku najważniejszych przedmiotów. Biskup gdański Edmund Nowicki się waha, czy Henryk w ogóle ma predyspozycje do bycia kapłanem. Wtedy interweniuje rektor Antoni Baciński. Przekonuje biskupa, żeby wyświęcił jego ulubionego kleryka. Jankowski zostaje księdzem, ale bez tytułu magistra.
Wiele lat później ksiądz Witold Bock spyta biskupa Gocłowskiego:
– Czy kiedy go wyświęcaliście, wiedzieliście, że on jest homoseksualistą?
– To były inne czasy – odpowiada wymijająco arcybiskup.ULUBIENI KLERYCY
Po ukończeniu seminarium Henryk zostaje skierowany do Bazyliki Mariackiej w Gdańsku. Proboszczem jest tu ksiądz Józef Zator-Przytocki, podpułkownik Armii Krajowej, po wojnie prześladowany i skazany przez władze komunistyczne na siedem lat więzienia. Jak twierdzi w swojej pracy doktorskiej ksiądz Sławomir Skoblik, opinia proboszcza na temat młodego księdza nie jest pochlebna⁵.
Po trzech latach posługi w bazylice Jankowski trafia do parafii pod wezwaniem Matki Bożej Bolesnej. Spędza tu tylko rok, bo już w 1967 roku zaczyna pomagać w parafii św. Barbary – w zaniedbanej wówczas, robotniczej dzielnicy Gdańska. W kwietniu 1968 roku zostaje tam wikariuszem.
– Kościół św. Barbary był bardzo zniszczony, tam nie było nic – mówi Halina Choroszewska, wtedy nastolatka. – W przedsionku był dach, a dalej były tylko mury.
– W środku był dziedziniec i na nim stały zrobione z dykty i drewna salki katechetyczne – dodaje Jerzy Górski, ministrant księdza. – I my w tych salkach żeśmy się uczyli religii.
Proboszcz parafii Edward Masewicz biega w roboczym ubraniu i gumiakach po dzielnicy i zwołuje ludzi do pomocy przy odbudowie świątyni. Mieszkańcy pobliskich ulic, w tym pan Cichy z Łąkowej, który pojawi się jeszcze parokrotnie w naszej opowieści, po pracy chodzą do kościoła i pomagają go odgruzowywać.
Ponieważ władza komunistyczna nie zamierza finansować inwestycji, ksiądz Jankowski szuka pomocy w Niemczech. Nawiązuje współpracę z Akcją Znaku Pokuty (Aktion Sühnezeichen Friedensdienste), której członkowie chcą zadośćuczynić krzywdom wyrządzonym podczas wojny przez hitlerowców. Na prośbę księdza diecezja magdeburska przysyła w prezencie trzy spiżowe dzwony do wieży kościoła. Do parafii przyjeżdża też niemiecka młodzież i pomaga w odbudowie.
Przy kościele nie ma plebanii, dlatego ksiądz Jankowski mieszka u parafian; między innymi u Stanisława Kowalskiego, kowala w stoczni. Kowalski ma żonę, trójkę dzieci i tylko dwa pokoje, ale przygarnia młodego księdza.
– Korzystał tam z łazienki, kąpał się – opowiada były ministrant księdza. – Spał w jednym pokoju z nimi.
W 1970 roku udaje się wyremontować plebanię i ksiądz się wyprowadza, ale dalej odwiedza Kowalskich.
– Przychodził na kolację, na śniadanie. Oni go traktowali jak domownika – dodaje.
Syn Kowalskiego, Jan, też służy do mszy u księdza Henryka. Po ukończeniu liceum idzie do seminarium, ale szybko zostaje z niego wyrzucony. Kowalscy jadą do biskupa Lecha Kaczmarka dowiedzieć się dlaczego.
– Biskup im powiedział, że alumn Kowalski nie może być księdzem, bo nosi złote okulary – wspomina ówczesny ministrant ze św. Brygidy. – Bo rzeczywiście dostał od księdza złote oprawki.
Jan wraca do domu, ale już po roku Jankowski pomaga mu się dostać do seminarium w Olsztynie. Chłopak kończy uczelnię i po święceniach zostaje wikarym w Lidzbarku Warmińskim. Jednak nie na długo.
– To jest typ naukowca. Mądrą książkę przeczytać, podyskutować. A tam go wsadzili w baranicę i kazali jechać po pijanych chłopach z kolędą. To było nie dla niego – tłumaczy nam ministrant.
Aby ratować powołanie swojego wychowanka, ksiądz Henryk załatwia Janowi przeniesienie do Niemiec, do diecezji Hildesheim, w której przebywa do dziś.
