Utwory wybrane. Tom 2. Prozy krótkie i dłuższe - ebook
Utwory wybrane. Tom 2. Prozy krótkie i dłuższe - ebook
W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-504-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to w Londynie na bankiecie na cześć jednego z dwóch lub trzech najwybitniejszych angielskich wojskowych tamtego pokolenia. Z powodów, które wkrótce zostaną wyjaśnione, nie ujawnię prawdziwego nazwiska i rangi, i nazwę go generałem lordem Arthurem Scoresbym, V.C., K.C.B.¹ etc., etc., etc. Jest coś niezwykle fascynującego w znanym nazwisku! Na własne oczy, z bliska, ujrzeć człowieka, o którym słyszało się tysiące razy, odkąd trzydzieści lat wcześniej podczas wojny krymskiej niespodziewanie wzniósł się na szczyty sławy, by nigdy z nich nie spaść. Z rozkoszą syciłem oczy widokiem tego półboga; wpatrywałem się, obserwowałem, odnotowywałem: spokój, opanowanie, szlachetną dostojność oblicza; prostoduszną uczciwość, bijącą z całej jego postawy; cudowną nieświadomość własnej wielkości – nieświadomość wbitych w niego setek zachwyconych spojrzeń, nieświadomość głębokiej miłości i szczerej czci, wzbierających w sercach otaczających go ludzi i przelewających się na niego gorącą falą.
Na lewo ode mnie stał duchowny, mój stary znajomy: teraz służył Bogu, ale pierwszą połowę życia spędził w koszarach i na polach bitwy jako instruktor w szkole wojskowej w Woolwich. W chwili, o której opowiadam, jego oczy zalśniły dziwnym, przytłumionym blaskiem. Pochylił się ku mnie i wskazując gestem bohatera bankietu, powiedział konfidencjonalnym szeptem: – Tak między nami, on jest kompletnym głupcem.
Zdumiała mnie ta opinia. Moje zdumienie nie byłoby większe, gdyby powiedział to samo o Napoleonie, Sokratesie czy Salomonie. Dwóch rzeczy byłem pewien: że wielebny był człowiekiem bezwzględnie prawdomównym i że znał się na ludziach. Dlatego zrozumiałem, bez cienia wątpliwości, że świat mylił się co do tego bohatera: on był głupcem. Postanowiłem dowiedzieć się, kiedy nadarzy się po temu sposobny moment, w jaki sposób wielebny, zupełnie sam i bez niczyjej pomocy, odkrył tę tajemnicę.
Wyjaśnienie tej osobliwej uwagi przyszło kilka dni później. Oto co opowiedział mi wielebny:
Mniej więcej czterdzieści lat temu nauczałem w akademii wojskowej w Woolwich. Byłem świadkiem, jak Scoresby składał swoje pierwsze egzaminy. Zrobiło mi się go serdecznie żal; gdy reszta klasy odpowiadała bystro i elegancko, on – mój Boże, nie umiał, że tak powiem, kompletnie nic. Widać było, że to dobry, słodki, uroczy, prostolinijny chłopak; serce bolało patrzeć, jak z pogodną miną pogańskiego bożka wygłasza nieludzkie brednie, świadczące o głupocie i ignorancji. Współczułem mu z całej duszy. Powiedziałem sobie, że przy następnych egzaminach naturalnie go wyleją; w tej sytuacji złagodzenie w miarę możliwości jego upadku byłoby nieszkodliwym dziełem miłosierdzia. Wziąłem go na stronę i odkryłem, że zna trochę dzieje Cezara; ponieważ o niczym innym nie miał pojęcia, przystąpiłem ostro do dzieła i niczym dozorca niewolników tresowałem go z serii standardowych pytań na temat Cezara, o których wiedziałem, że będą na egzaminie. Nie uwierzy pan, ale jak przyszło co do czego, zdał śpiewająco! Prześlizgnął się wyłącznie na tym, co zakuł, i jeszcze mu gratulowano, podczas gdy inni, którzy wiedzieli tysiąc razy więcej niż on, się ścięli. Cudownym zbiegiem okoliczności, jaki zdarza się raz na sto lat, nie dostał żadnego pytania spoza wąskiego zakresu, który mu wbiłem do głowy.
To było zdumiewające. Przez całą naukę wspierałem go, jak matka wspiera kalekie dziecko; zawsze jakimś cudem udawało mu się wybrnąć.
Tym, co musiało go w końcu wydać i zabić, była oczywiście matematyka. Postanowiłem zapewnić mu możliwie lekki zgon; ćwiczyłem go i wbijałem mu do głowy, wbijałem mu do głowy i ćwiczyłem go z najbardziej prawdopodobnych pytań, a potem posłałem na śmierć. Niech pan spróbuje sobie wyobrazić: ku mojej konsternacji zdał z najwyższą lokatą! Dosłownie zasypano go pochwałami.
Sen! Przez tydzień nie zaznałem snu. Dzień i noc dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Kiedy robiłem to, co zrobiłem, kierowałem się wyłącznie współczuciem, chciałem osłodzić biedakowi upadek; nie przyszło mi do głowy, że to się skończy tak niedorzecznie. Czułem się winny i nieszczęśliwy, niczym stwórca Frankensteina. Był tępy jak pień, a ja pchnąłem go na drogę świetlanej kariery i ważkich obowiązków. Pocieszałem się, że on sam i jego obowiązki przy pierwszej okazji przywiodą go do ruiny.
