- W empik go
W oczach Zachodu. Under Wertern Eyes - ebook
W oczach Zachodu. Under Wertern Eyes - ebook
W oczach Zachodu (Under Western Eyes) autorstwa Josepha Conrada, w edycji dwujęzycznej polsko-angielskiej, to przenikliwe dzieło, które zgłębia złożoność ludzkiej natury oraz społeczne i moralne napięcia. Przełożona przez Helenę Janinę Pajzderską, książka oferuje czytelnikom unikalną perspektywę na klasyczne motywy literackie. Akcja powieści toczy się w Petersburgu i Genewie, gdzie Conrad przedstawia napięcia między wschodnimi i zachodnimi wartościami oraz społecznymi konwenansami. Powieść jest często interpretowana jako reakcja Conrada na wątki obecne w „Zbrodni i karze” Fiodora Dostojewskiego, którego Conrad rzekomo nie darzył sympatią. Dzieło to również odzwierciedla osobiste przeżycia Conrada, nawiązując do jego burzliwego młodzieńczego okresu, kiedy to opuścił Polskę i spędził wiele lat w obcym kraju. W oczach Zachodu eksploruje irracjonalność życia, moralne dylematy oraz bezduszność, z jaką traktowani są niewinni i ubodzy. Poprzez swoje złożone postacie i wnikliwą analizę ludzkich motywacji, Conrad bada sprawiedliwość i cierpienie w społeczeństwie, prezentując obrazy, które są jednocześnie niepokojące i refleksyjne. To ważne dzieło, obok „Tajnego agenta”, stanowi istotny element twórczości Conrada, przyciągając czytelników zainteresowanych literaturą i głęboką analizą psychologiczną. Dwujęzyczna edycja pozwala na pełne docenienie kunsztu Conrada w obu językach, oferując bogate doświadczenie literackie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-653-8 |
Rozmiar pliku: | 604 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wstępie muszę zaznaczyć, iż nie posiadam zgoła tych wysokich darów wyobraźni i plastyki, które dozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelnika osobistość człowieka, nazywającego się, według rosyjskiego obyczaju, Cyrylem, synem Izydora — Kiryłą Sidorowiczem Razumowym.
Jeżeli wogóle posiadałem kiedykolwiek te dary, to zniknęły one od dawna pod tłoczącem usypiskiem słów. Słowa, jak wiadomo, są wielkimi wrogami rzeczywistości. Ja zaś przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubnem dla wszelkich zasobów wyobraźni, obserwacji i przenikliwości, jakie mogą być udziałem przeciętnego osobnika. Dla nauczyciela języków przychodzi czas, kiedy świat staje się jedynie krainą słów, a człowiek stworzeniem gadającem, niewiele ciekawszem niż papuga.
W takim stanie rzeczy nie byłbym zgoła zdolnym spostrzec ani przeniknąć istoty pana Razumowa, a tem mniej wyobrazić go sobie takim, jakim był. Nawet zmyślenie wydarzeń jego życia przechodziłoby moje siły. Sądzę jednak, że i bez mego zastrzeżenia czytelnicy tych kartek odczują, iż treść ich oparłem na podstawie dokumentów. I tak jest w istocie. Treść opiera się na dokumencie, a cały mój współudział ogranicza się do znajomości języka rosyjskiego, dostatecznej dla tego, co tu przedsięwziąłem. Dokument ów jest czemś w rodzaju dziennika, pomimo że nazwa ta nie określa go ściśle. Nie jest on bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek wszystkie notatki są datowane. Niektóre obejmują kilkomiesięczny przeciąg czasu i rozciągnięte są na tuzinach stronic. Cała wcześniejsza część jest rodzajem opowiadania, odnoszącego się do zdarzenia, które miało miejsce na rok przedtem. Tu muszę zaznaczyć, że długi czas mieszkałem w Genewie. Jedna z dzielnic tego miasta, ze względu na wielką ilość przebywających w niej Rosjan, nosi nazwę Małej Rosji. W owym czasie rozległe stosunki wiązały mnie z ową Małą Rosją; wyznać jednak muszę, że nie zdaję sobie zgoła sprawy z charakteru Rosjan. Brak logiki w ich postępowaniu, arbitralność, z jaką narzucają swoje wnioski, tak często trafiająca się wśród nich wyjątkowość natur, wszystko to nie przedstawia wielkich trudności dla znawcy licznych gramatyk; istnieje jednak jeszcze coś pozatem, jakiś specjalny rys ludzki, jakaś subtelna odrębność, nieuchwytna dla przeciętnych, profesorskich uzdolnień.
Co przedewszystkiem uderzyć musi nauczyciela języków, to nadzwyczajne lubowanie się Rosjan w słowach. Gromadzą je, miłują, ale nie przechowują ich w piersiach; owszem, gotowi są w każdej chwili, w każdej porze dnia lub nocy wyrzucić je z siebie z takim rozmachem, z taką jakąś mechaniczną swadą wydoskonalonych papug, że nie można się oprzeć podejrzeniu, czy istotnie rozumieją to, co mówią. W sposobie ich mowy jest jakiś szlachetny polot, który stawia ją jak najdalej od pospolitego gadulstwa; pomimo to jest ona zawsze zbyt bezładną, by można ją nazwać krasomówstwem. Muszę jednak przeprosić za ten odskok. Zbędnem byłoby zastanawiać się, dlaczego wogóle Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudne do pojęcia jest pragnienie, aby go ludzkie oko oglądało. Wchodzi tu w grę zapewne jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury. Nie biorąc w rachubę Samuela Pepysa, który tą drogą dostał się do nieśmiertelności, niezliczona ilość ludzi: zbrodniarzy zaciętych, filozofów, młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych głupców spisywała swoje najskrytsze myśli niewątpliwie przez próżność, ale także i z innych, bardziej niezbadanych powodów. Musi istnieć w słowach dziwnie kojąca potęga, skoro tylu ludzi szukało w nich pociechy. Będąc osobnikiem spokojnym, przypuszczam, że to, za czem wszyscy ludzie istotnie się uganiają, jest pewnym rodzajem lub może tylko pewną formułą spokoju. Nie ulega wątpliwości, że dość głośno dopominają się o to w dzisiejszych czasach. Jaki jednak rodzaj ukojenia spodziewał się znaleźć Cyryl Sidorowicz Razumow w pisaniu pamiętnika, tego w żaden sposób odgadnąć nie jestem w stanie.
