- W empik go
W grobie ci do twarzy - ebook
W grobie ci do twarzy - ebook
Sensacja! Groteska! Absurd! A w tym wszystkim Marlena z nożem w głowie, wodzisławska mafia, zakochany Czech oraz pewna dziwaczna służąca… Drogi wszystkich złączą się w gonitwie do grobu. Nie tylko do jednego!
W szpitalu, do którego trafia Marlena, dosyć często umierają ludzie, a ona sama niespodziewanie musi uciekać, grozi jej bowiem niebezpieczeństwo. Kto i dlaczego czyha na życie Marleny? Kim jest jej mąż, którego widzi w telewizji? I czy naprawdę ostatni raz, zanim straciła pamięć, widziano ją na cmentarzu?
Aby rozwiązać zagadkę, bohaterka musi przypomnieć sobie, kim jest. Niestety nie będzie to łatwe, a czas szybko ucieka… Równie szybko, jak lektura tej niesamowitej czarnej komedii!
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66229-31-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pomieszczeniu paliło się jasne światło. Uniosłam powieki, zamrugałam i wpatrzyłam się w oślepiający blask. Podłużna twarz z nosem Pinokia pojawiła się nade mną z uśmiechem, który nie obejmował zimnych oczu.
– Proszę się nie ruszać i nie obawiać, wszystko będzie dobrze. Zaraz będziemy na miejscu.
Światło przed oczami nagle zgasło i zaświeciło się, jakby ktoś bawił się wyłącznikiem.
– Gdzie jestem? – wyszeptałam.
– W karetce pogotowia. Została pani ranna w głowę.
Ranna w głowę? Ja? Nieeee... Nie, bo przecież, nie no, po prostu nie mogłam być ranna i tyle. Gdybym była, coś bym pamiętała, no nie? Ale przecież nic takiego nie mogło mieć miejsca? A może jednak? Nic z tego nie rozumiałam.
Patrzyłam na Pinokia i nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak wielki jest jego nos.
– Nie przeszkadza panu?
Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
– Proszę? – pochylił się jeszcze niżej, żeby mnie dobrze usłyszeć.
Chciałam się odsunąć, żeby mnie przypadkiem tym nosem nie przebił na wylot, ale nie mogłam się nawet poruszyć. Jakbym była sparaliżowana.
– Nos... – udało mi się powiedzieć, a światło zgasło i pojawiło się na nowo. – Czy nie przeszkadza...
Mężczyzna oblał się purpurą. Jakaś kobieta, znajdująca się poza zasięgiem mojego wzroku, roześmiała się. Więc nie jesteśmy tu sami, pomyślałam, próbując się rozejrzeć, ale moje starania zakończyły się niepowodzeniem.
Światło zgasło i zaświeciło się.
– Co się dzieje z tym prądem?
– A co się ma dziać? – zapytał, odchrząknąwszy.
– Ciągle gasicie światło.
Nagle zdałam sobie sprawę, że bardzo, ale to bardzo boli mnie głowa.
– Co mi się stało? – zapytałam. Nie czekając na odpowiedź, nadludzką siłą podniosłam rękę i dotknęłam głowy w miejscu, skąd promieniował ból. Coś się nie zgadzało, coś było bardzo, ale to bardzo nie tak.
– Proszę nie wykonywać zbędnych ruchów – powiedział szybko Pinokio, przytrzymując moją rękę. – Mogłaby pani coś uszkodzić wewnątrz czaszki. Nie wiadomo, jak głęboko wbił się nóż.
Myślałam gorączkowo. Nóż? Wbił się? Że niby gdzie?
– W-wbił się? – wyjąkałam, a światło znowu mrugnęło.
– Tylko proszę nie panikować – powiedział Pinokio spokojnym głosem. – Ma pani nóż w głowie i na razie sytuacja wygląda poważnie. Ale proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. Niech mi pani zaufa.
Z takim nosem? Miałabym ufać komuś z takim nosem? Nigdy w życiu!