Wybuchła wojna krymska. Powiedziałem sobie, że oczywiście musiała wybuchnąć wojna: nie mogliśmy przecież mieć pokoju i pozwolić temu osłowi spokojnie umrzeć, zanim wszystko się nie wyda. Oczekiwałem katastrofy. Nadeszła. A kiedy nadeszła, nogi się pode mną ugięły. Przeczytałem w gazecie, że awansowano go na kapitana w regimencie piechoty! Lepsi od niego zdążą się zestarzeć i posiwieć w służbie, zanim dochrapią się takiej rangi. Kto mógł przewidzieć, że taka odpowiedzialność zostanie złożona na wątłe barki tępego żółtodzioba. Ledwo bym zniósł, gdyby zrobili go podchorążym; ale kapitan – niech pan tylko pomyśli! Myślałem, że osiwieję.
I wie pan, co zrobiłem – ja, który kocham spokój i bezczynność? Powiedziałem sobie, że jestem to winien krajowi, że muszę pojechać z nim na front i, na ile zdołam, chronić przed nim ojczyznę. Wypłaciłem więc mój skromny kapitał, zaoszczędzony dzięki wieloletniej ciężkiej pracy i rygorystycznym wyrzeczeniom, z westchnieniem żalu kupiłem stopień chorążego w jego regimencie i wyruszyliśmy na front.
A tam – o Boże, to było okropne. Błędy? Nie robił nic oprócz błędów. Ale widzi pan, nikt nie znał jego sekretu, wszyscy patrzyli na niego pod fałszywym kątem i siłą rzeczy mylnie interpretowali jego działania – w efekcie brali jego idiotyczne błędy za przejawy natchnionego geniuszu; naprawdę, nie kłamię! Nawet najdrobniejszy z jego błędów doprowadziłby rozumnego człowieka do płaczu. Przeto płakałem – a między nami mówiąc, szalałem też z wściekłości i gniewu. Najgorsze było to, że każdy kolejny błąd dodawał większego blasku jego reputacji. Mówiłem sobie, że zajdzie tak wysoko, iż kiedy wszystko się wyda, będzie to tak, jakby słońce spadło z nieba.
Piął się do góry, stopień za stopniem, po trupach zwierzchników, aż wreszcie, w najgorętszym momencie bitwy… poległ nasz pułkownik. Serce podeszło mi do gardła, bo teraz najwyższy rangą był Scoresby! Stało się, powiedziałem sobie. Za dziesięć minut z całą pewnością zejdziemy wszyscy do szeolu.
Walka była bardzo zacięta; sprzymierzeni cofali się na całej linii. Nasz regiment zajmował kluczową pozycję; błąd w tej sytuacji spowodowałby katastrofę. I co zrobił w krytycznym momencie nasz nieśmiertelny głupiec, jeśli nie poderwał regimentu i nie rzucił go do ataku na sąsiednie wzgórze, gdzie nie było nawet śladu wroga? No i proszę, powiedziałem do siebie, d o i g r a l i ś m y s i ę.
Ruszyliśmy do ataku i zanim ktokolwiek zdążył zareagować i nas zatrzymać, wspięliśmy się na boczną grań. I cóż tam odkryliśmy? Całe niespodziewane siły rezerwowe Rosjan! I co się wydarzyło? Czy nas zjedli na swój urok? W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto tak właśnie by się stało. Ale nie; Rosjanie uznali, że to niemożliwe, by zapuścił się tam pojedynczy regiment. Wzięli nas za całą brytyjską armię, przekonani, że ich gra została przejrzana i udaremniona; podwinęli więc ogon i rzucili do bezładnej ucieczki w dół stoku, na pole, w kompletnej rozsypce, a my za nimi; rozbili własne solidne centrum, przedarli się przez nie i nim ktokolwiek zdążył się zorientować, nastąpił pogrom, jakiego świat nie widział! Klęska sprzymierzonych przeobraziła się w miażdżące, walne zwycięstwo! Przyjechał marszałek Canrobert, ledwo przytomny ze zdumienia, podziwu i zachwytu; z miejsca posłał po Scoresby’ego, wyściskał go i w obecności wszystkich wojsk, na polu bitwy, udekorował mu pierś orderem!
Na czym polegał tamten błąd Scoresby’ego? Zwyczajnie pomylił prawą z lewą – to wszystko. Przyszedł rozkaz, żebyśmy się wycofali i wsparli prawe skrzydło; ale zamiast tego ruszył do ataku na wzgórze po lewej. Lecz sława genialnego wodza, którą zdobył tamtego dnia, opromieniła go nimbem chwały, który nie zblednie, dopóki istnieją podręczniki historii.
Nadal jest najlepszym, najsłodszym, najbardziej uroczym i bezpretensjonalnym człowiekiem na świecie, ale ma za mało rozumu, by schronić się pod dach, kiedy leje. To bezwzględna prawda. To największy dureń we wszechświecie, a jeszcze pół godziny temu nikt oprócz mnie i jego samego nie miał o tym pojęcia. Dzień po dniu, rok po roku nie opuszcza go zdumiewający, fenomenalny fart. Odznaczył się w każdej wojnie, jaką toczyliśmy przez ostatnie pół pokolenia; jego kariera wojskowa jest usiana błędami, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się popełnić takiego, który by nie przyniósł mu tytułu kawalera, baroneta, lorda albo jakiegoś innego zaszczytu. Niech pan spojrzy na jego pierś; od góry do dołu pokryta brytyjskimi i zagranicznymi orderami. Każdy z nich jest pamiątką po przejawie rażącej głupoty; razem wzięte stanowią dowód, że urodzenie się pod szczęśliwą gwiazdą to najlepsza rzecz, jaka może się przydarzyć człowiekowi na tym świecie. Powtórzę to, co powiedziałem na bankiecie: Scoresby jest kompletnym głupcem.