Faktem jest, że go napisał.
Razumow był wysokim, kształtnym młodzieńcem, niezwykle śniadym na mieszkańca Rosji Środkowej. Bezsprzecznie, możnaby go było nazwać pięknym, gdyby nie szpecił go szczególny brak wykończenia w rysach. Była to jakby twarz potężnie wymodelowana w wosku, poniekąd nawet zbliżająca się do klasycznej prawidłowości typu, którą jednak trzymano blisko ognia tak długo, aż czystość linij zatarła się w topniejącym materjale. Ale nawet jako taki był on dostatecznie ujmujący. Ujmujące również było jego obejście. W rozmowie łatwo dawał się zbić z tropu argumentami i przewagą umysłową. W obecności młodszych rodaków przybierał postawę niezbadanego słuchacza z gatunku tych, którzy zdają się słuchać z rozwagą i ze zrozumieniem, a potem zmieniają przedmiot rozmowy.
Ta właściwość, która mogła wypływać albo z jakichś intelektualnych braków, albo z niedostatecznej wiary we własne przekonania, zjednała Razumowowi opinję głębokiego myśliciela. Wśród gromady zacietrzewionych gadułów, mających zwyczaj wyczerpywania się codziennie namiętnemi rozprawami, stosunkowo milczący osobnik uchodzi zawsze za obdarzonego potęgą wstrzemięźliwości. Pomiędzy kolegami Cyryl Sidorowicz, student na trzecim kursie filozofji uniwersytetu Petersburskiego, miał opinję natury silnej i człowieka godnego zaufania. W kraju, gdzie przekonania mogą być zbrodnią karaną śmiercią, lub czasem gorszą od śmierci dolą, znaczyło to, że można było wywnętrzyć się przed nim z poglądów zakazanych. Lubiano go też dla jego uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości w oddawaniu kolegom drobnych przysług, nawet gdy to było połączone z pewną osobistą ofiarą.
Razumow był jakoby synem popa i miał opiekuna w osobie wysoko postawionego magnata, z tych samych zapewne, odległych stron rodem. Ale powierzchowność młodzieńca przeczyła tak skromnemu pochodzeniu. Było ono poprostu nie do uwierzenia. Przebąkiwano też, że Razumow był synem ładnej córki popa, co oczywiście stawiało sprawę w innem świetle, a jednocześnie czyniło zrozumiałą protekcję owego dygnitarza. Nie tłumaczono sobie tego jednak złośliwie. Nikt nie wiedział, kim był ów dygnitarz, i nikt się o to nie troszczył. Razumow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który również opiekował się nim do pewnego stopnia. Stosunków towarzyskich w stolicy Razumow prawie nie miał. Od czasu do czasu ukazywał się na jakichś nieoficjalnych przyjęciach profesorskich. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za wiele obiecującego studenta. Pracował na sposób człowieka, który chce dojść do czegoś, lecz nie odgradza się w tym celu od reszty świata. Zawsze był dostępny i w jego życiu nie było nic tajemniczego lub niejasnego.I
Początek opowiadania Razumowa łączy się z wypadkiem zamordowania wybitnego męża stanu, faktem, charakteryzującym współczesną Rosję, a bardziej jeszcze oświetlającym moralne zepsucie uciśnionego społeczeństwa, gdzie najszlachetniejsze dążenia ludzkości, pragnienie swobody, gorący patrjotyzm, miłość sprawiedliwości, uczucie litości, a nawet wierność umysłów prostych wypaczają się w wybrykach nienawiści i trwogi, tych nieodłącznych towarzyszy niespokojnego despotyzmu.
Wyżej wspomniany fakt odnosi się do udanego zamachu z przed paru lat na życie pana de P —, prezesa osławionej Komisji Represyjnej, męża stanu, obdarzonego wyjątkową władzą. Była to osobistość, o której rozpisywano się szeroko w prasie, a portrety, zjawiające się raz po raz w europejskich ilustracjach, spopularyzowały tę chudą postać fanatyka w kapiącym od złota mundurze, ze zmiętą, pargaminową twarzą, z wyblakłemi oczyma, patrzącemi tępo przez szkła okularów, z orderem świętego Prokopa, wiszącym na wyschłej szyi. Służył on monarchji, więżąc, wysyłając na wygnanie lub na szubienicę mężczyzn i kobiety, starych i młodych z jednakową, niewzruszoną, niezmordowaną gorliwością. Bezwzględny zwolennik idei autokratyzmu, ścigał i tępił wszystko, co mogło mieć jakiś pozór wolności w urządzeniach państwowych, a bezlitosne prześladowanie podrastającego pokolenia zdawało się świadczyć, że dążeniem jego jest unicestwienie samej nawet nadziei wolności.
Mówią, że ten gnębiciel i kat w swej fanatycznej ciasnocie wyobraźni nie zdawał sobie sprawy z nienawiści, jaką wzbudzał. Trudno w to uwierzyć, faktem jest wszelako, że nie przedsiębrał żadnych prawie środków ostrożności, tyczących się jego własnego bezpieczeństwa. W przedmowie do jakiegoś słynnego „ukazu“ oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie istniała nigdy w zamiarach Stwórcy. Ze zbiorowiska ludzkich narad może się zrodzić jedynie bunt i nieład; a bunt i nieład w świecie, stworzonym do posłuszeństwa i porządku, są grzechem. Nie Rozum lecz Władza jest wyrazem Boskich Zamiarów. Bóg jest Autokratą Wszechświata...“ Być może więc, że człowiek, który wygłaszał podobne przekonania, wierzył święcie, że niebo obowiązane było opiekować się nim w jego bezlitosnej obronie autokracji na ziemi.