Chciałam krzyknąć, a może nawet krzyknęłam, nie za bardzo pamiętam. Światło zgasło i już więcej się nie zapaliło. Straciłam przytomność.ROZDZIAŁ 1
Mamusia
Kiedy przebudziłam się w szpitalu, nie wiedziałam, co się dzieje. Początkowo nie wiedziałam też, gdzie jestem. Zapach oczywiście coś mi tam mówił, ale zmysły były na tyle otępiałe, że naprawdę trudno było mi się skoncentrować. Postanowiłam więc poleżeć chwilę, zanim otworzyłam wreszcie oczy. Od razu mój wzrok padł na ogromnego wieloryba ze ślepiami jak talerze i czerwonymi ustami, gotowymi wessać mnie i połknąć w całości. Krzyknęłam rozdzierająco.
– Ależ ty masz zdrowe płuca! – zaśmiał się wieloryb. – Ale co jak co, na mamusię to chyba krzyczeć nie musisz?
Mamusię? Na jaką mamusię? O co tu chodzi? Kim jest to indywiduum... to znaczy ta kobieta?
– Kim pani jest? – wyjąkałam wreszcie, kiedy się nieco uspokoiłam.
– Żarty się ciebie trzymają, córuniu. Ale matkę przestraszyłaś, nieładnie tak, oj nieładnie. Ja wiem, że parę dni się nie widziałyśmy i od jakiegoś czasu drzemy koty, ale chyba aż tak bardzo się nie zmieniłam?
A więc to monstrum siedzące obok mnie to moja matka? Dlaczego tego nie pamiętałam? Dlaczego jednak nie umarłam?
– Kim jestem?
Wieloryb znowu się roześmiał. Całe ciało trzęsło się jak galareta. Wyczuwałam z całą pewnością, że ten śmiech był wymuszony.
– Ależ ty masz poczucie humoru, Marlenko. Takiej cię nie poznaję.
Marlenka? Więc jestem Marlenką, okej. A to coś obok to moja matka. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale chyba tak jest w istocie. Wygląda jak słoń morski.
Łóżko pod nią nagle zaczęło protestować, zatrzeszczało niebezpiecznie.
– Gdzie jestem?
– Musiałaś się przy tym wszystkim jeszcze mocno uderzyć w głowę! – skwitowała matka. – Ależ tak, przypominam sobie, lekarz powiedział, że jak spadałaś, to musiałaś upaść na głowę, bo inaczej ten nóż by nie wszedł tak głęboko.
Nóż? Jaki nóż? O czym ona gada?
– Co za nóż?
– Ten, co ci się wbił w głowę, córuniu. Przynajmniej raz coś ci się do niej wbiło, tylko szkoda, że to nóż, a nie jakiś potężnie zbudowany, silny i...
Rozległ się krzyk. Rozdzierający. Sama się go przestraszyłam.
To chyba ja tak krzyczałam.
– Boże, jakie ty masz zdrowe płuca, ale nie wiem po kim. Bo po twoim okropnym ojcu, co zmarł na tuberkulozę, chyba nie. Dziadek też całe życie na płuca narzekał. Kaszlał tak okropnie, jakby chciał je na siłę wypluć. Flegma za każdym razem wydostawała się z jego...
– Nie musi mi pani tego opowiadać – jęknęłam.
– Co za pani? Co oni ci zrobili? Czy ty naprawdę z tego wyjdziesz? Taka blada jesteś i wyglądasz jakoś inaczej. Zupełnie jak nie ty. Gdyby cię Kiełbasa widział, słowo daję, że by cię nie rozpoznał.
W tym momencie do pokoju wszedł Pinokio.
– Panie doktorze! – doskoczyła do niego moja niby-matka, wieszając się na jego ramieniu tak, że aż go zgięło w jedną stronę. – Z nią chyba coś jest nie tak, niech no pan tylko zobaczy. Czy to naprawdę moja córka?
– Przed chwilą mówiłaś, że jestem twoją córką! – krzyknęłam na wieloryba, bo się zdenerwowałam.
Popatrzyłam zupełnie zdezorientowana na doktora i na swoją matkę, do której nadal nie mogłam się przekonać, i próbowałam chociaż trochę zrozumieć sytuację.