1891
przełożyła Hanna Pustuła-LewickaOPOWIEŚĆ KALIFORNIJSKA
Trzydzieści pięć lat temu szukałem złota w rzece Stanislau; całymi dniami włóczyłem się z kilofem, sitem i rogową łyżką, tu i tam przepłukując garść żwiru, i ciągle liczyłem, że natrafię na złoto, ale nigdy nie natrafiłem. Kiedyś ten przepiękny, lesisty region z balsamicznym, żywicznym powietrzem miał wielu mieszkańców, lecz ludzie zniknęli i cudny raj zmienił się w kompletne pustkowie. Wynieśli się, kiedy wyczerpały się złotonośne miejsca. Po gwarnym niegdyś miasteczku z bankami, gazetami, remizą strażacką, burmistrzem i radą miejską pozostał jedynie szeroki pas szmaragdowozielonej trawy i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek toczyło się tam życie. Szedłem w kierunku Tuttletown. Przy pylnych wiejskich drogach spotykało się pojedyncze domki, śliczne i urokliwe, tak oplecione usianymi kwieciem pędami pnącej róży, że nie było widać drzwi ani okien – widomy znak, że rozczarowani, pełni goryczy mieszkańcy wyprowadzili się wiele lat temu i nie mieli ich komu sprzedać ani nawet oddać za darmo. Mniej więcej co pół godziny mijałem samotną chatę z drewnianych bali z początków gorączki złota, postawioną przez pierwszych poszukiwaczy, poprzedników budowniczych urokliwych domków. Kilka z nich było wciąż zamieszkanych – w takim przypadku mogłeś być pewien, że gospodarzy w niej ten sam pionier, który ją wzniósł; jeszcze jednego mogłeś być pewien – że tkwi tam, ponieważ kiedyś miał szansę wrócić do domu bogaty, lecz z niej nie skorzystał; później stracił pieniądze i upokorzony postanowił zerwać kontakty z rodziną i przyjaciółmi, i stać się dla nich jak martwy. W tamtych czasach w całej Kalifornii było sporo takich żywych trupów – zwiedzionych dumą nieszczęśników, zupełnie siwych w wieku czterdziestu lat, których sekretne myśli obracały się wyłącznie wokół żalu i pragnienia – żalu z powodu zmarnowanego życia i pragnienia, by wreszcie nastąpił koniec mordęgi.
Cóż to było za odludzie! Żaden dźwięk prócz sennego brzęczenia owadów nie mącił ciszy wśród traw i lasów; ani śladu istoty ludzkiej czy zwierzęcej; nic, co by dodało ci otuchy i kazało się cieszyć, że żyjesz. Więc kiedy wczesnym popołudniem zobaczyłem człowieka, poczułem przypływ radosnej wdzięczności. Człowiek ten był mniej więcej czterdziestopięcioletnim mężczyzną, stojącym przed furtką jednego z oplecionych różami urokliwych domków, o których wspomniałem wcześniej. Tym razem jednak chatka nie wyglądała na opuszczoną; sprawiała wrażenie zamieszkanej, zadbanej i wypieszczonej; przed domem znajdował się ogród pełen kwitnących wesoło kwiatów. Oczywiście zostałem zaproszony do środka i poproszony, bym czuł się jak u siebie – tak nakazywał wiejski zwyczaj.
Cóż to była za rozkosz znaleźć się w takim miejscu po wielodniowej i wielonocnej zażyłości z domostwami poszukiwaczy złota – wraz ze wszystkim, co w nich nieodzowne, to znaczy z brudnymi podłogami, barłogami, blaszaną zastawą, bekonem, fasolą, czarną kawą i bez żadnych ozdób, nie licząc wyciętych z gazet ze Wschodniego Wybrzeża wojennych fotografii, przypiętych do drewnianych ścian. Tam – obraz przygnębiającej, twardej egzystencji i materialnej ruiny, tutaj – gniazdko dające wytchnienie zmęczonemu oku i ożywiające tę cząstkę naszej natury, która skonfrontowana po długim poście z przedmiotami sztuki użytkowej, jakkolwiek tanie i skromne by one były, uświadamia sobie, że nic o tym nie wiedząc, konała z głodu, a teraz wreszcie znalazła strawę. Sam bym nie uwierzył, że dywanik ze skrawków może stanowić taką ucztę dla oczu i sprawić tyle przyjemności; ani że dusza potrafi tak się radować widokiem tapet na ścianach, oprawionych w ramki litografii, kolorowych pudełek na drobiazgi, serwetek pod lampy, krzeseł w stylu windsor, lakierowanych etażerek z muszelkami, książkami i chińskimi wazonami oraz innymi niezliczonymi drobiazgami i dodatkami, które kobieca dłoń rozmieszcza po całym domu, a my je widzimy, nie widząc, ale gdyby zniknęły, natychmiast odczulibyśmy ich brak. Zachwyt w moim sercu widocznie odbił się na mojej twarzy i gospodarz zrozumiał, że podoba mi się jego dom; zobaczył to tak wyraźnie, że zareagował, jakbym powiedział to na głos.
– To jej dzieło – wyjaśnił z czułością. – Wszyściutko zrobiła sama.
Omiótł pokój pełnym uwielbienia wzrokiem. Jedna z tych miękkich japońskich tkanin, które kobiety z pracochłonną niedbałością drapują na górnych ramkach obrazków, ułożyła się nie tak jak trzeba. Zauważył to i starannie poprawił, raz po raz oceniając efekt wysiłków z odległości kilku kroków, dopóki nie był całkowicie zadowolony. Na zakończenie musnął jeszcze materiał i rzekł:
– Zawsze tak robi. Nie wiesz, czego brakuje, ale czegoś brakuje, póki tego nie zrobisz, a wtedy sam widzisz, że już jest dobrze, ale na tym koniec. Nie rozumiesz reguły. Myślę, że to jak ostatnie muśnięcia matczynej dłoni po rozczesaniu i wyszczotkowaniu włosów dziecka. Tyle razy widziałem, jak poprawia te rzeczy, że potrafię to zrobić tak samo jak ona, chociaż nie znam reguł. Ona zna reguły. Wie nie tylko jak, ale i dlaczego. Ja nie wiem dlaczego. Wiem tylko jak.