Niewątpliwie, czujność policji ocaliła go po wielokroć, ale gdy nadeszła jego godzina, odnośne władze nie mogły go ustrzec. Nie wiedziały bowiem o zamachu, knutym na życie prezesa ministrów; nie doszła do nich najlżejsza wskazówka o spisku ze zwykłych źródeł informacyj, nie dostrzegli żadnych oznak, ani podejrzanego ruchu wśród niebezpiecznych osób.
Pan de P — jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych sankach, z lokajem i stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc, a że miało to miejsce wczesnym rankiem, więc nieumieciona jeszcze droga była bardzo ciężka dla koni i sanie posuwały się zwolna wskroś trwającą wciąż zadymkę. Gdy przed zakrętem zjechały na lewo, lokaj zauważył idącego zwolna brzegiem chodnika wieśniaka, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z głową wtuloną w ramiona pod padającym gęsto śniegiem. Gdy sanie zrównały się z wieśniakiem, ten odwrócił się nagle i wyciągnął rękę. Nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła obfitość sypiącego się śniegu; oba konie padły, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie miał czasu zauważyć twarzy człowieka w baranim kożuchu. Ten ostatni, rzuciwszy bombę, odszedł, ale prawdopodobnie, widząc ludzi biegnących zewsząd na miejsce wypadku, uznał za bezpieczniejsze powrócić z nimi.
W mgnieniu oka zebrał się podniecony tłum dookoła sanek. Prezes ministrów, wysiadłszy nietknięty w śnieg, stał nad jęczącym stangretem i, zwracając się raz po raz do otaczających, powtarzał swym słabym, bezradnym głosem: „Proszę was, odstąpcie. Na miłość boską, proszę was, dobrzy ludzie, odstąpcie!“
Wtedy jakiś wysoki młodzieniec, który stał spokojnie pod bramą, o dwa domy dalej, wystąpił na ulicę i, zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu. Prezes ministrów pochylał się właśnie nad umierającym stangretem, kiedy bomba uderzyła go w ramię, spadła mu pomiędzy nogi, wybuchnęła ze straszliwą siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobijając rannego stangreta i wprost miażdżąc na drzazgi puste sanki. Tłum z wrzaskiem przerażenia rozproszył się we wszystkich kierunkach; pozostali jedynie ci, którzy stali najbliżej prezesa ministrów i wraz z nim na miejscu śmierć ponieśli, oraz paru innych, którzy padli, odbiegając kilka kroków.
Pierwszy wybuch zgromadził tłum jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej, drugi równie szybko opustoszył ulicę na setki yardów w każdym kierunku. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli zdaleka na kupkę ciał, leżących jedno na drugiem w pobliżu trupów obu koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć; po chwili przygalopował patrol kozacki i, zsiadłszy z koni, zaczął oglądać zwłoki. Pośród niewinnych ofiar drugiej eksplozji leżał trup człowieka w baranim kożuchu, ale twarz była nie do rozpoznania, w kieszeniach jego nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie nic i był on jedynym, czyja tożsamość pozostała niestwierdzona.
Tego dnia Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek w gmachu uniwersyteckim, słuchając wykładów i czas jakiś pracując w bibljotece. W porze obiadowej słyszał w studenckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad o drugiej godzinie, pierwsze nieokreślone pogłoski o rzuceniu bomby. Ale to były tylko szepty, i działo się to w Rosji, gdzie nie było rzeczą bezpieczną, zwłaszcza dla studenta, interesować się zbytnio szeptami pewnego rodzaju. Razumow był jednym z tych ludzi, którzy żyjąc w czasach niepokoju umysłowego i politycznego, instynktownie trzymają się biegu normalnego, praktycznego życia. Wyczuwał do pewnego stopnia napięcia uczuciowe swoich czasów, wstrząsające głucho społeczeństwem, żywił nawet dla nich jakąś nieokreśloną sympatję, ale przedewszystkiem myślał o swojej pracy, studjach i przyszłości.
Pozbawiony był rodziny oficjalnie i faktycznie (popadjanka bowiem umarła od dawna), żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego pojęć ani uczuć. Był tak samotny na świecie, jak rozbitek na morzu. Nazwisko: Razumow było poprostu określeniem samotnej jednostki. Nie istnieli nigdzie żadni Razumowowie, do pokrewieństwa z którymi byłby się mógł przyznać. Najbliższą dlań była Rosja. Cokolwiek bądź dobrego spodziewał się od życia, lub jakiekolwiek nadzieje miałyby mu być odjęte — to jedynie z tego źródła mogło dlań płynąć. Ale wewnętrzna rozterka szarpała tę olbrzymią rodzinę, on zaś stronił od pola walki instynktownie, tak jak człowiek dobry i spokojny cofa się przed wzięciem udziału w gwałtownej kłótni rodzinnej.
Razumow, wracając do domu, myślał, że będąc już dostatecznie przygotowanym do egzaminów, mógłby teraz poświęcić się pracy na konkurs, rozpisany przez ministerjum Oświaty. Uśmiechał mu się srebrny medal. Nazwiska ubiegających się o tę nagrodę miały być przedstawione ministrowi. Sam fakt wzięcia udziału w konkursie będzie życzliwie widziany w wyższych sferach, a posiadacz medalu po uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzymania korzystniejszej posady. Student Razumow w przystępie pychy zapomniał o niebezpieczeństwach, grożących trwałości instytucyj, które rozdają nagrody i posady. Ale przypomniawszy sobie zeszłorocznego medalistę, Razumow, młodzieniec nie mający rodziny, otrzeźwiał, pomiarkował się i uspokoił. Był właśnie z paru innymi studentami u tego kolegi w chwili, gdy ów otrzymał urzędowe zawiadomienie o powodzeniu. Był to spokojny, skromny młodzieniec. „Darujcie“ rzekł z lekkim uśmiechem, biorąc czapkę, „idę kupić wina, ale przedewszystkiem poślę telegram do domu. To się dopiero starzy ucieszą! Całą okolicę sproszą na bibę“.
