- W empik go
Uroda życia - ebook
Uroda życia - ebook
Odkrywanie swoich korzeni może przynieść ulgę, ale też wywrócić nasze życie do góry nogami. Piotr Rozłucki został wychowany przez stryja w duchu wierności caratowi. Swoje życie postanowił poświęcić służbie Rosji, zostając oficerem rosyjskiej armii. Wszystko zmienia się, gdy poznaje historię swojej rodziny. Jego ojciec był Polakiem, który ponad wszystko kochał ojczyznę. Zginął walcząc w powstaniu styczniowym. Piotr odkrywając swoje polskie korzenie, postanawia zmienić swoje dotychczasowe życie i wrócić do tradycji przodków. Pozostaje jednak uczucie, którym darzy piękną Rosjankę. Wybór, którego musi dokonać nie będzie łatwy...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2645-8 |
Rozmiar pliku: | 517 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zupełna cisza zaległa korytarze. Najlżejszy szmer nie dochodził z sal. Nie słychać było turkotu, a jednak czuli to wszyscy, że w tej właśnie chwili zbliżają się karety, że zajeżdżają z Zabałkańskiego Prospektu przed przedsionek.
Pewien profesor mało znany słuchaczom najstarszego półrocza, jeden z sześciu ober-oficerów, wykładający na kursie młodszym, junkierskim pierwsze zasady fortyfikacyi, wbiegł do sali na palcach i w istnym popłochu pozamykał własnoręcznie cztery jej okna. Uczynił to z pośpiechem i taką na obliczu bladością, jakby ta czynność zabezpieczyć miała zgromadzonych od jakiegoś groźnego niebezpieczeństwa. Przesunął się przed ławkami, wykonał ręką nieokreślony, niemal kabalistyczny znak. Znikł, jak cień. Przez chwilę słychać było ostrożny podźwięk jego ostróg, najbardziej odpowiedni, specyalny środek do potrącenia naprężonych nerwów.
Długa, najzupełniejsza cisza…
Piotr Rozłucki siedział w swej ławce wyprostowany, znieruchomiały, zamieniony niemal na spiż, niby jedna ze składowych części nowoczesnej działobitni, któremi miał wyładowaną głowę. Oczy jego spoczywały na taflach posadzki, na deseniu wywoskowanego drzewa. Kiedy wreszcie podniósł oczy, uczynił to niechętnie, prawie przemocą. Za przymkniętemi dopiero co oknami, w miękiej wilgotności powietrza, wyspowiadanego przez szept wiosennego deszczu z miejskich czadów, tkwiły dalekie, nie wiadomo z jakich pniów wyrosłe wielolistne gałęzie kasztanów ze stożkowatemi kwiatami, jakby objęcia pachnące z tajemnic dalekiego świata ku tym oknom wyciągnięte.
Piotr Rozłucki powrócił coprędzej oczyma i myślą z tej krótkiej wyprawy za mury. Poczuł w sobie wstyd za tę słabość upadku wyłamania się z wojskowej dyscypliny. Wrócił do szeregu. Ujrzał się znowu pośród kolegów, wbity między nich należycie, jak sztacheta w przęsło. Niezłomnością woli zapanował nad wszelkiem wzruszeniem jakiejkolwiek natury.
Daleko — znajomy na dole gmachu szczęk wielkich drzwi. Głuche głosy. Odległe kroki na marmurowych schodach. Nieokreślony gwar w górnym korytarzu. Odgłos stąpania wielu osób.
Serca oficerów zamarły. Rozum przedzierzgnął się w jasną świadomość. Wola osadziła się w pełni. Mięśnie rąk i nóg u wszystkich wraz stały się jednią podwładną.
Komendant bateryi, sztab-oficer inspektor w pełnej formie, z żelaznym na twarzy marsem wszedł niepostrzeżenie do sali. — Objął „kurs“ błyskawicą źrenicy i wyprostowany, twarzą zwrócony w stronę korytarza stanął u drzwi. W mgnieniu oka zespół młodych podporuczników, składający kurs najwyższy, powstał z miejsc, jak jeden człowiek.
Wszedł do sali powolnym, zlekka ociężałym krokiem wielki książę — protektor. Bardzo wysoki, chudy, nieco już szpakowaty mężczyzna, o twarzy niewesołej, ściągłej. Niewielka, klinowata broda jego siwiała, równie jak gładko przyczesane włosy.
Pozdrowił młodzieńców zcicha znanem żołnierskiem powitaniem. Odpowiedzieli jak jeden, skandując w sposób przepisany frazes z przepisanem uniesieniem. Książę skierował kroki ku katedrze, zasłanej wspaniałym dywanem. Z dyskretną elegancyą zasiadł na krześle pod portretem panującego monarchy. Obok, z obudwu stron, jakgdyby wykonywując formułę skomplikowanego tańca, umieścili się generałowie świty — generał-feldzeig-majster, generał inspektor artyleryi, pomocnik, inspektorowie zarządu artyleryi i inni. Cała ta, pusta przed chwilą połać sali zajaśniała nagle od paradnych szlif, aksamitnych kołnierzów, ponsowych lampasów, akselbantów, wielobarwnych szarf, orderów, gwiazd, wstęg, łysin i wypomadowanych czupryn.
