Wściekłość i wrzask - ebook
Wściekłość i wrzask - ebook
Chcesz wiedzieć, jak wygląda amerykańskie Południe? Sięgnij po książkę Wiliama Faulknera pod tytułem „Wściekłość i wrzask”. W jej zawiłej fabule, która początkowo może wydawać Ci się niemal niezrozumiała, odnajdziesz odpowiedzi dotyczące pytań o sens życia.
O czym jest książka „Wściekłość i wrzask”?
Podzielona na cztery części powieść Williama Faulknera opowiada o zubożałej arystokratycznej rodzinie Compsonów mieszkającej w południowej części Ameryki. Szybko dostrzeżesz, że grozi jej nieuchronny rozpad. Masz okazję obserwować całą sytuację z czterech różnych perspektyw narracyjnych.
Dlaczego akurat „Wściekłość i wrzask”?
Możesz zastanawiać się, dlaczego autor wybrał tak dosadny tytuł dla swojego dzieła? Wszystko przez pełne pasji relacje pomiędzy członkami rodziny Compsonów. Każdy dba tu o własny interes. Do wyobraźni czytelnika szczególnie przemawia postać pięknej i zbuntowanej Caddy. Jednak równie barwni są i inni bohaterowie książki Williama Faulknera, m.in. upośledzony Benjy, oderwany od rzeczywistości, neurotyczny Quentin czy cyniczny Jazon oraz czarnoskóra służąca Disley.
Gwarantujemy Ci, że do Twoich rąk trafi książka o wyszukanej narracji, która w nietuzinkowy sposób przybliży Ci relacje panujące w rodzinie niedarzącej się miłością. Czym Cię zaskoczy? Przekonaj się sam!
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-280-8795-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez ogrodzenie, w dziurach między splątanymi łodygami kwiatów widziałem, jak uderzali. Szli tam, gdzie stała chorągiewka, a ja za nimi wzdłuż ogrodzenia. Luster szukał w trawie przy kwiatowym drzewie. Wyjęli chorągiewkę i uderzali. Potem wsadzili chorągiewkę z powrotem i jeden uderzył, i drugi uderzył. Potem ruszyli, a ja też wzdłuż sztachet. Luster odszedł od kwiatowego drzewa i szliśmy wzdłuż sztachet, i oni stanęli, i myśmy stanęli, i patrzyłem przez sztachety, a Luster szukał w trawie.
— Trzymaj, caddie¹. — Uderzył.
Odeszli przez pastwisko. Złapałem się ogrodzenia i patrzyłem za nimi.
— Słuchaj no — powiedział Luster. — Wstyd, taki stary, trzydzieści trzy lata, i takie wrzaski. Mało ci, że łaziłem kawał drogi do miasta po ten twój tort. Przestań lamentować. Pomóż mi szukać mojej ćwiartki. Jak nie znajdę, to mogę się pożegnać z przedstawieniem.
Jeszcze trochę uderzali, tam, na pastwisku. Poszedłem z powrotem wzdłuż ogrodzenia do chorągiewki. Trzepotała na jasnej trawie i drzewach.
— Chodź — powiedział Luster. — Dosyć tego wybałuszania ślepi. Już nie wrócą. Pójdziemy nad strumień i poszukamy mojej ćwiartki. Prędzej, bo ją inne czarnuchy znajdą.
Była czerwona i trzepotała na pastwisku. Potem ptak przechylał się na niej w tył i w przód. Luster rzucił. Chorągiewka trzepotała na jasnej trawie i drzewach. Trzymałem się sztachet.
— Przestań lamentować — mówił Luster. — Przecie ich nie przymuszę, żeby tu przyszli, no nie. Jak się nie zamkniesz, to ci babcia nie wyszykuje urodzin. Jak się nie zamkniesz, to wiesz, co zrobię. Pójdę i zjem cały twój tort. Świeczki też. Wszystkie trzydzieści trzy, każdą jedną. Chodź, idziemy nad strumień. Muszę znaleźć moją ćwiartkę. Może nam się trafi jaka piłka. Popatrz. Oni są już tam. Kawał drogi. Spójrz. — Podszedł do sztachet i pokazał ręką. — Widzisz ich. Wcale nie zamiarują wracać. Chodź.
Poszliśmy wzdłuż sztachet do ogrodzenia warzywnika, gdzie leżały nasze cienie. Mój cień był wyższy od cienia Lustera. Doszliśmy do dziury i przeleźliśmy na drugą stronę.
— Stój — zawołał Luster. — Znowu zaczepiłeś się o ten gwóźdź. Nie potrafisz przeleźć przez tę dziurę, żeby się nie zahaczyć.
