Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W mroku słońca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

W mroku słońca - ebook

W lutym 1986 roku w wiosce Tiarp na Nyårsåsen dochodzi do morderstwa.

Dla policjanta Svena i jego syna Vidara to przełomowy czas. Kraj jest w szoku po zabójstwie premiera Olofa Palme, tymczasem Vidar poszukuje swojej drogi ku dorosłości. Sven natomiast zmuszony jest dać pochłonąć się ciemności Nyårsåsen w pościgu za mordercą z Tiarp.

Kim on jest? Kto będzie jego następną ofiarą? A także kim jest autor, który później opowiada jego historię – i dlaczego pisze?

„W mroku słońca” to powieść kryminalna poruszająca kwestie prawdy, winy i odpowiedzialności w czasach, gdy Szwecja zmienia się nie do poznania.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-531-4
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

To było tego lata, kiedy Evy Carlén mocno pod­upa­dła na zdro­wiu. Uświa­do­miła sobie, że wkrótce umrze, i posta­no­wiła opo­wie­dzieć mi o tym, co przy­da­rzyło się Sve­nowi Jörgenssonowi i jego synowi Vida­rowi w pobli­skim Tiarp.

Nie zna­li­śmy się długo. Wie­dzia­łem, że daw­niej pra­co­wała w poli­cji i że kilka lat po przej­ściu na eme­ry­turę prze­nio­sła się do nie­wiel­kiego domku w pobliżu Tofta. Jej mąż Ron­nie zmarł. Była wdową, a ostat­nie dni życia poświę­cała pie­lę­gna­cji pięk­nego ogrodu, który ota­czał ich dom, poło­żony kilka kilo­me­trów w głąb lasu. W ten spo­sób się pozna­li­śmy.

Od powrotu pro­wa­dzę dość spo­kojne życie. Tego wła­śnie pra­gną­łem. Skoń­czy­łem czter­dziestkę, w moim życiu nie ma dzieci, kobiet, żad­nych roz­pra­sza­ją­cych uwagę momen­tów. Spę­dzam czas, pisząc albo czy­ta­jąc. Zda­rza się, że w tygo­dniu wsia­dam do samo­chodu i jadę na zakupy, odwie­dzam księ­gar­nię albo spo­ty­kam się z rodzi­cami. Oboje są już po sie­dem­dzie­siątce. Zda­rza się też, że jadę do Lund, gdzie pra­cuje mój brat i gdzie mój wydawca spę­dza połowę swo­jego czasu. Dużo wię­cej nie robię. Jeśli naj­dzie mnie ochota, mogę iść na przy­sta­nek auto­bu­sowy na Växjövägen, poje­chać do mia­sta, spo­tkać się ze sta­rym zna­jo­mym i wypić z nim kawę czy napić się piwa. To jed­nak zda­rza się coraz rza­dziej.

Jedyną regu­larną czyn­no­ścią w moim obec­nym życiu poza pisa­niem i czy­ta­niem są spa­cery. W latach, kiedy miesz­ka­łem w Sztok­hol­mie, wła­ści­wie ni­gdy nie spa­ce­ro­wa­łem, chyba że posta­no­wi­łem pójść gdzieś na pie­chotę, nato­miast tutaj nie­mal codzien­nie poko­nuję kilka kilo­me­trów. Nie wiem, dla­czego czuję taką potrzebę, ale tak jest. Poza szkla­neczką whi­sky, na którą pozwa­lam sobie po szcze­gól­nie pra­co­wi­tym dniu, spa­cery należą do nie­licz­nych nagród, do któ­rych uzna­łem, że mam prawo.

Pierw­szy raz spo­tka­li­śmy się pod koniec czerwca. Star­sza pani stała w ogro­dzie, nachy­lona nad otwar­tym wor­kiem z zie­mią ogro­dową. W panu­ją­cej wokół ciszy szybko zorien­to­wała się, że się zbli­żam. Unio­sła głowę, ski­nęła mi i uśmiech­nęła się.

– To ty nie­dawno zamiesz­ka­łeś tam na końcu drogi? W żół­tym domku?

– Tak, nie­dawno się tu prze­pro­wa­dzi­łem.

– A gdzie miesz­ka­łeś wcze­śniej?

– W Sztok­hol­mie. Ale pocho­dzę stąd.

– Widzia­łam, jak spa­ce­ru­jesz po oko­licy.

– Ow­szem, lubię spa­ce­ro­wać. A to ładna oko­lica.

– Ach tak. Moż­liwe. Sama już tego nie zauwa­żam. – Pode­szła do płotu i wycią­gnęła do mnie rękę. – Mam na imię Evy.

Kiedy się przed­sta­wi­łem, powie­działa:

– No wła­śnie. Piszesz książki, prawda?

– Tak – przy­tak­ną­łem, cho­ciaż od powrotu nie napi­sa­łem jesz­cze ani słowa. – To się zga­dza.

– Przy­znaję, że żad­nej nie czy­ta­łam.

– Nie ma takiej potrzeby. Od dawna pani tu mieszka?

– Wkrótce minie pięt­na­ście lat. Ja i mój mąż kupi­li­śmy ten dom. Teraz zosta­łam już tylko ja. Oczy­wi­ście zasta­na­wia­łam się, czy go nie sprze­dać – dodała, jakby czę­sto zada­wano jej to pyta­nie. – Tylko co bym ze sobą zro­biła? Mam osiem­dzie­siąt lat. Więc dalej tu żyję, po pro­stu.

Kiedy spo­tka­li­śmy się następ­nym razem, jakiś tydzień póź­niej, zapro­siła mnie na fili­żankę kawy i wymie­ni­li­śmy się nume­rami tele­fo­nów. Sie­dzie­li­śmy w jej kuchni. Miała nową komórkę, którą dostała od jed­nego ze swo­ich wnu­cząt. Poka­za­łem jej, jak działa budzik.

Cza­sem mnie odwie­dzała. Pili­śmy wino, roz­ma­wia­li­śmy, gra­li­śmy w karty, dotrzy­my­wa­li­śmy sobie towa­rzy­stwa. Opo­wia­dała o epi­zo­dach ze swo­jego życia, kiedy jesz­cze była poli­cjantką. Zabawne, ale nie­kiedy i smutne histo­rie o chu­li­ga­nach, nar­ko­ma­nach, ofia­rach i ich krew­nych. Bycie poli­cjantką w tam­tych cza­sach było czymś innym niż teraz, cho­ciaż nie do końca. Poka­zy­wała mi zdję­cia w albu­mie, opo­wia­dała o nie­ży­ją­cym już mężu Ron­niem, dzie­ciach, wnu­kach i bra­cie Eina­rze. Ja mówi­łem o tym, że wró­ci­łem do domu mojego dzie­ciń­stwa, że pró­buję dopro­wa­dzić go do porządku, ale nie bar­dzo wiem jak, i że od dłuż­szego czasu nie jestem w sta­nie pisać, a może po pro­stu nie mam o czym.

– To samot­ność. Mam na myśli cie­bie. Spra­wiasz wra­że­nie samot­nego.

– Pani też – odpo­wie­dzia­łem.

Roze­śmiała się.

– To nie to samo.

Miała bystry wzrok, patrzyła na mnie w roz­bra­ja­jący spo­sób, do czego nie przy­wy­kłem – jakby patrze­nie na kogoś było sztuką, którą opa­no­wała i z któ­rej przez całe lata robiła uży­tek pod­czas spo­tkań z tymi, któ­rzy tra­fiali w ręce władz porząd­ko­wych. Minęło tro­chę czasu, zanim zro­zu­mia­łem, że cho­ciaż wyda­wała się powścią­gliwa, to przez wiele lat paliła papie­rosy i koiła nocne nerwy dżi­nem, by w ogóle prze­trwać.

Nagle pew­nego dnia na początku sierp­nia oka­zało się, że coś jest nie tak. Evy obu­dziła się wcze­snym ran­kiem i dziw­nie się poczuła. Coś było nie tak z błęd­ni­kiem. Parząc poranną kawę, poczuła, że kręci się jej w gło­wie, a kiedy wyszła do holu, musiała chwy­cić się ściany, ponie­waż wszystko zaczęło się dziw­nie pochy­lać. Mdło­ści pode­szły jej do gar­dła. Sto­jąc przed lustrem, wypro­sto­wała się i spró­bo­wała się uśmiech­nąć, cho­ciaż wcale nie miała na to ochoty. Nie była w sta­nie unieść kącika ust po jed­nej stro­nie. Wyglą­dała, jakby się krzy­wiła. Unio­sła ręce i zaczęła liczyć do dzie­się­ciu, ale prze­rwała, gdy zauwa­żyła, że jej lewa ręka opada. Dotarła do fotela i wybrała numer 112.