Drugim ulubionym ministrantem Jankowskiego w tamtych czasach jest Andrzej, kolega Jana ze szkolnej ławy. Ksiądz Henryk jest zapraszany do chłopca na urodziny i imieniny.
– Przystojny chłopak, miał taką trochę urodę włoską; śniadą cerę, czarne włosy – dodaje Jerzy Górski. – Był oczkiem w głowie mamy, zabiegała o jego wychowanie w wierze, mimo że ojciec był towarzyszem z krwi i kości.
Ojciec Andrzeja, wysokiej rangi oficer milicji, umiera młodo.
– Wtedy ksiądz prałat ich wspierał finansowo – przypomina sobie Marek Kurowski, kolega z dzielnicy, a przy tym brat Wojciecha Kurowskiego ps. Kura, o którym jeszcze będzie mowa.
Kilka lat później Andrzej też wstępuje do seminarium. Po święceniach zostaje wikarym w kościele św. Barbary, a potem przechodzi do księdza Jankowskiego do św. Brygidy. I tu, po latach posługi, postanawia całkowicie odmienić swoje życie:
– Zarwał sobie dziewczynę, młodą blondynkę, swoją uczennicę z lekcji religii ze szkoły średniej – słyszał Jerzy Górski.
Andrzej rzuca kapłaństwo i wyjeżdża do Herford w Niemczech. Gdy odnajdujemy go na Naszej Klasie, początkowo chętnie rozmawia, ale gdy dowiaduje się, że piszemy książkę o księdzu Jankowskim, milknie.
Były ksiądz mieszka tylko półtorej godziny jazdy samochodem od Hildesheim, miejscowości, w której posługuje Jan.
– Był takim bardziej starszym kolegą niż księdzem – opowiada o Jankowskim Jerzy Górski, który służył w kościele św. Barbary do mszy. – Był człowiekiem, do którego można było z każdym problemem przyjść i on nigdy nie odpowiadał, że nie ma czasu czy że to nie jego sprawa.
Halina Choroszewska, która chodziła do Jankowskiego na religię, zapamiętała, że ksiądz chciał, żeby msza trwała tyle co lekcja, czterdzieści pięć minut, bo potem wszyscy się nudzą. Dzieciom się to podobało.
– Ja mam wspomnienia sympatyczne – mówi dziś. – Chodziło się chętnie na tą religię.
Wikary Jankowski uwielbia młodych ludzi. Zabiera ich na wycieczki do Sopotu, organizuje zabawy sylwestrowe. Na jego lekcje religii chodzi też Marta, do dziś mieszkająca w Gdańsku przy ulicy Angielska Grobla. Aż tak lubi kapłana, że zaprasza go na swoje osiemnaste urodziny. Niestety, chory wikary nie pojawia się na imprezie, ale wysyła dwóch ministrantów, żeby przekazali od niego życzenia. Jednym z nich jest Marek Mężyk. Chłopak przychodzi na urodziny Marty, składa jej życzenia i… się zakochuje.
I tak dzięki Jankowskiemu Marta poznaje swego przyszłego męża. Potem ksiądz Jankowski udzieli im ślubu, ochrzci ich dzieci i wnuki.
– Nie opuścił żadnej osiemnastki, na wszystkich weselach zawsze był pierwszy do tańca z panną młodą – opowie później Marek Mężyk⁶.
Innej parze ksiądz kupi obrączki, żeby mogli się pobrać.
Dbałość o wygląd jest u niego niezmienna.
– Zawsze miał elegancko odprasowaną koszulę, odprasowany garnitur, spodnie na kancik. Buty wyczyszczone, wypastowane, aż się świeciły – wspomina Jerzy Górski. – Nawet jak żeśmy coś tutaj w kościele sprzątali, to on wszystko w rękawiczkach robił i delikatnie, żeby broń Boże się nie ubrudził.JAK BESTIA
W pobliżu kościoła św. Barbary, w starej kamienicy przy ulicy Łąkowej 62 mieszka koleżanka Andrzeja i Jana Kowalskiego z klasy, Basia Boroch.
– Ulica Łąkowa nigdy nie cieszyła się dobrą opinią, tam zawsze było sporo tak zwanego menelstwa – opowiada Jerzy Górski. – Mieszkali tam chłopcy, którzy kradli, trudna młodzież. Nieraz człowiek dostał bęcki od kolegów, którzy się tam bandami prowadzali.
Mama Basi jest sekretarką, a ojciec pracuje w stoczni. Dziewczyna ma dwójkę młodszego rodzeństwa – siostrę i brata Bogdana. Nie chodzi na religię, bo, jak sama potem wyzna, rodzice jej nie zapisali.