Przyciszony dźwięk ustawianych szabel i umyślnie zagłuszany brzęk ostróg rozpłynął się znowu w milczenie. Surowe oczy generałów mierzyły niepobłażliwie głęboką salę, w której zasiadło czterdziestu paru abituryentów. Młodzi oficerowie oczyma skamieniałemi z subordynacyi mierzyli generałów. Nadewszystko jednak ośmielali się podnosić oczy na twarz wielkiego księcia, doświadczając należytej radości. Widzieli go po raz pierwszy. Na jego obliczu malowało się znudzenie, zamaskowane przymusową uprzejmością. Cała postać była jakby okuta przez powszechną subordynacyę. Zwrócił głowę z ugłaskaną przez obowiązek i łaskawą odrazą w stronę inspektora Akademii Michajłowskiej i wśród głębokiej ciszy zapytał o stan egzaminów. Sztab-oficer inspektor, wyprostowany niby struna jakowegoś wielkiego instrumentu, wyraźnie, jasno, zcicha wygrał ku czci jego cesarskiej wysokości pokorne _recitativo_, iż egzaminy na najwyższym, „praktycznym“ kursie z hippologii, z wojennej i artyleryjskiej administracyi, z teoretycznej i materyalnej artyleryi, z prawoznawstwa, chemii organicznej, tudzież znawstwa materyałów wybuchowych, z fortyfikacyi, taktyki, fizyki i rachunku różniczkowego — już się odbyły. Pozostał właśnie egzamin zasadniczy z historyi ojczystej. Wielki książę wyraził życzenie wysłuchania odpowiedzi tego i owego z wychowańców zakładu na pytania, które im sam zada. Inspektor podsunął mu natychmiast listę oficerów, kończących akademię. Wielki książę schylił się nad tą listą i wśród tajnego łoskotu serc kilkudziesięciu młodzieńców deliberował. Nareszcie wypowiedział nazwisko: — Prochorow.
Ów Prochorow wstał i wyszedł z głębi sali na nogach, których dygotkę pokrywał nienaturalną sztywnością. Znalazł się niespodziewanie w obliczu wszystkich, jak złoczyńca wyprowadzony na szafot. Tu z pociechą usłyszał banalne zapytanie o formułę prochu bezdymnego, wyrecytował ją wraz z przeciętnem objaśnieniem o właściwościach chemicznych, fizycznych i balistycznych tego prochu, wspomniał o jego taktycznych i ekonomicznych zaletach. Ośmielony łaskawem spojrzeniem dodał kilka uwag o rodzajach prochów nitroglicerynowych — i przedziwnie zadowolony wrócił na swe miejsce z wdzięczną radością w oczach, w ustach, w ruchach, a nawet, zdawało się, z radością w połysku butów.
W tym czasie i w ciągu posłuchania, udzielonego następnemu koledze, Wasiliewowi, który mówił o teoryi celowania pojedyńczem działem, tudzież działobitnią, o celowaniu według znaku odchyleń i krzywej Persena, — Piotr Rozłucki stłumił zupełnie pewne zaniepokojenie poprzednie. Pracował nad sobą duchowo z niezwykłem opanowaniem wszelkiego wzruszenia. Wiedział dobrze, że wcześniej czy później zostanie powołany na środek. Z całej mocy duszy i ciała przygotowywał się do tego wystąpienia. Był chlubą szkoły artyleryi, złotym jej elewem. Nie darmo przecie, jako piętnastoletni prymus przeszedł tutaj ze szkoły kadetów, — odbył swój tryumfalny pochód z najwyższemi odznaczeniami przez cały dział junkierski, jako feuerwerker i porte-épée junker, — zdał na teoretyczny i zaliczony do pierwszej kategoryi na egzaminie, w randze podporucznika, przeszedł na kurs najwyższy, czyli praktyczny, i nie dał się nikomu pod żadnym względem prześcignąć... Teraz miał ukoronować pracę całego swego młodego życia efektownem odznaczeniem, jakimś „pomysłem Suworowa“. To też, patrząc z niczem niepowstrzymaną uwagą na deski podłogi, badał swą drogę do tej katedry i przewidywał wszystko, co się stać może. Mierzył tedy każdy swój krok, obmyślał każdy ruch, rozważył ukłon, przybrał w wyobraźni niezbędny i najbardziej celowy wyraz twarzy. Praca ta była szybka, stanowcza i nieodwołalnie trafna.