Zaprowadził mnie do sypialni, żebym umył ręce; do sypialni, jakiej nie widziałem od lat: biała kapa na łóżku, białe poduszki, tapety, obrazki na ścianach, toaletka z lustrem, poduszeczką na igły i wykwintnymi przyborami toaletowymi; w rogu umywalnia z miską i dzbankiem z prawdziwej porcelany, mydło na porcelanowej mydelniczce i półka z ponad tuzinem białych ręczników – zbyt białych i zbyt czystych, by ktoś, kto wyszedł z wprawy, mógł ich użyć bez poczucia profanacji. Moja twarz znów musiała zdradzić moje myśli, bo powtórzył z zadowoleniem:
– To jej dzieło. Wszyściutko zrobiła sama. Nie ma tu żadnej rzeczy, której by nie dotknęła swoją ręką. Pewnie sądzisz… Ale dość; nie powinienem tyle gadać.
Wycierałem ręce, wodząc wzrokiem od przedmiotu do przedmiotu, jak to się zwykle robi w nowym miejscu, gdzie wszystko raduje oko i duszę. W pewnym momencie, sam nie wiem jak – znacie to – zrozumiałem, że chciałby, abym coś odkrył. Wiedziałem to z całą pewnością; zauważyłem też, że ukradkowymi spojrzeniami próbuje naprowadzić mnie na właściwy trop, i bardzo chciałem to zrobić, żeby mu sprawić przyjemność. Kilka razy mi się nie udało, nie musiał mi tego mówić, widziałem to kątem oka; w końcu domyśliłem się, że patrzę we właściwym kierunku – powiedziały mi to niewidoczne fale bijącego od niego zadowolenia. Roześmiał się radośnie i zatarł dłonie.
– Tak! Znalazłeś! Wiedziałem, że znajdziesz. To jej portret.
Podszedłem do konsolki z czarnego orzecha, która stała pod przeciwległą ścianą, i wziąłem do ręki coś, czego wcześniej nie zauważyłem – pudełeczko z dagerotypem przedstawiającym dziewczęcą twarz, słodką i śliczną. Wydało mi się, że nigdy nie widziałem słodszej ani ładniejszej. Uszczęśliwiony gospodarz sycił się moim zachwytem.
– Dopiero skończyła dziewiętnaście lat – powiedział, odstawiając portrecik na miejsce. – Zrobiono go w dniu naszego ślubu. Kiedy ją zobaczysz… Ach, poczekaj tylko, aż ją zobaczysz!
– Gdzie teraz jest? Kiedy przyjdzie?
– Ach, wyjechała. Jest u swoich rodziców. Mieszkają czterdzieści czy pięćdziesiąt mil stąd. Dziś będą dwa tygodnie, odkąd jej nie ma.
– Kiedy ma wrócić?
– Mamy środę. Wróci w sobotę wieczorem, najpewniej koło dziewiątej.
Poczułem ukłucie zawodu.
– Żałuję, że wtedy już mnie tutaj nie będzie – powiedziałem ze smutkiem.
– Jak to? Dlaczego? Nie odchodź. Będzie rozczarowana.
Będzie rozczarowana – ta piękna istota! Nie doznałbym większej radości, nawet gdyby powiedziała to sama. Poczułem przemożne, głębokie pragnienie, by ją poznać – pragnienie tak przejmujące, tak natarczywe, że aż się przestraszyłem. Powiedziałem sobie: „Przez wzgląd na spokój duszy muszę stąd natychmiast odejść”.
– Ona lubi, kiedy mamy gości, kiedy w domu są ludzie – tacy, co wiele wiedzą i potrafią rozmawiać, tacy jak ty. Uwielbia to; bo wiesz, sama wie chyba wszystko i potrafi paplać jak ptaszek, o książkach, które przeczytała – zdziwisz się, sam zobaczysz. Nie odchodź, to tylko kilka dni i sprawiłbyś jej zawód.
Słyszałem, co mówił, ale ledwie zwracałem uwagę na jego słowa, pochłonięty własną wewnętrzną walką. Nie zauważyłem, kiedy wyszedł pokoju. Zjawił się po chwili, niosąc etui z dagerotypem. Otworzył je i podsunął mi przed twarz.
– Powiedz jej prosto w oczy, że mógłbyś zostać, lecz nie zostaniesz.
Ponowne spojrzenie na jej twarz zniweczyło moją twardą decyzję. Postanowiłem zaryzykować i zostać. Wieczorem siedzieliśmy do późna, paląc fajkę i gawędząc o tym i owym, ale głównie o niej; dawno nie dane mi było tak spokojnie, miło odpocząć. Czwartek upłynął równie przyjemnie. O zmierzchu przyszedł zwalisty facet – jeden z tych posiwiałych, osiadłych na mieliźnie życia poszukiwaczy złota – który mieszkał jakieś trzy mile stamtąd. Przywitał się z nami ciepło, ukrywając serdeczność pod szorstkimi słowami.
– Zaszedłem zapytać o małą panią i kiedy wraca do domu – powiedział. – Masz od niej jakieś wieści?
– Tak, list. Przeczytać ci go, Tom?
– Chętnie posłucham, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Henry!
Henry wyjął z portfela kartkę papieru i uprzedził, że jeśli łaska, pominie najbardziej osobiste fragmenty. Przeczytał prawie w całości tchnące spokojną miłością, urocze, zachwycające dziełko, okraszone solidną liczbą czułych pozdrowień i dopisków dla Toma, Joego, Charleya, przyjaciół i sąsiadów.