Razumow pomyślał, że nic w tym rodzaju nie było dla niego na świecie. Jego powodzenie nie ucieszy nikogo. Nie żywił jednak goryczy względem protektora, który nie był prowincjonalnym magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to ni mniej ni więcej tylko Książę K —, niegdyś wielki światowiec i ulubieniec salonów, a teraz, gdy dni jego świetności minęły, senator i schorowany podagryk, żyjący zawsze jeszcze wspaniale, ale już w zaciszu domowem. Miał kilkoro dzieci i żonę, równie dumną, jak on sam, arystokratkę.
Przez całe swoje życie raz tylko Razumow zetknął się z Księciem osobiście.
Miało to pozór przypadkowego spotkania w gabinecie adwokata. Przyszedłszy o umówionej godzinie, zastał tam wysokiego, o arystokratycznym wyglądzie pana, z jedwabistemi, siwemi faworytami. Łysy, z chytrą twarzą prawnik zawołał: „Wejdź pan, wejdź, panie Razumow“ z pewną ironiczną serdecznością. Poczem, zwracając się uniżenie do wysokiego pana, rzekł: „Oto mój pupil, Ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących studentów na jego wydziale w uniwersytecie Petersburskim“. Ku swemu najwyższemu zdziwieniu Razumow ujrzał białą, kształtną rękę, wyciągającą się ku niemu. Zmieszany, ujął ją zlekka (była miękka i bierna) i jednocześnie usłyszał półłaskawy szept, w którym rozróżnił tylko słowa: „Zadowolony“, „Trwaj“. Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą było, że młodzieniec uczuł nagle wyraźny uścisk białej, kształtnej ręki, niby jakiś znak tajemniczy. Doznał tak szczególnego wstrząśnienia, że serce zamarło mu w piersiach. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy nabok adwokata, skierował się ku drzwiom i wyszedł.
Adwokat czas jakiś porządkował papiery na biurku.
— Wiesz, młodzieńcze, kto to był? — zapytał nagle.
Razumow, który jeszcze nie mógł złapać oddechu, wstrząsnął głową w milczeniu.
— To był Książę K —. Dziwisz się, co on mógł robić w norze takiego biednego szczura prawniczego, jak ja, — co? Tacy wielcy panowie miewają swoje sentymentalne ciekawostki, jak zwykli grzesznicy. Ale gdybym był tobą, Cyrylu Sidorowiczu — ciągnął dalej ze szczególnym naciskiem na tak zwane „otczestwo“ — nie przechwalałbym się tą znajomością. Byłoby to nieroztropnie z twojej strony, Cyrylu Sidorowiczu. O! tak. Mogłoby być nawet niebezpieczne dla twojej przyszłości.
Uszy młodzieńca płonęły jak ogień, w oczach mu pociemniało. „Ten człowiek“, powiedział do siebie. „On“.
Od tej pory Razumow przyzwyczaił się określać w ten sposób w myślach nieznajomego o siwych, jedwabistych faworytach. Od tej pory również, przechodząc arystokratyczną dzielnicę, przyglądał się z zajęciem wspaniałym powozom i zaprzęgom z liberją Księcia K — na koźle. Raz zobaczył Księżnę, wysiadającą z karety i wchodzącą do sklepu w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne włosy spadały luźno na plecy według angielskiej mody; obie miały błękitne, roześmiane oczy, jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a policzki ich i noski były zaróżowione od mrozu. Przeszły chodnik wpoprzek, tuż koło Razumowa, on zaś poszedł dalej, uśmiechając się zlekka do siebie. „Jego“ córki, podobne do „Niego“. Młodzieniec czuł szczególną życzliwość dla tych dziewczynek, które nigdy o jego istnieniu wiedzieć nie będą. Niezadługo wyjdą zamąż za jakichś generałów lub kamerherrów i będą mieć zkolei dzieci, które może kiedyś usłyszą o nim, jako o sławnym, starym profesorze, dekorowanym, może tajnym radcą, jednej ze sław Rosji — niczem więcej!
Ale sławny profesor jest kimś. Dystynkcja przeistoczy etykietę „Razumow“ w szanowane powszechnie imię. Nie było nic dziwnego w pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się odznaczyć. Prawdziwem życiem człowieka jest to, jakiem go darzą w myślach swoich ludzie powodowani naturalną miłością lub szacunkiem.
Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P —, Razumow postanowił wziąć się do pracy dla uzyskania srebrnego medalu.
Wstępując zwolna na czwarte piętro po ciemnych, brudnych schodach domu, w którym mieszkał, był pełen wiary w powodzenie. Nazwisko medalisty będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego Roku. I na myśl, że „On“ prawdopodobnie je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach, poczem poszedł dalej, uśmiechając się zlekka z własnego wzruszenia.
— Et, głupstwo — pomyślał wnet, — ale medal to niezła rzecz na początek.
Myśl o pracy w cieple własnego pokoju podziałała na niego przyjemnie i zachęcająco.
— Popracuję ze cztery godziny — pomyślał.
Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłupiał. Pod piecem, połyskującym w pomroce białemi kaflami, stała jakaś czarna postać w długich butach i karakułowej czapce na głowie. Miała wygląd gibki i męski. Razumow był zmieszany w najwyższym stopniu. Dopiero gdy postać, postąpiwszy ku niemu parę kroków, spytała spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od sieni zamknięte, odzyskał mowę.
— Haldin!… Wiktor Wiktorowicz!… To wy? Tak; drzwi od sieni zamknięte. Ale doprawdy, nie spodziewałem się zastać was tutaj.
Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się gorliwością w naukach. Na wykładach prawie go nie widywano i u władz miał złą opinję, jako „duch niespokojny“. Cieszył się jednak ogromnem uznaniem kolegów. Razumow nie żył z nim nigdy blisko. Spotykali się czasem na zebraniach koleżeńskich w mieszkaniach innych studentów. Raz nawet posprzeczali się ze sobą na punkcie zasad podstawowych, tak drogich krewkim umysłom młodości.
Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w tak dobrem usposobieniu do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie można się było pozbyć tak łatwo jak pierwszego lepszego, Razumow, siląc się na gościnność, poprosił go, by usiadł, i poczęstował papierosem.
— Cyrylu Sidorowiczu — rzekł tamten, zrzucając czapkę karakułową, — nie jesteśmy może z jednego obozu. Twoje pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteś małomówny, ale nie spotkałem takiego, co śmiałby wątpić w szlachetność twoich uczuć. Masz charakter stały, a takie charaktery nie mogą istnieć bez odwagi.
Słowa pochlebiły Razumowowi i zaczął szeptać z zawstydzeniem, że bardzo go cieszy to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę.
— Mówiłem to sobie — ciągnął dalej, — gdym rozmyślał o mojem położeniu, ukryty w składzie drzewa nad rzeką. „To silny charakter ten młodzieniec“, powiedziałem sobie, „on duszy na wiatr nie rzuca“. Twoja wstrzemięźliwość zachwycała mnie zawsze, Cyrylu Sidorowiczu. Więc usiłowałem przypomnieć sobie twój adres. I patrz — co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Stróż tego domu rozmawiał właśnie z jakimś sankarzem po drugiej stronie ulicy, gdym wchodził. Nie spotkałem na schodach żywej duszy. A gdym już znalazł się na czwartem piętrze, zobaczyłem gospodynię, wychodzącą z twego pokoju. Nie widziała mnie. Przeszła sień i skierowała się do swoich drzwi, a ja wtedy wsunąłem się niepostrzeżenie i czekam tu od dwóch godzin, spodziewając się twego powrotu lada chwila.
Razumow słuchał ze zdumieniem, ale nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał, wymawiając każdy wyraz powoli:
— To ja wyprawiłem dziś rano pana de P — na tamten świat.
Razumow powstrzymał okrzyk zgrozy. Poczucie, iż życie jego zwichnęło się całkowicie przez zetknięcie z taką zbrodnią, znalazło wyraz w wewnętrznym, nawpół sarkastycznym wykrzykniku:
— Otóż i po moim srebrnym medalu!
Haldin, poczekawszy chwilę, ciągnął dalej:
— Nic nie mówisz, Cyrylu Sidorowiczu! Rozumiem twoje milczenie. Oczywiście, nie mogę się spodziewać, abyś z twoim angielskim chłodem rzucił mi się na szyję. Ale mniejsza o twoje zachowanie. Masz dość serca, by obiły się o nie jęki i zgrzytanie zębów, jakie ten człowiek wywoływał w całym kraju. To starczyło, aby przygłuszyć wszelkie nadzieje filozoficzne. On niszczył młode latorośle. Trzeba było temu kres położyć. To był człowiek niebezpieczny — człowiek przekonań. Jeszcze trzy lata jego działalności, a bylibyśmy się cofnęli o pięćdziesiąt lat niewoli — a ile dusz straconych, ile zmarnowanych istnień przez ten czas.
Jego urywany, pewny siebie głos stracił nagle dźwięk i Haldin dodał tępo:
— Tak bracie. Zabiłem go. Ciężka to była robota!
Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu lada chwila. Toż ich tam tysiące już biega po mieście, szukając tego człowieka, który chodzi tam i napowrót po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Raz po raz wykonywał jakiś ruch ręką zwolna, bez podniecenia. Opowiedział Razumowowi, jak od roku już rozmyślał nad tem, tygodnie całe jednej nocy nie przespał, jak należy. On i „drugi“ otrzymali wiadomość o zamiarach ministra późnym wieczorem poprzedniego dnia, od „pewnej osoby“. On i ten „drugi“ przygotowali swoje „maszyny“ i postanowili nie zmrużyć oka dopóki „czyn“ nie zostanie spełniony. Wałęsali się więc po ulicach wśród padającego śniegu z „maszynami“, nie zamieniając słowa przez całą noc. Gdy przypadkiem spotykali patrol policyjny, brali się pod ręce i udawali pijanych chłopów, zataczając się i bełkocząc ochrypłemi, pijackiemi głosami. Poza temi dziwacznemi wybrykami milczeli, chodząc bezustannie. Plany ich były omówione poprzednio. O świcie udali się na miejsce, gdzie, jak wiedzieli, sanki musiały przejeżdżać. Gdy je spostrzegli, pożegnali się jakiemiś krótkiemi słowami i rozeszli. „Tamten“ pozostał na chodniku, Haldin zajął stanowisko trochę dalej na ulicy.
Rzuciwszy „maszynę“, uciekł, ale wnet dogonił go tłum, biegnący w panicznym strachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z trwogi. Parokrotnie rzucono Haldinem jak piłką. Zwolnił kroku i dozwolił się wyminąć, poczem skręcił na lewo w jakąś wąską uliczkę. Był sam.
Zdumiewała go łatwość, z jaką mu się to wszystko powiodło. Czyn był spełniony. Zaledwie mógł w to uwierzyć. Ogarnęło go tak nieprzeparte znużenie, że byłby się położył na bruku i usnął. Ale to minęło szybko. Zaczął iść prędzej, kierując się w ubogą dzielnicę miasta, gdzie mieszkał Ziemianicz.
Ziemianicz, jak wymiarkował Razumow, był miejskim chłopem, któremu się powodziło; trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:
— O! to typ! Dzielna dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. I ma taką trójkę!... O! to człowiek!
Ów Ziemianicz zobowiązał się zawieźć bezpiecznie jedną lub dwie osoby każdego czasu na jedną z pomniejszych stacyjek kolei południowej. Ale nie było czasu uprzedzić go o tem poprzedniego wieczoru. Zazwyczaj można go było zastać w lichej szynkowni za rogatkami. Gdy jednak Haldin przyszedł tam, Ziemianicza nie było i spodziewano się go dopiero wieczorem. Haldin więc zaczął błąkać się po mieście.
Ujrzawszy otwartą bramę jakiegoś składu drzewa, wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni. Wielkie, kwadratowe sągi porąbanego drzewa, zawiane śniegiem, wyglądały jak wiejskie chaty. Zpoczątku, stróż, który odkrył Haldina, przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych wojskowych mundurach; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:
— Czego się tu włóczysz, przybłędo jakiś! Znamy się na takich ptaszkach. Chłop młody i zdrów, będzie mi się tu wylegiwał. I nawet pijany nie jesteś. Czego tu chcesz? Nie strasz nas. Wynoś się stąd. Źle ci z oczu patrzy.
Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Było coś nieopisanie śmiałego, niemal wyzywającego w jego gibkiej postaci i białem czole, nad którem jasne włosy jeżyły się bujnie.
— Nie podobały mu się moje oczy — rzekł. — I oto... jestem tutaj.
Razumow zdobył się z wysiłkiem na spokój.
— Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy. Nie pojmuję, dlaczego wy do mnie...
— Kwestja zaufania — rzekł Haldin.
Te słowa zamknęły wargi Razumowa, jak gdyby jakaś ręka położyła mu się na ustach. Mózg jego kipiał warem argumentów.
— I oto... jesteś tutaj — zamruczał przez zęby.
Tamten nie zauważył tonu złości. Nie podejrzewał jej nawet.
— Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. A gdyby mnie schwytano, jesteście ostatnią osobą, którą możnaby podejrzewać! Jak widzisz, to jest dodatnia strona sprawy. Zresztą, mówiąc do człowieka wyższego umysłu, jak ty, mogę być szczerym. Przyszło mi na myśl, że ty — — ty nie masz nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się to wydało, niktby na tem nie cierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam sobie, jakim sposobem dowiedzianoby się, żem był w twojem mieszkaniu. Jeżeli mnie złapią, potrafię milczeć bez względu na to, co im się będzie podobało wyprawiać ze mną — dodał posępnie.
Zaczął znów chodzić po pokoju, podczas gdy Razumow siedział wciąż jak zmiażdżony.
— Pomyślałeś, że ja — — wykrztusił, dławiąc się oburzeniem.
— Tak, Razumowie. Tak, bracie. Kiedyś i ty pomożesz nam budować. Uważasz mnie teraz za terrorystę, za burzyciela tego co jest. Ale pomyśl, że istotnymi burzycielami są ci, którzy niszczą ducha postępu i prawdy, nie zaś mściciele, którzy tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak ty. Ha! my wszyscy poświęciliśmy nasze życia; niemniej, radbym się ocalić, jeżeli to możliwe. Nie o moje życie mi chodzi, lecz o możność działania. Nie żyłbym bezczynnie. Oh! nie! Nie sądź mnie błędnie, Razumowie. Ludzie tacy, jak ja, nie rodzą się na kamieniu. A przytem, taki czyn jak dzisiejszy tem bardziej przeraża gnębicieli, jeżeli sprawca zniknie bez śladu. Wtedy siedzą w swoich gabinetach i pałacach, i drżą ze strachu. Otóż wszystko — czego żądam od ciebie — to żebyś mi dopomógł zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziesz poprostu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano, i powiesz mu: „Ten, kogo znasz, potrzebuje sanek i doskonałych koni. O wpół do pierwszej w nocy niech staną przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca Karabelnoj. Gdyby nikt nie wsiadł, niech sanki objadą wkoło i za jakie dziesięć minut niech wrócą na to samo miejsce“.
Razumow dziwił się sam sobie, czemu nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział wręcz temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłoż to słabością z jego strony lub czemś innem?
Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina musiano widzieć. Niepodobieństwem było, żeby ktoś w tłumie nie zauważył człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin miał powierzchowność zwracającą uwagę. Policja do tej pory musi już posiadać jego rysopis. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Wyprawić go teraz, żeby się znowu wałęsał po ulicach, to go wkońcu schwycą.
Policja wprędce dowie się o nim wszystkiego. Wytężą siły, ażeby odkryć spisek. Każdy, kto miał kiedykolwiek z nim do czynienia, będzie w największem niebezpieczeństwie. Jakieś niebaczne słowo, jakieś same w sobie niewinne drobiazgi będą poczytane za zbrodnie. Razumow przypomniał sobie pewne rzeczy, które sam mówił, inne, których słuchał na zebraniach studenckich. Od tych zebrań niepodobieństwem prawie było uchylać się; koledzy patrzyliby podejrzliwie na takiego studenta.
Razumow widział się zamkniętym w fortecy, nękanym, może nawet brutalizowanym. Widział się zesłanym porządkiem administracyjnym, pozbawionym wszelkiej nadziei i przyszłości. Widział się — w najlepszym razie — pędzącym nędzną egzystencję pod dozorem policji, w dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół, którzyby mu pomagali w potrzebach lub nawet przedsiębrali kroki dla ulżenia jego losowi, jak to się działo z innymi. Inni mieli rodziców, braci, krewnych, znajomych, którzy poruszyliby niebo i ziemię dla ich dobra — on nie miał nikogo. Ci sami sędziowie, którzy go skażą rano, zapomną o jego istnieniu, nim słońce zajdzie.
Widział jak młodość jego marnieje i ginie w nędzy i głodzie, jak siły go opuszczają, jak władze umysłowe topnieją. Widział się snującym po ulicach, złamanym, w lichej odzieży, umierającym bez opieki w jakiejś cuchnącej norze, lub na ohydnem łóżku szpitala rządowego.
Wzdrygnął się. Poczem zstąpił na niego chłodny, gorzki spokój. Tak; tego człowieka nie można puszczać na ulicę, dopóki nie będzie można pozbyć się go z jaką taką szansą ocalenia. To było najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście, Razumow czuł, że bezpieczeństwu jego samotnej egzystencji wciąż coś grozić będzie. Wypadki dzisiejszego wieczora zwrócić się mogą przeciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek żyć będzie i dopóki trwać będą obecne urządzenia państwowe. Wydały mu się w tej chwili rozsądne i niewzruszone. Tkwiła w nich potęga harmonji i ładu w przeciwieństwie do straszliwej zawieruchy, jaką ten człowiek wniósł tutaj. Nienawidził tego człowieka. Rzekł jednak spokojnie:
— Tak; oczywiście pójdę. Musisz mi udzielić ścisłych wskazówek, a co do reszty, polegaj na mnie.
— Ach! To człowiek. Zrównoważony, chłodny jak ogórek. Prawdziwy Anglik. Skąd ty wziąłeś taką duszę? Niewielu jest takich jak ty. Posłuchaj, bracie. Ludzie mojego pokroju nie zostawiają potomstwa, ale ich dusze nie giną. Żadna dusza nie ginie... Spełnia swoje posłannictwo — inaczej, jakąż wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo przekonania, wiara, wszystkie trudy duszy? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a umrzeć muszę może bardzo niedługo? Nie zginie także. Zrozumiej mnie dobrze, Razumowie. To nie mord — to wojna, wojna. Duch mój wojować będzie w ciele jakiegoś innego Rosjanina, aż wszelki fałsz zniknie ze świata. Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale nowa era zabłyśnie nad Rosją. Ha! nie mówisz nic; niedowierzasz. Szanuję twój sceptycyzm filozoficzny, Razumowie, lecz nie tykaj duszy, tej duszy rosyjskiej, która żyje w nas wszystkich. Ta dusza ma przyszłość. Ma misję do spełnienia, mówię ci; inaczej, czyż ja uczyniłbym tę straszną rzecz.... jak rzeźnik, siejąc śmierć wśród tych wszystkich niewinnych ludzi... ja! ja!... Ja nie zabiłbym muchy!
— Nie tak głośno — ostrzegł Razumow szorstko.
Haldin usiadł nagle, położył głowę na splecionych rękach i wybuchnął płaczem. Płakał w ten sposób długo. W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow, nieruchomy, słuchał tych łkań w ponurem milczeniu. Tamten podniósł głowę, wstał i wysiłkiem woli opanował głos.
— Tak, ludzie tacy jak ja potomków nie zostawiają — powtórzył zcicha. — Ale ja mam siostrę. Mieszka z moją starą matką. Namówiłem je w tym roku, żeby wyjechały zagranicę — dzięki Bogu. Niezłe dziewczę ta moja siostrzyczka. Ma takie ufne oczy, jak chyba żadna istota ludzka, chodząca po tej ziemi. Mam nadzieję, że pójdzie dobrze zamąż. Będzie miała dzieci — synów może. Spójrz na mnie. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym na prowincji. Miał także wioskę. Prosty sługa Boży... prawdziwy Rosjanin na swój sposób. Wcielenie posłuszeństwa. Ale jam się w niego nie wdał. Mówią, że jestem podobny do najstarszego brata mojej matki, oficera. Rozstrzelali go w 28 roku. Za Mikołaja, wiesz... Przecież ci powiedziałem, że to jest wojna, wojna. Ale, o Boże sprawiedliwości! Jakaż to ciężka praca!
Razumow, siedząc na krześle, z głową opartą na ręku, przemówił, jak gdyby z dna otchłani:
— Wierzysz w Boga, Haldinie?
— Czepiasz się słów, wydartych komuś z duszy. Co cię to obchodzi? Jaki to Anglik powiedział: „Jest Boska dusza w rzeczach“. Niech to djabli porwą! Nie mogę sobie przypomnieć. Ale powiedział prawdę. Gdy przyjdzie wasz dzień, myśliciele, nie zapominajcie o tem co jest boskiego w duszy Rosjanina. Tem czemś jest rezygnacja. Szanujcie to w waszym intelektualnym rozpędzie, nie psujcie waszą pyszną mądrością tego, co ta dusza ma do powiedzenia światu. Mówię do ciebie jak człowiek, mający powróz na szyi. Kim — myślisz — jestem? Istotą zbuntowaną? Nie. To wy, myśliciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym ze zrezygnowanych. Gdy konieczność tej ciężkiej roboty przyszła na mnie i gdy zrozumiałem, że to musi być zrobione, cóż uczyniłem? Czym się pysznił moim zamiarem? Czym się nim rozkoszował? Czym próbował ważyć jego wartość i skutki? Nie. Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Dziej się wola Boża“.
Rzucił się na łóżko Razumowa w całej swej długości i, zasłoniwszy oczy odwróconemi nazewnątrz dłońmi, pozostał tak doskonale nieruchomy i milczący. Nawet nie można było dosłyszeć, że oddycha. Grobowa cisza panowała w pokoju nieprzerwanie, aż w pomroce Razumow rzekł ponuro:
— Haldinie!
— Co? — odpowiedział tamten natychmiast, zgoła już niewidzialny na łóżku, gdzie leżał bez najmniejszego poruszenia.
— Czy nie czas na mnie?