„Byłam ochrzczona, ale do pierwszej komunii nie przystąpiłam. Moja mama przechodziła z wiary katolickiej do świadków Jehowy, jak wiatr zawiał. W pewnym momencie nie wolno nam było chodzić do kościoła. Mimo to czasami chodziłam do św. Mikołaja, bo mi to dawało wewnętrzny spokój. Nie uczęszczałam na msze, nie cierpiałam księży”⁷.
Wiele lat później jej partner, Marek Kuligowski, doda: „Powiedziała, że nie była u pierwszej komunii świętej, bo miała takie doświadczenie z księdzem, że jako małe dziecko była molestowana”⁸.
– Jak myśmy szły do pierwszej komunii, to księdza Jankowskiego jeszcze w naszej parafii nie było – komentuje pani Teresa, jej koleżanka z podstawówki. – Więc jak mogła już być do niego zrażona?
Faktycznie, gdy rówieśnicy Barbary przystępują do pierwszej komunii w trzeciej klasie podstawówki, jest rok 1966. Księdza Jankowskiego jeszcze w św. Barbarze nie ma.
– Basia była naprawdę fajną dziewczyną, żywą, później nagle zagasła – przypomina sobie Marek Kurowski.
– Kiedy pan zauważył tę zmianę? – pytamy.
– Było takie zdziwienie dla mnie, że wszyscy przystępowaliśmy do pierwszej komunii, rozmawialiśmy o tym, kto co dostał w prezencie, a okazało się, że ona nie przystąpiła. Chyba wtedy.
W 1966 roku Basia ma dziesięć lat, jej ojciec pije.
„Był alkoholikiem, pracował w stoczni i tygodniami nie pokazywał się w domu. Widywałam go najczęściej pierwszego, gdy matka wysyłała mnie po pieniądze. Szukałam go pod bramą stoczni, po kochankach, knajpach, spelunach”⁹.
U matki dziewczyna też nie ma oparcia.
„Uważam, że pochodzę z patologicznej rodziny wcale nie z uwagi na ten jego alkoholizm. Przede wszystkim z powodu okrucieństwa mamy. Odkąd pamiętam, biła mnie za wszystko, co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Naczynia nie były pomyte na czas, siostra i brat nie odrobili lekcji… Zawsze ja byłam winna”. „Kazała mi kłaść się na tapczanie i biła pasem, dopóki się nie zsikałam. A jak się zsikałam, to dostawałam za to, że to zrobiłam”¹⁰.
W grudniu 2018 roku w „Dużym Formacie”, dodatku do „Gazety Wyborczej”, ukazuje się tekst Bożeny Aksamit, który wywołuje lawinę¹¹.
Barbara przywołuje w nim wydarzenia, które, według jej relacji, miały miejsce w latach 1968–1970, gdy Jankowski był wikarym w kościele, nomen omen, św. Barbary.
Z jej opowieści wynurza się kompletnie inny obraz księdza Henryka. Można wręcz odnieść wrażenie, że kobieta opowiada o innym kapłanie.
W reportażu dziennikarka barwnie opisuje świat małej Basi:
Dzieci z okolicznych domów bawią się na podwórku za kamienicą przy Łąkowej. Na trzepaku fikają koziołki. Dobrze widzą stamtąd drzwi kościoła znajdującego się po drugiej stronie ulicy, wtedy Elbląskiej, dzisiaj Długie Ogrody. Gdy tylko pokazuje się w nich wikary Henryk, dzieciaki krzyczą: „Uwaga! Jankowski idzie”. I rozpierzchają się na wszystkie strony.
Ale nie zawsze udaje im się uciec. Basię ksiądz molestuje z dziesięć albo i dwadzieścia razy. Jest jak bestia.
Pewnego dnia dziewczynka, uciekając, wbiega na strych. Chce wybiec drugim wejściem, ale drzwi są zamknięte. Ksiądz ją dopada, gdy szarpie się z klamką. Dotyka jej piersi, wkłada ręce w majtki. Mówi, że jej pokaże, co to znaczy od tyłu. Pokaże, co oznacza się spuścić. Jest obleśny. Ale Basia gumkę od majtek naciąga tak mocno, że aż trzyma ją w zębach. Nie udaje mu się jej nic zrobić.
Innym razem znowu ją dopada i próbuje dziewczynce otworzyć usta. Basia myśli, że jak jej wsadzi, to go ugryzie. Ale płoszy go zaniepokojona sąsiadka z pierwszego piętra, która krzyczy:
– Kto tutaj tak tarabani?!¹²
Ksiądz odpowiada, że sprawdza tylko, dlaczego dzieci nie chodzą na religię. Basia jest uratowana.
