- W empik go
W krainie niedźwiedzi - ebook
W krainie niedźwiedzi - ebook
Europa — ten stary, przeludniony ląd — bynajmniej nie jest jeszcze dobrze znana! Poza Polską, Niemcami, Francją i Anglią, Italią i Hiszpanią, Austrią i Belgią istnieją duże połacie, a nawet ludy, do naszych czasów zbadane i poznane zaledwie pobieżnie, czasami prawie zupełnie nieznane. Takim krajem jest półwysep Kolski, leżący pomiędzy Północnym Oceanem Lodowatym, a Morzem Białym. Wchodzi on, jako część składowa, do Rosji, a posiada wspólne granice z Finlandią, ojczyzną bystronogiego Nurmiego, i Norwegią, krajem malowniczych fordów, odważnych wikingów-wojowników i „wilków morskich”, Ibsena i Hamsuna — wielkich pisarzy. I właśnie o zakątku, o ludziach zamieszkujących Półwysep Kolski, tę prawdziwa „krainę niedźwiedzi” opowiada niniejsza książka. Zapraszamy do lektury!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-748-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. MAŁY LAPLANDCZYK.
Europa — ten stary, przeludniony ląd — bynajmniej nie jest jeszcze dobrze znana!
Poza Polską, Niemcami, Francją i Anglją, Italją i Hiszpanją, Austrją i Belgją istnieją duże połacie a nawet ludy, do naszych czasów zbadane i poznane zaledwie pobieżnie, czasami prawie zupełnie nieznane.
Takim krajem jest półwysep Kolski, leżący pomiędzy Północnym Oceanem Lodowatym, a Morzem Białem. Wchodzi on, jako część składowa, jako zwykły powiat, do Rosji, a posiada wspólne granice z Finlandją, ojczyzną bystronogiego Nurmiego, i Norwegją, krajem malowniczych fjordów, odważnych wikingów-wojowników i „wilków morskich“, Ibsena i Hamsuna — wielkich pisarzy.
My — Polacy pamiętamy nazwę tego półwyspu, bo z jego pobrzeża Murmańskiego przybyła do Polski część naszej armji, przywożąc z sobą wolę do zwycięstwa i... białą niedźwiedzicę „Baśkę“, mieszkankę dalekiej północy.
Na południowym brzegu jeziora Imandry, mieszczącego się w środkowej części półwyspu Kolskiego, stanął w r. 1923 nowy „pogost“. Tak nazywa miejscowa ludność — laplandczycy swoje obozowiska zimowe. „Pogost“ składał się z kilkudziesięciu niskich, drewnianych chałup i innych mniejszych zabudowań, gdzie stały krowy. Poza tem osiedlem, wpobliżu rzadkiego lasu brzozowego i olszowego, widniały otoczone zagrodą z cienkich żerdzi pastwiska północnych jeleni, czyli reniferów.
Te nieduże, przysadziste zwierzęta, oddawna już przez ludność oswojone, chodziły i leżały w zagrodzie, a nad niemi, niby zwikłany gąszcz suchych gałęzi, poruszały się szerokie, łopaciaste rogi. Małe, kosmate pieski o gęstych kitach ogonów, śpiczastych uszach i pyskach, nad któremi połyskiwały bystre i podejrzliwe oczki, biegały wokół, poszczekując, węsząc i warcząc; od czasu do czasu zbliżały się do skraju lasu i, podniósłszy głowy, poruszały chrapami, badając, czy nie skradają się gdzieś drapieżne wilki — ta plaga krain północnych.
Z chałupy, stojącej na wjeździe do osiedla, wyszedł mały, barczysty chłopak. Czarne, twarde włosy rozsypały mu się po czole; opalona, szeroka twarzyczka — zupełnie dziecinna jeszcze — wydawała się dziwnie poważną, a z ciemnych oczu biła już męska stanowczość i odwaga.
Tuż za nim szła starsza kobieta, niosąc pęk rzemieni. Miała łzy w oczach i ciężko, a często wzdychała.
Gdy doszli oboje do zagrody, szepnęła, dotykając ramienia chłopca:
— Muto... Muto... synku mój!
Chłopak podniósł na nią poważne i śmiałe oczy.
— Boję się o ciebie... masz dopiero dwanaście lat!...
Muto spokojnie wzruszył ramionami, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Cóż ja poradzę na to?! Nie moja w tem wina, mamo!
Matka przyglądała mu się z miłością, lecz po chwili płakać zaczęła, zasłaniając rękawem kożuszka steraną i zrozpaczoną twarz.
Muto machnął ręką. W ruchu tym nie było jednak lekceważenia; odczuwało się raczej zrozumienie, że to, co się stało, odmienić się nie może.
W chałupie bowiem rodziców Muto zaszły niedawno okoliczności istotnie niespodziewane i bardzo ciężkie.