Caddy odczepiła mnie i przeleźliśmy na drugą stronę. Wujek Maury mówił, żebyśmy się nikomu nie pokazywali na oczy, więc lepiej się pochylmy, powiedziała Caddy. Pochyl się, Benjy. O tak, widzisz. Pochyliliśmy się i przeszliśmy przez ogród, gdzie kwiaty szeleściły i ocierały się o nas. Ziemia była twarda. Wdrapaliśmy się na żerdzie zagrody, tam gdzie świnie chrumkały i sapały. Pewno im smutno, bo jedną z nich dzisiaj zarżnęli, powiedziała Caddy. Ziemia była twarda, ubita, sękata.
Trzymaj ręce w kieszeniach, mówiła Caddy, bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.
— Za zimno na dworze — mówił Versh. — Po co ci tam łazić.
— Co tam znowu — spytała Matka.
— Napiera się na dwór — odparł Versh.
— Niech idzie — powiedział Wujek Maury.
— Za zimno — mówiła Matka. — Lepiej niech zostanie w domu. Benjamin, uspokój się w tej chwili.
— Nic mu się nie stanie — mówił Wujek Maury.
— Słuchaj, Benjamin. Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz do kuchni — powiedziała Matka.
— Mama przykazywała, żeby go dzisiaj nie puszczać do kuchni — mówił Versh. — Ona ma tyle gotowania na głowie.
— Niech idzie, Karolino — mówił Wujek Maury. — Doprowadzisz się do choroby tą ciągłą troską o niego.
— Wiem — powiedziała Matka. — To jest mój los. Zastanawiam się czasami…
— Tak, tak — przerwał Wujek. — Musisz być silna. Przygotuję ci szklaneczkę grogu.
— Po grogu bywam jeszcze bardziej zgnębiona, wiesz przecież.
— Zobaczysz, że dobrze ci zrobi. Opatul go porządnie, chłopcze, i wyprowadź stąd na chwilę.
Wujek Maury wyszedł. Versh wyszedł.
— Bądźże cicho — mówiła Matka. — Staramy się jak najszybciej wyprowadzić cię na dwór, szybciej już nie możemy. Nie chcę, żebyś się rozchorował.
Versh nałożył mi kalosze i płaszcz, wzięliśmy moją czapkę i wyszliśmy. Wujek Maury odstawiał właśnie butelkę do kredensu w stołowym.
— Zatrzymaj go tam z pół godzinki, chłopcze — przykazał Vershowi. — Tylko niech nie wychodzi poza ogrodzenie.
— Dobrze, psze pana. Ja mu tam nie pozwalam wychodzić.
Stanęliśmy na dworze. Słońce było zimne i jasne.
— Gdzie tak lecisz — zapytał Versh. — Chyba nie do miasta, co.
Szliśmy po szeleszczących liściach. Brama była zimna.
— Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedział. — Przymarzną ci do bramy, zobaczysz. Nie możesz zaczekać na nich w domu.
Wsadził mi ręce do kieszeni. Słyszałem, jak szura w liściach. Czułem zapach zimna. Brama była zimna.
— Spójrz. Orzeszki hikorowe. O, tam. Włazi na drzewo. Popatrz, wiewiórka, Benjy.
Nie czułem już wcale bramy, tylko zapach jasnego zimna.
— Wsadź lepiej te ręce z powrotem do kieszeni.
Caddy szła. Potem biegła, a torba z książkami kołysała się i podskakiwała jej na plecach.
— Dzień dobry, Benjy — powiedziała. Otworzyła bramę, weszła i pochyliła się. Caddy pachniała jak liście. — Wyszedłeś mi naprzeciw. Wyszedłeś na spotkanie Caddy. Versh, jak mogłeś pozwolić, żeby mu tak ręce zmarzły.
— Toć mu przykazywałem, niech je trzyma w kieszeniach. Czepia się i czepia tej żelaznej bramy.
— Wyszedłeś na spotkanie Caddy — mówiła, rozcierając mi ręce. — No co. Co chcesz powiedzieć swojej Caddy. — Caddy pachniała jak drzewa, tak jak wtedy, kiedy mówi, że już śpimy.
Czego jęczysz, pytał Luster. Będziesz mógł wybałuszać na nich ślepia, jak dojdziemy do strumienia. Masz, trzymaj to swoje zielsko. Dał mi kwiat. Przeszliśmy przez ogrodzenie, na pole.
— No co — pytała Caddy. — Co chcesz powiedzieć Caddy. Czy go wysłali z domu, Versh.
— Nie dali rady utrzymać go w domu. Cięgiem się napierał, a jak go puścili, to zaraz tu przyleciał i gapi się na tę bramę.
— O czym ty myślisz — pytała Caddy. — Wydaje ci się, że jak wrócę ze szkoły, to już będzie Boże Narodzenie. Tak myślałeś. Boże Narodzenie jest pojutrze. Święty Mikołaj, Benjy. Święty Mikołaj. Chodź, pobiegniemy do domu, żeby się rozgrzać.