Kiedy doszedł do końca, zerknął na Toma.
– A ten znowu swoje! – wykrzyknął. – Zabierz łapska i pokaż mi oczy. Zawsze to robisz, kiedy czytam ci jej list. Napiszę jej o tym.
– Och, nie, nie rób tego, Henry. Starzeję się, wiesz o tym, i najdrobniejsze rozczarowanie doprowadza mnie do płaczu. Wyobrażałem sobie, że już wróciła, a ty masz tylko list.
– Skąd ci to przyszło do głowy? Sądziłem, że wszyscy wiedzą, że wraca dopiero w sobotę.
– W sobotę! Och, kiedy o tym pomyślę, to rzeczywiście wiedziałem. Co się ze mną ostatnio dzieje? Na pewno to wiedziałem. Przecież wszyscy szykujemy się na jej powrót, prawda? Cóż, muszę się zbierać. Ale będę tu, kiedy przyjedzie, staruszku!
W piątek pod wieczór następny siwy weteran przywędrował ze swojej chaty, oddalonej o jakąś milę. Powiedział, że chłopaki chcieliby urządzić w sobotę małą potańcówkę, o ile Henry uważa, że nie będzie za bardzo zmęczona, by siedzieć do późna.
– Zmęczona? Ona zmęczona?! Co ty mówisz, Joe, dla każdego z was zgodziłaby się nie spać przez sześć tygodni.
Kiedy staruszek usłyszał o liście, poprosił, by mu go przeczytano. Tkliwa wiadomość, przeznaczona dla niego, tak go rozczuliła, że zupełnie się rozkleił. Tłumaczył się, że taki stary wrak jak on rozbeczałby się, nawet gdyby tylko wymieniła jego imię.
– O Boże, jak bardzo nam jej brakuje – westchnął.
W sobotę po południu złapałem się na tym, że co chwila wyjmuję zegarek. Henry też to zauważył.
– Chyba nie myślisz, że już tu powinna być – powiedział, posyłając mi zdziwione spojrzenie.
Przyłapany i lekko zażenowany, roześmiałem się i powiedziałem, że zawsze tak robię, kiedy na coś niecierpliwie czekam. Jednak moja odpowiedź chyba go nie uspokoiła i od tego momentu on też zaczął okazywać zdenerwowanie. Cztery razy zaprowadził mnie do miejsca, z którego widać było długi odcinek drogi; stawał tam i osłaniając dłonią oczy, patrzył przed siebie. Kilka razy powiedział:
– Zaczynam się niepokoić. Wiem, że nie przyjedzie przed dziewiątą, ale czuję się, jakby coś próbowało mnie ostrzec, że coś się wydarzyło. Myślisz, że mogła mieć jakiś wypadek?
Zaczynałem się porządnie za niego wstydzić, że dziecinnie się zachowuje; w końcu, kiedy kolejny raz powtórzył to pytanie, straciłem na moment cierpliwość i go brutalnie ofuknąłem. Ostry ton mojego głosu sprawił, że zapadł się w sobie i jakby przestraszył; wyglądał tak nieszczęśliwie i pokornie, że znienawidziłem siebie za niepotrzebne okrucieństwo. Dlatego ucieszyłem się, kiedy pod wieczór przyszedł kolejny weteran, Charley. Usiadł blisko Henry’ego, żeby posłuchać listu i porozmawiać o przygotowaniach do uroczystego powitania. Wygłaszał jedną serdeczną przemowę za drugą i robił wszystko, co mógł, żeby odpędzić przeczucia i obawy przyjaciela.
– Coś jej s i ę s t a ł o? To niedorzeczne, Henry. Nic jej się nie może stać, bądź tego pewien. Co stoi w liście? Napisała, że jest zdrowa. I że dotrze tu o dziewiątej wieczór. Czy zdarzyło się, by nie dotrzymała słowa? Więc przestań się martwić; przyjedzie, nie ma co do tego wątpliwości, to równie pewne, jak że się urodziłeś. Lepiej weźmy się do dekorowania, zostało niewiele czasu.
Wkrótce nadeszli Tom i Joe i wspólnie przyozdobiliśmy dom kwiatami. Przed dziewiątą trzej poszukiwacze złota wyjęli instrumenty i powiedzieli, że pora je już nastroić, zaraz zaczną się schodzić chłopcy i dziewczęta, spragnieni dobrej, staroświeckiej potańcówki. Skrzypce, bandżo i klarnet – to były ich instrumenty. Ustawili się jeden obok drugiego i zaczęli grać skoczną muzykę taneczną, wystukując rytm wielkimi buciorami.
Dochodziła już dziewiąta. Henry stanął w drzwiach i drżąc z niepokoju, wpatrywał się w drogę. Przyjaciele zmusili go do spełnienia kilku toastów za zdrowie i bezpieczeństwo żony.
– Wszyscy ręka do góry! Jeszcze jeden i już tu będzie!
Joe przyniósł tacę ze szklankami i zaczął częstować obecnych. Gdy podszedł do mnie, sięgnąłem po jedną z dwóch ostatnich.
– Zostaw! Weź drugą – warknął cicho.
Co też uczyniłem. Gospodarz wziął szklankę jako ostatni. Ledwo przełknął napitek, zegar zaczął wybijać godzinę. Henry, blednąc na twarzy, dosłuchał w milczeniu do ostatniego uderzenia.
– Chłopcy, jestem chory z niepokoju – powiedział, gdy zegar ucichł. – Pomóżcie mi, chcę się położyć.
Przyjaciele zaprowadzili go na kanapę. Ułożył się i zaczął przysypiać, ale po chwili odezwał się jeszcze, jakby przez sen:
– Czy słyszę tętent koni? Przyjechali?