— Tak, bracie — dał się słyszeć, leżąc wciąż na łóżku w ciemności; jak gdyby mówił przez sen. — Przyszedł czas wystawienia losu na próbę.
Umilkł, poczem dał kilka zwięzłych, jasnych wskazówek wciąż tym samym, bezbarwnym głosem człowieka uśpionego. Razumow gotował się do wyjścia bez słowa odpowiedzi. Gdy opuszczał pokój, głos z łóżka rzekł za nim:
— Idź z Bogiem, ty milcząca duszo.
W sieni Razumow, idąc po cichu, zamknął drzwi i włożył klucz do kieszeni.PART FIRST
To begin with I wish to disclaim the possession of those high gifts of imagination and expression which would have enabled my pen to create for the reader the personality of the man who called himself, after the Russian custom, Cyril son of Isidor—Kirylo Sidorovitch—Razumov.
If I have ever had these gifts in any sort of living form they have been smothered out of existence a long time ago under a wilderness of words. Words, as is well known, are the great foes of reality. I have been for many years a teacher of languages. It is an occupation which at length becomes fatal to whatever share of imagination, observation, and insight an ordinary person may be heir to. To a teacher of languages there comes a time when the world is but a place of many words and man appears a mere talking animal not much more wonderful than a parrot.
This being so, I could not have observed Mr. Razumov or guessed at his reality by the force of insight, much less have imagined him as he was. Even to invent the mere bald facts of his life would have been utterly beyond my powers. But I think that without this declaration the readers of these pages will be able to detect in the story the marks of documentary evidence. And that is perfectly correct. It is based on a document; all I have brought to it is my knowledge of the Russian language, which is sufficient for what is attempted here. The document, of course, is something in the nature of a journal, a diary, yet not exactly that in its actual form. For instance, most of it was not written up from day to day, though all the entries are dated. Some of these entries cover months of time and extend over dozens of pages. All the earlier part is a retrospect, in a narrative form, relating to an event which took place about a year before.
I must mention that I have lived for a long time in Geneva. A whole quarter of that town, on account of many Russians residing there, is called La Petite Russie—Little Russia. I had a rather extensive connexion in Little Russia at that time. Yet I confess that I have no comprehension of the Russian character. The illogicality of their attitude, the arbitrariness of their conclusions, the frequency of the exceptional, should present no difficulty to a student of many grammars; but there must be something else in the way, some special human trait—one of those subtle differences that are beyond the ken of mere professors. What must remain striking to a teacher of languages is the Russians’ extraordinary love of words. They gather them up; they cherish them, but they don’t hoard them in their breasts; on the contrary, they are always ready to pour them out by the hour or by the night with an enthusiasm, a sweeping abundance, with such an aptness of application sometimes that, as in the case of very accomplished parrots, one can’t defend oneself from the suspicion that they really understand what they say. There is a generosity in their ardour of speech which removes it as far as possible from common loquacity; and it is ever too disconnected to be classed as eloquence.... But I must apologize for this digression.
It would be idle to inquire why Mr. Razumov has left this record behind him. It is inconceivable that he should have wished any human eye to see it. A mysterious impulse of human nature comes into play here. Putting aside Samuel Pepys, who has forced in this way the door of immortality, innumerable people, criminals, saints, philosophers, young girls, statesmen, and simple imbeciles, have kept self-revealing records from vanity no doubt, but also from other more inscrutable motives. There must be a wonderful soothing power in mere words since so many men have used them for self-communion. Being myself a quiet individual I take it that what all men are really after is some form or perhaps only some formula of peace. Certainly they are crying loud enough for it at the present day. What sort of peace Kirylo Sidorovitch Razumov expected to find in the writing up of his record it passeth my understanding to guess.
The fact remains that he has written it.
Mr. Razumov was a tall, well-proportioned young man, quite unusually dark for a Russian from the Central Provinces. His good looks would have been unquestionable if it had not been for a peculiar lack of fineness in the features. It was as if a face modelled vigorously in wax (with some approach even to a classical correctness of type) had been held close to a fire till all sharpness of line had been lost in the softening of the material. But even thus he was sufficiently good-looking. His manner, too, was good. In discussion he was easily swayed by argument and authority. With his younger compatriots he took the attitude of an inscrutable listener, a listener of the kind that hears you out intelligently and then—just changes the subject.
This sort of trick, which may arise either from intellectual insufficiency or from an imperfect trust in one’s own convictions, procured for Mr. Razumov a reputation of profundity. Amongst a lot of exuberant talkers, in the habit of exhausting themselves daily by ardent discussion, a comparatively taciturn personality is naturally credited with reserve power. By his comrades at the St. Petersburg University, Kirylo Sidorovitch Razumov, third year’s student in philosophy, was looked upon as a strong nature—an altogether trustworthy man. This, in a country where an opinion may be a legal crime visited by death or sometimes by a fate worse than mere death, meant that he was worthy of being trusted with forbidden opinions. He was liked also for his amiability and for his quiet readiness to oblige his comrades even at the cost of personal inconvenience.
Mr. Razumov was supposed to be the son of an Archpriest and to be protected by a distinguished nobleman—perhaps of his own distant province. But his outward appearance accorded badly with such humble origin. Such a descent was not credible. It was, indeed, suggested that Mr. Razumov was the son of an Archpriest’s pretty daughter—which, of course, would put a different complexion on the matter. This theory also rendered intelligible the protection of the distinguished nobleman. All this, however, had never been investigated maliciously or otherwise. No one knew or cared who the nobleman in question was. Razumov received a modest but very sufficient allowance from the hands of an obscure attorney, who seemed to act as his guardian in some measure. Now and then he appeared at some professor’s informal reception. Apart from that Razumov was not known to have any social relations in the town. He attended the obligatory lectures regularly and was considered by the authorities as a very promising student. He worked at home in the manner of a man who means to get on, but did not shut himself up severely for that purpose. He was always accessible, and there was nothing secret or reserved in his life.