Podniósł nieulękły wzrok na wielkiego księcia i wpatrywał się w jego twarz długo i spokojnie. Zgłębiał w tej krótkiej chwili tego człowieka, jak zagadnienie o jednej z owych tajemniczych sił wojny, o których tyle się w ciągu swego życia uczył i zawsze „matematycznie marzył“. Ale zagadnienie oblicza wielkiego księcia było trudne, nad siły rozumu „genialnego“ podporucznika, niepojęte. Rozłucki zarył się w nie całem dwudziestoczteroletniem objęciem, które forsowna ścisła nauka poddała tak wszechstronnemu ćwiczeniu, dyscyplinie i wyostrzyła tak dalece, że się zamieniło niemal na zuchwałe jasnowidztwo. Patrzał oczyma młodego matematyka, którego nauki wojskowe pchnęły na szczyty marzeń o sławie, w tego człowieka posiadającego już wszystko, którego posiadanie wszystkiego napawało jedynie wyniosłem, dyskretnie schowanem znudzeniem. Uwielbiał tę flegmę wielkoksiążęcą, wobec której jego wewnętrzna praca, naprężenie surowych sił i świadomych władz duszy — wydawało mu się ordynarnym zapałem, — ale jednocześnie wrzał od głębokiej a poskromionej pasyi. W pewnej chwili ta właśnie surowa pasya dosięgła szczytu, podniosła się ponad wszystko, niby lawa sięgająca wylotu krateru. Zdobyć i pokonać tego człowieka, stanąć nad nim i nakazać mu zachwyt dla siebie! Za wszelką cenę! To się stać musi!
Przymknął oczy i od jednego zamachu woli postanowił:
— Jeżeli się potknę, jeżeli chybię — wówczas — co wówczas? Co pocznę?
Po chwili:
— Z błahego powodu uderzę w twarz von Dahla, jutro stanę do pojedynku i dam się zabić.
Poczem był już spokojny, wesoły i prostodusznie naiwny. Czekał. Komedya egzaminowania poszczególnych oficerków przez poszczególnych generałów, którym rozwiązanie ścisłe zadawanych pytań poniekąd już wyparowało z łysin i spod uczernionych fryzur, — ciągnęła się jeszcze.
W pewnej chwili sztab-oficer inspektor nachylił się czołobitnie do wielkiego egzaminatora i wyjaśnił mu uniżenie jakiś szczegół. Wielki książę przyzwolił skinieniem powiek. Generałowie świty niepostrzeżenie odsapnęli. Generał dyrektor zaanonsował:
— Na polecenie jego cesarskiej wysokości przystępujemy do egzaminu z historyi ojczystej.
Wielki książę pochylił znowu głowę nad listą i raczył czytać szereg nazwisk. Wymienił z nich jedno: — Von Dahl.
Von Dahl wyszedł elastycznie jedwabnemi krokami i drżącą ze wzruszenia dłonią wyciągnął jedno z „pytań“, rozrzuconych na małym stoliku, przylegającym do ławek słuchaczów. Głos jego łamał się i zahaczał na rozmaitych szczegółach panowania Aleksandra Błogosławionego, a patryotyczne okresy, jak rozpuszczone sztandary, szumiąc pływały nad poprzekręcanemi datami, nad błędami, zamaskowanemi uniesieniem. Wielki książę spoglądał na Von Dahla dobrotliwie, jak na kafel pieca, co podporucznika doprowadzało do szału radości. Gdy młody adept sztuki artyleryjskiej wyczerpał już wszystkie batalie roku 1812-go i miał w myślach tylko chaos okryty frazesami, które również były na wyczerpaniu, — a w oczach iście baranią rozpacz, puszczono go na miejsce z wysoką aprobatą.
Niemal w tejsamej chwili Rozłucki usłyszał wymówione swe nazwisko. W mgnieniu oka przygotował się wewnętrznie do wykonania planu. Przybrał na twarz dawniej obmyślony uśmiech, wyszedł sprężyście i stanął przed księciem. Teraz spotkały się ich oczy, a raczej wzrok ucznia wyszukał źrenice pana. Ta chwila trwała tak niewłaściwie długo, że inspektor uznał za konieczne wydać polecenie:
— Proszę wyciągnąć bilet...
Piotr sięgnął ręką i podał zwierzchnikowi pierwszą z brzegu kartkę papieru.
— Panowanie cesarzowej Katarzyny Drugiej...
Rozłucki doświadczył przez sekundę zawrotu głowy. Szum w uszach, jak w gorączce, albo po zażyciu chininy — wybuchł, lecz zwolna nacichał... W owej chwili, gdy generał czytał „pytanie“, — uczeń stanął nad przepaścią. Zebrał się w sobie w jednej chwili postanowił:
— Tak! Probuję.
Spojrzał znowu w oczy księcia. Nic! Nic dotąd nie osiągnął. Oczy te były nie do zdobycia. Patrzyły jakoś poprzez głowę „złotego“ podporucznika, nie widziały go, wpatrując się weń, jakby był powietrzem, wodą, albo szkłem. Powziął się tedy w sobie nanowo, dźwignął, jakby wówczas, kiedy się podnosi w pojedynku pistolet. Zaczął mówić głosem równym, nieswoim, jakgdyby zewnętrznie uprzejmym. Opowiedział panowanie Elżbiety Piotrówny kilkoma zwięzłemi okresami i przeszedł do chwili przybycia do Rosyi pięknej księżniczki Zofii-Augusty Anhalt-Zerbtskiej, narzeczonej młodocianego Piotra III-go Teodorowicza. Wdał się w drobiazgową charakterystykę usposobień tego księcia i charakteryzował go z tak świadomym uporem, że aż wywołał iskrę zainteresowania w oczach wielkoksiążęcego słuchacza. Mówił tedy o sympatyach Piotra III-go dla Fryderyka II-go, przekraczających wszelką miarę, o jego przywiązaniu do Holsztynu i prawie nienawiści do Rosyi, do religii prawosławnej, do duchowieństwa i ludu, — zlekka dotknął braku umysłowych zdolności, nałogu pijaństwa i manii głośnego myślenia. Poczem przeszedł do charakterystyki Zofii-Augusty, późniejszej Katarzyny Drugiej, genialnej samotnicy na dworze Elżbiety Piotrówny, z nudów pochłaniającej stosy książek i zwolna, w ciągu kilkunastu lat wpatrującej się w sprawy publiczne, które w jej oczach płynęły i płynęły bez końca. Rozłucki narysował zręcznie i ostrożnie poziomą bezmyślność i nudę dworu Elżbiety, wartość moralną Piotra Teodorowicza, ażeby niejako usprawiedliwić bliższy stosunek następczyni tronu z Sołtykowem, a gdy Sołtykow wysłany został na dożywotnie ambasadorstwo, — bliższy stosunek ze Stanisławem Poniatowskim, przypadkowym członkiem poselstwa angielskiego w Petersburgu.