Jeden z weteranów pochylił się nad nim.
– To Jimmy Parish – powiedział mu prosto do ucha. – Mówi, że mieli małe opóźnienie, ale są już niedaleko i jadą. Jej koń kuleje, lecz za pół godziny tu będzie.
– Och, chwała Bogu, że nic się nie stało!
Zanim skończył wymawiać te słowa, już spał. Trzej mężczyźni zręcznie ściągnęli z niego ubranie i położyli go spać w pokoju, w którym myłem wcześniej ręce. Po chwili wyszli stamtąd i zamknęli za sobą drzwi. Odniosłem wrażenie, że zbierają się do wyjścia.
– Nie idźcie jeszcze, panowie. Proszę. Przecież ona mnie nie zna, jestem tu obcy.
Spojrzeli po sobie.
– Ona? – powiedział Joe. – Biedaczka nie żyje od dziewiętnastu lat!
– Nie żyje?
– Albo i gorzej. Pół roku po ślubie pojechała odwiedzić rodziców i kiedy wracała w sobotę wieczorem, pięć mil stąd schwytali ją Indianie. Nic więcej nie wiadomo.
– A on przez to oszalał?
– Już nigdy nie odzyskał rozumu, lecz tylko o tej porze roku robi się z nim naprawdę źle. Wtedy zaczynamy do niego zaglądać, trzy dni przed jej spodziewanym powrotem, by go podtrzymać na duchu i zapytać, czy ma od niej jakieś wieści, a w sobotę przychodzimy udekorować dom kwiatami i przygotować na tańce. Robimy to co roku od dziewiętnastu lat. Pierwszej soboty było nas tu dwudziestu siedmiu, nie licząc dziewcząt; teraz jest nas tylko trzech, a dziewczęta wyjechały. Dajemy mu coś na sen, bo inaczej wpadłby w szał; później przez cały rok jest w miarę dobrze; wydaje mu się, że ona jest z nim, i dopiero na trzy albo cztery dni przed końcem ogarnia go niepokój; zaczyna jej szukać, wyciąga ten nieszczęsny stary list, a my przychodzimy, żeby go nam przeczytał. Boże, cóż to była za cudowna dziewczyna!
1893
przełożyła Hanna Pustuła-LewickaROMANS ESKIMOSKI
– Tak, opowiem panu coś z mojego życia, coś, co pana zainteresuje, panie Twain – mówiła łagodnie, a jej uczciwe oczy spoczęły na mojej twarzy – bo to uprzejmie i ładnie z pana strony, że mnie pan lubi i chce się czegoś o mnie dowiedzieć.
W zamyśleniu zaczęła małym kościanym nożykiem zdrapywać z policzka tłuszcz wielorybi i przenosić go na futrzany rękaw. Spoglądała przy tym na zorzę polarną, rozlewającą po niebie swe płomienne rzeki, aby pokryć bogatymi barwami tęczy płaszczyzny zasłane śniegiem i katedry lodowców. Był to widok olśniewający pięknością i przepychem.
Otrząsnąwszy się z krótkiego zamyślenia, dziewczyna usiadła sobie wygodnie na bloku lodowym, który służył nam za kanapę, a ja przygotowałem się do słuchania.
Była to piękna dziewczyna, piękna z punktu widzenia eskimoskiego. U nas powiedziano by, że jest cokolwiek za tłusta. Skończyła właśnie lat dwadzieścia i bezsprzecznie uchodziła za najbardziej czarującą z całego plemienia. Nawet i teraz, na otwartym powietrzu, ubrana w niekształtne, szerokie futro, w męskie spodnie i buciska oraz wielki kapelusz, zachwycała piękną twarzą. Figurę trzeba było przyjąć na wiarę. Wśród gości przychodzących, aby pożywić się przy gościnnym korycie jej ojca, nie widziałem ani jednej dziewczyny dorównującej jej urodą.
Mimo to nie była zepsuta. Słodka, szczera, naturalna, wiedziała może, że jest piękna, nigdy jednak nie dawała po sobie poznać, że wie o tym.
Już od tygodnia towarzyszyła mi codziennie, a im lepiej ją poznawałem, tym więcej ją lubiłem.
Wychowano ją z czułą starannością w atmosferze niesłychanie, jak na podbiegunowe stosunki, subtelnej. Ojciec jej był głową plemienia i reprezentował szczyt kultury eskimoskiej. W jej towarzystwie – miała na imię Lasca – przebyłem długie drogi na saniach zaprzężonych w psy, razem przebrnęliśmy przez wielkie pola śnieżne. Towarzystwo jej było zawsze miłe, a rozmowa zajmująca.
Chodziłem z nią na ryby – nie wsiadałem jednak do jej zdradliwej łódki, nie, po prostu biegłem za nią po lodzie, patrząc, z jak niesłychaną precyzją posługuje się swym długim oszczepem. Razem chodziliśmy na foki. Kilkakrotnie nawet przyglądałem się, stojąc na uboczu, jak wypuszczała wraz z rodzicami tran z przyholowanego wieloryba. Raz towarzyszyłem jej przez jakiś czas, gdy wyruszyła na polowanie na niedźwiedzia. Przed końcem jednak zawróciłem, ponieważ w głębi duszy kryję lęk przed niedźwiedziami.
A oto jak brzmiało jej opowiadanie:
– Plemię nasze, jak i inne plemiona, od wieków przywykło do wędrówek przez zamarznięte morza. Przed dwoma laty jednak ojciec mój, zmęczony ustawiczną wędrówką, zbudował sobie ten oto wielki dom ze złomów zamarzniętego śniegu. Niech pan spojrzy na niego: ma siedem stóp wysokości i jest trzy czy cztery razy dłuższy niż wszystkie inne. Odtąd zamieszkaliśmy tutaj.
