-
W empik go
W górę wodospadu - ebook
W górę wodospadu - ebook
Islandia, rok 1904. Sigrid, córka hodowcy owiec z Brattholt, sprzeciwia się woli ojca, który zamierza sprzedać wodospad Gullfoss leżący na jego ziemi, a pieniądze rozdzielić między dzieci. W burzliwych wodach Gullfoss zginęła matka Sigrid, polska imigrantka Laura. Samobójstwo czy tragiczny wypadek? Jej śmierć pozostaje zagadką dla jej bliskich i całej wioski…
Autorka do Islandii prowadzi nas z popowstaniowej Warszawy roku 1864 przez Kraków i Kopenhagę. W toku wartkiej narracji i wielowątkowej intrygi przypominającej filmowy fresk poznajemy losy Laury, która nie umie wybaczyć sobie niezawinionej winy, i jej córki Sigrid, która próbuje obłaskawić przeszłość. Bohaterowie kochają, nienawidzą, walczą z banałem życia, które starają się nagiąć do swoich marzeń. Nie oderwiemy się od tej lektury, zanim nie dowiemy się, czy im się udało!
„Powieść Agnieszki Kumor inspiruje do borykania się z każdym dniem, z życiem. Fikcja staje się tu prawdą. Bardzo namawiam do lektury” (Maja Komorowska)
„Intrygująca gra przypadków. Człowiek i natura w krainie ognia i lodu” (prof. Andrzej Chwalba)
„Przeczytałem jednym tchem. Lekturze towarzyszyło mi do końca poczucie nieprzewidywalności ludzkich losów” (Jarosław Kilian)
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68342-42-0 |
| Rozmiar pliku: | 1 012 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim wstanie dzień, znów jest w drodze. Nierówny grunt utrudnia szybki marsz. Wysokie trawy chwytają za rękawy kaftana, jakby chciały ją zatrzymać. Nie zważa na nic, uparcie brnie dalej. Już widać skraj doliny, a za nim miękki masyw gór. Wydaje się jednolitą masą, ale gdzieś tam wśród skał wije się wąska ścieżka, która prowadzi do wodospadu. Jeszcze parę metrów. Z łatwością ją odnajduje. Przy wejściu na szlak leży duży, spłaszczony głaz. Opiera się na nim, ale rezygnuje z odpoczynku. Czeka ją jeszcze półgodzinny marsz pod górę. Serce wali jak młotem. Przykłada dłoń do piersi, jakby chciała uciszyć spłoszonego konia. Krew nadal pulsuje w skroniach, ale wzburzenie powoli mija. Rusza.
Otaczające ją trawy i zarośla o brzasku odzyskują kolory. Lada moment zza chmur wyjrzy słońce. Każdego dnia budzi się trochę wcześniej, jakby chciało powetować ludziom i zwierzętom długie miesiące zimowego rozstania. Ranki wciąż jednak bywają chłodne. Kobieta ciaśniej otula się chustą i przyspiesza kroku. Kiedy czuje na policzkach drobinki pary wodnej, wie, że cel podróży jest blisko. Wciąga mocniej powietrze nosem, jak pies wietrzący trop. Z panującej wokół ciszy wyławia głuchy, niewyraźny odgłos. Jakby ktoś pocierał bielizną o tarę. W tym miejscu ścieżka się rozwidla. Do wodospadu można dojść od frontu albo skręcić w lewo i wspiąć się nad urwisko. Wybiera drugą opcję. Widoku, który rozciąga się stamtąd, nie oddałaby za żadne skarby świata.
Z góry wodospad przypomina gigantyczne kamienne organy, które ktoś ustawił jak na scenie. Potężne masy wodne zebrane na samym szczycie spływają piętro niżej, gdzie napotykają kilkanaście mniejszych kaskad, łączą się z nimi i razem ruszają w dół. Tam nagle spowalniają, jakby dla nabrania sił, zagarniają resztę wód ze sobą po to tylko, by kilkadziesiąt metrów dalej z nagłą furią zmienić bieg i runąć w głęboką na kilka pięter szczelinę skalną, skąd wypływają ujarzmione w rzekę. Patrzy na ten obezwładniający wybryk natury i wydaje jej się, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Poddaje się wizji jak czułemu, ale i stanowczemu kochankowi, z którym łączy się w jedno ciało. Nie przeszkadza jej potężny ryk wód dochodzący z dołu. W tym huku milkną jej upiory.
Nad brzegiem urwiska, gdzie siadła, wśród jagodzisk i mchów ziemia jest jeszcze wilgotna po zimie. Opiera się plecami o skałę. Ściąga chustkę z włosów. Rozsypują się gęstą ciemną masą, w której błyszczą pojedyncze białe nitki. Słońce stoi teraz wysoko na niebie. Gdzieś w górze piekli się strzyżyk poirytowany jej obecnością. Ciepło wnika pod wełniany kaftan. Kobieta odpina cisnący pod szyją guzik...
„Słodkie nieróbstwo”, wzdycha matka. „Dooolce farnieeente”, dorzuca nieznane jej słowa, przeciągając sylaby z zadowoleniem. Jeszcze przed śniadaniem w szlafrokach narzuconych na nocne koszule wyskoczyły do ogrodu zwabione nagłym przebudzeniem wiosny. Matka poleciła przynieść z komórki dwa zakurzone szezlongi obciągnięte białym płótnem żeglarskim. Przeciągają się teraz na nich jak kotki, a nieróbstwo pachnie kwiatem czereśni. „Lara leń!”, kwituje ich euforię ojciec, który wyszedł w tym momencie na werandę. Oparł ręce na sosnowej balustradzie i popatruje w głąb ogrodu z rozbawieniem. „Masz duże, silne ręce chłopa”, żartuje matka. Skąd wzięło się to powiedzenie ojca? Nie pamięta. Lubił się z nią droczyć, a jej dziecinne odpowiedzi przetrwały w rodzinnych anegdotach jak zasuszone owady w pudełku. „Lara n i e leń, n i e leń!”, żachnęła się ponoć, kładąc wyraźny akcent na „nie”. Od małego nie znosiła niesprawiedliwości. I tak już zostało. Ich tajemny kod do świata dzieciństwa Laury, kod, który znał tylko on. Tak jak wymyślone przez ojca zdrobnienie jej imienia. Odeszło wraz z nim.