Kiedy Rozłucki podniósł w owej chwili oczy na swego słuchacza, ujrzał nareszcie w jego twarzy pożądaną a przewidzianą reakcyę, zainteresowanie, ale tego rodzaju, że poczuł zimny dreszcz w ramionach. Wielki książę miał oczy zmrużone i uważnie wpatrywał się w młodego artylerzystę. Generałowie siedzieli na swych miejscach, jak wmurowane w ścianę posągi. Tylko lodowate, niepostrzeżone uśmiechy, błądzące po ich twarzach, świadczyły, że to są ludzie, którzy pilnie czuwają nad swą i cudzą karyerą, lub karkołomną ruiną. Oczy ich patrzyły w młodego mówcę z wyrazem okrucieństwa i ciekawości. Inspektor, komendant akademii, stał w głębi blady, ze spuszczonemi oczyma, wsłuchując się w słowa wychowańca, które nań spadały, jak chłosta na grzbiet obnażony. Rozłucki, utwierdziwszy się w postanowieniu, ciągnął dalej swą rzecz świadomie na szczyt. Przedstawił Stanisława Poniatowskiego, jako wykwintnego, wykształconego europejczyka, pięknego poszukiwacza losu i przygód. Nadmienił, że nic nie było dziwnego w tem zbliżeniu się dwu osób z zachodu w dziwacznym świecie niskich intryg i poziomych plotek. Nie było w tem nic dziwnego, że następczyni tronu zapragnęła wywyższyć Stanisława Poniatowskiego, podnieść go do stopni tego krzesła potęgi, na którem, obok Piotra III-go, zasiąść miała. Tron w Polsce był obieralny, więc cóż dziwnego, że obydwoje marzyć poczęli o tym tronie dla pięknego Czartoryskich krewniaka. Ażeby tron polski posiąść, trzeba było poznać wszystkie gradusy, po których należało nań zmierzać. To też Stanisław Poniatowski w ciągu lat pobytu w Petersburgu, aż do swego przymusowego wyjazdu, w tajemnicy uświadamiał następczynię tronu z pewnością sumiennie, gruntownie i ze znawstwem, o wszystkich słabych stronach, ranach, zmazach, grzechach, brakach, ułomnościach owoczesnej Polski, o jakości i wartości stronnictw, o stosunkach i mocy praw obyczajowych, o wszystkich wadach i przywarach ludzi, rej w tym kraju wodzących, o ich namiętnościach i tajonych ambicyach, o sile w każdym z nich żądzy złota, o każdego mocy charakteru, wielkopańskiej manii, lub prostoszlacheckiej głupocie. W ten to sposób Katarzyna Druga, która nigdy w Polsce nie była, która nigdy na tej ziemi nie postawiła nogi i bardzo niewielu widziała w swem życiu polaków, — wiedziała dokładnie, komu co dać, kogo przekupić, komu co przyobiecać, jak kogo zdobyć, — powzięła wyobrażenie najdoskonalsze, zupełną topografię upodlenia Polski, znajomość zgniłych jej miejsc, tych szlaków niepostrzeżonych, którędy później ze znawstwem mogła wejść w chwili właściwej, ażeby podtrzymać anarchię i zręcznie zdławić dzieło reformy tego narodu. Wówczas to pewnie nabrała przekonania, które często później głosiła, iż niemasz w wyższej polskiej sferze ani jednego człowieka, któregoby do wszelkiej posługi nie można było nabyć za złoto.