– Nazy­wam się Evy Carlén. Jest piękny pora­nek. Sły­szy­cie, co mówię?

– Prze­pra­szam – ode­zwał się ope­ra­tor po dru­giej stro­nie. – Może pani powtó­rzyć? Nie dosły­sza­łem. Jak się pani nazywa?

– Nazy­wam się Evy Carlén i powie­dzia­łam, że jest piękny pora­nek. Sły­chać mnie?

– Widzę, że dzwoni pani z Nor­te­for­sen w pobliżu Tofta. Nor­te­for­sen sto dzie­więć­dzie­siąt pięć, tak? Jak się pani nazywa? Nie sły­szę, co pani mówi.

– No cóż – wes­tchnęła Evy. – Rozu­miem. Chyba musi­cie tu przy­je­chać.

Z tru­dem udało jej się dojść do drzwi i z komórką w dłoni prze­krę­cić klucz, tak żeby można było wejść. Osu­nęła się na pod­łogę, droga z powro­tem na fotel była zbyt długa. Gdy zja­wiła się karetka, była nie­przy­tomna.

Dowie­dzia­łem się, że miała udar. Kiedy obu­dziła się w szpi­tal­nym łóżku, nie była w sta­nie mówić, nie była w sta­nie przy­po­mnieć sobie cze­go­kol­wiek. Jedyne, co potra­fiła, to pła­kać. Minęło wiele dni, zanim wydo­była z sie­bie pierw­sze słowa, a kiedy to nastą­piło, oka­zało się, że wymó­wiła imię i nazwi­sko. Ale nie swo­jego nie­ży­ją­cego męża czy przy­ja­ciółki, z którą cza­sem spo­ty­kała się w Kupan, nie brata Einara ani dzieci czy wnu­ków. Powie­działa: – Sven Jörgensson.

I znów zaczęła pła­kać.

W tym momen­cie zro­zu­miała już zapewne, że nie byłem wobec niej do końca szczery, że tak naprawdę oszu­ka­łem ją. Ale co mogłem zro­bić? Kiedy dostała udaru, moje życie zaczęło powoli sku­piać się wokół tego, co wyda­rzyło się w Tiarp tam­tego przed­wio­śnia dawno temu.

Cier­pie­nie moralne jest szcze­gól­nym rodza­jem cier­pie­nia. Dotyka zarówno sil­nych, jak i sła­bych i nic nie pomaga, żaden zabieg chi­rur­giczny czy sztuczne oddy­cha­nie, nic nie zła­go­dzi bólu. Cier­pie­nie moralne jest wyjąt­kowe. Jedyne roz­wią­za­nie to albo pozwo­lić, by powoli nas nisz­czyło, albo pró­bo­wać się uwol­nić, sto­su­jąc dra­styczne środki.

Tego miała mnie nauczyć.2

Kiedy byłem dziec­kiem, widy­wa­łem Svena Jörgenssona kilka razy w tygo­dniu. Tak to jest, kiedy dora­sta się w takim miej­scu jak Tofta. Czło­wiek dowia­duje się róż­nych rze­czy o innych, nawet szcze­gól­nie się nie wysi­la­jąc.

Ja, mój brat Rasmus i nasi rodzice miesz­ka­li­śmy w pobliżu jeziora Tofta, przy dro­dze kra­jo­wej pro­wa­dzą­cej w kie­runku Simlångsdalen. W roku, w któ­rym skoń­czy­łem dzie­sięć lat, czyli w 1986, zaczą­łem jeź­dzić szkol­nym auto­bu­sem do Snöstorpsskolan. Każ­dego ranka sze­dłem do sto­ją­cych przy dro­dze skrzy­nek na listy i cze­ka­łem, aż na zakrę­cie przed Ske­dala pojawi się stary poma­rań­czowo-biały auto­bus. Nie pamię­tam, jak nazy­wał się kie­rowca, ale zawsze przy­jeż­dżał ten sam cichy męż­czy­zna z prze­rze­dzo­nymi wło­sami. Jechał od strony mia­sta, zatrzy­my­wał się przy nas, a potem jechał dalej w stronę Marbäck, zawra­cał przy Domu Sztuki, po czym jechał drogą kra­jową aż do skrętu w kie­runku Snöstorp.

Mój brat jest trzy lata młod­szy ode mnie. Kiedy zaczął cho­dzić do szkoły, cze­ka­li­śmy razem przy skrzyn­kach na listy. Ni­gdy nie czu­łem się bar­dziej doro­sły, niż gdy wcze­snym ran­kiem sta­łem obok niego, obser­wu­jąc drogę i pil­nu­jąc, by nie pod­cho­dził za bli­sko niej. Spraw­dza­łem, czy odbla­ski na jego kurtce są widoczne jesie­nią i zimą, gdy ranki były ciemne, i czy pamię­tał, żeby wszystko zabrać. Z sied­mio­lat­kami ni­gdy nie wia­domo.

Wła­śnie wtedy widy­wa­li­śmy Svena Jörgenssona. Nad­jeż­dżał samo­cho­dem od strony Marbäck, w mun­du­rze i ze zmę­czoną twa­rzą, z papie­ro­sem w kąciku ust i lekko opusz­czoną boczną szybą, mru­żąc oczy w poran­nym słońcu, jakby prze­cho­dził ciężką próbę, o któ­rej my, dzieci, nic nie wie­dzia­ły­śmy. Zda­rzało się, że jechał radio­wo­zem, zwy­kle jed­nak jechał swoim pry­wat­nym czer­wo­nym volvem kombi. Wów­czas trud­niej było doj­rzeć go z daleka, ale było to moż­liwe.

Pew­nego ranka, kiedy mijał nas swoim volvem, zaczerp­nę­li­śmy głę­boko powie­trza. Z dachu samo­chodu spły­wała gęsta czer­wona maź, cie­kła po bocz­nych szy­bach i zasty­gała na błot­ni­kach.

Bar­dzo się pod­nie­ci­li­śmy. Całą drogę do szkoły usi­ło­wa­li­śmy zgad­nąć, co mogło się stać, wymie­nia­li­śmy szep­tem różne pomy­sły i sce­na­riu­sze zda­rzeń, jeden bar­dziej zatrwa­ża­jący od dru­giego. Może zła­pał zło­dzieja i go zra­nił. Mógł go zastrze­lić. Wie­dzie­li­śmy, że Sven nosi pisto­let, jak wszy­scy poli­cjanci. A może został zmu­szony do sto­cze­nia z kimś bitwy na dachu samo­chodu, z kimś, kto naj­wy­raź­niej ją prze­grał, a może ten ktoś ukradł coś war­to­ścio­wego z jakie­goś sklepu i pró­bo­wał ucie­kać. Nie­wy­klu­czone, że Sven zatłukł go pałką nie­mal na śmierć.

Kiedy wie­czo­rem opo­wie­dzie­li­śmy o tym ojcu, który już wtedy był czło­wie­kiem o dużym poczu­ciu humoru, zdzi­wił się tak samo jak my.

– Pomy­śleć, że tuż obok nas mógł roze­grać się praw­dziwy dra­mat. Może to wła­śnie sły­sza­łem. Mam na myśli strzał.

– Strzał? – Spoj­rza­łem na brata. – Jaki strzał?

– Obu­dzi­łem się około trze­ciej w nocy. Wie­cie, jak to jest, kiedy do snu nagle wdziera się rze­czy­wi­stość.

– Tak – przy­tak­nął brat, robiąc wiel­kie oczy.

– Pamię­tam, że śniło mi się, że jakieś drzwi zamknęły się z hukiem, takim naprawdę gło­śnym. – Ojciec zmru­żył oczy i ści­szył głos. – Może wła­śnie wtedy Sven zastrze­lił zło­dzieja.

Sie­dzie­li­śmy i słu­cha­li­śmy zafa­scy­no­wani, aż mama prze­krzy­wiła lekko głowę i uśmiech­nęła się zmę­czona. Ojciec roze­śmiał się, a w jego gło­sie nagle nie było już żad­nej fan­ta­zji czy pod­nie­ce­nia – ustą­piły miej­sca suchej ojcow­skiej rze­czy­wi­sto­ści: tak, oczy­wi­ście nie można wyklu­czyć, że zła­pano zło­dzieja, powie­dział. Coś poszło nie tak, na dachu doszło do ręko­czy­nów albo zre­ali­zo­wał się któ­ryś z naszych wymy­ślo­nych sce­na­riu­szy. Ale, dodał, pamię­taj­cie, że Sven kie­dyś polo­wał. Teraz już prze­stał, oddał broń i w ogóle, ale dobrze znał Len­narta Börjessona, Görana Lund­grena i pozo­sta­łych myśli­wych w mia­steczku. Zda­rzało się, że poma­gał im opo­rzą­dzić zwie­rzynę po polo­wa­niu. Nie­dawno zastrze­lili łosia i Sven musiał wieźć go na dachu, bo ni­gdzie się nie mie­ścił, a bre­zent, w który go owi­nęli, prze­cie­kał.