– Moje drogie panie, proszę się uspokoić – powiedział spokojnie Pinokio, delikatnie zdejmując z siebie wiszącą na nim matkę i ciskając nią subtelnie na stojące obok krzesło. – Stres i kłótnie szkodzą zdrowiu, tym bardziej pani, która dopiero co przeszła skomplikowaną operację.
Jakoś udało nam się dojść do siebie.
– Proszę mi powiedzieć, co zrobiliście z moją córką – krzykliwie zaatakowała doktora matka, wbijając w jego pierś palec zakończony długim paznokciem, pomalowanym na czerwono.
– Nic nie zrobiliśmy. To jest pani córka, przecież nie można powiedzieć, że nie. Podobieństwo jest uderzające, nikt nie śmie w to wątpić...
– O nie! – krzyknęłyśmy równocześnie.
– Wypraszam sobie! – zawołałam, zła, że mógł mnie porównać do tej kupy sadła, siedzącej na krześle, pod którym od tego uginały się nogi.
– W żadnym przypadku! – Matka starała się mnie przekrzyczeć i jak zrozumiałam, jej płuca były równie zdrowe jak moje, o ile nie zdrowsze. – Nigdy nie byłyśmy do siebie podobne. Czy ja, panie doktorze, wyglądam, jakbym całe lata nie jadła? Jakbym umierała na suchoty? Jakby mnie wypuścili z Oświęcimia? Czy ja jestem anorektyczką? Strachem na wróble? Ja?
Doktor zmierzył ją wzrokiem.
– Przyznaję, że w tym sensie jednak różnicie się od siebie znacznie...
Odetchnęłyśmy z ulgą.
– Ale nie miałem na myśli podobieństwa waszej tuszy... to znaczy... postawy, tylko rysów twarzy.
– O nie! – zawołałyśmy znowu.
– Chyba nie chce mi pan wmówić, że mam rysy twarzy podobne do niej? Nie mam tylu zmarszczek ani takich wielkich worów pod oczami!
– Ja zawsze miałam delikatniejszy zarys twarzy i dobrze wykrojone usta. Córka po swoim niepoprawnym ojcu ma nieco chłopięcą twarz, podłużną, z habsburską szczęką, więc jednak z tym podobieństwem pan trochę przesadził, proszę popatrzeć i przyznać.
– Nie mam habsburskiej szczęki! – wrzasnęłam.
– Ależ masz, moja droga, tyle razy ci pokazywałam.
Czułam, jak mnie powoli zalewa krew.
– Więc i ty musisz mieć taką szczękę! – odpaliłam.
– Nie, bo we mnie się nie wdałaś. Podobna jesteś do ojca!
Doktor machnął ręką, opadły mu ramiona.
– Rozsądźcie panie same. Dla mnie jesteście podobne jak dwie krople wody. Dosłownie. Przyjrzę się pani i uciekam.
Chciałam się podnieść, żeby mu przypomnieć, że nie mogę być podobna do tej kobiety, ale pociemniało mi w oczach i musiałam się położyć.
– Niech pani nie wstaje, to może zaszkodzić – upomniał mnie.
Czułam, jak pot spływa mi po czole. Boże, taki mały wysiłek, a byłam wycieńczona jak po parogodzinnym maratonie.
Doktor poświecił mi latarką w oczy, zapytał, jak się czuję, czy czegoś nie potrzebuję, sprawdził gorączkę, jakbym przechodziła grypę, a potem zapytał:
– Odruchy wymiotne?
– Nie.
– Ból w okolicach głowy?
– Nie.
– Zawroty?
– Nie.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Chirurdzy wykonali kawał dobrej roboty. Nóż przeszedł przez kilka nerwów i ważnych naczyń krwionośnych, oczywiście są to struktury, które po naruszeniu mogą spowodować śmierć pacjenta, ale jak widzę, bardzo szybko wraca pani do zdrowia.
– Ma końskie zdrowie – dorzuciła swoje matka. – Po ojcu!
Lekarz nie zareagował.
– To w takim razie zostawiam panie same. Jeszcze się zobaczymy – powiedział i czmychnął.
– Co on ma z tym nosem? – zapytała matka, mrużąc oczy. – Wielki taki jakiś jak klamka od zakrystii.
