- W empik go
W ciemność - ebook
W ciemność - ebook
Rytm życia Anny Bartákovej wyznaczają cowtorkowe wizyty w skupie. Zioła, które z pasją zbiera już od dzieciństwa, kontynuując rodzinne tradycje (babcia, za której duchową spadkobierczynię się uważa, słynęła ze swych zielarskich talentów na całą okolicę), stopniowo stają się przedmiotem obsesji, pieczołowicie planowane wyprawy po nie – jedynym sensem i celem życia.
W ciemność to opowieść o życiu w dusznym postkomunistycznym miasteczku i o kontakcie z przyrodą, która staje się ucieczką, ale to również studium rozpadu osobowości. Wszystko, o czym opowiada narratorka, jest jednocześnie przefiltrowane przez zakorzenioną w ludowej, magicznej wizji świata wrażliwość – rośliny, zwierzęta, rzeki, a nawet strychy bywają tu reprezentantami tajemniczych, nadprzyrodzonych sił.
Powieść uhonorowana nagrodą Magnesia Litera.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65595-58-4 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipa drobnolistna – kwiat
Nie mogę się powstrzymać i znów wychodzę na podwórko. Panuje tu już cień, ale spękany beton wciąż jest rozgrzany po upalnym dniu. Spoglądam w górę. Na zachodzie piękne niebo bez zmian. Chyli się coraz niżej, rozjarzone w oddali pomarańczowym światłem. Ze wschodu nadciągają ciemne chmury. Wyglądają groźnie, ale suną powoli, więc wciąż nie wiem jeszcze, co zrobię. Będzie lało, to pewne. Marcela już godzinę temu ostrzegała mnie przez płot, a sama pochowała do piwnicy wszystkie doniczki i skrzynki. Właśnie zamyka się w domu na klucz. Nie ma jeszcze szóstej, ale dziś na dworze nikt jej już nie zobaczy. Bo to przyjdzie dzisiaj. Pytanie tylko kiedy. Z czym jeszcze zdążę. Ile wziąć toreb i czy będę potrzebować nożyczek. Jest mi gorąco, nogi mam jak z waty. Słońce wciąż grzeje, niemiłosiernie rażąc w oczy. Lepiej założę ciemne okulary i chustkę na głowę. Albo nie, pojadę bardzo szybko, może lepiej zostawić włosy rozpuszczone. Tylko prędko. Nie ma czasu do stracenia. Wyciągam z szopy rower i pakuję do koszyka trzy wielkie papierowe torby. Przyciskam je kamieniem, żeby nie odleciały po drodze. Na miejscu się okaże, czy dam radę je zapełnić. Pojadę na rynek, a potem wrócę dołem, koło Bubna. Marcela pozamykała okiennice, ale jedno z okien wciąż jest otwarte, za falującą firanką gra telewizor, właśnie leci prognoza pogody. Chyba nie jest tak źle, skoro jeszcze nie poodłączała wszystkiego od prądu. Może uda się dużo nazrywać. Jeśli tylko się pospieszę. Od tych gorączkowych ruchów trochę kręci mi się w głowie, zalewa mnie fala mdłości. Za dużo szczęścia jak na jeden dzień, przerosło mnie to. Nie mogę się już doczekać, ogarnia mnie coraz większy niepokój.
Na dworze panuje nieznośny upał, czuję, jak napiera z każdej strony, nawet kiedy jadę szybko. Włosy rozwiewa mi wiatr, równie gorący; to dobrze. Przynajmniej wyschną i nie będę się potem męczyć w nocy. Do rynku prowadzi prosta, mało ruchliwa droga i kiedy nie pedałuję akurat jak szalona, puszczam kierownicę i rozpościeram ręce na boki. Pędzę przez miasto, które smaży się w czerwcowym słońcu i które za parę godzin ostudzi rzęsisty deszcz. Ściągam wstążkę, włosy rozwiewają się na wszystkie strony, tańczą na wietrze niczym płomienie. Chciałabym zamknąć oczy i wzbić się w powietrze, ale muszę się powstrzymywać – mogłabym kogoś spotkać i znowu ludzie zaczęliby gadać, że nie umiem się zachować. Ci przyziemni drobnomieszczanie nigdy nie zrozumieją, czego potrzebuje do życia nimfa. Łapię za kierownicę i naciskam na pedały. Nie ma co tracić czasu. Wiatr przybiera na sile – nie tylko dlatego, że pędzę na złamanie karku. Jadę główną drogą, koło młynówki, na rynek, na pierwszą w tym roku lipę. Coś faktycznie wisi w powietrzu. Będzie padać, i to porządnie. Taki dziwny, rozpalony do czerwoności dzień nie może skończyć się inaczej. Marcela nie zwleka. Właśnie usłyszała w telewizji straszną przepowiednię. Cała lepka od potu klęczy przy gniazdku i ciągnie za wtyczkę od przedłużacza. Ani drgnęła; z całej siły szarpie nią na boki. Choćby miało odpaść jeszcze więcej tynku, wyciągnie ją, i już. Potem to samo zrobi w kuchni i w sypialni. Gdyby mogła, odłączyłaby od prądu latarnię, która stoi na ulicy przed domem. Cała jest czerwona i w nerwach, krew pulsuje jej w skroniach, ale do łazienki już dziś nie pójdzie. Kładzie się na kanapie i nakrywa grubym kocem. To już nie pierwszy raz, kiedy ze strachu się nie umyła i teraz pozostaje jej leżeć po cichu w ciemności i śmierdzieć. Ach, żeby chociaż zamknąć oczy i mieć to szybko za sobą. Jak Bóg da, jutro przyjdzie nowy dzień i Marcela otworzy okno. Do tego czasu wytrzyma pod kocem. Zresztą teraz nie będzie miała wyboru – właśnie przyszło lato, a wraz z nim burze i ulewy.