Poczu­li­śmy się zawie­dzeni, to zro­zu­miałe. Cho­ciaż gdy się zasta­no­wić, to wyda­wało się nie­moż­liwe, żeby Sven tak po pro­stu kogoś zastrze­lił, nawet zło­dzieja. Czy choćby tylko kogoś pobił. Sven był Sve­nem. Macha­li­śmy mu, kiedy mijał nas rano. Cza­sem nam odpo­wia­dał. Mie­li­śmy wra­że­nie, że się uśmie­cha, nie tak sze­roko, bo wtedy papie­ros wypadłby mu z ust, ale jed­nak się uśmie­chał.

W oko­li­cach Marbäck i Tofta było w owym cza­sie dwóch mecha­ni­ków samo­cho­do­wych. Jed­nym z nich był Peter Nyqvist, który miesz­kał w mia­steczku na Svanåsvägen. Dru­gim był mój tata. Pra­co­wał w warsz­ta­tach Rej­mes w Halm­stad, tuż za San­narp, naprze­ciwko straży pożar­nej. Kiedy komuś w oko­licy zepsuł się samo­chód, zwra­cano się albo do niego, albo do Petera, by wstęp­nie oce­nili, jak poważna jest sytu­acja, szcze­gól­nie latem i w święta. Doho­lo­wa­nie samo­chodu do warsz­tatu było nie lada przed­się­wzię­ciem, więc lepiej, żeby naj­pierw spoj­rzał na niego tata albo Peter. No i tak było też taniej. Ileż to razy budził mnie rano dzwo­nek tele­fonu. Sły­sza­łem, jak tata wstaje z łóżka i mówi sen­nie: „Cześć, Göran”, a potem: „Niech to szlag, przy­kra histo­ria”, i po chwili: „Tak, jestem w domu, dobrze, dasz radę przy­je­chać?”.

Przy­wy­kli­śmy, że na pod­jeź­dzie przed domem stały samo­chody, które nie były nasze. Stały na pod­no­śniku z otwartą maską, a tata leżał na ple­cach na znisz­czo­nej gumo­wej macie, która kie­dyś była żółta, a póź­niej stała się ciem­no­brą­zowa od oleju i sma­rów. Pamię­tam, że dwa razy widzia­łem tam samo­chód Svena Jörgenssona. Nie pamię­tam, jaka wtedy była pogoda, dla­czego samo­chód się zepsuł ani czy tata był w sta­nie go napra­wić, czy też musiał dzwo­nić po pomoc do firmy holow­ni­czej Ken­ne­tha. W pamięci został mi tylko Sven.

Miał sze­roką brodę, kan­cia­stą jak łopata koparki, ręce wiel­kie jak mie­chy, potężne ramiona, rzad­kie włosy i lekko ster­czący brzuch, co pew­nie było skut­kiem kiep­skiego poli­cyj­nego jedze­nia, no i piwa, które lubił wypić wie­czo­rem. Prawdę mówiąc, wyglą­dał bar­dziej jak far­mer niż jak poli­cjant. Wszy­scy jed­nak wie­dzieli, że jest poli­cjantem. Po pro­stu. Ja i brat sta­wa­li­śmy w oknie albo sia­dy­wa­li­śmy na scho­dach i przy­glą­da­li­śmy się, jak się poru­sza, jak mówi, jak trzyma papie­rosa w jed­nej dłoni, drugą opie­ra­jąc na pasku dżin­sów, jakby bra­ko­wało mu kabury, która powinna tam być, żeby wszystko było na swoim miej­scu. Kiedy tata spraw­dzał samo­chód, roz­ma­wiali o swo­ich domach, o tym, co trzeba było napra­wić, a co już napra­wili, o samo­cho­dach, waka­cjach, piłce noż­nej, meczu dru­żyny z Bre­ared z dru­żyną ze Snöstorp, zakoń­czo­nym wyni­kiem 1:2, o tym, co się działo w Marbäck i w Tofta, i o nas. Dzie­ciach.

Sven i jego żona Bibbi mieli syna Vidara. Był łudząco podobny do ojca, wysoki, silny i o mięk­kim sercu. Vidar uczył się w liceum, był napast­ni­kiem w dru­ży­nie pił­kar­skiej Bre­ared, rąbał drewno jak doro­sły facet i był powszech­nie lubiany. Cza­sem spo­ty­ka­li­śmy go w mie­ście, czę­sto sły­sze­li­śmy, jak ludzie go wspo­mi­nali. „Tego drzewa nie ściąłby nawet Vidar Jörgensson, trzeba było wezwać firmę”, powie­dział kie­dyś Anders­son, miej­scowy rol­nik, wska­zu­jąc głową na potężny świerk na gra­nicy łąki. „No pro­szę, zaraz pobi­je­cie rekord Vidara Jörgenssona”, zawo­łał kie­dyś nasz nauczy­ciel wuefu, prze­su­wa­jąc z nabo­żeń­stwem poprzeczkę do skoku wzwyż na nie­wy­obra­żalne metr sie­dem­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów. Od czasu do czasu Vidar zatrud­niał się u rol­ników, głów­nie dla­tego, że go to bawiło. Pamię­tam, że już wtedy on, miej­sce, gdzie miesz­kał, całe jego życie i wszyst­kie jego marze­nia, jakie­kol­wiek były, two­rzyły całość.

„Daj­cie znać, jeśli będzie­cie cze­goś potrze­bo­wać albo jeśli będę mógł wam w czymś pomóc”, mawiał nie­kiedy Sven. A kiedy patrzył na nas swo­imi jasnymi, zie­lo­nymi oczami, kładł nam ciężką dłoń na ramie­niu i mówił: „Dbaj o sie­bie, chłop­cze, i bądź dobry dla rodzi­ców”, to bra­li­śmy to sobie do serca. Trak­to­wa­łem te słowa bar­dzo poważ­nie, wła­śnie dla­tego, że pocho­dziły od Svena. Zwra­cał się do mnie „chłop­cze”, ale patrzył na mnie, jak­bym był już pra­wie doro­sły.

Nie żeby­śmy chcieli być tacy jak Sven. Cho­dziło raczej o świat wokół niego, ilu­zję, która wyda­wała się praw­dziwa, a która doty­czyła Marbäck i Tofta, ludzi i życia w ogóle – to do nas prze­ma­wiało. Świat, który był bez­pieczny i pewny, dawał poczu­cie, że także nasze drobne kroki tu na ziemi były istotne i miały swoje zna­cze­nie, że czy­niły róż­nicę, spra­wiały, że wie­rzy­li­śmy, że ni­gdy nie zosta­niemy sami. Bo był ktoś, kto zawsze nas widział.

Sven chyba już wtedy był chory. Tylko nie dawał tego po sobie poznać. A może to my nie chcie­li­śmy tego widzieć. Tyle rze­czy nie widzimy, bo byłoby to zbyt bole­sne.3

To, że teraz – po tylu latach – piszę o Sve­nie i Vida­rze, wydaje mi się czymś nie­mal nie­rze­czy­wi­stym. W swoim cza­sie czę­sto się mija­li­śmy, bywa­li­śmy bar­dzo bli­sko sie­bie. Wyobra­żam sobie linie życia, które przez sekundę się prze­ci­nają, można by pomy­śleć, że zaraz się ze sobą splotą, ale w ostat­nim momen­cie – z takiego czy innego powodu – odda­lają się od sie­bie.

Wszystko mogło poto­czyć się ina­czej. Dużo o nich myśla­łem, o tych dwóch męż­czy­znach i upły­wie czasu, o tym wszyst­kim, co mogło się dziać, cho­ciaż nikt tego nie zauwa­żył.

Pew­nego wie­czoru w maju 2019 roku, kilka mie­sięcy po moim powro­cie, byłem w cen­trum Halm­stad. Dokład­nie mówiąc, sie­dzia­łem w barze. Moje mał­żeń­stwo z Sarą się roz­pa­dło, papiery roz­wo­dowe zostały pod­pi­sane, podział majątku prze­pro­wa­dzony – pewien roz­dział został zakoń­czony, kartka znów była pusta. Byłem świeżo po roz­wo­dzie, nie mia­łem ochoty na nic, a już na pewno nie na pisa­nie. Tak to mniej wię­cej wyglą­dało.