Jeszcze innym razem, gdy ksiądz zbliża się do kamienicy, młodsze dzieci uciekają do piwnicy. Chowa się tam też mały braciszek Basi, Boguś. Dziewczynka biegnie za nim. Jankowski wpada do wąskiego korytarza, rozdziela rodzeństwo i zaczyna się onanizować. Popycha Basię na ścianę i spuszcza się jej na sukienkę. Boguś wtedy mówi:
– Jak dorosnę, to go zabiję.
Brat Basi opowiada też siostrze, że ksiądz próbował wsadzić innemu chłopczykowi z sąsiedztwa – Jankowi.
Dziś Boguś już nie żyje, więc nie zapytamy go, czy to prawda.
Zgodnie z relacją Barbary ksiądz Jankowski wciąż nie ma dość. Dziewczynka ma problemy z grasicą, lekarze znajdują u niej guz między sercem a kręgosłupem. Po operacji zostaje jej 140 szwów i igła chirurgiczna w opłucnej. Mimo to, gdy wraca ze szpitala, ksiądz kolejny raz ją dopada. Basia nie może uciekać, bo igła przebiłaby opłucną. Ze strachu mdleje.
Potem Jankowski zaczepia ją, prosi, żeby się spotkali gdzieś „na zewnątrz”. Basia się nie zgadza. Po kolejnej odmowie ksiądz przyczaja się na klatce. Gdy dziewczynka rano wychodzi z domu i zamyka drzwi, wikary łapie ją od tyłu i wpycha do mieszkania. Ona jednak zaczyna tak głośno płakać, że w końcu ksiądz jej nie gwałci, tylko znowu brudzi spermą jej ubranie.
Jej płacz słyszy sąsiadka z naprzeciwka. Basia wpuszcza ją do mieszkania.
– Kto to zrobił? – pyta sąsiadka.
– Jankowski – mówi Basia.
– Ale przecież on już dawno nie pracuje w kościele obok.
– Ale przed chwilą tu był, niech pani zobaczy, jak ja z tyłu wyglądam.
Być może sąsiadka idzie wtedy na skargę do kościoła, bo od tego czasu Basia Jankowskiego na ulicy Łąkowej nie widuje.
Ale to nie wszystko. Barbara opowiada też Bożenie Aksamit, że dwie dziewczynki, jej koleżanki, były z księdzem Jankowskim w ciąży. Jedna z nich, szesnastoletnia Ewa, mieszkała w domu z czerwonej cegły stojącym obok jej kamienicy.
Te zdarzenia wciąż stoją przed oczami Barbary jak żywe.
Pewnego dnia Ewa powiedziała ojcu, że jest w ciąży z księdzem, ale ten tylko ją zbił. Wtedy dziewczynka wyskoczyła z okna. Basia widziała ją, jak leżała na trawniku nakryta kocem w kwiaty.
Ewa zostawiła list: „Nie będę miała dziecka Jankowskiego. Może teraz uwierzycie, że zostałam zgwałcona”.
Inna koleżanka Barbary miała zajść w ciążę z Jankowskim jako piętnastolatka. Jej matka nie uwierzyła, że dziewczynka została zgwałcona przez księdza, i nie pozwoliła jej usunąć ciąży. Gdy Barbara spotkała ją w latach osiemdziesiątych, dawna koleżanka szła z chłopcem, który wyglądał jak klon Henryka. Basię przeszły ciarki.
Niedługo po emisji reportażu Bożeny Aksamit pomnik księdza Henryka spada na gumowe opony. Nikt nie sprawdza, czy Barbara Borowiecka mówi prawdę.
My postanawiamy to zrobić.DOBRO PRL
Jest lato 2019 roku. Siedzimy w kawiarni na tyłach kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie z Mariuszem Olchowikiem, późniejszym współpracownikiem księdza.
Olchowik opowiada, jak pewnego dnia oglądali z księdzem album o PRL-u. W części poświęconej studenckiej rewolcie z marca 1968 roku Jankowski pokazał swoje zdjęcie. Stał na dachu jakiegoś pojazdu, w tle warszawska ulica.
– W 1968 roku ksiądz był wysyłany do Warszawy w celu uspokojenia nastrojów młodzieży – opowiada Olchowik. – Jechał na platformie ustawionej na dachu autobusu, z mikrofonem.
Olchowik twierdzi, że ksiądz Jankowski miał zatrzymać marsz studentów, który chciał iść pod KC PZPR w Warszawie, aby go podpalić.