– Chodzisz do kościoła?
– No coś ty! – oburzyła się. – Przecież wiesz, że nie, po tamtym skandalu.
– Nie wiem. Nic nie pamiętam, jakbyś nie zauważyła.
– O Boże, może to i lepiej. Wiesz, czasem pewnych rzeczy lepiej nie pamiętać. Zresztą klecha do teraz tego nie potrafi przeboleć. Tyle mi problemów narobiłaś i całe miasto na głowie. Jezus Maria...
– Ale o co chodzi? – zapytałam, bo to, co mówiła, wydało mi się jakieś podejrzane.
– O nic. – Odpowiedziała za szybko, więc już byłam pewna, że coś ukrywa. Jednocześnie wyciągnęła z torebki jakąś buteleczkę, wzięła stojącą na stoliku szklankę i przelała do niej zawartość. – Wypij to, jak wyjdę. To ci dobrze zrobi, przepis od prababci, każdego postawi na nogi.
Zignorowałam to, aczkolwiek zauważyłam, że jej głos zaczął lekko drżeć.
– Powiedz mi.
– Nie! – pokręciła głową.
Zacięła się. Zrozumiałam, że nic z niej nie wyciągnę. Będę musiała znaleźć na nią sposób, ale jeszcze nie wiedziałam jaki, ponieważ właśnie teraz musiałam dostać tej głupiej amnezji.
Spróbowałam jeszcze raz.
– Powiedz. Jeżeli to ma coś wspólnego ze mną, to chyba mam prawo wiedzieć?
Mamusia skierowała wzrok w stronę drzwi. Nagle zaczęła się niecierpliwić.
– To ja już jednak pójdę, kochaniutka. Wieczór jest, a do domu dojechać trzeba. Twój brat jest w mieszkaniu sam, a jak on zostaje bez dozoru, to pożal się Boże. Jeszcze co sprzeda, jak ostatnim razem.
Czyli że nic mi nie powie, okej. Zobaczymy.
– Jak daleko mieszkamy?
Matka zachłysnęła się powietrzem.
– Ja mieszkam niedaleko. – Powiedziała wymijająco, grzebiąc w torebce.
– Jak daleko? – byłam nieustępliwa.
– No właściwie nie tak daleko... To znaczy... Tylko parę minut drogi pieszo.
– Dlaczego nie mieszkam z tobą?
Mama spojrzała na zegarek.
– Muszę iść, naprawdę nie mam czasu.
– Mamo! – krzyknęłam. – Poczekaj! Nigdzie nie pójdziesz, dopóki mi nie powiesz, gdzie mieszkam! Jak stąd wyjdziesz, to zacznę krzyczeć, rozboli mnie głowa, krew mi się może wyleje do mózgu, a jeśli umrę, to będzie twoja WINA!
Matka już stała przy drzwiach z ręką na klamce. Odwróciła się powoli.
– Ja... Właściwie nie wiem, jak to powiedzieć, ponieważ... Nie wiem, nie rozumiem i...
– Po prostu powiedz. Prosto z mostu. Okej?
Wciągnęła w płuca powietrze.
– Ostatnio mieszkałaś na cmentarzu.
Pociemniało mi w oczach, a kiedy je otworzyłam, mamy już nie było.
ROZDZIAŁ 2
Znaki zapytania
Ona chyba upadła na głowę! Jak mogłam mieszkać na cmentarzu? Przecież nikt nie mieszka w takim miejscu! Nikt. I nagle jakaś lampka zapaliła się w mojej głowie. Ktoś jednak mieszka. Martwi. Jęknęłam. Czyżbym była martwa? Teraz? Wtedy? Ale przecież nie mogłabym cudownie ożyć, aż taka głupia to ja nie jestem – nie trzeba posiadać pamięci, by wiedzieć, że to niemożliwe. Więc o co tu chodziło?
Wyciągnęłam rękę, żeby wypić mieszankę prababci, na nieszczęście niezgrabnie o nią zawadziłam i szklanka spadła, a zawartość wylała się na podłogę. Od razu też, przywołana odgłosem rozbijanego szkła, do pokoju wkroczyła salowa i zabrała się za sprzątanie, mrucząc coś pod nosem.
Dzień upłynął mi na spaniu. Przebudziłam się dopiero późnym wieczorem.
Wydawało mi się, że nie zasnę tej nocy, ale kiedy światła zgasły, raz-dwa odpłynęłam i przebudziłam się dopiero rankiem.
Kim ja właściwie jestem? Podniosłam rękę i delikatnie zaczęłam dotykać swojej twarzy, najpierw szczęki, bo mamusia mówiła, że jest w stylu habsburskim, a oni przecież mieli je tak nieładnie wysunięte do przodu. Czyżby i moja taka była? Po dotyku jakoś nie mogłam dojść, czy tak jest, czy nie. Musiałam to sprawdzić w lustrze. Zadzwoniłam po pielęgniarkę. Przyszła od razu. Długie nogi i talia osy, od razu zauważyłam, jaka jest atrakcyjna. Miałam nadzieję, że wyglądam podobnie.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się. – W czym mogę pomóc? Coś boli?
Obdarzyłam ją swoim najpiękniejszym uśmiechem. Tak mi się przynajmniej wydawało.
– Bardzo bym chciała chociaż na chwilę spojrzeć w lusterko i...
Twarz pielęgniarki stężała. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Lusterko? – powtórzyła nagle głosem zimnym i niskim.
– Tak, bardzo proszę. Chciałam sprawdzić...
– Chciała? To nie sprawdzi. – Kobieta pokręciła głową. – To nie może być prawda. Ja chyba śnię!
I wyszła, kręcąc głową. Lusterka nie przyniosła.
Nie mogłam zrozumieć jej reakcji. Przecież byłam chora, nie? Czy to takie dziwne, że chory człowiek chce się przejrzeć w lusterku? Gdybym była zdrowa, sama bym po to lustro poszła i nikogo o nic nie prosiła. Dzisiejsze siostry nie nadają się do tej pracy. Nie mają za grosz poczucia obowiązku, a tym bardziej tego, jak się to mówi... empatii. Dokładnie tak! Myślą tylko o swoich wielkich tyłkach!
To w końcu miałam habsburską szczękę czy nie? Powoli zaczynało mnie to denerwować, a jak się denerwuję, to nie jest dobrze, pomyślałam. Szybko wpadam w zły nastrój, aczkolwiek kiedyś taka nie byłam i... Ale chwileczkę! Skąd wiem, że się szybko denerwuję? Przecież nic nie pamiętam. A jednak mogłabym przysiąc, że to akurat sobie przypomniałam. Potrafiłam wybuchnąć jak tykająca bomba. Bez ostrzeżenia.
Oj, jak mnie ta głowa boli! Przeciągnęłam lekko obolałe ciało i... jak mnie nagle coś nie łupnie w samym centrum czaszki! O mało nie zemdlałam. A Pinokio mówił, że nie będzie źle! Kłamca! Ci doktorzy to się dziś na niczym nie znają. Powinni mi dać kogoś normalnego. Najlepiej jakiegoś starszego miłego pana, z siwymi włosami i dobrymi oczami, może z takim małym brzuszkiem, żebym mu mogła bardziej ufać i wierzyć w postawione przez niego diagnozy.
Zadzwoniłam znowu. Powiem im, co o nich myślę, niech wiedzą, jaka jest prawda, jak bardzo tu cierpię i jak mnie oszukują na każdym kroku!
Weszła ta sama pielęgniarka, z założonymi rękami.
– Czego znowu dzwoniła?
– Gdzie jest doktor?
– Nie ma.
– Ale ja muszę z nim porozmawiać.
– Ale powiedziałam, że nie ma.
Na stoliku położyła kubeczek z lekami.
– Co to za leki? – zapytałam ostrożnie.
– Takie, co są przepisane – padła nieprzyjemna odpowiedź.
Siostra odwróciła się na pięcie i znowu zniknęła. Gdybym miała więcej sił, rzuciłabym w nią poduszką. Nawet tego nie byłam w stanie zrobić. Czułam się pobita na każdym froncie. Moje życie legło w gruzach, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Lepiej już nie żyć.