Snuje wspomnienia, jak nieznośny sen, który nie chce się raz dobrze skończyć. Powracają w wariantach, zubożone o kolejny szczegół: brzmienie głosu, dotyk skóry. Zaciska powieki, aż do bólu. Na próżno. Nie pamięta już rysów ich twarzy. Jak mogła do tego dopuścić? Zblakły, nie wiedzieć kiedy, jak stare, nikomu niepotrzebne rachunki. „Dość tego rozgrzebywania przeszłości”, łaje się w duchu. Rodzina czeka w domu. Pewnie już się niepokoją. Ma czterdzieści lat, męża, cztery córki. To są jej bliscy. Tu jest jej dom. Na tej wyspie, która przyjęła ją jak swoją, pozwoliła czerpać ze swego niedostatku. Dzięki niej na nowo zapragnęła żyć. To był właściwy początek. Skąd więc bierze się ów potworny smutek, który jak robak toczy jej duszę? Spada nagle niczym stado kruków. W dzień próbuje je oswoić, rzuca się w wir domowych obowiązków. Najgorsze są noce i długie godziny czuwania przed świtem. To dlatego wstaje, wymyka się z domu, żeby znów być w drodze. Wierzy, że kiedy idzie, te kruki jej nie rozszarpią. Ale smutek podąża za nią, czepia się nóg, lepi do twarzy i wciąga głębiej i głębiej w zimne odmęty. Skąd nie ma już odwrotu...CZĘŚĆ PIERWSZA
1
W DRODZE ZE SKÁLHOLT DO BRATTHOLT,
KONIEC SIERPNIA 1904
Bezdrzewne, jak okiem sięgnąć płaskie przestrzenie pokryte rachityczną trawą, porostem i mchem wciśniętym w najdrobniejsze szczeliny martwej zakrzepłej skały. Można by je porównać do gigantycznej sieci rozciągniętej na ziemi przez złośliwe trolle czyhające na samotnych wędrowców... Tylko kto by tam miał głowę do poetyckich porównań! Za szarozieloną derką traw pojedyncze garby gór strzegą widnokręgu, którego właściwie nie ma, a nad tym wszystkim, w chłodnym bezkresie nieba, wyżej jeszcze od zdezorientowanych wolnością ptaków kłębi się czarny lej chmur brzemienny ulewą. Po trzech godzinach monotonnej jazdy wierzchem Kristín miała serdecznie dość. A była to zaledwie połowa drogi.
Kristín Pétursdóttir, najstarsza córka Pétura Péturssona, mieszkała z dwoma nieletnimi synami w Skálholt, dokąd po śmierci męża przeniosła się z wybrzeża. Einar był rybakiem i jak większość jego kolegów nie umiał pływać. „Morze daje, morze zabiera”, zbywał jej kobiece niepokoje, jak się odpędza natrętną muchę. Tym razem morze wzięło. Ledwie kilometr od brzegu. Po Einarze, nowym kutrze, którego dorobił się tuż po ślubie, i całej dziewięcioosobowej załodze słuch zaginął. Nikt się nie uratował. Ze Skálholt, o którym nigdy wcześniej nie słyszała, nie łączyło jej nic, tylko tyle, że mieszkała tam daleka krewna męża, z którą nie utrzymywali kontaktów. Staruszka nie była widać pamiętliwa, gdyż zanim zmarła bezdzietnie, zapisała im w testamencie dom wraz z kilkoma zagonami ziemniaków i rzepy. Może nie miała innych spadkobierców? Wszystko jedno. Wstyd się przyznać, ale Kristín była wdzięczna starej kobiecie, że odeszła w dogodnym dla niej momencie. I zamieszkała w domu nieznanej krewnej, w obcej sobie wiosce, a wszystkie siły wczesnego wdowieństwa postanowiła skierować na edukację synów.
Pięćdziesiąt tysięcy koron! Ile lat studiów w Danii albo Anglii można by nimi opłacić? Nie miała pojęcia. Ojciec zapewne podzieli tę sumę między wszystkich członków rodziny, więc w rzeczywistości będzie tego mniej. Ale na początek starczy. Byle wyrwali się w świat. Kristín odgarnęła z czoła pasmo ciemnych włosów i stęknęła, wyprostowując plecy. Od kilku miesięcy cierpiała na ostre bóle w krzyżu. Damskie siodło i jazda z obiema nogami przerzuconymi z lewej strony tylko je wzmagało. Miała zaledwie i aż trzydzieści dziewięć lat. Upływ czasu doskwierał jej coraz bardziej. I z każdym rokiem coraz bardziej bolała samotność. Potrząsnęła machinalnie wodzami. Nieduży przysadzisty konik islandzki nie zareagował na jej ponaglenia. Nieczęsto pokonywała męczącą drogę ze Skálholt do rodzinnego Brattholt, a mimo to zwierzęta zawsze jakimś sobie wiadomym zmysłem zdawały się wyczuwać właściwy kierunek. Miała dwa konie. Włochaty Faxi był silny i wytrzymały. W sam raz na tak długą drogę. Ale zbyt często go ostatnio używała, należało przewietrzyć jego towarzyszkę. Zdecydowała się więc na Brúnkę, łagodną kasztanowatą klacz, stąpającą wśród nierówności terenu niczym baletnica. Wzrok Kristín wydobył z suchej masy mchów i porostów zielone plamy pastwisk. Na jednym z nich kilkanaście owiec skubało z namaszczeniem delikatną trawę. Wtem ponad białą wełnistą linię grzbietów wyskoczyła duża czarna głowa przewodnika stada. Baran zastrzygł uszami i wbił w nią czujne ślepia. Dopiero kiedy odjechała na dostatecznie dużą odległość, jakby sobie o czymś przypomniał, poruszył szczęką i wrócił do ulubionego zajęcia.