Wzięła mnie za rękę i biegliśmy po jasnych szeleszczących liściach. Wpadliśmy po schodach z jasnego zimna w ciemne zimno. Wujek Maury odstawiał butelkę do kredensu. Zawołał Caddy. Powiedziała:
— Zaprowadź go do kominka, Versh. Idź z Vershem, Benjy, ja zaraz przyjdę.
Poszliśmy do kominka.
— Czy on zmarzł, Versh — spytała Matka.
— Czego by miał zmarznąć.
— Zabierz stąd jego płaszcz i kalosze. Ile razy ci mówiłam, żebyś go nie wprowadzał do domu w kaloszach.
— Dobrze, psze pani. Stój spokojnie. — Zdjął mi kalosze i rozpiął płaszcz.
— Zaczekaj, Versh. — Weszła Caddy. — Czy on może jeszcze wyjść, Mamo. Chciałabym, żeby się ze mną przeszedł.
— Lepiej go zostaw w domu, dosyć już ma na dzisiaj — powiedział Wujek Maury.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie oboje — rozkazała Matka. — Dilsey powiada, że robi się coraz zimniej.
— Ale Mamo — napierała się Caddy.
— Co tam — wtrącił Wujek. — Siedziała cały dzień w szkole, potrzeba jej świeżego powietrza. Biegnij, Candace.
— Niech mu Mama pozwoli wyjść. Proszę. Mama wie, że będzie płakał.
— To czemu mówiłaś przy nim o wyjściu. Czemu do mnie przychodziłaś. Żeby miał sposobność znowu mnie dręczyć. Dosyć już miałaś dzisiaj świeżego powietrza. Usiądź tu lepiej i pobaw się z nim.
— Niech sobie idą, Karolino — powiedział Wujek Maury. — Trochę zimna nic im nie zaszkodzi. Pamiętaj, musisz dbać o swoje siły.
— Wiem. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jak bardzo się boję Bożego Narodzenia. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie tego. Nie należę do kobiet, które mogą wiele udźwignąć. Ze względu na Jazona i dzieci pragnęłabym mieć więcej sił.
— Musisz robić, co się tylko da, i nie dopuszczać, żeby cię dzieci denerwowały. Biegnijcie obydwoje. Ale nie siedźcie na dworze za długo, bo się Matka będzie martwiła.
— Dobrze, Wujku — powiedziała Caddy. — Chodź, Benjy. Idziemy znowu na dwór. — Zapięła mi płaszcz i ruszyliśmy w stronę drzwi.
— Chcesz zabrać to dziecko bez kaloszy — zawołała Matka. — Chcesz go doprowadzić do choroby, kiedy mamy dom pełen ludzi.
— Zapomniałam — powiedziała Caddy. — Myślałam, że ma je na nogach.
Zawróciliśmy.
— Trzeba myśleć — powiedziała Matka.
Stój spokojnie prosił Versh. Włożył mi kalosze.
— Przyjdzie dzień, kiedy umrę, a wtedy będziesz musiała o nim myśleć.
Teraz tupnij rozkazał Versh.
— Chodź no tu i daj Mamie buzi, Benjaminie.
Caddy podprowadziła mnie do fotela Mamy, a ona wzięła w ręce moją twarz, a potem przycisnęła mnie do siebie.
— Moje biedne dziecko — powiedziała. Puściła mnie. — Pilnuj go razem z Vershem, kochanie.
— Dobrze, Mamo.
Wyszliśmy. Caddy powiedziała:
— Nie potrzebujesz chodzić z nami, Versh. Ja się nim trochę zajmę.
— Dobra. Nie będę łaził po próżnicy na taki mróz.
Poszedł, a my stanęliśmy w holu, Caddy uklękła, objęła mnie rękami i przycisnęła do mego policzka swoją zimną, jasną twarz. Pachniała jak drzewa.
— Nie jesteś żadne biedne dziecko, prawda. Masz swoją Caddy, co.
Przestań wreszcie jęczeć i smarkać, powiedział Luster. Nie wstyd ci podnosić taki lament. Minęliśmy wozownię, gdzie stał powóz. Miał nowe koło.
— Właź do środka, siedź spokojnie i czekaj na Mamę. — Dilsey wepchnęła mnie do powozu. T.P. trzymał lejce. — W głowie się nie mieści, że Jazon tyle czasu nie kupuje nowej bryki. Ten grat się kiedyś pod człowiekiem rozleci na kawałki. Patrzaj tylko na te koła.
Matka wyszła, opuszczając na twarz woalkę. Trzymała kwiaty.
— Gdzie Roskus — spytała.
— Roskus dzisiaj ani ręką nie ruszy — tłumaczyła Dilsey. — T.P. tak samo dobrze powozi jak on.
— Boję się — powiedziała Matka. — Wydawałoby się, że wszyscy razem wzięci moglibyście mi raz w tygodniu dostarczyć stangreta. Nie proszę o wiele, Bóg mi świadkiem.