Pielęgniarka wychyliła się zza drzwi. Odetchnęłam. A jednak, pomyślałam. Wygrałam. Pacjent zawsze jest górą.
– Niech więcej nie dzwoni, bo i tak nikt nie przyjdzie.
Gdybym nie leżała, opadłabym ze zdziwienia na posłanie. Teraz jedyne, co mogłam zrobić, to zamknąć oczy i zacząć liczyć do dziesięciu. Nic nie pomogło. Gotowałam się w środku tak, że aż zaczęło świszczeć mi w płucach przy oddychaniu. Przyjdzie taki czas, mówiłam sobie. Przyjdzie czas...
Ból minął, ale pojawił się następny problem. Zachciało mi się siku. Spróbowałam wstać, ale nie udało się. Poczułam, jakby ostrze przeszyło moją głowę. Czy oni aby na pewno wyciągnęli mi ten nóż? Może się nade mną znęcają? Robią eksperymenty? Czy mało było takich przypadków w historii szpitala? Przecież nie byłam głupia, dobrze wiedziałam, co tu się mogło dziać w tych białych ścianach!
Zadzwoniłam. Odczekałam cierpliwie swoje. Nic.
Ponownie przycisnęłam guzik dzwonka. Cisza.
Naciskałam bez końca, aż wreszcie nie mogłam już dłużej wytrzymać napięcia. Poczułam, jak pod kołdrą robi się cieplej. Och, jak miło, jak przyjemnie. Rozmarzyłam się, przymknęłam powieki.
Otworzyłam oczy, było mi dobrze. I nagle przyszedł szok. Co ja zrobiłam? Boże, nie. Tylko nie to. Chyba się nie posikałam? W tym wieku? Zresztą, ile ja mam lat? Dlaczego nic nie pamiętam?
Poczułam się taka bezsilna, że zachciało mi się płakać. I rozpłakałam się nawet, ale wtedy głowa rozbolała mnie jeszcze bardziej. O Boże, to ja już nawet nie mogę sobie pozwolić na łzy. Co mi teraz pozostało? Nic. Leżę tu jak kłoda, sama, opuszczona, bez pamięci i do tego posikana. To już koniec. Umieram.
Ale nie umarłam. Umrzeć miałam parę sekund później, gdy otworzyłam oczy. Wpatrywał się we mnie Pinokio. Uśmiechał się nawet (nie wierzyłam jego sztucznemu uśmiechowi), a ja momentalnie oblałam się rumieńcem i potem. Chciałam zapaść się pod ziemię.
– Domagała się pani widzenia ze mną. Coś się dzieje? Pogorszyło się? Coś ze wzrokiem? Czy głowa bardziej boli?
Patrzyłam na niego i nie mogłam wydusić z siebie słowa. Nagle zdałam sobie sprawę, że wstrzymuję oddech, otworzyłam więc usta i ze świstem, łapczywie, wciągnęłam powietrze.
– Co pani dolega?
– N-nic...
– Jest pani rozpalona! – powiedział, przykładając dłoń do mojego czoła.
– Już wszystko w porządku... – udało mi się wydobyć z siebie.
– A jednak czoło ma pani mokre. Zadzwonię po siostrę, trzeba zmierzyć temperaturę. Niczego nie możemy ignorować.
To był mój koniec. Tak myślałam. Ale nie, jeszcze nie. Koniec miał nadejść za chwilę.
Pinokio spojrzał na kołdrę. Podążyłam za jego wzrokiem i serce stanęło mi w piersi. Kołdra robiła się coraz bardziej mokra. Wielkie koło rysowało się wyraźnie w miejscu bioder. Zabijcie mnie. Nie chcę żyć. Błagam, tylko nie to.
Siostra weszła do pokoju, a Pinokio wskazał ruchem ręki na kołdrę.
– Myślałem, że coś pacjentce dolega, i nie myliłem się. Proszę przebrać pościel.
Odwrócił się i wyszedł.
– No to porobiła! – Pielęgniarka skarciła mnie wzrokiem. – Taka stara, a się poszczała.
Rozpłakałam się.