Wypowiadając te tyrady, Rozłucki nie zwracał już uwagi na to, jakie wywierają wrażenie. Wiedział, że około niego skupia się teraz sąd słuchających, wiedział też, że teraz waży się na „zdobywanie“ wielkiego księcia. Przystąpił do skreślenia wypadków, które zaszły po śmierci Elżbiety i wstąpieniu na tron Piotra Trzeciego. Mówił tedy ze swobodą i pozorną naiwnością myśli o tem, jak to młody monarcha nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w Rosyi, lecz wszystkie siły swej duszy miał zwrócone na wojnę Holsztynu z Danią. Rozłucki uskarżał się na postój wojsk holsztyńskich w okolicach Petersburga, żalił, iż młody cesarz ćwiczeniem ich jedynie był zajęty, wojska zaś rosyjskie, które wśród swego niemieckiego otoczenia stale zwał „_die Russen_“, zaniedbywał zupełnie. Dochód państwowy nie pokrywał wydatków, gdyż deficyt szedł na pokrycie utrzymania armii zagranicznej; chan krymski gotował się do inwazyi w granice rosyjskie; w całych okręgach i powiatach szerzyły się bunty chłopskie, a siła wojskowa komend prowincyonalnych nie była w stanie ich uśmierzyć. Wojska krajowe miały iść do Holsztynu. Cesarz Piotr Trzeci głośno wyjawiał zamiar aresztowania swej małżonki i osadzenia jej w klasztorze, — wydawał ukazy najdziwaczniejsze, jak ów do Synodu z wiosny 1762 roku, wprowadzający za jednym zamachem tolerancyę religijną wszelkich wyznań oraz tolerancyę cudzołóstwa, — kasujący posty i zaliczający chłopów pańszczyźnianych klasztornych na rzecz prywatnej własności monarchy, — uczestniczył w poświęceniu kaplicy luterańskiej w Oranienbaum i rozdawał wszystkim obecnym modlitewniki protestanckie. Pomimo, — ciągnął Rozłucki, — wprowadzenia dwu edyktów, jak zniesienie tajnej kancelaryi i zezwolenie na wyjazdy za granicę dla szlachty, Piotr Trzeci był znienawidzony przez ogół rosyjski.
Następnie skreślił dzieje siedmiu dni od chwili wyjazdu Aleksego Orłowa i Wasyla Bibikowa z Petersburga do Peterhofu, ażeby przywieźć Katarzynę do stolicy i ogłosić cesarzową, — dzieje ucieczki Piotra Trzeciego do Kronsztadu, dzieje jego upadku na duchu, — aż do szóstego lipca, czyli do dnia nagłej śmierci cesarza w zamku Ropszy.
Narrator miał zamiar przytoczyć osnowę listu Aleksego Orłowa do cesarzowej, listu zawiadamiającego o śmierci monarchy. W owej chwili był zupełnie spokojny. Miał w sobie zimną pewność i zwycięską nieustraszoność. Od niechcenia spojrzał na wielkiego księcia i powiódł oczyma po linii generałów. Palce suchych rąk księcia błądziły po papierze, oczy były złowieszczo mgliste. Generałowie, zdawało się, z zimną gotowością oczekiwali na jakiś rozkaz. Rozłucki uczuł w tej minucie rozkosz szczególnie przejmującą. Osiągnął swój cel. Wiedział teraz, że naciągnął łuk do ostatniej linii. Należało teraz wypuścić strzałę. Był pewny, że jeśli w tejże chwili, natychmiast nie wypuści swego pocisku, łuk pęknie. Zebrał myśli, skupił je i złożył wszystkie na cięciwie, jakoby pierzastą strzałę.
— Proszę się streszczać... — rzekł nagle sztab-oficer głosem suchym, chrapliwym z rozpaczy, usiłując ratować sytuacyę, siebie i tego szalonego wychowańca.
Rozłucki z głębokiem uszanowaniem i posłuszeństwem zwrócił głowę w stronę „ukochanego zwierzchnika“. Począł mówić natychmiast z entuzyazmem i brawurą, jakby wylewając ogrom wdzięczności i uniesienia, — o wielkich pochodach i pracach Aleksandra Suworowa. Miał w sobie teraz łatwe uczucie, jakby z rozwianym włosem, wielkiemi kroki schodził z wysokiej góry. Umiał na pamięć, jak pacierz, wszystkie tytuły księcia Italijskiego, hrabiego Rzymskiego, generalissimusa wojsk rosyjskich, wielkiego Aleksandra Wasiljewicza. Wyliczył z pamięci wszystkie jego ordery, szarfy, wstęgi, brylantowe kity, złote szpady obsypane brylantami i wymieniał w lot, co za jaką sprawę przypadło. Zaczął opiewać epos suworowskie od tegoż roku 1762, roku przewrotu, kiedy późniejszy feldmarszałek i generalissimus był dowódzcą suzdalskiego pułku. Nad początkową jego działalnością nie rozwodził się zbytnio. Szczegółowiej przedstawił wypadki, które nastąpiły w jakie sześć lat po wojnie siedmioletniej, gdy Suworow, jako brygadyer, wyruszył w stronę Polski. Opisał tedy z należnem uniesieniem, jak to przez zamarzłe rzeki, przez błota, lasy, w ciągu miesiąca, brygada suworowska przebyła tysiąc wiorst z Orszy do Mińska, z Mińska do Warszawy, — jak to ją dowódzca w marszu uczył strzelać, bić się na bagnety, zdobywać fortalicye. Z wojenną dokładnością uwidocznił porażkę Pułaskich na Litwie, późniejsze czyny w Polsce po przejściu Wisły, a więc w roku 1770-ym rozpędzenie „szajek“ Moszyńskiego pod Klimontowem i Opatowem, zdobycie Lanckorony, Kraśnika, wreszcie obsadzenie zamku w Krakowie, — porażkę Pułaskiego pod Zamościem, Nowickiego pod Krasnymstawem, — w końcu bitwę pod Stołowiczami, gdzie pokonany został hetman Ogiński. Następnie zobrazowane zostało oblężenie Krakowa, zdobycie i wysadzenie w powietrze forteczki w Zatorze...