Spe­cjal­nie wybra­łem bar poło­żony nieco na ubo­czu, w pobliżu rynku Lilla Torg. Pra­wie wszy­scy goście sie­dzieli w ogródku na zewnątrz, korzy­sta­jąc z wie­czor­nego słońca, więc wybra­łem sto­lik wewnątrz, w rogu, nie­da­leko baru, mając nadzieję, że nie będę musiał wsta­wać z krze­sła, kiedy będę chciał coś zamó­wić. W tym wzglę­dzie bar­man wyda­wał się skory do współ­pracy.

Powrót w rodzinne strony nie wyglą­dał dokład­nie tak, jak to sobie wyobra­ża­łem. Ude­rzyło mnie, jak nie­wiele zmie­niło się przez te pra­wie trzy­dzie­ści lat. Poczu­łem się poru­szony, ale też – co szybko sobie uświa­do­mi­łem – zasmu­cony z powo­dów, któ­rych do końca nie rozu­mia­łem. Chcia­łem, żeby coś się zmie­niło? Ja, który wró­ci­łem tu wła­śnie po to, by żyć w prze­szło­ści?

To dyle­mat powra­ca­ją­cych. Bo tak naprawdę nie da się wró­cić, a jeśli ktoś mimo wszystko spró­buje, będzie zdez­o­rien­to­wany. Może to jest ta naj­więk­sza zmiana, która się doko­nuje, nie w miej­scu, do któ­rego się wraca, tylko w tych, któ­rzy wra­cają.

Sie­dzia­łem więc przy­gnę­biony i piłem piwo, wsłu­chu­jąc się w ano­ni­mowy gwar i pły­nącą z gło­śni­ków spo­kojną muzykę, i patrzy­łem przez okno. Od czasu do czasu ktoś szedł ulicą. Kobiety wydały mi się ładne, nato­miast męż­czyźni znisz­czeni.

Tej wio­sny pochła­niały mnie myśli z prze­szło­ści, o tym, co było kie­dyś, dawno temu, ale nie tylko – także myśli o moim dzie­ciń­stwie, o wzor­cach, które mia­łem, marze­niach. O męż­czy­znach i kobie­tach, któ­rzy obie­cy­wali wię­cej, niż byli w sta­nie speł­nić.

Potęż­nie zbu­do­wany, wyraź­nie zmę­czony męż­czy­zna wszedł do baru. Pochy­lił się nad bla­tem, jakby potrze­bo­wał wspar­cia, zamó­wił piwo i rozej­rzał się wokół z butelką w ręku.

Patrzył pro­sto na mnie. I wtedy dotarło do mnie, kto to jest.

– Vidar?

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna zro­bił kilka kro­ków w moją stronę, zmru­żył oczy.

– Mól? Niech to licho, to ty?

Wsta­łem i poda­łem mu rękę. Dłoń Vidara była zimna i wil­gotna od butelki z piwem. Ręce miał brudne, paznok­cie z czarną obwódką, jakby przed chwilą wyko­py­wał ziem­niaki z pola.

– Nie widzia­łem cię… ile to już będzie? Trzy­dzie­ści lat? Przy­je­cha­łeś w odwie­dziny?

– Prawdę mówiąc, to wró­ci­łem tu.

– Od kiedy tu jesteś?

– Od lutego. Jakieś trzy mie­siące.

– A to dopiero. I co zamie­rzasz?

– No cóż. – Roze­śmia­łem się. – Zamie­rzam pisać. Pra­co­wać. Żyć.

Vidar otwo­rzył usta, jakby chciał jesz­cze coś powie­dzieć, ale może przy­po­mniał sobie, po co tu przy­szedł, bo ponow­nie spoj­rzał na wolne krze­sła.

– W porządku – rzu­ci­łem. – Nie szu­kam towa­rzy­stwa.

Spoj­rzał na moją w poło­wie pustą szklankę z piwem. Przy­tknął do ust butelkę i połowa zawar­to­ści znik­nęła. Z jego klatki pier­sio­wej wydo­był się dud­niący głos.

– Pierw­sze piwo prze­ga­damy, dru­gie wypi­jemy w ciszy.

Odsu­nął krze­sło i usiadł.

Mól. Dawno tego nie sły­sza­łem, ale tak wła­śnie kie­dyś mnie nazy­wano. W kla­sie było nas dwóch noszą­cych takie samo nazwi­sko, ja lubi­łem czy­tać książki, mój kolega nie. Jego wielką miło­ścią był hokej. Nie wiem, kto pierw­szy użył tego okre­śle­nia, ale gdy pew­nego dnia roz­le­gło się na dzie­dzińcu szkoły, brzmiało zapewne Mól Książ­kowy. Z cza­sem został tylko Mól. I tak nie było tak źle, jeden z chło­pa­ków został Fasolą, ponie­waż ktoś powie­dział, że jest podobny do Jasia Fasoli, a naj­go­rzej miał chło­pak, któ­rego prze­zwano Ruchacz, ksywką, któ­rej zna­cze­nie jest oczy­wi­ste dla każ­dego, nie trzeba być pisa­rzem, by to wie­dzieć.

Dziw­nie się czu­łem, sły­sząc znów dawne prze­zwi­sko. Zdzi­wi­łem się, że Vidar je zapa­mię­tał.

Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że także jego ubra­nie było pobru­dzone zie­mią, a ciemne plamy na twa­rzy nie były wyłącz­nie zaro­stem, ale i bru­dem. Pach­niał zie­mią i potem i znacz­nie się posta­rzał.

Dla mnie, czło­wieka, który kie­dyś go podzi­wiał, był to zaska­ku­jący i smutny widok. We wspo­mnie­niach widzia­łem, jak biegł przez boisko, by zapew­nić dru­ży­nie zwy­cię­stwo w decy­du­ją­cym dla nas meczu, spra­wia­jąc, że już po chwili wycią­ga­li­śmy ręce ku niebu. Widzia­łem, jak tań­czy z piękną, młodą kobietą, i marzy­łem, by być na tyle męż­czy­zną, by odwa­żyć się jej dotknąć. Pamię­tam nasze zdzi­wie­nie pięt­na­sto­lat­ków, że można było poru­szać się tak łagod­nie, ale zde­cy­do­wa­nie i z taką lek­ko­ścią przy­swoić sobie trudną sztukę pro­wa­dze­nia kobiety w tańcu, nie spra­wia­jąc wra­że­nia, że coś się jej narzuca. I jak on to robił, gdy idąc ulicą, spra­wiał wra­że­nie tak pew­nego sie­bie. W moich wspo­mnie­niach roz­ta­czał wokół sie­bie jakiś blask, blask, który tu, w barze, trudno było zauwa­żyć.

– Przy­sze­dłeś pro­sto z pracy? – spy­ta­łem.

Vidar spoj­rzał na mnie zmie­szany.

– Co?

Ski­ną­łem głową, wska­zu­jąc na jego ubra­nie.

– Ach, to. Nie, pra­co­wa­łem w ogródku. Musia­łem ode­rwać się na chwilę, a nie chciało mi się brać prysz­nica. Jak to się stało, że wró­ci­łeś?

– Zacznę od tego, że nie jestem już żonaty.

– A byłeś?

– Przez czter­dzie­ści sie­dem mie­sięcy. – Mój wzrok zatrzy­mał się na palcu ser­decz­nym jego lewej ręki. – Ty też, widzę. To zna­czy też jesteś żonaty.

– W sierp­niu miną dwa­dzie­ścia trzy lata. Nie mam poję­cia, ile to mie­sięcy.

Pili­śmy piwo, Vidar prze­cią­gnął pal­cem po obrączce, jakby chciał usu­nąć z niej tro­chę brudu.

– Gdzie teraz miesz­kasz? – spy­tał.

– Tam, gdzie zawsze miesz­ka­łem. – Uśmiech­ną­łem się. – Nad jezio­rem Tofta. W żół­tym domku.

– W tym samym? Wró­ci­łeś do domu dzie­ciń­stwa?

Rodzice posta­no­wili sprze­dać dom, a ja nie mogłem pogo­dzić się z jego utratą. Ważne decy­zje czę­sto podej­mu­jemy dla­tego, że boimy się, iż w prze­ciw­nym razie coś utra­cimy.

– Prze­ją­łem go, czy jak to powie­dzieć – zwró­ci­łem się do Vidara. – Rodzice chcieli go sprze­dać. Prze­pro­wa­dzili się do trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia w Tegel­bru­ket.

– To te nowy budynki na Slottsmöllan? Wie­żowce?

Ski­ną­łem głową.

– Więc teraz bez prze­rwy się zamar­twiam i obdzwa­niam fachow­ców, roz­sy­łam zapy­ta­nia, ana­li­zuję oferty, szu­kam nowych mebli. To nie jest moje ulu­bione zaję­cie.

– Domy­ślam się.

– Z jakie­goś powodu rodzice chcieli go sprze­dać.