— Panienka wie tak samo jak ja, że Roskus ma straszny reumatyzm i nie może robić więcej, niż musi. Niech no panienka idzie i wsiada. T.P. umie powozić jak Roskus.
— Boję się — powiedziała Matka. — Z dzieckiem.
Dilsey weszła na schody.
— Panienka mówi, że to dziecko. — Wzięła Mamę za rękę. — Toć to mężczyzna nie mniejszy jak T.P. Chodźmy już, jeśli panienka chce jechać.
— Boję się jechać — powiedziała Mama. Zeszły razem po schodach i Dilsey pomogła Mamie wsiąść. — Może tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich.
— Nie wstyd panience gadać takie rzeczy — oburzyła się Dilsey. — Trzeba by czegoś więcej niż osiemnastoletni Murzyn, żeby Queenie poniosła. Starsza jest jak on i Benjy razem wzięci. Panienka to dobrze wie. I żebyś mi nie próbował wymachiwać batem nad Queenie, słyszysz, T.P. Jak nie będziesz jechał tak, jak chce panna Karolina, to każę Roskusowi, żeby cię zlał. Na to mu jeszcze starczy sił.
— Dobra — powiedział T.P.
— Czuję, że coś się stanie — mówiła Mama. — Spokój, Benjamin.
— Niech mu panienka da kwiatek do potrzymania. On prosi. — Dilsey wsunęła rękę do środka.
— Nie, nie — zawołała Mama. — Rozsypiesz mi wszystkie.
— Niech je panienka przytrzyma. Wyciągnę mu jeden. — Dilsey podała mi kwiat i jej ręka się cofnęła.
— Jedźcie już. Jak Quentin was zobaczy, to zacznie się napierać, żeby też jechać — mówiła Dilsey.
— Gdzie ona jest — spytała Mama.
— W domu, bawi się z Lusterem. Ruszaj, T.P. Masz powozić, jak ci Roskus przykazał.
— Dobra — obiecał T.P. — Wio, Queenie.
— Quentin — mówiła Mama. — Pilnuj.
— Pewno, że przypilnuję — powiedziała Dilsey.
Powóz podskakiwał i skrzypiał na podjeździe.
— Boję się jechać i zostawiać Quentin — mówiła Mama. — Lepiej, żebym była nie wyjeżdżała, T.P.
Znaleźliśmy się za bramą, gdzie już nie trzęsło. T.P. zaciął Queenie batem.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama.
— Trzeba ją pogonić, żeby szła — odparł T.P. — Będzie spała, jak wróci do stajni.
— Zawracaj. Boję się jechać i zostawiać Quentin samą.
— Tu nie da rady zawrócić — powiedział T.P. Dalej było już szerzej.
— Tu już możesz — powiedziała Mama.
— Dobra. — Zaczęliśmy zawracać.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama, łapiąc mnie.
— Muszę przecie wykręcić. Prrr. Stój, Queenie. — Stanęliśmy.
— Przewrócisz nas — powiedziała Mama.
— No to czego panienka chce — spytał T.P.
— Boję się tych twoich prób zawracania — powiedziała Mama.
— Dalej, Queenie. — Pojechaliśmy dalej.
— Czuję, że Dilsey nie dopilnuje dziecka jak należy pod moją nieobecność — powiedziała Mama. — Musimy się śpieszyć z powrotem.
— Wiśta, mała — powiedział T.P. Uderzył Queenie batem.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama i złapała mnie.
Słyszałem kopyta Queenie, po obu stronach przesuwały się gładko i nieprzerwanie jasne kształty, a ich cienie przepływały po grzbiecie Queenie. Przesuwały się niby jasne wierzchy kół. Potem te po jednej stronie zatrzymały się tam, gdzie stał wysoki biały słup i żołnierz. Ale po drugiej stronie przesuwały się dalej równo i gładko, tyle że trochę wolniej.
— Czego chcesz — spytał Jazon. Ręce miał w kieszeniach, a za uchem ołówek.
— Jedziemy na cmentarz — powiedziała Mama.
— Dobrze — odparł Jazon. — Nie mam przecież zamiaru was zatrzymywać. Czy tylko to chciałaś mi zakomunikować.
— Wiem, że z nami nie pojedziesz, ale czułabym się z tobą bezpieczniejsza.
— Bezpieczna przed czym. Ojciec i Quentin przecież cię nie ugryzą.
Mama wsunęła chusteczkę pod woalkę.
— Przestań, Mamo — powiedział Jazon. — Czy chcesz koniecznie, żeby ten przeklęty idiota zaczął tu wyć na środku Rynku. Jazda, T.P.
— Wio, Queenie — powiedział T.P.
— To dopust boży — mówiła Mama. — Ale i ja też niedługo zejdę z tego świata.
— Chwileczkę — zawołał Jazon.
— Prrr. — zatrzymał konia.
Jazon powiedział:
— Wujek Maury chce pięćdziesiąt dolarów z twojego konta. Co z tym zrobić.