Wielki książę z uwagą, generałowie z namaszczeniem wsłuchiwali się w opowieść o czynach wielkiego wodza Rosyi w Krymie, w Turcyi, nad Wołgą czasu pojmania Pugaczewa. Wszystko opowiedziane było z niezwykłą precyzyą i ścisłością wojskoznawczą. Doprowadziwszy swą opowieść do Kościuszkowskiego „buntu“, Rozłucki sprecyzował czynności Fersena i Suworowa, wystawił doskonale bitwę maciejowicką, a po połączeniu się wojsk rosyjskich w Stanisławowie, okrutną polską porażkę pod Kobyłką, — wreszcie oblężenie Pragi.
Grzmiały w jego relacyi działa, — ośmdziesiąt sześć rosyjskich i sto cztery polskie w czasie tygodnia oblężniczego. Oto nastąpił szturm. Sześć tysięcy obrońców padło trupem. Oto ludność rzuciła się ku Wiśle, ażeby ją przebyć po moście pontonowym. Most się ugina pod ciężarem. Dwa tysiące ludzi idzie na dno. Ośm tysięcy w niewolę...
Rozłucki opowiadał głosem, który drgał od tryumfu, — jak wódz nazajutrz wjeżdżał na koniu w zwykłym mundurze, bez żadnej z tylu swych ozdób.
Na brzegu Wisły witają go przedstawiciele narodu chlebem i solą. Podają mu klucze od miasta — i od Polski. Suworow całuje ich, podnosi ręce do nieba i rzecze: — O, Boże, dziękuję ci, że te klucze nie tak drogo mi się dostały, jak...
Tu łzy przerywają jego mowę...
Słuchacze młodego artylerzysty zostali głęboko, surowo wzruszeni. On sam wzruszony był również tem nadewszystko, że osiągnął swój cel. Tu doszedł, dokąd był zamierzył. Wielki książę przypatrywał mu się z głęboką uwagą, z zastanowieniem, a nawet z czemś w rodzaju podziwu.
__________II.
Obudził się ze snu, o którego twardości wnosili wagonowi sąsiedzi z chrapania iście artyleryjskiego, gdyż chrapał prawdziwie wszystkiemi bateryami. Ocknąwszy się nareszcie, powiódł zdumionem okiem po lśniącym, zlekka-wklęsłym suficie, przypomniał sobie, gdzie jest, i zachichotał wewnętrznie. Był wyspany i silny, jak koń pociągowy. Pochylił głowę i spojrzał ze swego łoża na górnem, podniesionem siedzisku wagonu: przedział był pełen osób. Słońce świeciło prosto w okno.
— Teraz się umyjemy — myślał podporucznik — a później trzeba będzie zjeść dużo, ale za to coś smacznego...
Usiadł na posłaniu, o ile na to pozwalała bliskość wagonowego sufitu, wdział nowiuteńki mundur z nieposzlakowanie aksamitnym kołnierzem, z dziewiczemi szlifami i gwiazdą akademicką na lewym boku, — wyprostował lakierowane, bajecznie szykowne buty z cholewami, przygładził włosy...
— _Pardon-s!_ — mruknął, spuszczając nogi i zwinnie jak kot schodząc z podniesionego łoża. Wyminął pokoszlawione figury, drzemiące w zaduchu przedziału, i udał się do umywalni, — później do bufetu. Gdy stamtąd wrócił wyświeżony, wymyty, wyszczotkowany, pełen kawy i bułek z masłem, był tak szczęśliwy, że gotówby był ściskać po kolei wszystkich towarzyszów podróży. Za jego idąc przykładem, towarzysze podróży prostowali zdrożone gnaty i gnaciki, myli się, czesali i dysputowali o kawie, oraz o wzmiankowanych bułkach z masłem. Rozmowa toczyła się w języku polskim, więc jej Piotr Rozłucki nie rozumiał. Coś tylko piąte przez dziesiąte, jakiś wyraz chwytał ze zrozumieniem. Zażył siły rycerskiego ramienia do zgięcia sprężyn podtrzymujących górne siedzenie, które mu służyło za łóżko, i pomógł jednej z pań otworzyć okno.
Na dworze był poranek. Rosa lśniła na potrawach niedawno skoszonych łąk. Jak srebrzysty mat leżała blisko na ścierniskach, kędyś iskrzyła się brylantowo na kłosach jeszcze niezżętych. Płaska ziemia słała się w niezmierną dal. Tam i sam las ją umaił, dalekie łęgi przepasały. Tu i owdzie wydmuch bezpłodnego piasku, jak bolak nabrzmiały wśród uroczystej odzieży owsów i żyt, żółkł pod sosnowym lasankiem. Brzozowe zagaja, niewielkie wszędy dąbrowy śniły wśród zbóż.