Kristín nie lubiła swojego kraju. „Nic, tylko woda i owce”, narzekała. Dwa razy więcej owiec niż ludzi. Rzuciła okiem na płaską równinę. „Do domu jeszcze kawał drogi”, jęknęła. Po co ojciec zwołał całe to zebranie rodzinne? Prócz Kristín obecna miała być jej młodsza siostra Sigrid, bliźniaczki Lilja i Rósa oraz przyrodnia siostra, Finna, która mieszkała wraz z nimi. Stary Pétur Pétursson nie zwykł pytać kobiet o radę. Nie żeby był jakimś domowym tyranem. Po prostu czytał gazety, znał się na interesach i wiedział, czego chce. Kiedy żyła jej matka, Kristín często widywała ich razem, jak omawiali różne sprawy, a bywało, że się spierali. Z drugą żoną rzadziej rozmawiał. Może była to kwestia większej różnicy wieku niż w przypadku matki Kristín, gdyż Pétur ożenił się powtórnie już w starszym wieku. Ojciec najwyraźniej przywiązywał do tego zebrania dużą wagę. W takim razie również i Adam zjedzie z Danii. Adam Pétursson, syn z drugiego małżeństwa ojca i jej młodszy brat, był studentem drugiego roku medycyny na uniwersytecie w Kopenhadze. Dzieliło ich prawie dwadzieścia lat. I z tego, a także z paru innych powodów nigdy nie stali się sobie bliscy, ale w oczach Kristín Adam był jednak kimś więcej niż tylko przyrodnim bratem. Był ucieleśnieniem przyszłej kariery jej synów. Jednej z możliwych karier, gdyż (jak powtarzała dla ścisłości) „studia są zaledwie początkiem drogi”. Wiedziała, że zrobi wszystko, byle synów na tę drogę skierować. „Wszystko” znaczyło to, co nie było dane jej. Adam mógł się czuć zagubiony w domu zaanektowanym przez pięć kobiet. Uśmiechnęła się na wspomnienie miejskich manier brata. Ale Kristín nie zamierzała pozostać w Brattholt dłużej, niż było to konieczne.
Dla niej sprawa była prosta: po trzynastu latach użytkowania angielska spółka energetyczna Brittle, kierując się prawem pierwokupu, planowała nabyć od Péturssona eksploatowany przez siebie wodospad leżący na jego gruntach. Proponowali ponoć pięćdziesiąt tysięcy koron. Kto jej o tym powiedział? Nie pamiętała. Może i sam ojciec. Pięćdziesiąt tysięcy. Można by za to kupić pięćdziesiąt takich gospodarstw jak ich własne. Nad czym się tu zastanawiać? Niewyobrażalna góra pieniędzy za wodę i kamienie! I to tu, na miejscu, bez konieczności tułania się gdzieś za ocean, do owej Kanady, do której wszyscy ciągnęli za chlebem, ale tu, w ich rodzinnym Brattholt. Druga taka okazja już się nie powtórzy. Należało wziąć te pieniądze i dobrze zainwestować. A nie ma lepszej inwestycji jak przyszłość dzieci. Więc dla Kristín sprawa była jasna.
Ujechała już spory kawał drogi i zaczynała podsypiać, kiedy uzmysłowiła sobie, że zaszła jakaś zmiana. Senność opadła z niej w jednej chwili, a zmysły się wyostrzyły. Już wiedziała. Kołyszący ją stęp konia stał się teraz nierówny; Brúnka wyraźnie kulała. Zwichnięcie, a może coś gorszego? Kristín poczuła spływającą jej po plecach strużkę potu. Musiała chwycić się siodła, żeby nie spaść, bo koń stanął nagle jak wryty z podkurczoną lewą przednią nogą, jakby dając jej do zrozumienia, że coś jest nie tak. Rozejrzała się niepewnie wokół siebie, próbując zbagatelizować to, co i tak niechybnie miało nastąpić. Jak wtedy, gdy będąc dzieckiem, sądziła, że wystarczy zamknąć oczy, żeby nie zostać nakrytą przez szukającą jej siostrę. Uderzyła klacz piętami po bokach i w tej samej chwili zrozumiała, że to bezcelowe. Im szybciej stawi czoła sytuacji, tym lepiej. Zsunęła się z wysiłkiem z siodła i poklepując konia, zmusiła go do uniesienia nogi. W kopycie brakowało podkowy. Klacz musiała nią zaczepić o kamień i zgubić podczas przeprawy przez bród. Wiedzione instynktem zwierzę poszło znajomym sobie przejściem. Ale płytka rzeczka zmieniła w tym miejscu bieg, a wraz z nią przesunęło się i nierówne dno brodu.