Dom wyma­gał nowej izo­la­cji, trzeba było zerwać pod­łogi, zro­bić remont, wil­goć znisz­czyła fun­da­menty. Trzeba rów­nież było poło­żyć nowy dach, kable elek­tryczne w łazience się zesta­rzały, arma­tura też, a cała mająca ponad dwa tysiące metrów kwa­dra­to­wych działka została opa­no­wana przez zatrzy­mu­jącą wil­goć, nie­okieł­zaną przy­rodę typową dla oko­lic Marbäck. Teraz wszystko spa­dło na mnie, nagle musia­łem zająć się czymś, z czym nie do końca sobie radzi­łem.

Całe życie dystan­so­wa­łem się od takich codzien­nych spraw, od pracy fizycz­nej, która spra­wiała, że świat się krę­cił. Pocho­dzi­łem z rodu rze­mieśl­ni­ków, dora­sta­łem w prze­ko­na­niu, że pra­cuje się rękami, nie głową. Cza­sem zda­rzało się, że gdy będąc w domu, poczu­łem ból ple­ców i spły­wa­jące po nich kro­ple potu, nagle doświad­cza­łem rado­ści i dumy z pracy fizycz­nej.

Nie zamie­rzam prze­sa­dzać. Te chwile zda­rzały się rzadko.

Tak rzadko, że zaczą­łem żało­wać wszyst­kiego i poczu­łem się bar­dziej samotny niż w naj­gor­szym okre­sie mojego roz­wodu. Chyba wła­śnie dla­tego tra­fi­łem do baru.

– Jak się tam czują? – spy­tał Vidar.

– O dziwo, cho­ler­nie dobrze. Co tydzień cho­dzą do muzeum. Wynaj­dują nowe kawiar­nie. Ojciec zaczął czy­tać książki. Czyta chyba wię­cej niż ja.

Vidar roze­śmiał się.

– To dobrze.

– Nie jesteś już w poli­cji?

– Od pięt­na­stu lat. Pra­cuję na lot­ni­sku.

– Dobrze ci tam?

– Prawdę mówiąc, wio­sną pro­po­no­wano mi, żebym wró­cił do poli­cji – powie­dział Vidar, uśmie­cha­jąc się ostroż­nie. – Ale odmó­wi­łem, więc chyba dobrze mi tam, gdzie jestem – dodał.

Naj­wy­raź­niej tak było. Zresztą jak by mógł – on, który zawsze był sobą – nie czuć się dobrze w miej­scu, w któ­rym był? Cho­ciaż powie­dział to tak, jakby to wcale nie było takie pro­ste. Uniósł butelkę, a w jego wzroku poja­wiło się coś mrocz­nego. Butelka była nie­mal pusta. Nie­chęt­nie wypi­łem kolejny łyk, nie chcąc, żeby roz­mowa się skoń­czyła.

Vidar opróż­nił butelkę, zwró­cił się do bar­mana i zamó­wił kolejną. Na­dal miał siłę przy­cią­ga­nia, którą czu­łem w dzie­ciń­stwie. Teraz jed­nak miała zalec cisza. Mie­li­śmy po pro­stu sie­dzieć naprze­ciwko sie­bie i pić? Sytu­acja wydała mi się dziwna.

Ale roz­mowa się nie urwała. Jakby zapo­mniał. Albo zmie­nił zda­nie. Więc sie­dzie­li­śmy i dalej roz­ma­wia­li­śmy – no wła­śnie, a co z nim? No pro­szę, to ona za niego wyszła. Nie, drań prze­pił wszystko, co miał, to smutne. A sły­sza­łeś o gospo­dar­stwie w Frösakull, które roze­brali? W stajni zna­leźli trzy padłe konie, a w sto­dole czer­wone MG z 1960 roku. _Mint con­di­tion_. Co, do dia­bła, przy­cho­dzi ludziom do głowy? Widzia­łem ją i jej męża, kiedy pod­pi­sy­wa­łem swoje książki w Fal­ken­bergu jakiś rok temu. Byli­śmy sobie obcy, a jed­nak nie do końca. Łączył nas ten sam skra­wek ziemi. Cza­sem to wystar­cza.

Vidar śmiał się od czasu do czasu, ja też. Wspa­niałe uczu­cie. Ale ciemne chmury wokół niego nie znik­nęły tak do końca. Kiedy wró­ci­łem po poby­cie w toa­le­cie, sie­dział pogrą­żony w myślach i wpa­try­wał się w blat.

– To chyba przy­jem­nie być pisa­rzem – powie­dział. – Pisarz ni­gdy się nie myli.

Nagle wypo­wie­dziane zda­nie zdu­miało mnie. Mia­łem wra­że­nie, że nie doszedł do tego sam.

– Pisarz zawsze się myli – odpo­wie­dzia­łem.

– Ach tak. Być może. – Naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miał, co mia­łem na myśli. – Mogę cię o coś spy­tać?

– Zakła­dam, że tak. – Roze­śmia­łem się. Wypi­łem tro­chę za dużo piwa i szu­miało mi w gło­wie. Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co odpo­wie­dzieć. – To zależy o co.

– Dla­czego się roz­sta­li­ście. Ty i…

– Sara – dokoń­czy­łem i zaczą­łem się zasta­na­wiać. – Powie­działa, że jest we mnie pustka.

Vidar uniósł gęstą brew.

– Co to zna­czy?

– Dokład­nie nie wiem. Ale mia­łem wra­że­nie, że ma rację.

– Więc to ona chciała się roz­wieść?

– Nie tylko ona.

Vidar pró­bo­wał zro­zu­mieć, o co mi cho­dziło, ale chyba mu się to nie udało.

– Myślę, że… – zaczą­łem i wypi­łem kolejny łyk piwa. – To zna­czy: nie wiem. Wydaje mi się, że to ma zwią­zek z tym, że teraz tu sie­dzę. Wiem, że nie ma jed­nej rze­czy, która nada­wa­łaby życiu sens, ale na pewno bar­dzo ważne są rodzi­ciel­stwo i nasze uczu­cia do dziecka. Sam nie mam dzieci, ale wyobra­żam sobie, że rodzi­ciel­stwo ma sens. Dosta­jemy zada­nie do wyko­na­nia. Jakiś cel. Mam rację?

– Tak, na pewno.

– Remont domu też nadaje życiu sens. Sta­wiamy taki dom, jaki chcemy mieć. Albo sta­ramy się dbać o ten, w któ­rym dora­sta­li­śmy. Teraz sen­sem mojego życia stało się pisa­nie, tylko wtedy czuję zwią­zek z rze­czy­wi­sto­ścią. Wyobra­żam sobie, że żyję życiem innych ludzi. Tak dzieje się z pisa­rzami. Kiedy czuję, że robię to, po co jestem tu na ziemi, odnaj­duję w tym jakiś sens. Pew­nie to spra­wiło, że wyda­wa­łem się nie­obecny. To, co zostało, nie wystar­czało jej. Chciała, żeby­śmy oboje odna­leźli sens życia w nas obojgu. A ja nie potra­fi­łem.

Vidar poki­wał głową zamy­ślony.

– To rze­czy­wi­ście tak brzmi: jak pustka. Tro­chę to smutne. Ale być może tak jest, kiedy jest się pisa­rzem. Żyje się życiem innych. Chyba ni­gdy tak tego nie widzia­łem. Z dru­giej strony ni­gdy też się nad tym spe­cjal­nie nie zasta­na­wia­łem. Skoro już o tym mowa. – Vidar odsta­wił butelkę z piwem. – Miłe spo­tka­nie, ale na mnie już pora. Muszę prze­my­śleć pewne rze­czy.

– Jakie?

– Cho­dzi o ojca.

– O Svena? A co z nim?

Vidar naj­wy­raź­niej nie­opatrz­nie powie­dział o słowo za dużo, bo spoj­rzał na mnie pustym wzro­kiem z na wpół otwar­tymi ustami. Nagle wydał się zaże­no­wany.

– No cóż… Ciesz się, że twoi rodzice na­dal żyją. Kiedy ich zabrak­nie, nie będzie już komu zada­wać pytań. Nawet jeśli bar­dzo by się chciało. Jeste­śmy prze­ko­nani, że wiemy o nich wszystko, a tak nie jest.

– To prawda – przy­tak­ną­łem, nie będąc do końca pewien, o co mu cho­dzi.

I wła­śnie wtedy to spo­strze­głem. Na jego twa­rzy malo­wał się smu­tek, jaki czu­jemy w obli­czu tra­ge­dii, z którą nie potra­fimy sobie pora­dzić. Poza tym okła­mał mnie. Nie wiem, dla­czego miał brudną twarz, ubra­nie i ręce, ale byłem pewien, że nie przy­szedł tu z domu i nie pra­co­wał w ogródku. Nie mia­łem do niego o to pre­ten­sji. Wyraz jego twa­rzy tego wio­sen­nego dnia był dla mnie łatwy do odczy­ta­nia, wie­lo­krot­nie widy­wa­łem go w lustrze i u Sary, kiedy sie­działa naprze­ciwko mnie pod­czas naszych trud­nych roz­mów i kłótni. Coś w życiu Vidara Jörgenssona było nie tak i doty­czyło to spraw zasad­ni­czych.