Ojciec mój był bardzo dumny ze swego domu i miał rację. Jeżeli pan mu się przyjrzał uważnie, to zauważył pan, o ile lepiej i wykwintniej jest umeblowany, niż zwykle bywają domy. Jeżeli nie, to niech go pan obejrzy, a przekona się pan, że zbytkownym urządzeniem przewyższa naprawdę zwykłą miarę. Na przykład w tym końcu, który nazwał pan salonem, wzniesiono specjalną platformę, aby goście i rodzina mogli wygodniej siedzieć przy jedzeniu. Jest to największa platforma ze wszystkich, jakie pan w życiu widział, prawda?
– Tak, Lasco – odrzekłem. – Masz zupełną słuszność. Nic podobnego nie mają nawet najwykwintniejsze domy w Stanach Zjednoczonych!
Wiadomość ta zapaliła w jej oczach iskry dumy i radości. Zauważyłem to i postanowiłem wyzyskać.
– Wiedziałam od razu, że będzie to dla pana niespodzianką – powiedziała. – I jeszcze jedna rzecz. Futra na tym wzniesieniu są dużo puszystsze niż w innych domach. Wszystkie rodzaje futer: foki, wydry, srebrne lisy, niedźwiedzie, kuny i sobole, leżą tam jedne na drugich. Podobnie posłane są ławy ze złomów lodowych, stojące pod ścianami, które nazwał pan łóżkami. Czy wzniesienia i ławy do spania w domu pana lepiej są zaopatrzone?
– Nie, nie są nawet w przybliżeniu tak dobrze zaopatrzone.
Znów sprawiłem jej przyjemność. Miała na myśli jedynie ilość futer, w jaką jej estetyczny papa zaopatrzył swój dom, a nie ich jakość. Mogłem uświadomić ją, że te stosy bogatych futer stanowią wielki dostatek, przynajmniej w moim kraju, ale nie zrozumiałaby tego. Rzeczy tych w jej plemieniu nie zaliczano do bogactw.
Mogłem jej powiedzieć, że to, co ma na sobie, że codzienny strój przeciętnej osoby z jej otoczenia wart jest tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset dolarów i że u siebie nie znałem nikogo, kto by chodził na ryby w toaletach za tę cenę. Ale nie zrozumiałaby tego, więc nie rzekłem nic. Mówiła dalej:
– A szafliki? Mamy dwa w salonie i dwa w innych pokojach. Rzadko kto ma dwa szafliki w salonie. Czy w swoim salonie ma pan dwa szafliki?
Wspomnienie tych naczyń przyprawiło mnie o atak duszności, ale zapanowałem nad sobą, zanim to spostrzegła, i odrzekłem z zapałem:
– Tak, Lasco! Choć wstyd mi źle wyrażać się o własnej ojczyźnie, przyznam ci jednak w tajemnicy, że najbogatszy nawet obywatel Nowego Jorku nie ma u siebie w salonie dwóch szaflików.
Z rozkoszy klaskała w ręce, pokryte futrem rękawic, wołając:
– Pan żartuje, pan na pewno żartuje!
– Nie, kochanie, mówię całkiem poważnie. Weź na przykład Vanderbilta. Vanderbilt jest prawie najbogatszym człowiekiem świata. Otóż przysiągłbym ci na śmiertelnym łożu, że nie ma on aż dwóch szaflików w swoim salonie. Tak, nie ma nawet jednego i niech skonam na szlaku, jeżeli kłamię!
Jej piękne oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, słowa stały się powolne, a głos nie był pozbawiony grozy, gdy rzekła:
– Jakie to dziwne! Wprost nie do wiary. Trudno sobie to wyobrazić. Czy jest on skąpy?
– Nie, nie to. Nie szło mu o wydatek, ale wiesz, no tak! Wyglądałoby to na przechwałki! Tak, to było właściwym powodem: jest on w swoim rodzaju prostym człowiekiem i nie lubi się popisywać.
– To prawda, skromność jest dobra, o ile nie posuwa się zbyt daleko, ale jak wobec tego wygląda jego dom?
– Cóż, oczywiście wygląda trochę nago, brak mu wykończenia, ale…
– O, na pewno! Nigdy nic podobnego nie słyszałam. Ale czy pod innymi względami dom jego jest ładny?
– Bardzo ładny. Bardzo dobrze pomyślany…
Dziewczyna zamyśliła się. Siedziała przez chwilę cicho, gniotąc w milczeniu koniec świecy. Najwidoczniej chciała dojść do jakiegoś wniosku. W końcu potrząsnęła główką i wypowiedziała z przekonaniem swoje zdanie:
– A ja sądzę, że istnieje pewien rodzaj skromności, który w gruncie rzeczy kryje chęć imponowania innym. Jeżeli człowieka stać na zaopatrzenie swego salonu w dwa szafliki, a nie czyni tego, to jest – być może – skromny, ale najprawdopodobniej właśnie w ten sposób chce zwrócić na siebie ogólną uwagę. Według mnie ten wasz Vanderbilt dobrze wie, co robi.
Próbowałem złagodzić jej wyrok o Vanderbilcie, mówiąc, że ideał podwójnego szaflika, choć tak popularny w jej własnym kraju, nie jest miarą, według której należy sądzić wszystkich ludzi. Ale dziewczyna była pewna swego i nie dawała się przekonać. Oto co powiedziała:
– Czy bogaci ludzie w pańskim kraju mają dobre ławy do spania, zrobione z pięknych, szerokich złomów lodowych?
– I owszem, mają bardzo dobre, ale nie są ze złomów lodowych.
– Chciałabym wiedzieć na przykład dlaczego?