Kristín przytuliła twarz do włochatej grzywy. „Boże, jak trzeba chłopa, to go nie ma!”, pomyślała z wyrzutem i oczy napełniły jej się łzami. Nie żeby tak na co dzień, bo w domu skaranie tylko i człowiek się nie opędzi, ale w takiej sytuacji jak ta no to przydałby się mężczyzna. Popatrzyła z rezygnacją na feralną kończynę, którą koń wciąż trzymał lekko podkurczoną, jakby o niej zapomniał. Myśli Kristín znów biegły logicznym torem. Wierzchem dłoni szybko otarła policzki i obeszła konia, trzymając go za szyję. Pogrzebała w torbie przytroczonej z boku do siodła i wyjęła z niej duży pasterski nóż. Schyliła się ponownie, zmusiła Brúnkę do podniesienia tym razem prawej przedniej nogi i delikatnie podważając centymetr po centymetrze, oderwała drugą podkowę, jak uczył ją przed laty Einar. Całe szczęście, że to przednia, a nie tylna noga. Była nadzieja, że koń doprowadzi ją do domu, zanim do reszty okuleje.
Tak, w życiu Kristín zdarzały się momenty słabości, ale zwykle nie trwały długo. Ściągnęła konia za uzdę i ruszyła dalej piechotą.
– Rósaaaa...!
Wołanie bliźniaczki wyrwało Rósę z ponurych rozmyślań. Spadzisty dach stodoły pokryty darnią tłumił dochodzące z zewnątrz dźwięki, ale wydało jej się, że w głosie siostry przebija radość.
I to właśnie ją rozeźliło.
Nie odpowiedziała, zajęta układaniem siana, które gromadziły przed nadejściem jesieni. Zapas paszy decydował o przetrwaniu stada przez długie zimowe miesiące. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaniedbywał wiosennych i letnich sianokosów, ale potem trzeba było to wszystko gdzieś inteligentnie pomieścić. Każda pora roku miała swoje przeznaczenie w naturalnym porządku wzajemnych zależności łączących ludzi i zwierzęta. A na koniec sierpnia, kiedy owce pasły się jeszcze wolno w górach i w gospodarstwie pozostawały tylko pojedyncze chore sztuki, przypadało gromadzenie siana na zimę. Kobieta ten odwieczny porządek znała i szczerze go nienawidziła. Obrzydło jej do reszty oporządzanie bydląt. Nie mogła ścierpieć wpatrzonych w siebie wyczekujących par oczu, kiedy wrzucała im do żłobów paszę...
– Rósa, ogłuchłaś czy co?
Głowa Lilji z dwoma jasnymi warkoczami, które związała dla wygody na plecach, ukazała się w czarnym prostokącie drzwi. Była najwyraźniej zadowolona z siebie.
– Nie udawaj, że nie słyszysz.
– Siano zbieram – mruknęła Rósa, nie odwracając głowy. – Pomogłabyś mi. Żeś zginęła na całe godziny.
– Racicę tego młodego barana sprawdzałam. Wszystko zagojone. Będzie z niego tryk jak się patrzy – obwieściła z tryumfem Lilja, nie zwracając najmniejszej uwagi na złośliwości siostry.
Znała ją na wylot, wiedziała dobrze, że zły humor opuszczał ją równie nagle, jak nagle nawiedzał. Wystarczyło przeczekać. W końcu były z tej samej gliny ulepione.
Dwa tygodnie wcześniej zgubiły barana w dolinie. Odnalazł się sam po kilku dniach. Już z daleka widać było, że kuleje. Przyczyną tego mogła być zwichnięta noga, ale równie dobrze mogła to być i pryszczyca. Bardziej obawiały się tego drugiego. W razie zarażenia zwierzęcia nie było innego wyboru, jak poddać całe stado ubojowi. Na wszelki wypadek baran odłączony został od reszty zwierząt i doprowadzony do domu. Szczęśliwie okazało się, że to zwykłe przecięcie racicy na grani skalnej, które szybko zaleczyły, dezynfekując ranę. I dobrze. „Szkoda byłoby takiego świetnego reproduktora”, cieszyła się Lilja.
Podeszła bliżej i oparła się ramieniem o ścianę stodoły. Był to długi na piętnaście metrów przysadzisty budynek kamienny, zwieńczony trójkątnym dwuspadowym dachem. W drewnianym szczycie tkwiły drzwi, teraz otwarte. Jedyne okienko umieszczone nad nimi wpuszczało skąpą ilość światła. Stodołę, jak większość budynków na farmie, stawiał ich dziad, Pétur, który znał się i na ciesielce, i na kamieniarstwie. Swej wiedzy nie skąpił sąsiadom. Wiele domów w okolicy zawdzięczało mu swoją długowieczność. Pétur senior nie znosił wilgoci, dlatego budowę zaczynał zazwyczaj od podmurówki z płaskich kamieni. Do budowy ścian używał bloków torfowych, które dla ścisłości układał w jodełkę. Ale prawdziwym wynalazkiem dziadka okazał się dach. A właściwie jego konstrukcja. Dach opierał się na potężnych krokwiach wyciosanych z drewna. Na nich ułożone zostały naprzemiennie drobne gałęzie, kora i darń. I dopiero ta misterna układanka gwarantowała dobrą wentylację. W takich warunkach siano Péturssonów nigdy nie gniło. To wszystko opowiedział im ojciec. Lilja dziadka nie znała, zmarł, zanim przyszła na świat.
Spojrzała w niebo, osłaniając oczy ręką. Dzień zapowiadał się długi. Drobinki kurzu podrywane przez Rósę kołowały ospale w promieniach słońca, które zaglądało do wnętrza stodoły.
– To męska robota – skrzywiła się Lilja, patrząc na górę siana. – Nie można z tym zaczekać do ich powrotu?