– Dobrze było cię zoba­czyć, Molu.

– I nawza­jem.

Wstał i opu­ścił bar, a ja sie­dzia­łem i patrzy­łem za nim. Przy­po­mnia­łem sobie Svena, jak kie­dyś stał obok samo­chodu na pod­jeź­dzie, pod­czas gdy ojciec pochy­lał się nad maską. Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna wydał mi się sym­pa­tyczny i sta­bilny, taki spo­kojny i mądry. Pamię­tam, jak Vidar krą­żył po mia­steczku z tym swoim małym bez­piecz­nym świa­tem na ramio­nach, prze­ko­nany, że ni­gdy się nie roz­pad­nie.

Ale we wszyst­kim znaj­dzie się jakaś szcze­lina. To żadna tajem­nica. Tej wio­sny zro­zu­mia­łem to lepiej niż wielu innych, ale nie potra­fi­łem odnieść tego do Vidara, trudno mi było wyobra­zić sobie, co dotknęło jego i bli­skich mu ludzi.4

Wiado­mość wybu­chła w mediach jakieś dwa tygo­dnie póź­niej, 12 czerwca 2019 roku.

PO 33 LATACH: TO ON JEST
MĘŻ­CZY­ZNĄ Z TIARP

Cho­dziło o trzy mor­der­stwa i jedno usi­ło­wa­nie mor­der­stwa, które miały miej­sce tu w oko­licy ponad trzy­dzie­ści lat temu, ale dopiero teraz zostały roz­wią­zane. To była pasjo­nu­jąca lek­tura, minęło tro­chę czasu, zanim odło­ży­łem gazetę. Jed­nak zaraz znów po nią się­gną­łem. Zro­zu­mia­łem, że był to pewien trop.

Przez kolejne dni męż­czy­zna z Tiarp był na ustach wszyst­kich, wszę­dzie o nim mówiono i pisano, można było odnieść wra­że­nie, że cał­ko­wi­cie zawład­nął naszymi myślami. Pró­bo­wa­łem pra­co­wać i zaj­mo­wać się codzien­nymi spra­wami, ale myślami wciąż wra­ca­łem do prze­szło­ści, do Vidara, jego ojca i mor­derstw w Tiarp.

Pierw­sze miało miej­sce w marcu 1986 roku, kiedy w samo­cho­dzie w pobliżu Tiarp zna­le­ziono ciało Stiny Franzén. Docho­dze­nie pro­wa­dził Sven Jörgensson, a roz­wią­za­nie zagadki nastą­piło dopiero nie­dawno, trzy­dzie­ści lat po jego śmierci. To jego syn poskła­dał czę­ści ukła­danki tak, że w końcu uka­zała się prawda. Ale jaka to była prawda?

Kiedy spo­tka­łem w barze Vidara, poczu­łem się nie­mal zawie­dziony. Zawie­dziony. Ale czym? Może tym, że odnio­słem wra­że­nie, że coś zła­mało tego męż­czy­znę, który zawsze wyda­wał mi się nie­złomny.

Sześć­dzie­siąt minut – ani mniej, ani wię­cej. Czy­ta­łem gdzieś, że jeśli sta­jemy przed pro­ble­mem i tra­cimy godzinę, pró­bu­jąc go roz­wią­zać, i nam się to nie udaje, to rów­nie dobrze możemy zająć się czymś innym. Nie pamię­tam, w jakiej książce to prze­czy­ta­łem ani czy w ogóle prze­czy­ta­łem to w książce, a nie na przy­kład w jakimś arty­kule, ale codzien­nie spę­dza­łem dokład­nie sześć­dzie­siąt minut przed kom­pu­te­rem, jakby to był mój obo­wią­zek, z któ­rego nie zamie­rza­łem rezy­gno­wać w nadziei, że sta­nie się coś, co pozwoli mi napi­sać zda­nie, któ­rego następ­nie od razu nie usunę.

_Jako dziecko widy­wa­łem Svena Jörgenssona kilka razy w tygo­dniu._

Za oknem mię­dzy czub­kami drzew poja­wiło się pasemko nieba niczym cienka, jasno­nie­bie­ska szyja. Pomy­śla­łem o Sve­nie i jego synu, odchy­li­łem się do tyłu i zamkną­łem oczy. Kiedy je otwo­rzy­łem, minęły pięć­dzie­siąt trzy minuty. Sie­dzia­łem jesz­cze sie­dem, zanim skre­śli­łem zda­nie i opu­ści­łem pokój, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wany, nie bar­dzo wie­dząc dla­czego.

Za każ­dym razem, kiedy koń­czy­łem pracę nad książką, czu­łem się dziw­nie wolny, jakby spusz­czony ze smy­czy. Jakby książka trzy­mała mnie w swo­ich szpo­nach i naresz­cie mnie puściła. Teraz byłem wolny już od dłuż­szego czasu. To było wła­śnie t o uczu­cie? Słowa takie jak wolny są kru­che i deli­katne, cien­kie jak papier. Nie wytrzy­mują obcią­żeń.

Następ­nego ranka wszystko się powtó­rzyło.

_Jako dziecko widy­wa­łem Svena Jörgenssona kilka razy w tygo­dniu._

Wpa­try­wa­łem się w to zda­nie. Świa­do­mie do niego wra­ca­łem. Po chwili przy­po­mnia­łem sobie szkolny auto­bus. Jesienny chłód, gdy razem z bra­tem cze­ka­li­śmy przy dro­dze kra­jo­wej, i ludzi podró­żu­ją­cych samo­cho­dami do mia­sta. Cza­sem widy­wa­li­śmy też Svena. Spi­sa­łem te kilka wspo­mnień, które mia­łem o nim i Vida­rze. Pamię­tam mecz piłki noż­nej w marcu 1986 roku. Dru­żyna Bre­ared grała z jakąś dru­żyną z mia­sta, może HBK z Halm­stad? Nie, to raczej nie­moż­liwe. Nie pamię­tam, kto był naszym prze­ciw­ni­kiem, ale pamię­tam, że wygra­li­śmy i że było to ważne. To nie Vidar strze­lił wtedy roz­strzy­ga­jącą bramkę, tego byłem pewien, ale jak nazy­wał się ten, który…

Szu­ka­łem w pamięci. I pisa­łem dalej. Spi­sy­wa­łem wszyst­kie wspo­mnie­nia. Kilka dni póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, że pró­buję powią­zać swoje wspo­mnie­nie tych dwóch męż­czyzn z tym, co wyda­rzyło się póź­niej, już po moim wyjeź­dzie z Tofta. Po tym, kiedy wyje­cha­łem do Sztok­holmu i zaczą­łem stu­dia, po tym, jak zosta­łem pisa­rzem i sta­łem się pra­wie kimś innym, a oni zostali i dalej wie­dli tu swoje życie.

W końcu nie byłem w sta­nie iść dalej, ale wtedy było już za późno. Coś zaczęło się we mnie budzić, tu, w tym żół­tym domku nad jezio­rem, zaczą­łem szu­kać kogoś, a może cze­goś, jakie­goś miej­sca, w któ­rym mógł­bym znik­nąć.5

Wkrótce zaczą­łem prze­sia­dy­wać w domach innych ludzi, prze­glą­dać ich albumy ze zdję­ciami, zada­wać pyta­nia i doku­men­to­wać ich opo­wie­ści nie­wiel­kim dyk­ta­fo­nem. Odwie­dzi­łem oko­lice Vapnö, poje­cha­łem do biblio­teki miej­skiej przej­rzeć stare wycinki z gazet. Zaczą­łem zbie­rać mate­riały doty­czące mor­der­stwa w Tiarp, robi­łem notatki, zesta­wia­łem infor­ma­cje, dołą­czy­łem do grup na Face­bo­oku: Stary Halm­stad i Halm­stad Wczo­raj i Dziś. W dal­szym ciągu uni­ka­łem roz­mów z Vida­rem. Sama myśl mnie prze­ra­żała, być może dla­tego, że domy­śla­łem się, jakie może mieć to kon­se­kwen­cje.