— Czemu mnie pytasz — mówiła Mama. — Nie mam przecież nic do powiedzenia. Staram się nie przysparzać zmartwień tobie i Dilsey. Niedługo mnie już na tym świecie, a wtedy ty…
— Jedź, T.P. — zawołał Jazon.
— Wiśta, Queenie.
Cienie płynęły dalej. Te po drugiej stronie ruszyły znowu, jasne, szybkie i gładkie jak wtedy, kiedy Caddy powiada, że będziemy spać.
Beksa, mówił Luster. Nie wstyd ci. Przeszliśmy przez stajnię. Wszystkie stanowiska były otwarte. Nie masz już tego dereszowatego kucyka pod wierzch, powiedział Luster. Podłoga była sucha i pylista. Dach się zapadał. Ukośne dziury pełne były wirującego złota. Czego się tam pchasz. Chcesz, żeby ci która z tych piłek głowę rozbiła.
— Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedziała Caddy. — Bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.
Obeszliśmy stajnię naokoło. Duża krowa i ta mała stały w drzwiach i słyszeliśmy, jak Prince, Queenie i Fancy grzebią kopytami tam, w środku.
— Gdyby nie było tak zimno, pojeździlibyśmy na Fancy, co — powiedziała Caddy. — Ale dziś za zimno.
Potem zobaczyliśmy strumień, skąd się podnosił dym.
— Tam zarzynają świnię — powiedziała Caddy. — Możemy tamtędy wrócić i popatrzeć.
Zeszliśmy ze wzgórza.
— Chcesz nieść ten list — powiedziała Caddy. — Możesz go nieść. — Wyciągnęła list z kieszeni i włożyła do mojej. — To prezent świąteczny — powiedziała. — Wujek Maury chce zrobić niespodziankę pani Patterson. Musimy to jej dać tak, żeby nikt nie zobaczył. Trzymaj teraz porządnie ręce w kieszeniach.
Doszliśmy nad strumień.
— Lód — zawołała Caddy. — Popatrz. — Złamała wierzch wody i przytrzymała mi kawałek przed oczami. — Lód. To dowód, jak jest zimno. — Pomogła mi przejść na drugą stronę i poszliśmy na wzgórze. — Nie możemy powiedzieć nawet Mamie i Tatusiowi. Czy wiesz, co ja o tym myślę. Myślę, że to niespodzianka dla Mamy i Taty, i tak samo dla pana Pattersona, za to, że pan Patterson przysłał ci słodycze. Pamiętasz, jak pan Patterson przysłał ci słodycze zeszłego roku w lecie.
Potem było ogrodzenie. Pnącza uschły i wiatr w nich szeleścił.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego Wujek Maury nie posłał Versha — powiedziała Caddy. — Versh by się nie wygadał.
Pani Patterson wyglądała przez okno.
— Zaczekaj tutaj — powiedziała Caddy. — Zaczekaj, nie ruszaj się. Wrócę za chwileczkę. Daj mi ten list. — Wyjęła mi ten list z kieszeni. — Trzymaj ręce w kieszeniach.
Przelazła przez ogrodzenie, trzymając list w ręku, i poszła przez brązowe szeleszczące kwiaty. Pani Patterson podeszła do drzwi, otworzyła je i stała.
Pan Patterson siekał ziemię między zielonymi kwiatami. Przestał siekać i popatrzał na mnie. Pani Patterson biegła przez ogród coraz bliżej. Kiedy zobaczyłem jej oczy, zacząłem płakać. Ty, głupi, powiedziała pani Patterson, mówiłam mu, żeby cię tu więcej samego nie przysyłał. Daj mi to szybko. Pan Patterson nadchodził śpiesznie z motyką. Pani Patterson przechyliła się nad ogrodzeniem i wyciągnęła rękę. Próbowała na nie wleźć. Daj mi to, mówiła, daj mi to. Pan Patterson wlazł na ogrodzenie. Wziął list. Suknia pani Patterson zaczepiła się o ogrodzenie. Znowu zobaczyłem jej oczy i zbiegłem na dół.
— Dalej już nic nie ma, ino domy — mówił Luster. — Idziemy nad strumień.
Prały tam nad strumieniem. Jedna z nich śpiewała. Czułem zapach trzepoczącej odzieży i dymu płynącego nad wodą.
— Siądnij tutaj — powiedział Luster. — Nie masz tam żadnego interesu. Ci ludzie na pewno by ci przylali.
— Co on chce zrobić.
— A czy on tam wie — powiedział Luster. — Myśli, że chce iść o, tam, gdzie stukają w tę kulę. Siądnij tutaj i pobaw się swoim zielskiem. Patrzaj, jak dzieci chlapią się w wodzie, kiedy już musisz na coś patrzeć. Że też nie potrafisz zachować się jak człowiek.
Usiadłem na brzegu, gdzie one prały i gdzie szedł niebieski dym.