Ojciec chłopca — sławny łowiec i rybak, znany od Waranger-Fjordu aż do zatoki Kandałakszy — laplandczyk Samutan, zaniemógł nagle. Widać odezwały się dawne łowy, gdy myśliwy miesiące całe spędzał w kniei, w nędznych „kotach“ — szałasach, skleconych z gałęzi i kory, głodując i marznąc podczas szalejących wichur śnieżnych, zrodzonych na szczytach Chibeny. Nieraz też moknął i ciężko, ponad siły pracował na swej „szniace“ — jednożaglowej łodzi, zapuszczając się na niej na otwarte, burzliwe morze. Na półwyspie Kolskim nie rodzi pszenica, żyto i jęczmień. Ludność zmuszona jest zatem kupować pożywienie, płacąc tem, w co obfituje jej ojczyzna. Są to skóry dzikich zwierząt i ryby.
Oddawna, zapewne, przeczuwał spracowany Samutan, że padnie nań ta obezwładniająca choroba, pozbawiając go możliwości dźwignięcia się z pryczy i dręcząc nieznośnym bólem w każdym stawie.
Niezawodnie obawiał się tej strasznej chwili, bo od dwóch już lat brał ze sobą do lasu i na morze jedynego synka, Muta, chociaż chłopak mały był jeszcze i słaby. Podczas łowów leśnych i pracy na łodzi Muto zmężniał szybko, stał się zwinny i krzepki, nauczył się strzelać z karabina, a potrafiłby też w razie potrzeby rzucić do morza sieć i wyciągnąć ją, chociażby trzepotały się w niej największe ryby: siomgi i sztokfisze, płynące ławicą.
Chłopak rozrósł się i spoważniał też bardzo. Niktby nie uwierzył, że ma zaledwie dwanaście lat. Wiedziała jednak o tem zbiedzona Bełut, matka Muta i to doprowadzało ją do łez i budziło w sercu męczącą troskę.
Śnieg już spadł i okrył całą ziemię. Ślady dzikich zwierząt z łatwością można było znaleźć na białych polanach w lesie i na tundrze. Nastał okres łowów, należało się więc śpieszyć.
Muto wiedział, że musi zastąpić ojca i zdobyć tyle skór, ażeby rodzina nie odczuwała nędzy i mogła zapłacić podatki. Nie namyślał się nad ogromem i niebezpieczeństwem pracy, bo i tak na nicby się to nie przydało. Bez gadania i wahań przystąpił do przygotowań, uważnie słuchając rad nieruchomo leżącego na pryczy ojca. Zabrało mu to dwa dni. Zaczął od najważniejszego: opatrzył, oczyścił broń i przyrządy myśliwskie.
Stary Samutan kupił przed laty dobry, amerykański pięciostrzałowy karabin, którego wszyscy mu zazdrościli. Nabył go przypadkowo. Koczował wtedy nad brzegiem Waranger-Fjordu i spostrzegł nagle stojący na kotwicy kuter amerykański. Postanowił odwiedzić statek, aby sprzedać wiązkę sześćdziesięciu skórek bielutkich gronostajów. Targując się z Amerykanami, spostrzegł karabin, oparty o maszt i, oceniwszy wmig jego zalety dla łowca, zaproponował zamianę, na którą właściciel strzelby chętnie przystał. Był to wspaniały nabytek. Nikt z łowców kolskich nie był lepiej od Samutana uzbrojony, bo myśliwy miał teraz dwie bronie: starą strzelbę na małego zwierza i ptactwo, na grubą zaś zwierzynę — niezawodny karabin amerykański.
Muto raz jeszcze przetarł go starannie, naoliwił naftą; oczyścił starą flintę, złożył do skórzanej torby naboje, blaszanki z prochem, kapiszony i kulki, pakuły, butelkę nafty, paczkę zapałek, hubkę z krzesiwem i maść na rany, sporządzoną przez matkę z łoju borsuczego i ziół, rosnących na zboczach urwistego Lawoczoru, którego szczyt widniał na wschód od jeziora Imandry, gdy słońce świeciło jasno.
Drugą torbą zaopiekowały się kobiety — matka Muta i starsza siostra chłopca, dwudziestopięcioletnia, kulawa Ramna. Układały do torby sól, placki z mąki razowej, cegiełki herbaty prasowanej, wędzoną słoninę, suche ryby, kociołek, dwa kubki, łyżkę drewnianą, dwie miski — jedną dla Muta, drugą dla psa i różne potrzebne do życia w puszczy drobiazgi.
One też opatrzyły i sporządziły „kiereże“ — małe, lekkie, do kajaka podobne saneczki, ciągnione przez jednego renifera.
Kobiety złożyły torby na sankach i umieściły tam duży tobół z ciepłem ubraniem i obuwiem chłopca, poczem okryły wszystko dwiema skórami jeleniemi, które miały mu zastąpić pościel i koc, i, osłoniwszy je szeroką płachtą, z rybich skór zeszytą, wysmarowały łojem płozy sanek i rzemienie uprzęży.
Teraz pozostały czynności, które musiał załatwić jedynie sam Muto.
Właśnie dlatego to przyszedł do zagrody, gdzie pasły się jelenie, wygrzebujące z pod śniegu mech i zwarzoną przez mróz trawę.
Chłopak, nie zwracając już uwagi na płaczącą matkę, rozsunął żerdzie i przyglądał się reniferom. Rodzina posiadała trzydzieści głów tych pożytecznych zwierząt, niezastąpionych na śnieżnej i mroźnej północy. Muto znał je wszystkie, więc, zbliżywszy się do starego jelenia o rogach rozłożystych i mocnych, krzyknął:
— Hej, Ran!
Leżący renifer natychmiast powstał i, wyciągnąwszy szyję, parsknął. Na piersi i na bokach jego wystąpiły głębokie wklęśnięcia i łysiny od rzemiennego chomąta i szlej.
— Ho, ho, ho, stary, chodź, chodź! — mruczał do niego Muto, a renifer, chrapiąc cicho, szedł za nim, ostrożnie stąpając szerokiemi racicami.
Wyprowadziwszy Rana, chłopak zamknął zagrodę żerdziami i jął się rozglądać dokoła.
Kilka psów uwijało się przy stadzie, lecz Muto nie dostrzegł wśród nich tego, którego szukał. Włożywszy dwa palce do ust, gwizdnął przeciągle. Ledwie przebrzmiał ten sygnał, z lasu wynurzył się nieduży, biały piesek i stanął, przekręciwszy łeb nabok. Mały Laplandczyk uśmiechnął się radośnie i figlarnie, patrząc na pieska.
— Wou, echej! — zawołał, podnosząc rękę nad głowę.
Piesek drobnym truchtem ruszył ku niemu i, podbiegłszy zupełnie blisko, przykucnął mu przy stopach, nie zmieniając pytającego wyrazu oczu. Muto wziął z rąk matki obrożę z cienkiego rzemyka i założył ją na szyję kosmatego Wou. Była to odpowiedź na zdumione pytanie pieska. Zrozumiał ją odrazu. Już wiedział, że ma wyruszyć z Mutem na łowy, że rozpocznie się ciężki okres życia: trudy, zimno, niebezpieczne śnieżyce, tropienie drapieżnych mieszkańców kniei i bezkresnych, zamarzniętych teraz bagien tundry. Zrozumiał, spoważniał nagle i, stanąwszy przed małym myśliwcem, przeciągnął się, jakgdyby mówiąc:
— Trudno! Skoro trzeba iść, to chodźmy, a polegaj na mnie!
Muto schylił się nad pieskiem i pogłaskał go po białych kudłach. Wou dość obojętnie przyjął tę pieszczotę, bo, jak każdy północny szpic, urodził się do pracy i pomocy człowiekowi, ufał mu, wiedząc, że nie porzuci swego psa w niebezpieczeństwie, lecz na innych uczuciach nie znał się, jak zresztą i ludzie tej surowej, niegościnnej krainy.
Muto jął nakładać chomąto na Rana i nie spostrzegł, że do pieska podbiegła ulubiona, łowcza suka ojca — Nao, matka Wou. Z opuszczonym ogonem i nastawionemi uszami, obwąchiwała i oglądała obrożę na piesku, chrapliwie wciągając powietrze. Wreszcie pisnęła cichutko, zaczęła skakać koło chłopaka, szczekać głucho i chwytać zębami trzymane przez niego rzemienie.
Muto spojrzał na nią i zamyślił się. Spostrzegła to matka i rzekła proszącym głosem:
— Nie chciałeś zgodzić się z ojcem, utsuke, mój mały, że lepiej wziąć ze sobą dwa psy? Mały jesteś Muto, więc dobre psy mogą ci się przydać. Lepszych od Nao i Wou nie znajdziesz w całym kraju, a stara, doświadczona suka nieraz już ratowała nam Samutana, obroni i ciebie w ciężkiej potrzebie. Weź ze sobą Nao! Weź, synku!
Pies zrozumiał, że o nim mowa, więc szczekał coraz zajadlej.
— Starczy mi Wou... — mruknął chłopak.
— Zrób to dla mnie, Muto, i zabierz Nao! — prosiła Bełut.
— No, dobrze już, wezmę — uspokoił ją chłopak i, objąwszy Nao za szyję, założył i jej obrożę.
Suka pisnęła radośnie, lecz po chwili spoważniała i uspokoiła się. Od czasu do czasu tylko zerkała czarnemi oczkami na kosmatego syna, który śledził każdy ruch Muta, gdy ten prowadził za sobą rogatego Rana.
II. MUTO WYRUSZA NA WYPRAWĘ.
Minęło jeszcze dwa dni, ostatnie dwa dni przygotowań do długiej i ciężkiej wyprawy małego Muta, który stał się teraz głową rodziny.