U Péturssonów zatrudnionych było trzech młodych parobków. Do kobiet należało dojenie owiec i krów, mężczyźni wykonywali cięższe prace w gospodarce i na polu. Ale Pétur na czas zebrania rodzinnego odesłał parobków do domu i bliźniaczki musiały, chcąc nie chcąc, przejąć ich obowiązki. „Strasznie się nosi z tą swoją tajemnicą”, narzekała na ojca Rósa.
Lilja wyraziła swoje zdanie bez przekonania. Wiedziała, że wymuszenie czegokolwiek na siostrze graniczyło z cudem. Nie otrzymawszy odpowiedzi, westchnęła wymownie i obejrzała się za grabiami. Stały, jakby na nią czekały, oparte drzewcem o ścianę stodoły.
– Ojciec z Adamem pewnie będą chcieli się wyspać po podróży... – rzuciła pozornie bez związku Lilja.
Po prawdzie to liczyła, że zebranie odbędzie się po południu. Miałyby wtedy cały ranek na dokończenie roboty.
– Przestań już mleć ozorem i łap się za te grabie – warknęła Rósa i natychmiast tego pożałowała.
Przez następne dwie godziny pracowały bez wytchnienia w milczeniu. Szybkim, nerwowym ruchom Rósy towarzyszyło miarowe grabienie jej siostry. Wreszcie zrobiły sobie przerwę. Siedziały zgarbione wprost na ubitej ziemi, bojąc się położyć, bo jeszcze z tego zmęczenia nie wstaną, kiedy nagle z czyjegoś brzucha rozległo się donośne burczenie. Dołączyło do niego zaraz drugie cichsze, jakby się z nim zgadzało. Siostry spojrzały po sobie i parsknęły śmiechem. Pierwsza odezwała się Rósa:
– Pięćdziesiąt tysięcy koron... Jak myślisz, ile przypadnie na każdego? – spytała pojednawczo, ocierając rękawem spocone czoło.
Dopiero teraz, kiedy bliźniaczki siedziały tak obok siebie, dostrzegalne stawały się minimalne różnice między nimi. Lilja miała okrągłą twarz, co podkreślał jeszcze bardziej szeroki uśmiech. Głęboko osadzone oczy Rósy zdradzały bardziej zacięty charakter. Wyraźnie przewodziła w tym duecie.
Lilja nie od razu skojarzyła, o co siostrze chodzi. „Oferta angielskiej spółki za wykup wodospadu”, przypomniało jej się po chwili. Rozmawiały o tym po wyjeździe ojca do Reykjavíku. Ach, więc to gryzło Rósę przez cały dzień.
– Część pieniędzy pójdzie pewnie na gospodarkę... – zastanawiała się Lilja. Wstała i otrzepała spódnicę z siennego pyłu.
Drzwi od stodoły pozostawiły otwarte. Zamierzały jeszcze wrócić do pracy po obiedzie. Ruszyły ścieżką w kierunku domu.
– ...ale ze sześć, siedem tysięcy to każde z nas powinno dostać – dokończyła, odruchowo ściszając głos.
– Z taką forsą to już można rzucić w diabły tę robotę – zauważyła Rósa.
– I co, miałybyśmy się przenieść do miasta na służbę? Albo pracować na przetwórni?
Rozważały już tę możliwość. Lilja nie była przekonana do pomysłu siostry. Stuknęło im już trzydzieści osiem wiosen, mężów jak dotychczas nie znalazły, to już pewnie nie znajdą, dowodziła z ledwie wyczuwalnym zawodem, ale jak tu walczyć z przeznaczeniem. To na starość nie lepiej we własnym domu siedzieć niż u obcych o kawałek chleba się prosić?
– A choćby i to – mruknęła Rósa. – Do końca życia chcesz się taplać w owczym łajnie?
– Ale tu przynajmniej na własnym, a tam cudze łajno będziemy ścierać... – próbowała oponować Lilja.
– Trzeba siadać czy można się myć? – przerwała jej bezceremonialnie Rósa.
Pytanie rzucone zostało młodej, jasnowłosej jak one kobiecie, którą ujrzały z daleka. Jej profil malował się w czarnym kwadracie okna. Kobieta odwróciła głowę i zmarszczyła czoło jak typowy astygmatyk. Błysnął nożyk kuchenny trzymany w ręce. Ten widok siostry w oknie przypomniał Lilji o czymś, o czym już od dawna powinna była rozmówić się z Rósą, tylko ciągle brakowało jej odwagi. Projekt miał jeszcze sporo luk, wiedziała o tym, i nie był pozbawiony ryzyka. Właściwie to był dopiero zarodek projektu. Wymagał, prawdę mówiąc, smykałki do interesów, a tego uzdolnienia Lilja nie posiadała w nadmiarze. Łatwo ulegała emocjom, gotowa była wykupić cały Reykjavík, byle sprawić sprzedawcom przyjemność. Nie, w sprawie zarządzania pieniędzmi wolała zdać się na ojca. Ale miała coś, co ich znajoma, Theodóra, określiła „zmysłem estetycznym”. Lilja nie była do końca przekonana, czy wie, o co Theodórze chodzi. W każdym razie ze swoim pomysłem czekała na dogodny moment, żeby go bliźniaczce wyłuszczyć, tylko zawsze coś jej w tym przeszkadzało. Tak jak teraz...
– Można się myć – usłyszały w odpowiedzi.
Umyte ziemniaki zachlupotały w żelaznej misce. Kobieta przytrzymała je lewą ręką, a prawą, unosząc miskę, zlała wodę do wiadra z pomyjami, które stało gdzieś w głębi pomieszczenia.
Jak budynki gospodarcze pozostawały w gestii bliźniaczek, tak kuchnia była królestwem Sigrid, której w domowej robocie pomagała młodsza przyrodnia siostra Finna. „Moja mała kooperatywa”, żartował Pétur. Kochał i szanował pięć swoich córek, ale to o synu wyrażał się niezmiennie z dumą.
Lilja z Rósą obeszły łukiem owczarnię i skręciły na podwórko. Minęły cztery jednopiętrowe budynki ustawione szeregowo, z których składał się dom. Stały posklejane ze sobą dłuższymi bokami, a ich spadziste dachy pokryto jednolitą blachą falistą. W całość łączyła je ściana frontowa oszalowana drewnem, którą z każdą wiosną, trzeba czy nie trzeba, regularnie odmalowywano na biało. Tkwiło w niej dwoje ciężkich drzwi, jak para zielonych oczu.
Bliźniaczki weszły codziennym wejściem dla domowników. W ciemnej sieni zdjęły buty. Nie było tu okien, więc po omacku postawiły je pod ścianą, wśród walających się na klepisku starych gratów i skrzynek. „Kiedyś należałoby to wszystko przejrzeć i wyrzucić”, pomyślała z niechęcią Lilja. Szła posłusznie za Rósą wąskim, ciemnym korytarzem. Minęły starą kuchnię z otwartym paleniskiem. Używało się go już z rzadka, ale trudno było sobie bez niego wyobrazić porządnie uwędzoną jagnięcinę, której różowe udźce zwisały z belki umieszczonej pod osmalonym, strzelistym jak wieża sufitem, z którego wyrastał komin. Tę część domu stawiał jeszcze stary Pétur, używając gliny, kamieni i torfu. Nad sienią mieszkali parobcy, do ich izby prowadziły strome drewniane schody, jedynie nisko wbudowana poręcz różniła je od drabiny. Z kuchni pełniącej obecnie funkcję wędzarni skręcało się do obory, w której trzymali pięć krów. Tam też zniknęła bez słowa Rósa.
– Potrzebujesz mnie?! – zawołała za nią bliźniaczka.
Rósa machnęła ręką, dając do zrozumienia, że da sobie radę.
Lilja pchnęła zatem drzwi i przeszła do nowej części domu, która w porównaniu ze starą sprawiała wrażenie dużo jaśniejszej. Może była to kwestia użytego drewna. A może było to tylko złudzenie. Budynki, jak już zostało powiedziane, przylegały do siebie dłuższymi bokami, więc na otwory okienne wpuszczające światło dzienne pozostawało niewiele miejsca na szczycie i na tyłach domu. Latem, gdy białe noce nie pozwalały ludziom i zwierzętom spać, okna wydawały się Lilji za duże, a z kolei zimą, kiedy brakowało dnia, były jej zdaniem jakby za małe. W rzeczywistości okna były takie, jakie miały być. Tę właściwą część domu budował ich ojciec. Korytarz z heblowanych gładko desek prowadził do nowej kuchni, po której krzątała się teraz Sigrid, i do znajdującej się obok komórki, gdzie trzymała wszystkie potrzebne jej produkty. Po schodach umieszczonych we wnęce pod oknem cała rodzina wspinała się raz dziennie do umieszczonej na piętrze sypialni. Sypialnia to może za wielkie słowo. Po prostu sześć łóżek ustawionych jedno za drugim wzdłuż ścian, po trzy z każdej strony. Biurko ojca, którego nigdy nie zamykał na klucz, bo i przed kim, kilka krzeseł, kołowrotek, zegar wiszący i święte obrazki zawieszone przez Lilję na ścianach pokrytych błękitną tapetą wyznaczały cienką granicę intymności każdego z domowników we wspólnej przestrzeni izby.
Lilja zamierzała pójść na górę, położyła już nawet dłoń na poręczy, ale coś kazało jej zmienić zdanie. Minęła kuchnię i poszła dalej korytarzem, który wkrótce skręcał pod kątem prostym. Zostawiła po prawej salonik gościnny ze stołem, dwoma fotelami i rozłożystą lampą naftową o przezroczystym kloszu ze szkła w kształcie lilii, ustawioną na mosiężnym stojaku przy drzwiach. Zamiast tego skręciła w lewo i zatrzymała się na progu. Naprzeciwko saloniku mieściła się duża jadalnia. Szybkim spojrzeniem ogarnęła wnętrze. Serce zaczęło w niej mocniej bić. Tyle wolnego miejsca marnowało się w tym domu. A ona miała pomysł, jak tę przestrzeń zagospodarować. Uśmiechnęła się do siebie. Z jadalni korzystali rzadko, gdyż posiłki spożywane były najczęściej przy stole kuchennym. Więc jadalnia idealnie nadawała się na... kawiarnię. Lilja wszystko zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach. Przy dobrej pogodzie klienci siedzieć będą na podwórku, a przez podwójne wielkie okno będzie im się podawać zamówienia. W jadalni od niepamiętnych czasów królowała czarna rzeźbiona fisharmonia, ale nikt z domowników nie umiał na niej grać. Znajdzie się wśród klientów ktoś, kto przywróci instrument do życia. Proste krzesła z drewnianym oparciem i plecionym siedzeniem, jakich używali na co dzień, wydawały się raczej niewskazane. Długa drewniana ława, to byłoby to! Można taką zamówić w wiosce. Z oparciem i poduszkami. W ostateczności samemu zrobić. Ojciec, choć starszy wiekiem, wciąż ima się ciesielki. Oczyma wyobraźni widziała już ustawione wzdłuż ścian regały, jak uginają się pod ciężarem najnowszych powieści zamówionych w stolicy. W czytelni w Brattholt można było się zanudzić na śmierć. Same starocia. Na nowości czekała niekiedy całymi miesiącami. Ale książki to nie wszystko, trzeba jeszcze zadbać o atmosferę, o to coś, co sprawia, że ludzie wracają. „Takiej kawy jak «U Lilji» nie uświadczy człowiek nigdzie indziej”, mawialiby klienci. Pozostawał jeden szkopuł: pozyskać dla pomysłu Rósę. Już ona przekona ojca. I Sigrid... Westchnęła. Niechby się zgodzili, skoro dom miał już nawet osobne wejście dla gości!
Lilja marzyła o otwarciu własnej kawiarni, jak ktoś, kto planuje podróż dookoła świata. Intensywnie, ale bez przekonania, że taki dzień kiedyś nastąpi. Chciała coś wreszcie w życiu osiągnąć sama. Bez udziału Rósy, z którą los połączył ją jak palce jednej dłoni. Jednak perspektywa usamodzielnienia się przerażała ją jak odległe brzegi Ameryki. I dlatego kawiarnia od lat pozostawała jedynie w sferze marzeń. Zawróciła nagle do korytarza, chwyciła stojące tam wiadro z zimną wodą tak gwałtownie, że kilka kropel prysnęło na deski, i znikła u siebie.
Kiedy Lilja myła się na górze, snując buntownicze myśli o przyszłości, Sigrid wróciła ze spiżarki i po raz kolejny tego dnia wyjrzała przez jedyne okno w kuchni.
Świat Sigrid leżał tuż za domem, gdzie wśród traw przywarły do ziemi owczarnie. Za nimi w niedużej odległości od budynków, ale już za kamiennym ogrodzeniem, bieliła się zagroda z drewnianych bali, gdzie wiosną ciężarne owce zaznawały świeżego powietrza i dokąd kilka dni po wykocie wracały z jagniętami. Sigrid widziała podłużną stodołę, gdzie tego ranka bliźniaczki mocowały się z sianem, i stajnię umieszczoną pod jednym dachem ze stodołą. W stajni mieszkały cztery islandzkie koniki, każdy innej maści. Podkuwano je w przydomowej kuźni, wzniesionej w pewnym oddaleniu od budynków gospodarczych ze względu na ryzyko zaprószenia ognia. Tam też, po drugiej stronie domu (tego Sigrid nie mogła w tej chwili widzieć) stał niewielki skład na narzędzia i warsztat ojca, do którego nikt poza nim nie wchodził. Czasem, obiegłszy już każdy dostępny jej kąt, wzrok młodej kobiety wędrował ponad wysokie trawy i owczarnie, ponad kamienne ogrodzenie i zagrodę dla owczej młodzieży, i biegł dalej ku zielonym grzbietom gór. Ta ziemia od pokoleń należała do ich rodziny. Wijąca się wśród łąk i gór wąska ścieżka kończyła się po pół godzinie spokojnego marszu u stóp wielkiego wodospadu. Był ich własnością.
Sigrid nie dowiedziałaby się o planowanej sprzedaży, gdyby nie przypadek. To wcale nie znaczy, że grzebała w papierach ojca. Po prostu miesiąc wcześniej natknęła się na leżącą na stole korespondencję z dyrekcją spółki. W nagłówku listu wyczuła palcem delikatnie wybrzuszone litery w słowie „Brittle”. List zawierał coś, co wyglądało na umowę wstępną. Dyrekcja spółki nalegała na niezwłoczne podpisanie kontraktu. Z tonu listu i jego treści można było wnioskować, że nie po raz pierwszy rozważano tę możliwość i że transakcja wymagała jedynie dopracowania szczegółów. List kończył się przypomnieniem technicznych parametrów mającej powstać na wodospadzie elektrowni, której „eksploatacja (dowodzono) wpisuje się nie tylko w dalekosiężną strategię przedsiębiorstwa Brittle, ale służy również realizacji życiowych interesów wyspy i jej mieszkańców”. Kiedy skończyła czytać, kręciło jej się w głowie. Myśli uparcie wracały do tego samego punktu: dlaczego jej nie powiedział? Przy pierwszej okazji zapytała ojca, czy to prawda. Tak, planował sprzedaż, ale... zbył ją ogólnikami. Kiedy nie ustępowała, zapowiedział, że zwoła zebranie rodzinne, na którym każdy bez wyjątku i bez przywileju starszeństwa dowie się, jak sprawy stoją. To ją zastanowiło, ale coś innego w tym momencie zaprzątało ją jeszcze bardziej. Sądziła, że to miejsce coś dla niego znaczy. Myliła się? To jej uświadomiło, jak mało o ojcu wie.
Ma dziewięć lat. W domu zamieszanie. Nikt jej niczego nie wyjaśnia. Podświadomie czuje zagrożenie. Przyciska zaogniony policzek do fartucha Kristín. Bliźniaczki wtuliły się w siebie jak dwoje wystraszonych piskląt. Ojciec zapomina o kurtce i w samej koszuli wybiega za jakimś mężczyzną. Tamten przyniósł wiadomość, po której wybuchł cały ten zamęt. Ruszają. Ojciec zdąży jeszcze tylko rzucić za siebie: „Zaczekajcie w domu”. Więc czekają. Żadna nie śmie się poruszyć. Ale kiedy Kristín spuszcza ją na moment z oczu, Sigrid wymyka się z farmy i biegnie przez łąki w góry. Domyśla się, gdzie tamci mogli pójść. Ale droga jest zbyt długa dla dziecka. Wielokrotnie przystaje. „Mamo”, płacze, „mamo”. Rozgląda się dokoła i rusza dalej. Nareszcie wodospad. Przy najniższej z kaskad grupa ludzi szeryfa, pewnie i on sam już przybył. Wyławiają coś z wody. Niosą na brzeg. Nie, to pewnie dopisała sobie we wspomnieniach, próbując złożyć w całość układankę. Ciało wyłowiono dużo wcześniej, dlatego przybył tamten człowiek z wiadomością. Więc tylko grupa ludzi na brzegu. Ktoś złapał wyrywającą się dziewczynkę. Trzyma dziecko nieporadnie pod pachami i odnosi ścieżką dalej na brzeg urwiska. Mała zwisa mu z rąk jak szczenię, patrzy nad ramieniem mężczyzny. Widzi rozrzucone na mchu ciemne kobiece włosy. To pamięta na pewno. Nie pojmuje tylko, dlaczego nie pozwolili jej wtedy popatrzeć. Zrozumie dużo później.