— Nie widziałyście tu gdzieś ćwierćdolarówki — spytał.
— Jakiej.
— Tej, co tu miałem rano, ale gdzieś zgubiłem. Wypadła mi przez tę tutaj dziurę w kieszeni. Jak się nie znajdzie, to mogę się pożegnać z przedstawieniem dziś wieczór.
— Skąd weźmiesz ćwierć dolara, chłopcze. Poszukaj w kieszeni białego, jak nie będzie patrzał.
— Wziąłem, skąd się bierze forsę — odparł Luster. — Pełno jej tam jeszcze. Tyle że ja muszę znaleźć tę, co miałem, a nie inną. Możeście ją znalazły.
— Ja tam nie zamiaruję szukać żadnej ćwiartki. Mam własne sprawy na głowie.
— Chodźże tutaj — zawołał Luster. — Pomóż mi ją znaleźć.
— Przecież on nie rozezna pieniądza, choćby i zobaczył, no nie.
— Tak czy inaczej może pomóc szukać — powiedział Luster. — Idziecie wieczorem na przedstawienie.
— Nie gadaj mi o przedstawieniach. Jak przyjdzie czas i skończę się szarpać nad tą balią, będę taka zmęczona, że ani palcem nie kiwnę.
— Założę się, że pójdziesz. Założę się, że byłaś wczoraj. Założę się, że wszyscy tam będziecie, jak otworzą namiot.
— Dosyć tam będzie czarnych i beze mnie. Byłam wczoraj.
— Na mój rozum forsa czarnych nie gorsza od forsy białych.
— Biali dają czarnym forsę, bo wiedzą, że jak się tylko pokaże jaki inny biały z orkiestrą, to sobie odbierze wszystko z powrotem, a czarny zaraz poleci pracować na więcej.
— Czy nikt ci nie zafunduje tego przedstawienia.
— Jak dotąd nikt. Jakoś to chyba nikomu do głowy nie przyszło.
— Czego ty chcesz od białych, co.
— Niczego od nich nie chcę. Idę swoją drogą, a biali niech sobie chodzą swoją. Ani mi w głowie te twoje przedstawienia.
— Oni tam mają takiego jednego, co potrafi grać na pile. Całkiem jak na banjo.
— Ty byłaś wczoraj, ja pójdę dzisiaj — powiedział Luster. — Niech tylko znajdę te ćwierć dolara tam, gdzie je zgubiłem.
— Pewno go zabierasz ze sobą.
— Co — zdziwił się Luster. — Myślisz, że jak on wyje, to ja nic, tylko przy nim sterczę.
— A co ty robisz, jak on zaczyna wyć.
— Tłukę go — powiedział Luster. Usiadł i podwinął nogawki. Bawili się w strumieniu.
— Znalazł tam już który jaką piłkę — spytał Luster.
— Nie bądź za mądry. Żeby czasem twoja babcia nie usłyszała, co ty tu gadasz.
Luster wszedł do wody, gdzie oni się bawili. Szukał w strumieniu wzdłuż brzegu.
— Miałem ją, jak tu byliśmy rano — powiedział.
— A gdzie ją zgubiłeś.
— Przez tę dziurę w kieszeni — odpowiedział Luster.
Szukali w strumieniu. Potem wszyscy szybko się wyprostowali i stanęli, potem chlapali i bili się w wodzie. Luster to złapał i przykucnęli w wodzie, spoglądając przez krzaki ku pagórkowi.
— Gdzie oni są — spytał Luster.
— Jeszcze nie widać.
Luster schował to do kieszeni. Tamci zeszli z pagórka.
— Czy tutaj nie stoczyła się piłka.
— Powinna była wpaść do wody. Czy nikt z was jej nie widział albo nie słyszał, chłopcy.
— Ja tam nie słyszałem, żeby tu coś leciało — powiedział Luster. — Słyszałem, jak coś walnęło w to drzewo, tam, wyżej. Nie wiem, gdzie się pokulało.
Patrzyli w wodę.
— Do diabła. Poszukajcie wzdłuż rzeki. Potoczyła się tutaj. Sam widziałem.
Patrzyli wzdłuż strumienia. Potem wrócili na wzgórze.
— Masz tę piłkę — spytał chłopak.
— Na co mi piłka — odparł Luster. — Nie widziałem tu żadnej piłki.
Chłopak wlazł do wody. Szedł. Odwrócił się i znowu popatrzył na Lustera. Poszedł dalej strumieniem.
Mężczyzna na pagórku zawołał:
— Caddie.
Chłopak wylazł z wody i ruszył na pagórek.
— Co ty wyrabiasz — powiedział Luster. — Cicho bądź.
— A czego on znowu jęczy.
— Bóg jeden wie — odparł Luster. — Zaczyna swoje, i tyle. Jęczy dziś cały dzień. Pewnikiem przez te jego urodziny.
— Ile on ma lat.
— Trzydzieści trzy — powiedział Luster. — Trzydzieści trzy lata skończył dziś rano.
— Powiadasz, że toto ma trzy lata od trzydziestu lat.
— Ja tylko powtarzam, co powiada babcia. Skąd mam wiedzieć. Tyle że będziemy mieli trzydzieści trzy świeczki na torcie. Małym torcie. Ledwo się na nim zmieszczą. Cichaj. Wróć no tutaj. — Podszedł i złapał mnie za rękę. — Ty stary idioto — powiedział. — Chcesz, żebym cię zlał.
— Już to widzę.
— Ilem razy go lał. Cichaj. Toć mówiłem, że nie wolno ci tam łazić na górę. Rozwalą ci głowę jaką piłką. Chodź tutaj. — Pociągnął mnie z powrotem. — Siądnij. — Siadłem, a on zdjął mi buciki i podwinął nogawki spodni. — A teraz właź do wody i baw się. Nijak nie potrafisz skończyć z tym skomleniem.
Ucichłem i wszedłem do wody i Roskus przyszedł i kazał nam wracać na kolację, a Caddy powiedziała, Jeszcze nie pora na kolację. Ja nie idę.
Była mokra. Bawiliśmy się w strumieniu i Caddy przykucnęła, i zmoczyła sukienkę, a Versh powiedział:
— Twoja Mama da ci lanie za tę mokrą sukienkę.
— Mama nic takiego nie zrobi — odparła Caddy.
— Skąd wiesz — spytał Quentin.
— Wszystko jedno skąd. A skąd ty wiesz.
— Bo mówiła — powiedział Quentin. — Poza tym jestem od ciebie starszy.
— Ja mam siedem lat — zawołała Caddy. — Chyba wiem.
— A ja mam więcej — powiedział Quentin. — Ja chodzę do szkoły, prawda, Versh.
— A ja idę do szkoły na przyszły rok — wykrzyknęła Caddy. — Jak tylko ten przyszły rok się zacznie. Prawda, Versh.
— Wiesz, że ona da ci lanie, jak zamoczysz sukienkę — mówił Versh.
— Nie zamoczyłam. — Caddy wyprostowała się w wodzie i popatrzyła na sukienkę. — Zdejmę ją, to wyschnie.
— Założę się, że nie zdejmiesz — powiedział Quentin.
— Założę się, że zdejmę — zawołała Caddy.
— Założę się, że lepiej zrobisz, jak nie zdejmiesz — powiedział Quentin.
Caddy podeszła do Versha i do mnie i odwróciła się plecami.
— Odepnij, Versh — rozkazała.
— Nie rób tego, Versh — zawołał Quentin.
— A co mi tam do jej sukienki — powiedział Versh.
— Odepnij, Versh — powtórzyła Caddy — bo jak nie, to powiem Dilsey, coś robił wczoraj wieczorem.
No i Versh rozpiął guziki.
— Tylko spróbuj ją zdjąć — groził Quentin.
Caddy ściągnęła sukienkę i rzuciła na brzeg. Nie miała na sobie nic prócz staniczka i majtek i Quentin dał jej klapsa, a ona pośliznęła się i wpadła do wody. Jak wstała, to zaczęła chlapać wodą na Quentina, a Quentin na nią. Trochę wody chlapnęło na Versha i na mnie, a Versh złapał mnie i posadził na brzegu. Powiedział, że poskarży na Caddy i Quentina, a wtedy Caddy i Quentin zaczęli chlapać na Versha. Schował się za krzak.
— Naskarżę mamie na was wszystkich — powiedział.
Quentin wdrapał się na brzeg i próbował złapać Versha, ale on uciekł i Quentinowi się nie udało. Jak zawrócił, to Versh stanął i wrzeszczał, że naskarży. Caddy powiedziała, że jak nie naskarży, to mu pozwolą wrócić. Więc Versh powiedział, że nie powie, i oni mu pozwolili.
— Teraz chyba jesteś zadowolona — powiedział Quentin. — Oboje dostaniemy w skórę.
— A co mi tam — zawołała Caddy. — Ja ucieknę.
— Akurat — powiedział Quentin.
— Ucieknę i nigdy nie wrócę — wołała Caddy.
Zacząłem płakać. Caddy obróciła się i powiedziała:
— Cicho.
Więc ucichłem. Potem bawili się w strumieniu. Jazon też się bawił. On był sam, trochę dalej w wodzie. Versh obszedł krzak, podniósł mnie i wsadził z powrotem do wody. Caddy była cała mokra i zabłocona z tyłu i zacząłem płakać, a ona podeszła i przykucnęła w wodzie.
— Cicho, cicho — mówiła. — Nie ucieknę.
Więc ucichłem. Caddy pachniała jak drzewa w deszcz.
Co ci znowu, pytał Luster. Dosyć tych jęków. Baw się w strumieniu jak człowiek.