Rozłucki, znalazłszy wolne miejsce przy oknie, wpatrywał się w ten krajobraz. Nie widział jeszcze ani takich chat, ani podobnych wsi, ani strzelistych kościołów, ani alei topolowych, co w rozmaitych kierunkach szły w kraj. Ludzie żęli, wiązali snopki i podawali je widłami na wozy drabiniaste. Gdy pociąg mknął wśród tej ich roboty, zdawało się patrzącemu, że ci ludzie, rojnie tam zajęci, kłaniają się nisko. Szare były, spalone, ściągłe ich twarze, kościste postacie, biało-szare odzienie. Barwniej nieco zaznaczały się chusteczki i spodnice kobiet, schylających się ku ziemi i z pięknym gestem odkładających na uboczu garście zżętego zboża.
— Jaki to inny naród... — myślał Rozłucki. — Szary jakiś naród... Twarze mężczyzn golone, ludzie szczupli.
Było mu bardzo miło patrzeć tak w tę przestrzeń, zaciągniętą zbożami, w tę niską, szarą, piasczystą ziemię, zalaną słońcem i zasypaną rosą. Oto tam kędyś daleko mgiełka śniada jeszcze się ciągnęła z nad wód.
Stado cyranek pomknęło w dal...
— _Polsza_... — myślał oficer.
Gniewne, surowe uczucie wzniosło się z tego wyrazu, lecz wnet upadło w zadumanie. Po raz pierwszy był oto na swobodzie. Ukończywszy z najwyższem odznaczeniem Michajłowską szkołę, jechał do wyznaczonej mu bateryi, konsystującej w mieście dalekiem, o co wystarał się dziad i opiekun, generał w dymisyi, mieszkający na wsi. Miesiąc poegzaminacyjny spędził u krewnych, synów drugiego stryja, również generała, — którzy byli już szlachtą osiadłą w gubernii penzeńskiej. Nareszcie zdjęto zeń wszelką opiekę po tylu latach korpusu kadetów i szkoły artyleryjskiej, gdzie był numerem, jednostką w wiekuistym szeregu. Nie czuł na sobie w tej chwili badawczego oka zwierzchników, ani egzaminującego wzroku bogatych krewniaków — i ta okoliczność najbardziej go radowała.
Na przeciwległej ławce, również pod oknem, siedziała młoda osoba. Młoda osoba miała już napewno siedmnaście lat, ale niewiele ponadto. Była bardzo urocza w swem niemal dzieciństwie, a już kobiecości. Zdjęła była skromny słomkowy kapelusz i ciemne jej włosy, w sposób wysoce oryginalny zaczesane na bok, lśniły w porannem słońcu. Twarz miała zaróżowioną, nos prosty, usta bardzo ładne. Oficer nie mógł zobaczyć barwy jej oczu, gdyż czytała książkę i nie odrywała się od niej.
Wsiadła, widać, do pociągu niedawno, gdyż nie znać było w jej postaci zmęczenia po-nocnego. Jej prosta, jednostajna suknia liliowego koloru nie była zmięta, ani zakurzona, a policzki jeszcze kwitły od rannego powiewu w polach.
Rozłucki, który patrzał długo w te pola i dojrzałe ich urodzaje, zdziwił się, jak panienka siedząca naprzeciwko podobna była do łanu zboża. Jej włosy i cera twarzy — to był łan dojrzałej pszenicy.
Czekał, żeby podniosła oczy, i zuchwale wlepiał w nią swoje. Nadaremnie. Czytała angielską książkę i nie zwracała uwagi na jego ruchy, pobrzęki ostrogami i wszelkie celowe szarmanterye. W pewnej chwili podniosła oczy o źrenicach złotych, niemal czarnych, lecz nie zobaczyła tego nowego towarzysza podróży. Czuł, gdyż z niepostrzeżonych jej ruchów to spostrzegł, — że zdaje sobie sprawę z jego tajnych manewrów, wie o wrażeniu, jakie wywarła, lecz nie chce go widzieć, ani wiedzieć o jego obecności. Wprawiło go to w bezsilny gniew. Im bardziej jej się przyglądał, tem więcej spostrzegał w niej wdzięku pierwszej młodości; jakowejś tajnej, milczącej, trzebaby powiedzieć, wewnętrznej kultury. Każdy jej gest i każdy ruch był gestem i ruchem, pełnym osobistego rozumu, ale i odziedziczonego taktu. Rozmyślał nad tem, że między nim i nią, oddaloną mniej, niż o krok, przebiega linia jakiejś nieprzebytej granicy. Tego niezłomnego spokoju, który był powleczony wesołym półuśmiechem grzeczności, nie złamie nic. Kiedy usilnie wpatrywał się w jej twarz wilczemi ślepiami oficera uwolnionego z murów szkoły, podniosła oczy z obojętnością i końcem palca przewróciła stronicę książki.
Ktoś z pasażerów wszedł, mówiąc do współtowarzyszów po polsku, że w pociągu jest wagon restauracyjny. Piękna szatynka złożyła swą książkę na ławce i zapytała, czy daleko się idzie do wagonu restauracyjnego i w którą stronę.
Rozłucki myślał: — Prawdę się czytało o tych polakach... Zimne to, jak kamień. Nienawidzi to nas. Widać z każdego spojrzenia nienawiść...