Wciąż jesz­cze nie wie­dzia­łem dokład­nie, co badam, ale to czę­ste uczu­cie na początku: dopiero kiedy wszystko trafi na swoje miej­sce i opo­wieść zosta­nie zakoń­czona, można spoj­rzeć wstecz i wszystko zro­zu­mieć. Ni­gdy wcze­śniej nie pisa­łem o zbrod­niach, ale w męż­czyź­nie z Tiarp było coś, co mnie poru­szyło. Myślę, że chcia­łem zro­zu­mieć, co robił z ludźmi, któ­rzy w taki czy inny spo­sób musieli sta­wić czoło jemu i jego zbrod­niom. To przy­naj­mniej mówi­łem ludziom, a kiedy sie­dzie­li­śmy i roz­ma­wia­li­śmy o Vida­rze i jego ojcu, czę­sto powra­cało jedno imię i nazwi­sko: Evy Carlén.

Przez wiele lat pra­co­wała bli­sko Svena. Donie­siono mi, że miesz­kała nie­da­leko Söndrum, potem w Kärleken, zanim pod koniec życia się stam­tąd wypro­wa­dziła. Dokąd – tego nie wie­dzia­łem. Kiedy zaczą­łem szu­kać jej aktu­al­nego adresu, musia­łem się roze­śmiać. Nor­te­for­sen 195 było odda­lone zale­d­wie o kilka kilo­me­trów od cią­gle jedy­nie poło­wicz­nie odre­mon­to­wa­nego domu mojego dzie­ciń­stwa, w któ­rym wła­śnie sie­dzia­łem przy stole w kuchni.

Jesz­cze tego samego dnia posta­no­wi­łem udać się tam i zoba­czyć, jak wygląda dom, w któ­rym mieszka. Może uda mi się zoba­czyć i ją. Pod­kre­ślam, że niczego wię­cej nie pla­no­wa­łem. Kiedy oka­zało się, że stoi na traw­niku przed domem, przy­wi­ta­li­śmy się i zaczę­li­śmy roz­ma­wiać. Ude­rzyło mnie, jak łatwo było się do niej zbli­żyć. Pod­czas spo­tkań, które potem nastą­piły, zaczą­łem opo­wia­dać jej o zda­rze­niach z mojego życia i zwie­rzać się z rze­czy, o któ­rych mało kto wie­dział: dla­czego wyje­cha­łem stąd jako młody chło­pak, jak się czu­łem teraz, kiedy tu wró­ci­łem. Opowie­działem jej nawet o swoim roz­wo­dzie.

Prawdę mówiąc, dobrze mi to zro­biło, ale nie dla­tego zaczą­łem z nią roz­ma­wiać. Zro­bi­łem to dla­tego, że tkwiący we mnie pisarz był chciwy, chciał, by Evy mi zaufała. Zaczą­łem się domy­ślać, że było coś, o czym mi nie mówiła, coś, co doty­czyło ich: Svena i Vidara. Świad­czyły o tym dro­bia­zgi: przy­pad­kowy ruch ręką, spoj­rze­nie czy trwa­jąca nieco za długo cisza, kiedy sam zaczy­na­łem o nich mówić. Cze­ka­łem, aż zdra­dzi mi, co wie.

– Jak dobrze znasz Vidara? – spy­ta­łem pew­nego wie­czoru.

– Powie­dzia­ła­bym, że nie za dobrze. Tyle że się znamy, on i ja. Ale zna­łam jego ojca. Svena Jörgenssona. To był porządny chłop. Szkoda, że zacho­ro­wał i tak wcze­śnie zmarł.

Kiedy roz­ma­wia­li­śmy o Sve­nie, czę­sto wra­cała do jego śmierci.

– No cóż, wszystko ma swój czas – mówiła. – I życie, i śmierć.

Wszystko ma swój czas. Tak nie­kiedy mówiła.

– Wybacz sta­rej kobie­ci­nie o tej póź­nej porze, ale pozwól, że spy­tam, czego ty naprawdę chcesz? – zwró­ciła się kie­dyś do mnie.

– Ja? Jak to czego chcę?

– Wypy­tu­jesz o Svena i Vidara.

– Pró­buję tylko zro­zu­mieć – odpo­wie­dzia­łem. – Zro­zu­mieć to, co czy­ta­łem latem w gaze­tach. O Tiarp i męż­czyź­nie z Tiarp. I jak to się ma do mojego obrazu ich. Coś mi tu nie pasuje. Przede wszyst­kim cho­dzi mi o Vidara, on… On był kimś szcze­gól­nym. W każ­dym razie takim go pamię­tam. Mia­łem wra­że­nie, że nic nie może go dotknąć.

Odchy­liła głowę i uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

– Czyż­byś mnie okła­my­wał?

Moje dło­nie zro­biły się nagle wil­gotne i śli­skie. Odchrząk­ną­łem.

– Dla­czego miał­bym?

Evy nie odpo­wie­działa. Patrzyła na mnie tym swoim dziw­nym wzro­kiem, który spra­wiał, że zaczą­łem podej­rze­wać, iż domy­śla się wła­ści­wego celu mojej wizyty, i zro­zu­mia­łem, że ni­gdy mi nic nie powie.

A potem dostała udaru.6

Począt­kowo potra­fiła jedy­nie powie­dzieć tak. To była jej odpo­wiedź na wszyst­kie pyta­nia, pod­czas gdy mózg pró­bo­wał dotrzeć do miej­sca, gdzie znaj­do­wały się pozo­stałe słowa: Tak, tak, tak. Evy odwie­dzało dużo osób: ludzie z oko­licy, sta­rzy zna­jomi, dzieci, wnuki. Sam zacho­dzi­łem do niej cza­sem, żeby zoba­czyć, jak sobie radzi.

– Co z tobą? – spy­ta­łem pew­nego dnia.

– Tak.

Była postawną kobietą o sze­ro­kich ramio­nach i sil­nych dło­niach, ale to, co się wyda­rzyło, i czas spę­dzony w szpi­talu spra­wiły, że wydała mi się nie­na­tu­ral­nie blada i wychu­dzona. Widzia­łem jej kości policz­kowe. Sie­działa przy stole, na któ­rym stało radio cicho wyrzu­ca­jące z sie­bie wia­do­mo­ści. Kiedy byłem u niej ostat­nim razem, zapro­po­no­wa­łem jej kartkę i ołó­wek, ale nie była w sta­nie pisać. Nie­wielki blo­czek i ołó­wek leżały na stole nie­tknięte.

– Pój­dziemy na krótki spa­cer?

– Tak.

Pod­nio­sła się z tru­dem i chwy­ciła cho­dzik. Chcia­łem pomóc jej wło­żyć buty, ale poiry­to­wana mach­nęła ręką i wło­żyła je sama.

Przed połu­dniem spa­dła ciężka mżawka, asfalt na­dal pach­niał wil­go­cią. Wciąż jesz­cze był sier­pień. Widzie­li­śmy nie­wiele samo­cho­dów. Wciąż trwały waka­cje, wszystko na­dal było uśpione. Zna­leź­li­śmy się w wiel­kiej szwedz­kiej ciszy.

Nagle Evy zasty­gła.

– Sven.

– Co?

– Sven Jörgensson.

– Wła­śnie teraz o nim pomy­śla­łaś?

– _Sin­ging in the rain_.

– Co takiego?

Powtó­rzyła słowa, a ja nic nie rozu­mia­łem. Resztę spa­ceru odby­li­śmy w mil­cze­niu.

Po tym zda­rze­niu mowa zaczęła jej powoli wra­cać, a kiedy już wró­ciła, coś się zmie­niło. Zaczęła opo­wia­dać, może dla­tego, że nie zostało jej już wiele życia, a ona o tym wie­działa.

– Podej­rze­wam, że wkrótce umrę – stwier­dziła pew­nego popo­łu­dnia na początku jesieni. – To nie może tak trwać.

– Jestem prze­ko­nany, że będziesz żyła jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat.

– To wszystko dzięki Sve­nowi – ode­zwała się. – Bez niego by się to nie udało.

– Co masz na myśli?

– Tiarp.

– To, że zagadka tych mor­derstw została roz­wią­zana? To zasługa Svena?

– Tak, tak.

Nic nie rozu­mia­łem. Sven Jörgensson nie żył już od bli­sko trzy­dzie­stu lat. Zagadka mor­derstw została roz­wią­zana dopiero jakiś mie­siąc temu.

– Wszystko ma swój czas.

Cze­ka­łem.

– Tak. Wszystko ma swój czas.

– Pamięć ma swój czas. I zapo­mnie­nie. Tak sądzi­łam: że prze­cież prę­dzej czy póź­niej zapo­mnę. Ale aku­rat tego nie jestem w sta­nie zapo­mnieć.

– Czego?

– Tego wie­czoru w lesie.

– Jakiego wie­czoru?

Długo musia­łem cze­kać na odpo­wiedź.