Jestem na rynku, słońce chowa się już za horyzontem. Dwie z lip jeszcze nie kwitną, dwie już zaczynają, ale na razie dopiero w połowie. Ostatnia, najstarsza, to prawdziwy cud, cała jest obsypana kwiatami, ciężkie gałęzie niemal sięgają ziemi. Ciskam rower w zarośla pod murem i chwilę później stoję już pod drzewami. Witam się z czarnymi robaczkami i maleńkimi muszkami. W promieniach słońca wirują roje komarów. Proszę, jestem tu, cała dla was. Otwieram torbę, którą zawiesiłam sobie na lewym ramieniu, a prawą ręką chwytam pokrytą kwiatami gałąź. Przyciągam ją do siebie i zabieram się do pracy. Pszczoły były tu jeszcze przede mną, muszę na nie uważać. Większość lata wysoko nad moją głową; rój faluje w koronie poruszanego ciepłym wiatrem drzewa. Brzęczenie jest wszechobecne i, podobnie jak zapach lipy, jak zwykle zachwycające. Chwilę zajmuje mi oswojenie się z miejscem i z rozmiarem kwiatów. Kilkakrotnie przesuwam też torbę w poszukiwaniu najwygodniejszego ustawienia. W końcu zostawiam ją przewieszoną przez nadgarstek; z ramienia tylko się zsuwała i spowalniała pracę. Teraz wszystko musi iść piorunem, każdy ruch powinien płynnie przechodzić w następny. Zrywanie kwiatu lipy to piękne, uroczyste przeżycie, ale żeby robić to z wdziękiem, potrzeba lat praktyki. Kiedy dłoń harmonijnie współgra z drzewem, od razu torba jest pełna do połowy. To do zrobienia w dziesięć minut. Ruchy rąk muszą być odpowiednio skoordynowane, inaczej człowiek zdoła zebrać najwyżej tyle co dla siebie. U nas w okolicy nie opanował tej sztuki nikt poza mną i cieszy mnie ta myśl. Miejscowe lipy należą do mnie. Drzewa przy drodze niech stoją odłogiem, wydane na pastwę pszczół, mszyc i kurzu, ale te są moje! Znamy się od zawsze, jesteśmy sobie pisane. Wiem, z których gałęzi mogę zrywać, a które lepiej zostawić. Od lat rozróżniam rodzaje kwiatów i już z daleka umiem odgadnąć, jak wyjdą wagowo. Te mniejsze lepiej nadają się na nalewki, większe trafiają do skupu.
Coś ugryzło mnie w ramię, opędzam się ręką. Wciąż jest potwornie gorąco i chce mi się pić. Te włosy coraz bardziej działają mi na nerwy. Muszę wrócić po wstążkę, zostawiłam ją owiniętą wokół kierownicy. Nie cierpię, kiedy przy pracy wchodzą mi do ust i wpadają do oczu. Dlaczego nie wzięłam chustki? Przy twarzy lata mi chmara owadów i długie kosmyki, niewiele już widzę. Rozpraszam się i zaczynam wpadać w panikę. Ocieram czoło, a torba spada w trawę. Próbuję uczesać się jakoś spoconymi rękami, dłonie mam całe w pyłku. Uspokajam się, dopiero kiedy mam już na głowie wielki, przewiązany wstążką węzeł – znów widzę normalnie. W drodze powrotnej rozpuszczę włosy, niech wyschną do końca; te na spodzie są jeszcze wilgotne. Nie chodzę spać z mokrą głową. Nie cierpię tego uczucia – i tego bólu. Na początku tylko czai się w ukryciu, ale potem niebezpiecznie przybiera na sile. Jak to podstępne słońce. Mogłoby wreszcie zajść i dać mi spokój, ale wciąż grzeje. Stanęłam w złym miejscu, chwilami promienie przeświecają pomiędzy gałęziami i rażą mnie prosto w oczy, a moje czoło rozcina nóż, który ostrzem wbija się głęboko w mózg po prawej stronie. Na moment pogrążam się w ciemności, ale trwa to tylko chwilę. Potem światło stopniowo wraca; z początku jest ciemnoniebieskie. Potem blaknie i jest po wszystkim. Podstępne promienie. Dlaczego nie mam okularów? Przecież je brałam, nie jechałabym bez nich. Może wypadły mi gdzieś po drodze. Zrywam dalej. Wszędzie pełno kwiatów, ale daleko mi do zadowolenia. Nie mogę się skoncentrować. Nerwowo omiatam wzrokiem pozostałe gałęzie, może tam znajdę coś lepszego, tutaj wiele już chyba nie zwojuję. Idzie mi wolniej, niż bym chciała, raz po raz coś burzy upragnioną harmonię ruchów. Czasem kwiatostan jest rozdarty na pół albo trafiam na karłowaty egzemplarz, innym razem pączki są zlepione i pokryte ciemnymi plamkami. To nie jest dobre miejsce. Nie ma co tracić tu czasu. Przesuwam się dalej, obchodzę drzewo naokoło. Z każdego miejsca biorę próbkę, ale w torbie specjalnie od tego nie przybywa.
Idę dalej, pod drzewo obok. Gałęzie ma wyżej, kwiaty są zamknięte, niektóre kuleczki nawet jeszcze nie pękły, za wcześnie na to. Ale chwilę pozbieram, chcę tu trochę pobyć, nacieszyć się zapachem, który unosi się wszędzie w powietrzu. Na wysokości trzech metrów, gdzie dociera najwięcej słońca, oczywiście wszystko kwitnie naraz, ale żeby się tam dostać, potrzeba drabiny. Gdybym tak miała drabinę… I gdyby ta lipa stała u nas w sadzie, a nie tu, na widoku… Ile czasu zajęłoby mi oberwanie wszystkich kwiatów? Tak, żeby nie został ani jeden? I co bym z nimi zrobiła? Miałabym zasypany cały strych, po kilka warstw. Poza tym żeby wszystko szybko się ususzyło, musiałoby być ciepło i dość wietrznie. Mogłabym zakopać się w stosach kwiatów i tak umrzeć wśród nich. Czy istnieje piękniejsza śmierć? Nikt nigdy by mnie tam nie znalazł. Rozpuściłabym się w tym obezwładniającym zapachu, ususzyła się po ciemku na gazetach – przedziwny ludzki kwiat. Jak długo schłaby lipa, a jak długo ja? Jaki jest właściwie wskaźnik usychalności człowieka?… Gdybym rzeczywiście ogołociła całe drzewo, Marcela musiałaby zawieźć mnie do skupu samochodem i połowę zarobionych pieniędzy oddałabym jej na benzynę. Przełykam gęstą, gorzką ślinę, odpędzam nieprzyjemne myśli.
Wsiadam na rower i jadę dalej. Tutaj nie dam już rady dosięgnąć gałęzi, na których są dojrzałe kwiaty, nieznośne uczucie. Przeklinając w duchu, naciskam na pedały. Burza, która od jakiegoś czasu wisi w powietrzu, jest już coraz bliżej. Słońce znikło. Już wiem, że dziś byłam tu tylko na zwiadach i wrócę znów za parę dni. Nie będę się umartwiać i zbierać takiej drobnicy, to tylko strata czasu. Ja, jeśli zrywam, to od razu hurtowe ilości, w tym jestem naprawdę niezła. Robię to od czterech lat. Co roku. Od wiosny do jesieni, od wschodu do zachodu słońca, a nawet dłużej. Tylko zioła jeszcze się dla mnie liczą. To za ich sprawą pojawili się w moim życiu różni ludzie, wydarzenia, sytuacje – a potem wszystko się poplątało. One zaczarowały moje niepozorne, zwyczajne życie. Nadawały mu sens, by potem znów go odebrać; przewracały wszystko do góry nogami i przynosiły ukojenie w najgorszych chwilach. Moje ukochane zioła.