„Zimna i nienawidząca“ polka powstała z miejsca i włożyła na głowę kapelusz w sposób tak obojętny, jakby sama jedna była w przedziale.
Wyszła, szeleszcząc sukniami i każdym ruchem stwierdzając prawdę formuły porucznika Rozłuckiego. Zatopił oczy w przestwór i poświstywał.
Zepsuła mu humor. Do dyabła! Była prześliczna... Gdy nie wracała, czuł jej nieobecność i z tego powodu złościł się wewnętrznie. Mruczał pod nosem „zdrowe“ oficerskie, a może nawet sołdackie wyzwiska. W pewnej chwili rzucił okiem na książkę z rozłożonemi stronicami, leżącą na siedzeniu, wywróconą tytułem do góry. Przeczytał tytuł: _Laon and Cythna or The revolt of Islam by Percy Bysshe Shelley_...
Sam umiał nieźle język angielski, który w szkole artyleryjskiej był wymagany i modny, — lubił czytać książki pisane po angielsku. Jakże chętnie zawiązałby rozmowę z młodziutką czytelniczką o przestudyowanych niegdyś pisarzach! Ale nie zechciałaby przecie rozmawiać z nim, z „moskalem“! A mógłby ją zdziwić oświadczeniem, że jest z pochodzenia niejako — polakiem, że miał matkę polkę, choć unitkę, więc prawosławną, a ojca nawet buntownika, rozstrzelanego za polski bunt. To wspomnienie, którego nigdy nie dopuszczał do siebie, myśl, której nigdy nie pozwalał stanąć na progu swej świadomości, myśl o tej zmazie hańby, — wróciła go na tor właściwy. Zebrał się w sobie i opancerzył przeciwko wszelkim wzruszeniom przypomnieniem, że jest oficerem i że ma w tym kraju w sposób bezwzględny strzedz honoru swej armii. Nastawił się tedy w sposób niezdobyty, groźny, niby najeżona od armat reduta, i czekał na nieprzyjaciela. Ale gdy ów nieprzyjaciel różowy, powiewny w swych sukniach, jakby w płatkach irysa, woniejący od nieuchwytnych perfum przesunął się obok jego kolan, znowu stracił należytą marsowość. Od niechcenia niby, spod oka patrzał na tę „_kowarną polkę_“. Prześliczne, uśmiechem zachwytu owiane były jej usta, gdy czytała nadziemski romans Laona i Cythny, duchów uciemiężonych, walczących aż do ostatniego westchnienia, bohaterów, co się w niebiosach dopiero pobierają. Wiecznie kwitnące myśli i wiecznie wonne uczucia najżywotniejszego z poetów świata upajały jej czoło gładkie i jak letni nieboskłon nieskalane. Rozłucki doświadczał uczucia przyjemności z tego przynajmniej tytułu, że był w tymsamym przedziale, co nieznajoma. Wagon go unosił, myśli snuły się w sposób samowolny. Nieotamowany lot czucia niósł dokądś, w gąszcz wspomnień wymykających się z pamięci, w cieśnię słów stłumionych, polotnych, luźnych, pradawnych dźwięków, będących w duszy tylko dzięki tonowi, który je ocalił. Tam, kędyś w głębi, na samem dnie czucia tają się samotne, zapomniane polskie słowa, nikłe i zatarte, jak ślady stóp bosych na piasku morskiego wybrzeża. Deszcz nawalny je rozmył, wiatr srogi przysuł, fala morska zgładziła.
Miękoszelestne słowa, zaświatowy szept, półzrozumiałe dźwięki:
— Piotruś, syneczku jedyny...
Jakoby ciemny obłok, twarz łzami zalana, blada, — usta spalone od gorączki, — straszne, rozwarte, szerokie, zastygłe, przerażone oczy. Włosy czarne i długie owionęły szlochem duszę. Ręce, żebrzące w zastyganiu, na atłasowej kołdrze. Leżą załamane...
Oficer otrząsnął się z przykrego marzenia.
Coraz więcej było zabudowań, parkanów, szop, bud, wreszcie ohydnych wielopiętrowych kamienic. Wkrótce zwielokrotniały szyny kolejowe. Poczęły wyrastać i grupować się rude i czerwone wagony towarowe bez końca, aż zupełnie zasłoniły widnokrąg. Pociąg leciał, tworząc łoskot nieznośny. Dym błękitnawy kominów fabrycznych i rudy lokomotyw zasłonił niebo. Kiedyniekiedy mignęła w dymie wysoka zczerniała ściana jakichś składów, remiz, hal fabrycznych ze złamanemi dachami.
— Otóż i Praga... — rzekł ktoś z podróżnych.
— To właśnie jest owa Praga... — myślał Rozłucki ze szczególnem w sobie pomięszaniem wrażeń.
Oczy jego wlepiały się w ten widok zagmatwany, bezlicy, zczerniały, chropawy, w te nieme znaki materyalnego życia. Ucho chwytało głuchy łoskot. Pociąg stanął. Piękna a „chytra“ Polka zebrała swe skromne pakunki i, nie czekając na tragarza, pośpiesznie wyszła. Rozłucki ścigał przez chwilę wzrokiem jej postać. Nieznajoma wmięszała się w tłum — i znikła.
___________