– Jak byłem młody, zawsze mnie zastanawiało, dlaczego władze poprosiły, żeby do Warszawy przyjechał jakiś prowincjonalny ksiądz – dodaje współpracownik księdza. – Ale on mi wiele razy to opisywał. Mówił, jakimi ulicami jechał, i opowiadał, że chodziło o to, żeby studenci nie poszli pod gmach KC.
Kilkanaście dni później, 1 kwietnia 1968 roku Jankowski zostaje wikarym w kościele św. Barbary, a już w maju tego roku gdańska kuria informuje lokalne władze państwowe, że zamierza mianować go proboszczem parafii św. Brygidy.
Urząd ds. Wyznań jest początkowo niechętny. W notatce ze stycznia 1970 roku czytamy: „Biorąc pod uwagę całokształt postawy i działalności ks. Jankowskiego Henryka, a szczególnie jego aktywność oraz swoisty sposób bycia, zachodzi obawa, że mianowanie go na parafię miejską, będącą w trakcie organizacji, może wpłynąć ujemnie na jego pracę”¹³.
Jednak miesiąc później urząd już nie zgłasza zastrzeżeń i w marcu ksiądz zostaje proboszczem parafii św. Brygidy. Ogłasza:
„Ślubuję uroczyście dochować wierności PRL, przestrzegać jej porządku prawnego i nie przedsiębrać niczego, co mogłoby zagrażać dobru PRL”.
Barbara Borowiecka twierdzi, że został do kościoła św. Brygidy przeniesiony za karę, gdy jego zwierzchnicy dowiedzieli się, że molestuje dzieci.
– Co to za przeniesienie, tam jest przecież tylko kilometr pomiędzy tymi kościołami – obrusza się Mariusz Olchowik, późniejszy współpracownik księdza. – Był w tym samym miejscu, mijał tych samych ludzi. To jest absurd!
Zresztą powierzenie funkcji proboszcza trzydziestoczteroletniemu wikaremu trudno uznać za karę.
– Ksiądz dostał tę parafię w nagrodę, bo służby i Kościół traktowały go jako pewną osobę – twierdzi Olchowik.
Podczas strajków z grudnia 1970 roku na Wybrzeżu, które pochłonęły 45 ofiar śmiertelnych, a tysiące osób było rannych i aresztowanych, Jankowski dobija kolejnego targu.
„Rok siedemdziesiąty sprawił, że po dramacie tego dnia, jakim był dla Gdańska 16 grudnia, w następnym dniu władza poprosiła mnie, żebym – mając ogromny wpływ na młodzież – sprawił, by nastał spokój. Powiedzieli, że oni też mogą coś dobrego zrobić dla mnie”¹⁴.
W zamian za tonowanie nastrojów młodych ludzi proboszcz prosi władze o wydanie decyzji o odbudowie kościoła św. Brygidy. I tego samego dnia ją otrzymuje.
Andrzej Kołodziej, przywódca strajku w Gdyni, wspomina:
– Miał takie kazanie w kościele garnizonowym w Sopocie, na Monciaku. Mówił, że strajki 1970 roku to była działalność antypaństwowa. Za to władze przychylnie na niego patrzyły.
W piątą rocznicę masakry na Wybrzeżu Aleksander Hall na murze widzi ulotkę. Ma kształt tradycyjnej klepsydry, ale informuje o mszy w rocznicę Grudnia w kościele św. Brygidy. Dzięki pomysłowej formie dłużej powisi na murach.
Hall idzie na mszę. W ciemny grudniowy wieczór kościół jest pełen wiernych. Są stoczniowcy, jest sztandar.
– Oczywiście oczekiwałem, że ksiądz powie coś mocnego, poruszającego. Ale kazanie księdza było absolutnie wymijające. Nic, co by stanowiło jakiś impuls. Ksiądz Jankowski robił wtedy wrażenie człowieka, który jest bardzo daleki od tych spraw politycznych i opozycyjnych.DŻUNGLA
Św. Brygida to w 1970 roku ruiny, bo pod koniec wojny kościół spaliły wojska radzieckie.
– W środku była dżungla – opowiada Jerzy Hall, opozycjonista, brat Aleksandra. – Dosłownie dżungla amazońska, bo dachu nie było. Między murami były wysokie temperatury i roślinność tam buszowała. Puszcza w środku miasta.
– Sklepienie było całkiem zburzone, z nawy głównej widać było gwiazdy – potwierdza Jerzy Górski.
Chłopcy z okolicznych domów szukają tam złota i pewnego dnia podczas prac odkrywkowych odkrywają tajemnicze schody. W 2011 roku proboszcz Ludwik Kowalski odkopie je do końca i dotrze do pochodzącej z czasów krzyżackich kaplicy Pokutnic wypełnionej szczątkami co najmniej kilkudziesięciu osób.