Zabierz go do domu. Nie przykazywali ci, żeby go nie wyprowadzać za ogrodzenie, co.
On cięgiem myśli, że to ich pastwisko, powiedział Luster. Zresztą i tak nikt z domu nie może nas tu zobaczyć.
My możemy. A ludzie nie lubią patrzeć na głupiego. To nie przynosi szczęścia.
Roskus przyszedł i kazał nam iść na kolację, a Caddy powiedziała, że jeszcze nie pora.
— Pora, i tyle — powiedział Roskus. — Dilsey przykazywała, żebyście zaraz wracali do domu. Przyprowadź ich, Versh. — Ruszył pod górę, gdzie ryczała krowa.
— Może wyschniemy, nim dojdziemy do domu — mówił Quentin.
— To wszystko twoja wina. Mam nadzieję, że dostaniemy w skórę. — Caddy włożyła sukienkę, a Versh ją zapiął.
— Nie będą wiedzieli, że się zamoczyliście — mówił. — Nic nie widać. Chyba że ja albo Jazon poskarżymy.
— Poskarżysz, Jazon — spytała Caddy.
— Na kogo.
— On nie poskarży — powiedział Quentin. — Prawda, Jazon.
— Założę się, że poskarży — mówiła Caddy. — Poskarży Babuni.
— Nie może jej poskarżyć — powiedział Quentin. — Ona jest chora. Jeśli będziemy wolno iść, to się zrobi tak ciemno, że nikt nic nie zobaczy.
— Mnie tam wszystko jedno, czy kto zobaczy, czy nie. Sama im powiem. Versh, zanieś go pod górę.
— Jazon nie poskarży — powiedział Quentin. — Pamiętasz ten łuk ze strzałami, który ci zrobiłem, Jazon.
— Połamany już — mruknął Jazon.
— A niech sobie skarży — zawołała Caddy. — Mam to w nosie. Zanieś Maury’ego pod górę, Versh.
Versh przykucnął, a ja wsiadłem mu na barana.
Do zobaczenia z wszystkimi wieczorem na przedstawieniu, powiedział Luster. Chodźże tutaj. Musimy znaleźć tę ćwiartkę.
— Jak będziemy szli wolno, to zrobi się ciemno, nim dojdziemy — powiedział Quentin.
— Nie mam zamiaru iść wolno — zawołała Caddy. Ruszyliśmy pod górę, ale Quentin nie szedł z nami. Stał nad strumieniem jeszcze wtedy, jak już doszliśmy tam, gdzie czuć było świnie. Chrząkały i chrumkały przy korycie w kącie. Jazon szedł za nami, ręce trzymał w kieszeniach. Roskus doił krowę we wrotach obory.
Krowy wyskakiwały z obory.
— Dalej — powiedział T.P. — klnij sobie. Ja też będę klął. Rety.
Quentin znowu kopnął T.P. Wkopał go do koryta, gdzie żarły świnie, i T.P. tam leżał.
— O rany — powiedział. — Ale mi przyłożył. Widzieliście, jak ten biały mnie kopie. Rety!
Nie płakałem, ale nie mogłem przestać. Nie płakałem, ale ziemia nie leżała spokojnie i zacząłem płakać. Ziemia ciągle się podnosiła i krowy biegły pod górę. T.P. próbował się podnieść. Upadł znowu, a krowy pobiegły w dół. Quentin trzymał mnie za ramię i szliśmy w kierunku obory. Potem obora zniknęła i musieliśmy poczekać, aż wróci. Nie widziałem, jak wracała. Wróciła za naszymi plecami, a Quentin posadził mnie w korycie, gdzie jadły krowy. Trzymałem się koryta. Ono też odchodziło, trzymałem się mocno. Krowy znowu zbiegały na dół przez wrota. Nie mogłem przestać. Quentin i T.P. wchodzili pod górę i bili się. T.P. spadał na dół; a Quentin go wciągał. Quentin uderzył T.P. Nie mogłem przestać.
— Wstawaj — powiedział Quentin. — Zostań tu i nie ruszaj się. Żebyś nigdzie nie odchodził, nim wrócę.
— My z Benjym wracamy na wesele — powiedział T.P. — Rety.
Quentin uderzył go znowu. Potem zaczął walić T.P. o ścianę, a T.P. śmiał się. Za każdym razem, kiedy Quentin walił nim o ścianę, próbował powiedzieć „Rety”, ale nie mógł, bo tak się śmiał. Nie płakałem już, ale nie mogłem przestać. T.P. upadł na mnie i wrota odeszły. Spadły na dół, a T.P. bił się sam i znowu upadł. Śmiał się dalej, a ja nie mogłem przestać i próbowałem wstać, i upadłem, i nie mogłem przestać. Versh powiedział:
— Tego już za dużo. Słowo daję. Skończ z tym wyciem.
T.P. ciągle się śmiał. Zwalił się na wrota i śmiał się.