Pomy­śla­łem, że potrze­buje chwili, by dojść do sie­bie, ale szybko zro­zu­mia­łem, że było wręcz odwrot­nie. Wraz z nasta­niem jesieni, a potem zimy umysł Evy stał się trzeź­wiej­szy, myśli spój­niej­sze, jed­nak jej ciało pod­dało się. To był długi, ale nie­uchronny pro­ces. Wszę­dzie w domu były leki, miały pomóc jej wstać, zasnąć, uni­kać zato­rów, tak by nie dostała kolej­nego udaru. Już wkrótce nie była w sta­nie spa­ce­ro­wać. Jej pamięć stała się zawodna, ape­tyt też ją zawo­dził, a noce były dłu­gie i bez­senne. Za każ­dym razem, kiedy się z nią spo­ty­ka­łem, roz­kła­dała ręce i uśmie­chała się jakby nie­obecna.

– Naj­wy­raź­niej jesz­cze nie umar­łam – mówiła. – Na­dal tu jestem. Ale już nie­długo.

Podej­rze­wa­łem, że ma rację.

Pew­nego wie­czoru wzięła album ze zdję­ciami i poka­zała mi je, wska­zy­wała ludzi, któ­rych zna­łem z jej opo­wia­dań.

– Nawet Sven tu jest – powie­działa, wska­zu­jąc na gru­bo­ziar­ni­ste zdję­cie. – To była chyba wio­sna tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku.

Nie bar­dzo wiem, dla­czego to zro­biła. Może po pro­stu chciała mi je poka­zać, a może już zaczęła się żegnać i chciała jesz­cze po raz ostatni zoba­czyć ludzi, któ­rzy kie­dyś byli jej bli­scy, któ­rych lubiła. Myśl o tym pogrą­żyła mnie w smutku.

– Gdzie zostało zro­bione? Przed komendą?

– Nie wiem – odpo­wie­działa. – Nie pamię­tam. Chcesz je?

Pyta­nie zasko­czyło mnie.

– Chcesz mi je dać?

Wyjęła zdję­cie z pla­sti­ko­wej koszulki i zaczęła mu się dokład­nie przy­glą­dać. Sven stał oparty o ścianę domu, trzy­ma­jąc w dłoni papie­rosa. Spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego. Odwró­ci­łem zdję­cie.

– To była jesień osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku. Tak przy­naj­mniej jest tu napi­sane. To twój cha­rak­ter pisma?

– Tak. No widzisz, nie pamię­tam już wszyst­kiego.

Kiedy sie­dzę i to piszę, zdję­cie Svena leży na samym wierz­chu zebra­nych na kupkę mate­ria­łów, razem z jesz­cze jedną foto­gra­fią.

– To też możesz dostać – powie­działa. – Mam ich dużo.

Evy prze­wró­ciła stronę w albu­mie i wyjęła jesz­cze jedno zdję­cie. Zro­bione było we wnę­trzu i przed­sta­wiało rodzinę. W tle widać było gęstą, kolo­rowo ude­ko­ro­waną cho­inkę.

– To ja – powie­działa Evy. – A to mój brat Einar. I Ron­nie, i jego matka, wtedy jesz­cze żyła. Przed nami, przede mną i Ron­niem, sie­dzą nasze dzie­ciaki. Nie wiem, z któ­rego to roku. – Evy zmru­żyła oczy. – Ale cał­kiem nie­źle się pre­zen­to­wa­łam. Spójrz. Piękna i młoda. Dzi­siaj zostało z tego jedy­nie „i”.

– Nie­prawda.

Roze­śmiała się. Się­gną­łem po zdję­cie z pew­nym waha­niem.

– Boże Naro­dze­nie, tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąty siódmy rok – prze­czy­ta­łem na odwro­cie. – Naprawdę chcesz mi je dać?

Evy ski­nęła głową.

– Żebyś miał po mnie jakąś pamiątkę, kiedy mnie tu już nie będzie.

Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co powie­dzieć, więc wło­ży­łem oba zdję­cia do kie­szeni, prze­pro­si­łem ją i z gulą w gar­dle wysze­dłem do łazienki.

Sven i Vidar budzili we mnie, podob­nie jak w wielu oko­licz­nych dzie­ciach, różne sko­ja­rze­nia, dawali ilu­zję bycia na swoim miej­scu i pły­ną­cego z tego zado­wo­le­nia. Lecz to samo w sobie nie było żadną histo­rią. To był po pro­stu obra­zek, pięk­nie wyglą­da­jący z daleka.

Zaczą­łem roz­wa­żać kwe­stie, które musiały drę­czyć Svena aż do śmierci, a potem być może także jego syna: jak to moż­liwe, że on, o n, czło­wiek o takim poczu­ciu spra­wie­dli­wo­ści, został zmu­szony do spo­tka­nia się ze sprawcą, który był zaprze­cze­niem wszyst­kiego, w co on sam wie­rzył? Dla­czego padło na niego, czło­wieka, który zawsze szu­kał prawdy, dla­czego został wplą­tany w sprawę, która pozo­sta­wała nie­roz­wią­zana? No i był jesz­cze jego syn. Jak on to odbie­rał?

Wiem, że mój por­tret ich ni­gdy nie będzie dosko­nały. Tylu rze­czy na­dal nie wiem: o Sve­nie, Vida­rze, Evy i całej resz­cie. Przy­pi­su­jemy innym różne motywy i cele, różne inten­cje. Cały czas to robimy. Ale czy na pewno słusz­nie? Bo co tak naprawdę możemy wie­dzieć o dru­giej oso­bie?

Pisarz ma moż­li­wość wpro­wa­dzić różne osoby na scenę, nad którą sam panuje, może uzu­peł­nić luki, puste miej­sca, by zro­zu­mieć, co się stało. Wpro­wa­dzi­łem na scenę ludzi, któ­rzy nie tylko żyli i pra­co­wali w Szwe­cji, lecz także w pew­nym sen­sie byli Szwe­cją, taką, jaką zna­li­śmy my, któ­rzy byli­śmy dziećmi w 1986 roku, roku, który bar­dziej niż inne miał się oka­zać rokiem stra­chu.

Teraz wszystko się zaczyna.10

Poru­szony spi­ker w radiu robił, co mógł, żeby się opa­no­wać, poda­jąc wia­do­mość.

_Szwedzki pre­mier Olof Palme nie żyje. Dzi­siaj wie­czo­rem został zastrze­lony w cen­trum Sztok­holmu, na rogu Tun­nel­ga­tan i Sveavägen, zmarł wkrótce potem w szpi­talu Sab­bats­berg. Rząd został poin­for­mo­wany. Mini­ster finan­sów Kjell-Olof Feldt i wicepre­mier Ingvar Carls­son potwier­dzili zgod­nie, że Olof Palme zmarł._

_Poli­cja poszu­kuje męż­czy­zny w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu, czter­dzie­stu lat o ciem­nych wło­sach, w dłu­gim ciem­nym płasz­czu._

Infor­ma­cja była zwię­zła, nieco mecha­niczna, zawie­rała kilka powtó­rzeń i nie­zręcz­no­ści języ­ko­wych, nie­pa­su­ją­cych do gład­kiej ano­ni­mo­wej nar­ra­cji cha­rak­te­ry­stycz­nej dla Szwedz­kiego Radia. Po chwili kolejne wia­do­mo­ści. Nie­pewne, nie­zborne, podane schryp­nię­tym gło­sem.

_Rząd odbył… Rząd zebrał się na dodat­ko­wym posie­dze­niu. Ingvar Carls­son, wice­pre­mier, kie­ruje zebra­niem. Jedyne słowa, które wypo­wie­dział po przy­by­ciu do sie­dziby rządu, brzmiały: „To straszne”. To był jego komen­tarz dla agen­cji tele­gra­ficz­nej TT, kiedy przy­był do sie­dziby rządu Rosen­bad._

Głos zamilkł, na chwilę zapa­dła cisza.

Potem roz­le­gła się muzyka.

Sven słu­chał wia­do­mo­ści w wozie kole­gów. Odwieźli go do Tiarp, gdzie w ciem­no­ściach cze­kał jego samo­chód. Otwo­rzył notes i zapi­sał kilka słów. Drob­nym pismem, nie­chluj­nym, gęstym. Potrze­bo­wał zająć czymś ręce. Prze­stały mu drżeć i znów poczuł obec­ność mar­twej kobiety i krew, chwy­cił moc­niej kie­row­nicę, przy­po­mniał sobie strach, jaki poczuł w ciem­no­ściach na grani.

Kole­dzy mieli pro­blemy ze zna­le­zie­niem miej­sca, musiał wska­zać im drogę. Patrol skła­dał się z dwóch mło­dych funk­cjo­na­riu­szy, jeden był wysoki, drugi niski, żaden nie był wcze­śniej w tej oko­licy, obaj byli w szoku po śmierci Pal­mego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: