- W empik go
W Pogoni za Orgazmem - ebook
W Pogoni za Orgazmem - ebook
„W Pogoni za Orgazmem” młoda, sfrustrowana kobieta analizuje swe doświadczenia seksualnie, a potem wypowiada wierność zaniedbującemu ją w łóżku mężowi. Za radą bezpruderyjnej koleżanki spotyka się z jej partnerem, będącym świetnym kochankiem. W jej życiu pojawiają się też inni mężczyźni, udany seks i problemy, które ją przerastają. Powieść z nietuzinkową warstwą psychologiczną postaci. Sprawnie, przyjemnie, lekko napisana. Grzeszna, wysoce niemoralna, ale godna polecenia i przeczytania. Wciąga!
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-539-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PETRONELI PODHORODECKIEJ
_(mej niezapomnianej babci, dzięki_
_której zacząłem rozumieć kobiety)_
CZY KTOKOLWIEK MA TU RACJĘ?
*
„W _Piśmie Świętym_ powinno być dopisane: _„Każdemu mężczyźnie po 40-tce, przysługuje babeczka młodsza o dwadzieścia lat”._ Wtedy kościół nie traciłby, a zyskiwał wyznawców, przynajmniej wśród kapcaniejących facetów. Zaś sfrustrowanych seksualnie, permanentnie niezaspokojonych młodych kobiet, byłoby na tym świecie znacznie mniej. Wszyscy by na tym zyskali. Patologicznie chciwa i zachłanna kościelna taca, także.”
{PAC czyli: Podhorodecki A.C. — _„Mądrości zasłyszane w pubie”_}
*
_„Kobieta jest istotą pośrednią, która nie została stworzona na obraz i podobieństwo Boga. To naturalny porządek rzeczy, że kobieta ma służyć mężczyźnie.”_
{św. Augustyn, 354—430 — jeden z najznamienitszych ojców Kościoła}
*
_„Kobieta, niby też człowiek. Tylko cholernie trudno go zrozumieć. A jak nie daj boże uważa, że ma rację, to już w ogóle nie idzie się z taką dogadać. Mowy nie ma!”_
{ PAC czyli: Podhorodecki A.C. — _„Mądrości zasłyszane w pubie”_}
*
_„Wartość kobiety polega na jej zdolnościach rozrodczych i możliwości wykorzystania do prac domowych.”_
{św. Tomasz z Akwinu, 1225—1275 — mędrzec Kościoła Katolickiego}
*
_„Kościół, to specyficzny fanklub dla staruszków. Przyciąga ich, niczym w młodości dyskoteka w remizie strażackiej. Tylko teraz ciągle muszą dawać księdzu kasę na remont dachu. Podobno wiecznie przecieka. Z remizą takich problemów nie było.”_
{ PAC czyli: Podhorodecki A.C. — _„Mądrości zasłyszane w pubie”_}P r o l o g
Po mężu powinnam się nazywać Takasuka, zaś w oryginale pisać tak: 高須賀. Tylko konia z rzędem temu, kto owe robaczki, czy figurki spamięta i dokładnie odwzoruje potem na karteluchu. Ja nie potrafię. Mój ślubny, też nie. Już ruskie pismo, cholera, łatwiejsze od tego co wykombinowali Japońcy wzorując się na chińskim pierwowzorze. Lecz najwyraźniej istnieją ludziska uwielbiający utrudniać życie sobie, a przy okazji innym. Czyli tym, którzy chcieliby się ich języka nauczyć. Na pierwszy rzut oka piktograficzne pismo Majów, względnie staroegipskie święte znaki faraonów zwane hieroglifami, wyglądają nieco podobnie. Przynajmniej dla mnie, istoty kompletnie pozbawionej umiejętności narysowania lub przerysowania czegokolwiek. Czyli krótko mówiąc, gdybym zaistniała w pradawnej, starożytnej epoce Egipcjan, albo pośród Majów na drugim kontynencie, względnie obecnie na strasznie Dalekim Wschodzie, jak nic byłabym analfabetką, psia kostka. Okropność! Lecz prosta logika na to wskazuje, niestety. Nawet podstawówki zapewne bym nie ukończyła, mowy nie ma.
Jakim cudem mój małżonek, nie pochodzący bynajmniej z importu, nosi typowo japońskie nazwisko? Cudu bym się w tym nie dopatrywała. Jeśli już, to raczej rozpusty. Nadmierny popęd płciowy oraz mix alkoholowy z rozpuszczonym w nim azjatyckim, ludowym afrodyzjakiem, zawiniły jego koligacjom familijnym. W jaki sposób? Banalnie prościutki. Japoński dziadek mego ślubnego, będący z zawodu dyplomatą, nie bardzo wiedząc co czyni, przypadkowo rozmnożył się kiedyś po pijaku. Ów protoplasta będący ongiś w sile wieku (nieźle uraczony służbową żeńszeniówką, sake, mętną z natury imbirówką oraz żmijówką z biednym gadem zalanym wódką w butelce, które to używki wymieszały się w żołądku jedynie z małokalorycznym sushi ura-maki, nigiri oraz temaki, zamiast ociekającą tłuszczykiem karkóweczką, boczusiem, względnie czymś jeszcze konkretniejszym) uległ nagłemu, ostremu zauroczeniu polską blond tłumaczką. A dokładnie, jej pokaźnym barem mlecznym, na przedzie. Naturalne cyce aż takiego kalibru, u Japonek ponoć w ogóle nie występują. Więc dziadzia wzięło nie na żarty gdy palpacyjnie, a potem naocznie zorientował się, iż damskie giganty znad Wisły nie zawierały nawet najmniejszej domieszki silikonu. Zaszalał z nimi oraz z ich nosicielką, na całego. Zaś ów spontaniczny nierząd miał miejsce w pokoju gościnnym w ambasadzie, po oficjalnej imprezce dyplomatycznej wydanej z okazji Kanamara Matsuri. Czyli tradycyjnego, japońskiego Święta Żelaznego… Penisa, obchodzonego hucznie każdego roku, w pierwszą niedzielę kwietnia.
Z prima aprilisem, nie ma to nic wspólnego. Z ogólnonarodową orgietką, czy powszechną rozpustą, także nie. Jedynie wówczas całkiem przypadkowo wyszło tak, iż w efekcie świąteczno-poalkoholowej erekcji oraz wybitnie łajdackiego czynu o wymiarze międzynarodowym, w przypływie trzeźwości oraz w poczuciu odpowiedzialności za niecne uczynki, dziadzio podarował nie tylko alimenty, ale również swe zacne, rodowe nazwisko polskiej familii, o pomorsko-mazurskich korzeniach.
Sęk, że w pierońsko skostniałej RP, w kontekście kobiety, jego czcigodne miano brzmi dosyć osobliwie, a nawet mocno obcesowo. Zaś wszechobecne komputery z krajowym oprogramowaniem oryginalną, właściwą pisownię uznają za błędną i na ekranie w mig wyświetlają poprawną ich zdaniem obelgę: _„Taka suka”_. Milusie toto nie jest, więc nie chciałam cholerstwa na siłę przywłaszczać, choć urzędowo wyszłam za mąż za potomka dawnego attache ambasady Kraju Kwitnącej Wiśni. Cóż, gdyby nie ów nieźle zaprawiony afrodyzjakalną żeńszeniówką, świątecznie podniecony dziadek, mój ślubny nazywałby się zapewne Krajzega, bo takież właśnie nazwisko od lat zdecydowanie przeważa wśród męskich potomków jego licznej rodziny.
Ale do nazwisk w ogóle mam pecha, od urodzenia. To, którym obdarował mnie papcio, również do nazbyt pięknych nie należy. Lecz ostatecznie, z dwojga złego wolę już nazywać się Pokraczyńska, niż Takasuka. Dla ładnej, ponętnej, atrakcyjnej dziewczyny wędrującej po świecie na zgrabnych odnóżach, zawszeć to mniejszy przytyk, aniżeli Takasuka. Szczególnie, jeśli ów termin pisany bywa oddzielnie. Zdarza się nawet, że nierzadko ze zwykłej, ludzkiej złośliwości. Tyle, że gdybym nie daj boże przypominała kaszalota, względnie inną smętną paszteciarę, jako Pokraczyńska miałabym totalnie przerąbane. Cóż, ludzie bywają wredni i okrutni, niestety. Szczególnie w tym ideologicznie chorym katolandzie, gdzie nietolerancja wiedzie prym głównie dzięki jedynie słusznej religii, wtłaczanej przymusowo do skołowanych głowinek dziatwy szkolnej oraz panoszącemu się wszędzie kościołowi, działającemu w praktyce na przekór temu, co oficjalnie głosi. Czyli powstaje ogólnonarodowe poplątanie z pomieszaniem oraz niezły kociokwik, ochoczo wspierany przez świecką władzę. Ot, taki niby europejski lecz mentalnie i cywilizacyjnie opóźniony oraz zdrowo porąbany kraj, położony na wschodniej rubieży stanowiącej odległe zadupie, czyli peryferie Unii. Krótko mówiąc, starodawny skansen, i tyle.
Z Takasuką byliśmy sobie wierni po ślubie przez pięć, niezmiernie monotonnych, dłużących się lat. Potem nie wiem dokładnie jak działo się z jego strony lecz ja z owego zwyczajowego stereotypu świadomie zrezygnowałam. Dokładnie w rocznicę ślubu. Przez czysty przypadek wyszło co do dnia i także w długi weekend. Czemu? Diabelnie stęskniłam się za jakimkolwiek facetem, który potrafi umiejętnie zadziałać w łóżku oraz za prawdziwie samczym orężem (ba, rożnem!), na które nadzieje mnie przy długich, miłosnych zmaganiach, aby miło pochędożyć i u obojga odlotowo sfinalizować lubieżnie harce, czy przerozkosznie męczące zapasy.
Przy okazji dodam, iż niedawno wyczytałam w necie pewną zaskakującą nowinkę. Otóż obecnie, Japonki bardzo niechętnie uprawiają seks. Zaczynają dość leciwie, czyli grubo po dwudziestce, a ciupciają się najrzadziej spośród wszyściutkich babeczek żyjących na całej kuli ziemskiej. Zaledwie kilka razy w… roku. Nierzadko, z tych wyliczeń raz na miesiąc statystycznie nawet nie wychodzi. Aż tak im wzięło i odeszło. Najwyraźniej zhardziały skośnookie diablice po mocno przydługaśnej epoce mody na samurajów, czy innych szogunów. Lecz zamiast wzorem tamtych pochwycić sztylet i z rozpaczy wypatroszyć się popełniając seppuku, harakiri, kappuku, względnie tofuku jeśli któraś woli, wyemancypowały się i nie chcą już dłużej służyć facetom za wyrkowe fantomy przydatne do egoistycznego, pospiesznego bzykania przed zaśnięciem. Być może cholernice cichaczem wydedukowały, iż lepiej nic nie robić, niż robić coś pod przymusem, nie mając za to nic, ani niczego w zamian. Zaskakująco proste i naprawdę całkiem logiczne, babskie rozumowanie, moim zdaniem. Nieprawdaż?
Szczerze mówiąc nie dziwię się Japoneczkom. Z własnych wyrkowych doświadczeń z osobnikiem posiadającym sporą domieszkę genów podarowanych mu przez azjatyckiego wyspiarza wiem, że nie warto się zbytnio poświęcać. Po diabła, skoro z takim jedynie śmiertelna nuda w pościeli. Na domiar złego samcza zabaweczka przypomina bardziej mini breloczek, aniżeli jakiekolwiek… walory. Drobniutka, damska dłoń zamknie w sobie wszyściuśko. Łącznie z jajeczkami okłaczonymi twardawym, nieco szczeciniastym zarostem. I jeszcze luzu w garstce co nieco pozostanie, serio. Nawet aż tak skromniutki bywa ów azjatycki, rozporkowy gadżecik. Jedynie tamtejsze kobitki, w przeciwieństwie do mnie, we własnym kraju nie mają przeważnie większego wyboru samczych genitaliów. Są skazane na masowo dyndające wokół miniaturki. Czyli mówiąc krótko, prąciowa masakra i tyle. Cholernie przykra sprawa, jakby nie patrzeć. Szczęśliwie, tam się nie urodziłam. Wyemigrowałabym, na bank. I to szybko, niczym japońskie metro znikające ze stacji w Tokio. Myk i po wagoniku śladu nie ma przy peronie. Taka prawda.
Ale wracając ponownie do poślubionego przeze mnie Takasuki, czyli bezkoncepcyjnego erotycznie, zatwardziałego, łóżkowego leniwca, to usłyszałam kiedyś od raszplowatej Krajzegi, czyli farbowanego i ondulowanego, wściekle zdewociałego, ponoć wielce miłującego bliźnich, mego osobistego wroga z jego dalszej rodzinki, iż jestem (tu zacytuję w całości, aby zabrzmiało precyzyjnie): _„Tajną, nieźle zakamuflowaną lewacką dziwką, do cna wyzutą z wszelkich wartości i tradycji, ponieważ nie chciałam wziąć z nim ślubu kościelnego”_. Tylko na pytanie: _„Po diabła mi na karku taki garb?”_, nigdy nie uzyskałam logicznie uzasadnionej odpowiedzi. Jedynie dolatywały do mnie kolejne, niekończące się inwektywy, przytyki oraz modlitwy o rychłą pomstę oraz unicestwienie mnie, skierowane do wszechmogących niebios.
No a jeszcze później, całkiem nieoczekiwanie, a szczerze mówiąc przez czysty przypadek, rozmnożyłam się. Raz, a potem… drugi. Za pierwszym razem niekoniecznie, lecz za drugim, po prostu musiałam tak postąpić. Inaczej mogłaby wyniknąć z całej sprawy niezła heca, a nawet chryja, związana z pierwszym razem. Aż tak się sprawy nagle wzięły i zakręciły, psia kostka. Za to potem, już w ogóle wszystko niewiarygodnie zawirowało i nagle stanęło na głowie. Lecz widać czasem przydarza się i w taki sposób. Cóż wówczas począć? Nic, mówi się trudno i egzystuje dalej, układając sobie życie na nowo. Jakoś funkcjonować przecie trzeba.
Cholerka, narozrabiałam, nie ukrywam. Zabrnęłam w obecnym wcieleniu, i to nieźle. Zaszalałam? A może ciutkę zwariowałam? Albo zanadto poniosło mnie, gdy cichaczem podszepnęło cosik jakieś wrednawe licho? Nie wiem. Oceńcie sami.
Zaraz, zaraz… Dorzucę tu jeszcze drobne wyjaśnienie. Otóż nie zamierzam snuć mej opowieści po kolei. Przy częstych, wewnętrznych rozterkach, licznych niepewnościach oraz zagubieniu, idealna kolejność faktów nie ma większego znaczenia, ani sensu. Wprawdzie pierwotnie przyświecał mi takowy zamiar lecz w końcu uznałam to za błąd. W mych zeznaniach powstałby wówczas zapewne drobny, emocjonalny bajzel i na dodatek wyszłoby ciutkę przydługaśnie. No i pod względem najistotniejszych elementów mej mini biografii seksualnej, którą stopniowo zamierzam tu wyłuszczyć, wszystko nie zaczęło się idealnie od począteczku. Tylko systematycznie nawarstwiało się we mnie latami, aż wreszcie…
Nie, nie… momencik, stop! W tym miejscu nie mogę się zagalopować w wywodach. Oczywiście wszelkie ważne dla mnie wątki, pojawią się w stosownym czasie. Więc cierpliwości. Dodam jedynie, iż jestem pewna, że życiem najwyraźniej rządzi przypadek. Przynajmniej moim. Od zawsze tak miałam i mam nadal. Dawno pogodziłam się z owym drobiażdżkiem, a nawet polubiłam drania. Toż po diabła przejmować się nadmiarem upierdliwych, bezustannie namnażających się dupereli. Nie warto. Szkoda czasu i zdrowia. Są momenty, kiedy stanowczo lepiej jest wyluzować, nawet totalnie. Sprawdziłam na sobie. Metoda działa, więc szczerze polecam. Serio.Wspomnienie…
— Fajny siusiak. Nawet długi. Do tego ciemny i duży. Znacznie większy i czarniejszy, niż widziałam u moich kolegów — krzyknęłam, siedząc na pierwszym piętrze, na okiennym parapecie.
Mój okrzyk pomknął w kierunku chudego, wysokiego, długowłosego i golusieńkiego, mocno opalonego wujka Jeremiego, beztrosko sikającego na niewielki klombik z różami za starą, zieloną, ogrodową altanką z ażurowymi ściankami po bokach oraz kolorowym, metalowym kogutkiem będącym wiatrowskazem zamontowanym na szczycie stożkowatego dachu, pokrytego dość grubą warstewką zielonej patyny.
— Nie patrz — odpowiedział głośno.
— Niby czemu? — zdziwiłam się.
— Za mała jesteś aby oglądać takie rzeczy.
— Jakie?
— Nagi jestem.
— Też mi nowina. Widzę przecież.
— Nie powinnaś patrzeć na mężczyzn będących w takim stanie.
— Aleś wykombinował. A bo to fiuta i jajek u chłopaka nie widziałam?
— Skąd mam wiedzieć?
— Z życia.
— Nie znam twego, ani twoich doświadczeń.
— Więc skumaj wujciu, że nie pierwszy raz oglądam ciebie oraz innych, ganiających po ogrodzie na golasa.
— Nie wiedziałem…
— To przyswoiłeś nowinę. No a sikasz, jak każdy chłopak. Żadna rewelacja. Jedynie moi koledzy wszystko mają mniejsze i nieowłosione. No i ich jajka przypominają bardziej indycze koraliki, niż to co produkują kury. Jak mi nie wierzysz, zerknij sobie na indora sąsiadki. Często spaceruje za płotem. Albo gulgocze, przy dawnym garażu.
— Wierzę, że tak jest. W dzieciństwie miałem podobnie.
— Domyślam się, głupia nie jestem.
— OK. Ostatecznie nie wadzi mi, że się gapisz. W sumie przyda ci się drobna lekcja ludzkiej anatomii. Tylko twoja matka pewnie zaraz mnie ochrzani.
— Za co?
— Że pomimo jej wyraźnego zakazu, zbłądziłem w tę część ogrodu bez gaci — odkrzyknął.
— Marzyciel. Mamuśka zajęta jest — odparłam.
— Czym?
— Aktualnie całuje się w basenie, z wujkiem Leszkiem.
— Nie szkodzi, że ma akurat co robić. Jak ją znam, zawsze wypatrzy wszystko.
— Spoko. Uderzyli w ślimaka na całego. Potrwa, zanim skończą.
— Lepiej nie ryzykować kolejnej bury.
— Cykor. Ciebie nie dostrzeże, nie ma jak. Co najwyżej mnie, siedzącą na parapecie. I pewno znów usłyszę, że mogę wypaść z okna. Wiecznie tak gada.
— Twoja matka ma oczy wszędzie.
— E tam, lej sobie spokojnie. Mamcia naprawdę nie ma najmniejszych szans aby teraz ciebie zobaczyć.
— Dlaczego?
— Oni przecież migdalą się w wodzie, a basen jest sporo niżej, niż ty. I za gęstymi krzakami jagody kamczackiej. Jadłeś kiedyś?
— Nie.
— Żałuj.
— To coś dobrego?
— No. W sałatkach z czosnkiem niedźwiedzim, jakie robiła babcia Teofila oraz podwędzonymi na siatce w starej szopie, ogrodowymi winniczkami i dorodną dymką z grządki, gdzie wysypywali kiedyś kacze oraz kurze gówna, istna bomba.
— Jezu, nie jadam ślimaków, ani niczego wyciąganego z odchodów — wzdrygnął się z obrzydzeniem.
— Czosnku niedźwiedziego, też nie?
— Nawet pojęcia nie mam co to takiego.
— Niedobrze z tobą. W necie podszkol się przy okazji.
— Zaraz, zwykły czosnek znam. Niemożebnie śmierdzi, cholerstwo. Poczciwe miśki tego chyba raczej nie pożerają. Chociaż, bo ja wiem…
— Za to ja wiem.
— Co konkretnie?
— Że nie wiesz, co tracisz.
— Serio? Takie to dobre?
— Kurczę, przynudzasz gościu. Nawet pogadać z tobą za bardzo nie ma o czym. Wypad, golasie. Też stąd spadam — odkrzyknęłam, wzruszając ramionami.
Zeskoczyłam z okiennego parapetu na przedpotopową, ciemnobrązową gondolkę. Potem na podłogę z pomalowanych także na brązowo, fragmentami ruszających się, oskrobanych częściowo z farby desek i ruszyłam w stronę toalety z leciwym, ciemnokremowym sedesem wyposażonym w czarną, plastikową deskę, płaską półeczkę na gówno oraz wysoko zawieszoną nad nim archaiczną, żeliwną spłuczkę z firmowo wytłoczonym napisem: _„The Best Niagara”_. Powód mej pospiesznej wędrówki? Proza życia, kupę mi się nagle zachciało. Od dwóch dni się nie wypróżniałam. Wcześniej jak głupia nażarłam się łakoci, obficie popiłam różową, mocno nagazowaną oranżadą i od godziny dręczyły mnie piekielne wzdęcia. Czyli jakby nie patrzeć, dopadła mnie fizjologiczna męczarnia, koszmar i okropność, w jednym.
Kurde, tylko jak w tak zabytkowym klozeciku zrobi się co potrzeba, śmierdzi jak jasna cholera. Z porcelanowej półeczki z cieplutką, parującą kupką aromat wali, aż obrzydzenie bierze. Prapoczątki ludzkiej cywilizacji były jednak straszliwie trudne oraz niezwykle uciążliwe dla nosa. A upiorny covid wówczas jeszcze nie istniał, więc powonienia się nie traciło. Fetorem wytworzonym osobiście w rodzinnym kibelku, człowiek mógł się zagazować na śmierć. Skoro moja ukochana babunia miewała tak straszniście przez całe długaśne żyćko, to o jeszcze starodawniejszych, wielce wyszukanych luksusach dostępnych w erze mamutów lub w zacnej epoce jaskiniowców, wolę w ogóle nie myśleć. Wtedy już naprawdę musiała być totalnie hardkorowa masakra oraz ogólny, ekstremalnie powalający fetor. Koszmar!
_„Jezu, moi biedni prapraprzodkowie z tymi sprawami mieli nieźle pod górkę. I to na co dzień, psia kostka”_ — pomyślałam niezwykle zadowolona, że przypadkowo, nie urodzono mnie wcześniej. — _„Za czyje grzechy miałabym wówczas węchowo cierpieć? Kompletny nonsens!” _— wywnioskowałam.(niem.) razem, wspólnie
św. Tomasz z Akwinu; cz. I „Summy Teologii”, kwestia 92- productio mulieris (łac. _utworzenie kobiety_).
Ofidyfilia — preferencja związana z podnieceniem seksualnym, odczuwanym w trakcie fizycznych kontaktów z wężami.
Zoofilia (względnie bestiofilia lub sodomia) — preferencje oraz podniecenie płciowe, osiągane w kontaktach z przeróżnymi zwierzętami.
(franc.) Dosłownie: _bez panierki_ (np. kotlet). W kontekście kobiety: _bez makijażu_.
(ang.) Tak. Nie. Być może…
Richard Dawkins — słynny brytyjski zoolog, etolog, ewolucjonista oraz znany publicysta popularyzujący naukę, profesor związany z Uniwersytetem Oksfordzkim na przełomie XX/XXI wieku.
Seilinus (w/g różnych źródeł: Seilenos, względnie Silenus) był starożytnym bogiem winiarstwa i pijaństwa, którego powszechnie czczono, zaś jego wizerunki chętnie ustawiano na cokołach lub innych piedestałach.