Gdy chłopcom nudzą się prace naziemne, forsują drzwiczki prowadzące do wieży i wspinają się na mury, biegają po gzymsach. Kiedyś jeden z nich spada z górnego sklepienia na dół, ale szczęśliwie ląduje na krzakach.
Obok kościoła jest duże boisko, na którym grają w gałę . Turnieje dzikich drużyn oglądają tłumy.
– No i któregoś razu ksiądz Jankowski, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że on się tak nazywa, przychodzi do nas i mówi, że tutaj będzie parafia – opowiada Jerzy Hall. – Czy ktoś by nie chciał pomóc w odgruzowywaniu.
Jurek ma wtedy czternaście lat, zgłasza się na ochotnika. Ksiądz powierza mu tajną misję znalezienia innych pomocników.
– Nasz tata trzymał samochód, skodę 1000 MB, w tych gruzach i jak się dowiedział, że będzie tam kościół, to był tym faktem bardzo zniesmaczony – wspomina.
Jankowski ściąga też kilkunastu ministrantów z parafii św. Barbary. Mają przeszkolić do posługi w kościele chłopców z Brygidy.
– To nie było w formie rozkazu, tylko takiej przyjacielskiej prośby – wspomina jeden z nich, Jerzy Górski. – Było hasło: „Słuchajcie, chłopaki, mam tam tyle roboty, nie ma pieniędzy, nie ma mi kto pomóc, byście przyszyli tam na godzinkę, dwie…”. I przychodziliśmy.
Akcja się rozkręca. Każdego dnia na budowę przychodzi kilkudziesięciu chłopców. Ksiądz zatrudnia brygadzistę, który nimi zawiaduje.
– Część tych podwórkowych zawadiaków liczyło na jakąś gratyfikację, a ksiądz Jankowski miał taki zwyczaj, że po każdym dniu pracy rozdawał obrazki święte – opowiada Hall. – I ci koledzy mówią: „Słuchaj, Jurek, idź do księdza, bo my chcemy forsę”.
Jurek idzie do księdza, a ten: „To jest praca dla wolontariuszy”.
– Po raz pierwszy wtedy usłyszałem taki wyraz, musiałem sprawdzić w słowniku wyrazów obcych, co oznacza – wspomina Hall. – Reakcja moich kolegów była niezbyt elegancka, jak się dowiedzieli.
Część chłopców rezygnuje, ale kilkunastu zamiast kopać piłkę przychodzi i czyści cegły albo sprząta zaplecze kościoła. Czasem od Józefa Pellowskiego, który ma piekarnię w pobliżu, wpadnie im coś na ząb.
– Jak kończyliśmy, to ksiądz kupował u starego Pellowskiego takie bułki amerykanki po złotówce, z dużą ilością lukru – wspomina Górski. – Kupił dziesięć takich bułek, zapłacił, wszyscy szczęśliwi wracali do domu. Brudni, ale zadowoleni.
Ministranci pamiętają pierwszą mszę, którą ksiądz odprawia w ruinach zakrystii w wigilię 1970 roku. Jest tylu wiernych, że się szpilki nie da wcisnąć. Wszyscy stoją pod parasolami: „Pod rusztowaniami woda się lała, a ja odprawiałem”¹⁵ – wspomni ksiądz po latach.
Wspierana przez młodych wolontariuszy budowa kościoła rusza z kopyta. Kaplica rośnie z dnia na dzień, mimo że materiały budowlane są praktycznie niedostępne, a w sklepach stoi tylko ocet. Cegły, cement i stal na konstrukcję dachu ksiądz zdobywa po wizycie u premiera Piotra Jaroszewicza w przeddzień sylwestra 1970 roku.
„I stało się tak, jak chciałem, bo w ciągu następnych czternastu dni roku 1971 (to było w styczniu) zaczęły napływać transporty materiałów budowlanych z różnych stron. Tak że premier przychylił się do tej decyzji” – wspominał proboszcz¹⁶.
Kilka zdań niżej w cytowanej książce Jankowski twierdzi, jakby kłócąc się z samym sobą, że kościół był odbudowany bez pomocy państwa, wyłącznie z ofiar wiernych i pracy rąk ludzi.
Opozycyjny adwokat dodaje:
– Jankowski chodził po kolędzie z pustymi kopertami i rozdawał. Potem zbierał pełne.
Proboszcz szybko pozyskuje wszystkie zgody, ma świetne kontakty z komitetem wojewódzkim PZPR.
Pierwszym sekretarzem partii w Gdańsku jest wtedy Tadeusz Bejm.
– Ksiądz mówił: „Jurek, jadę do Bejma, muszę cegły i cement załatwić. Chodź, załadujesz mi wędzone węgorze do bagażnika” – opowiada Jerzy Hall.
Pomoc finansowa płynie też z zagranicy, z niemieckiego Caritasu. Niemcy przyjeżdżają całymi grupami, nie tylko katolicy, również protestanci. Pomagają biskupi z Magdeburga i innych niemieckich miast, w których żyją i działają tzw. wypędzeni gdańszczanie.
W sierpniu 1973 roku ppłk Aleksander Świerczyński, naczelnik Wydziału IV Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku notuje, że Jankowski często wyjeżdża do NRD, gdzie prawdopodobnie spotyka się z Niemcami z RFN, a niemieccy księża i katolicy świeccy przyjeżdżają do parafii św. Brygidy.
Dwa razy w miesiącu marki na odbudowę kościoła przemyca przez granicę Marek Mężyk.
– Zdejmowałem z kierownicy emblemat mercedesa i wkładałem tam zwitki marek – wspominał mężczyzna. – Resztę chowałem w bezpiecznych miejscach. Nigdy mnie nie złapano¹⁷.
W maju 1971 roku ksiądz zatrudnia Mężyka, wtedy już absolwenta technikum budowlanego, jako murarza przy odbudowie. Już wkrótce były uczeń księdza staje się głównym wykonawcą remontu świątyni św. Brygidy. Odtwarza niezwykle skomplikowane sklepienie kryształowe nad ołtarzem, buduje ceglane ściany, na których prałat będzie zawieszał żelazne okucia i kraty, mosiężne tablice, a potem nowoczesne rzeźby i instalacje przestrzenne.
Potem Mężyk zostanie konserwatorem św. Brygidy, osobistym kierowcą, a nawet kucharzem Jankowskiego.
Ministrantami Jankowskiego są wówczas pięcioletni Paweł Adamowicz i jego straszy brat Piotr, którzy mieszkają w pobliżu.
– To był rodzaj wspólnoty, wszyscy wszystko o sobie wiedzieli: czyj ojciec pije, kogo tłucze – opowiada Jerzy Hall. – Mieliśmy po czternaście, piętnaście lat, ale nie byliśmy aż tak naiwni, jak by się mogło wydawać. Wiedzieliśmy, że po sąsiedzku pokój wynajmuje pan Stasiu, który zaprasza młodych chłopców na alkohol i nie tylko. Nie potrafiliśmy tego nazwać, ale że coś takiego istnieje, wiedzieliśmy.
– Ksiądz nikogo nie obłapywał, do nikogo się nie przytulał, z nikim się nie umawiał na prywatne spotkania. Nie całował chłopaków w usta – dodaje Jerzy Górski. – Czasami gdzieś kogoś złapał za ucho, jak chciał mu burę dać, i mówił: „Ty łobuzie jeden!”. I tak to się kończyło.
– Absolutnie nie zaobserwowałem żadnego niepokojącego stosunku księdza do tych chłopców – mówi Jerzy Hall. – A każdego dnia w trakcie tego odgruzowywania, a potem na budowie kilka godzin dziennie spędzałem.
Ministrantami księdza są wtedy też rówieśnik Pawła Adamowicza Andrzej Sagan i jego brat Krzysztof.
– Ja mogę z całą świadomością powiedzieć, że nie było żadnych niepokojących sygnałów – stwierdza Andrzej. – Często jako młody człowiek towarzyszyłem prałatowi w różnych wyjazdach w Polsce, a potem jak byłem trochę straszy, to i za granicą, przebywałem z nim w jednym pokoju i mogę powiedzieć, że nigdy nie spotkałem się z żadnym sygnałem, który by potwierdził tezę o jakichkolwiek ciągotach. Ja żadnych oznak jakichkolwiek ciągot nie zaobserwowałem.
Krzysztof zostanie potem księdzem, a Andrzej ożeni się z córką siostry Henryka – Urszuli.NIŻEJ NIE UPADNIE
Późniejsze losy Basi Boroch, po mężu Borowieckiej, poznajemy z relacji opowiedzianej innej dziennikarce, Joannie Podsadeckiej¹⁸. Są pasmem traum.
W klasie maturalnej Barbara postanawia wyjść za mąż, ale na ślub nie zgadza się jej matka. Kobieta zmienia zdanie, gdy dowiaduje się, że córka jest w czwartym miesiącu ciąży. Matka proponuje jej wizytę u swojego ginekologa. Szczęśliwa Basia jedzie na wizytę.
W gabinecie żona lekarza przypina Barbarze nogi i ręce klamrami do fotela. Basia słyszy słowa matki, żeby ginekolog zrobił zabieg bez znieczulenia.