Wyłożyłem jej w miarę swych sił trudności, jakie musiałyby powstać. Mówiłem o drożyźnie lodu, o tym, jak trzeba uważać na lodziarza, żeby rachunek nie był bardziej słony niż lód, który przynosi. Wtedy zawołała:
– O rety! To wy kupujecie lód?
– Naturalnie! Musimy, kochanie.
Wybuchnęła śmiechem.
– Nie słyszałam nigdy nic równie głupiego! Zmiłuj się. Przecież pełno go wszędzie i nic nie kosztuje. Patrz, ciągnie się na sto mil przed nami. Za wszystko, co widzisz w tej chwili, nie dałabym rybiego pęcherza.
– Bo nie umiesz go cenić, mała gąsko prowincjonalna! Gdybyś go miała podczas lata w Nowym Jorku, to mogłabyś kupić za niego na jarmarku wszystkie wieloryby.
Spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Czy to prawda? – spytała.
– Przysięgam ci – odrzekłem.
Zastanowiło ją to.
– Chciałabym i ja tam mieszkać – westchnęła.
Pragnąłem właściwie dać jej tylko wyobrażenie o względnej wartości rzeczy, które ją otaczały, ale nie udało mi się. Odniosła natomiast wrażenie, że w Nowym Jorku jest pełno wielorybów i że są bardzo tanie. Na myśl o tym ślinka napłynęła jej do ust. Zrozumiałem, że trzeba winę naprawić, i powiedziałem:
– Ale gdybyś mieszkała wśród nas, to nie lubiłabyś wielorybiego mięsa. U nas nikt go nie lubi.
– A-ale!
– Naprawdę nie.
– Więc dlaczego go nie lubią?
– Doprawdy, sam nie wiem. Sądzę, że to jakiś przesąd. Zapewne niegdyś ktoś, kto nie miał nic lepszego do roboty, przyczynił się do powstania tego przesądu, a kiedy podobny kaprys raz się zakorzeni, o! wtedy trwa wieki.
– Tak, to prawda. Rzetelna prawda! – odpowiedziała Lasca po namyśle. – To tak jak u nas z uprzedzeniem do mydła. Plemię nasze miało z początku uprzedzenie do mydła, pan wie…
Spojrzałem na nią, aby upewnić się, czy mówi poważnie. Stwierdziłem, że tak. Po chwili wahania zapytałem ostrożnie:
– Przepraszam cię bardzo. Powiadasz, że mieli uprzedzenie do mydła? Mieli? – Głos mój załamał się miękko.
– Tak, ale tylko z początku. Nikt nie chciał go jeść.
– A, teraz rozumiem.
Lasca mówiła dalej:
– Było to proste uprzedzenie. Z początku mydło przywozili cudzoziemcy i dlatego nikt go nie lubił. A gdy tylko stało się modne, wszystkim przypadło do smaku. Teraz ma je każdy, kto tylko może sobie na to pozwolić. A czy pan je lubi?
– O, nadzwyczaj! Umarłbym bez mydła, szczególnie tutaj. A czy ty je lubisz?
– Po prostu ubóstwiam! A czy lubisz świece?
– Uważam je za niezbędne. A ty je lubisz?
W oczach jej tańczyły iskierki, gdy wołała:
– Ach, nie wspominaj! Świece i mydło!
– I wnętrzności rybie.
– I tran!
– I ciepłe błoto…
– I tłuszcz wielorybi!
– I padlina, i kiszona kapusta, i wosk, i dziegieć, i terpentyna, i ślimaki! I…
– Ach, przestań, przestań, bo skonam z zachwytu!
– I podać to wszystko w kubełku od pomyj i zaprosić sąsiadów na ucztę!
Wizja wspaniałej uczty zmogła do reszty moje biedactwo. Padła na ziemię zemdlona. Natarłem jej twarz śniegiem i przywróciłem do przytomności. Po chwili udało mi się uśmierzyć jej podniecenie. Odpoczęła i podjęła na nowo swe opowiadanie:
– Tak rozpoczęliśmy życie w naszym pięknym domu. Ale ja nie byłam szczęśliwa. A powód był taki: stworzono mnie dla miłości. Bez niej nie ma dla mnie szczęścia. Ale chciałam, żeby kochano mnie dla mnie samej. Pragnęłam bóstwa, pragnęłam zostać mego bóstwa bóstwem. Namiętnej mojej natury nie może zadowolić nic prócz wzajemnego uwielbienia!
Konkurentów miałam bez liku, więcej niż potrzeba, ale każdy z nich miał tę samą wadę. Wcześniej czy później wadę tę odkrywałam i żadnemu nie udało się jej zataić. A wada ich polegała na tym, że nie mnie pragnęli, ale mego bogactwa.
– Twego bogactwa?
– Tak, ojciec mój jest najbogatszym człowiekiem w naszym plemieniu i nikt spośród okolicznych plemion nie dorówna mu bogactwem.
Zastanowiłem się, na czym może polegać bogactwo jej ojca. Nie na domu, bo każdy mógł sobie zrobić taki sam. Nie na futrach, bo nie znano ich wartości. Nie były nim sanie ani psy, harpuny, łódka, igły kościane ani haczyki do wędek. Nie. One nie mogły stanowić o niczyim bogactwie. Cóż więc mogło uczynić człowieka tego tak bogatym i sprowadzić chmary nikczemnych pochlebców do jego domu?
Doszedłem wreszcie do wniosku, że aby się dowiedzieć, najlepiej będzie spytać się wprost. Tak też uczyniłem. Pytaniem moim sprawiłem dziewczynie tak widoczną przyjemność, że musiała chyba z utęsknieniem czekać tej chwili. Cierpiała z chęci powiedzenia mi tego, tak jak ja z chęci dowiedzenia się. Przysunęła się do mnie poufale.
– Niech pan zgadnie, co on posiada. Nigdy pan nie zgadnie!