– Patrz, ile uzbierałam!
Czyjś głos przebił się w tym momencie do świadomości Sigrid. Na progu kuchni stała siedemnastoletnia Finna i trzymała w wyprostowanej ręce mały jutowy worek. Tak na oko trudno było się zorientować, co zawierał, ale jej radosny głos świadczył, że jest tego dużo.
– Na jagodach byłam – dodała triumfalnie tonem wyjaśnienia.
„Czy Finna kiedykolwiek się smuci?”, pomyślała nagle Sigrid. Nie na darmo ojciec nazywał swą najmłodszą córkę „świergotką”.
Dla wzmocnienia efektu dziewczyna pogrzebała w woreczku i wyjęła ostrożnie garść czarnych twardych jagód, malutkich bażyn, wśród których tkwiły jeszcze drobinki mchu. Zbierała je zazwyczaj na wilgotnych torfowiskach po drugiej stronie doliny.
– Na deser czy na konfitury? – zawahała się.
– Jak chcesz. To twoja specjalność.
– To na deser. Posypie się nimi skyr, że tylko palce lizać! – zadecydowała tamta i znikła w komórce w poszukiwaniu białego sera, który przechowywały w wysokiej drewnianej kadzi.
Sigrid lubiła kulinarne improwizacje Finny. Tak jak lubiła samą Finnę. Ten typ wzajemnych więzi rzadko trafia się w rodzinie. Rodzeństwo się kocha, czasem się go nie znosi, ale najczęściej traktuje się je z zupełną obojętnością, jako zło konieczne. Młodsi, przychodząc na świat, odbierają starszym wyłączność na rodziców, a starsi zawsze dostają wszystko przed młodszymi tylko dlatego, że byli pierwsi. Sigrid skończyła właśnie trzynaście lat, kiedy ojciec ożenił się ponownie. Miała na imię Marta i była bardzo łagodna. Sigrid miała żal do ojca. Podejrzewała macochę o interesowność, w końcu Pétur był jednym z najbogatszych gospodarzy w okolicy. Dziś ma trzydzieści trzy lata, tyle co Marta wtedy, kiedy się do nich wprowadziła. Czy ta właśnie symboliczna zbieżność ich wieku, czy życie po prostu sprawiło, że zrozumiała, jak trudne zadanie wzięła na siebie tamta kobieta. Być drugą żoną i matką. Dopełnić to, czego los poskąpił jej mężczyźnie i jego córkom. Chciała też z pewnością czegoś dla siebie. Była wdową, ale nie miała własnych dzieci. Kristín była już wtedy na „wylocie”. Jako ciekawa życia dziewiętnastolatka szukała gorączkowo okazji, by wyrwać się z domu. Udało jej się to dopiero parę lat później, kiedy spotkała Einara. Bliźniaczki zawsze żyły trochę na uboczu, w swoim świecie. Zaakceptowały Martę od razu, pomagając jej w gospodarstwie. Sigrid zastanawiała się czasem, co właściwie łączyło ojca z Martą. Kochali się – jakżeby inaczej, byli w końcu mężem i żoną – ale nie pierwszą już miłością. To było raczej przywiązanie. Marta wniosła do ich domu spokój.
Pierwszy przyszedł na świat Adam, a po trzech latach dołączyła do niego Finna. A potem ta krucha równowaga, jaka nastała w ich życiu, prysła. Marta zaraz po urodzeniu córki zmarła na gorączkę połogową, zostawiwszy Finnie w spadku rude włosy i łagodny charakter. Odeszła tak cicho, jak cicho nastała. I wtedy Sigrid zaczęła spłacać dług, który dopiero co zaciągnęła. Matkowała przyrodniemu rodzeństwu, a z biegiem lat wytworzyła się między nimi więź, której nie miała z rodzonymi siostrami. O ile jeszcze Rósa i Lilja dawały się manipulować, o tyle z najstarszą siostrą prowadziła cichą wojnę podjazdową, która miała się wkrótce na nowo rozpętać.
– ...jeśli dostatecznie wcześnie wyjechali.
Z szafki w głębi komórki dobiegł ją przykry gruchot naczyń. Towarzyszyło mu szczebiotanie Finny, która mówiła już coś od dłuższego czasu, chodziło jej chyba o Kristín, ojca i Adama. „Mieli zjechać do domu na wieczór”, domyśliła się Sigrid.
– Tak planowali – rzuciła bez przekonania. – Poczekamy na nich z kolacją. Coś przekąsimy, jakby się spóźniali. Czego tam tak grzebiesz, dziewczyno, można wiedzieć? – odwróciła się gwałtownie.
– Soli zabrakło... – Finna wyjrzała zza drzwi.
Jej rozszerzone oczy zdradzały zaskoczenie nagłym poirytowaniem Sigrid.
– Szkoda, że ojca nie poprosiłyśmy, toby z miasta przywiózł.