– Wtedy ten człowiek zaczął na żywo usuwać mi ciążę! Pokazywał fragmenty płodu i powtarzał: „Zobacz, matki należy słuchać” – opowiada Borowiecka¹⁹.
Basia mdleje z bólu. Gdy lekarz i jego żona biorą ją pod ręce, matka mówi:
– Puśćcie ją, nie upadnie niżej niż podłoga.
Nie chce podać córce tabletki przeciwbólowej. Basia na czworakach wczołguje się do mieszkania.
Potem zachodzi w kolejną ciążę, z Wojtkiem. Gdy matka się o tym dowiaduje, mówi chłopakowi, że to nie on jest ojcem dziecka. Podaje mu numer faceta, który, jej zdaniem, nim jest. Wojtek bezkrytycznie wierzy podstawionemu przez matkę mężczyźnie i odchodzi od Barbary. Sześć miesięcy później Basia traci ciążę na szpitalnym korytarzu.
Jest bliska popełnienia samobójstwa.
Ale kilka lat później w Sopocie poznaje Australijczyka, z którym wyjeżdża do Melbourne. Rodzi się jej córka Amanda. Mąż, nieświadomy cierpień, jakich Baśka doznała od matki, ściąga ją z Polski do Australii. W dodatku wkrótce zdradza Barbarę. Rozstają się.
Potem Borowiecka poznaje Greka. Gdy rodzi się ich córka Eleonora, Grek staje się potwornie zazdrosny. Pewnego dnia rzuca się na Basię i zaczyna ją dusić. Kobiecie cudem udaje się wezwać policję.
Kolejny partner Barbary umawia się na randki przez internet z kobietami i mężczyznami. W dodatku wysyła pod różne numery zdjęcia swoich genitaliów i fotografie, na których jest z innym mężczyzną. Gdy Borowiecka wykleja powiększonymi zdjęciami szafki w kuchni, partner proponuje, żeby współżyli z innymi ludźmi. Basia każe mu się wyprowadzić.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Barbara Borowiecka przyjeżdża z córkami do Polski. Idą do parku oliwskiego, w którym spotykała się z Wojciechem, swoją pierwszą miłością. I oto, na ich ulubionej ławce, widzi Wojtka! Mężczyzna w dodatku w tym samym momencie myśli o Basi.
Zakochują się w sobie na nowo, ale okazuje się, że Wojtek jest alkoholikiem. Idzie na odwyk, pobierają się i wyjeżdżają do Australii. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wracają do Polski, otwierają sklep z obrazami Barbary. Dodatkowo Borowiecka uczy angielskiego w trójmiejskich szkołach.
W 2000 roku okazuje się, że kobieta ma czerniaka i około trzydziestu procent szans na przeżycie. Wycinają jej siedem węzłów chłonnych. Z biletem kupionym dzięki pomocy znajomego wyjeżdża do Australii, gdzie uczy w szkole dla Aborygenów. Jej córki zostają w Polsce z Wojtkiem, który w międzyczasie wraca do nałogu.
Barbara tęskni za rodziną, ale nie ma pieniędzy, żeby sprowadzić ją do Australii. Poza tym pojawiają się przerzuty, kobieta przechodzi kolejne operacje. Na życie zarabia, malując drewniane naczynka. Na targu musi być o trzeciej rano, żeby zająć sobie miejsce. Ponieważ nie ma samochodu, z domu wychodzi o dziewiątej wieczorem poprzedniego dnia i idzie 28 kilometrów pieszo.
Tymczasem w Polsce Wojtek pije coraz bardziej. Łyka wszystko, co zawiera alkohol, nawet perfumy. Wkrótce okazuje się, że ma guza trzustki i umiera.
Jakiś czas później Barbara poznaje w Australii Marka Kuligowskiego, który po śmierci żony organizuje pobyt w tym kraju księdza Jana Kaczkowskiego. Basia sprzedaje pączki, które Marek zamawia na spotkania z księdzem. Przy okazji kobieta opowiada duchownemu o swoich traumatycznych przeżyciach.
Poznaje się też bliżej z Markiem.
We wrześniu 2015 roku Kuligowski kupuje Barbarze bilet do Polski. Kilka miesięcy później oprowadzają po starówce w Gdańsku znajomych z Australii. Podchodzą do kościoła św. Brygidy, Barbara widzi pomnik księdza Jankowskiego. Nagle blednie i zaczyna się trząść. W domu po raz pierwszy opowiada swojemu partnerowi, co przeżyła w dzieciństwie.
Potem opowiada wszystko reporterce „Gazety Wyborczej”, Bożenie Aksamit.