- promocja
W sam raz - ebook
W sam raz - ebook
Poruszająca powieść autora „Świata Zofii”.
Pierwszego dnia na uniwersytecie w Oslo Albert zauważa Eirin przed ekspresem do kawy. Jeszcze się nie znają.
Trzydzieści siedem lat później, w kwietniu 2009 roku, Eirin wyjeżdża do Melbourne na konferencję poświęconą biologii słodkowodnej. Albert, który został sam, nagle otrzymuje straszne wieści. Jak ma żyć z dalej tym, czego się dowiedział?
Udaje się do małej chatki, która przez wiele lat była dla niego i Eirin bezpieczną przystanią. Musi zrozumieć niektóre sprawy. Daje sobie dwadzieścia cztery godziny na spisanie historii ich wspólnego życia. W tym czasie musi podjąć najważniejszą decyzję w życiu – prawda czy kłamstwo?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-717-2 |
Rozmiar pliku: | 990 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
23 KWIETNIA 2009
Moi Najdrożsi!
Jadę prosto od Marianne i rozumiem, że od tej chwili wszystko się zmieniło. Jestem bardzo wzburzony, a to, co się teraz stanie, niezależnie co to będzie, odciśnie ślad w nas wszystkich. Nie ma już drogi powrotu do jakiegokolwiek stanu normalności. To aż boli.
Przyjechałem niedawno, zdążyłem tylko zajrzeć nad jezioro i spuścić łódź na wodę, zawsze tak robię, kiedy to miejsce jest w pewnym sensie nietknięte, gotowe do wykorzystania w nowym sezonie.
Wokół jeziora tu i ówdzie leżą zaspy śniegu, niczym ociężali świadkowie długiego oblężenia zimy. Temperatura powietrza akurat w tej chwili spadła do punktu zamarzania, ale na jeziorze nie ma już lodu, nawet w głębi zatoki Glitrevik.
Otwieram kluczem drzwi, odstawiam reklamówkę, po czym zabieram się do zdejmowania okiennic i rozpalania w piecach. Przez okno wychodzące na zachód widzę, że tarcza słońca w ciągu godziny zsunie się do jeziora.
Większość czynności muszę wykonywać jedną ręką, przynajmniej te, które wymagają większej precyzji. Ten stan trwa już od kilku miesięcy. Dopiero od dzisiaj wiem dlaczego.
Zmarzły mi stopy, bo nawet na chwilę nie wpadłem do domu, nie przebrałem się w długie buty i ciepłe rzeczy, nie mogłem znieść myśli o powrocie tam, nie było do kogo wracać. Ale zajrzałem do supermarketu Joker i zrobiłem najpotrzebniejsze zakupy spożywcze. Na jedną dobę.
Tutaj nie brakuje długich butów ani ciepłych swetrów, znalazłem też parę solidnych wełnianych skarpet. W obu piecach się pali, więc już niedługo będzie tu ciepło i przytulnie. To zaleta małego domku, skromność może się opłacać.
Po wizycie u Marianne odczułem gwałtowną potrzebę samotności, całkowitej izolacji.
Nie myślę przytomnie, wszystko się we mnie gotuje, jestem przerażony, zatrwożony, ale muszę coś przemyśleć i na coś się zdecydować; muszę podjąć decyzję, muszę więc pisać, bo to teraz jedyny sposób na pełne skupienie. Muszę dbać o precyzyjność myśli, zanim trafią na papier. Chyba dostrzegam czerwoną nić w całym tym chaosie, lecz nie wiem, dokąd mnie ona doprowadzi.
Uświadamiam też sobie, że piszę nie tylko dla siebie i być może nie tylko dla moich najbliższych. Możliwe, że wygłoszę coś w rodzaju rezolucji w imieniu całej ludzkości.
Czymże bowiem jest człowiek? Pytanie może się wydać naiwne. Zdaję sobie jednak sprawę, że nigdy tego nie przemyślałem w sposób systematyczny.
W mojej sytuacji nie ma nic wyjątkowego, przeciwnie. Jestem po prostu jednym z nas i właśnie w tej roli będę tu pisał przez cały wieczór i noc. Wyznaczyłem sobie termin: dwadzieścia cztery godziny.
Dysponujemy bezmiernym, wprost bezdennym bogactwem w postaci wrażeń, doświadczeń, wspomnień i przywiązania do siebie nawzajem. Ale kiedy się żegnamy, to wszystko się rozpada i znika, odchodzi w zapomnienie.
Świat przecieka, krwawi. A teraz kolej na mnie. Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Spadł na mnie jak wymierzony policzek. Albo jak brutalna fanga w nos.
Ale zacznę od czegoś przyjemniejszego. Zanim zbliżę się do ostatniego aktu dramatu, muszę wrócić do słodkiego prologu.
* * *
Cofam się myślą do września 1972 roku, kiedy to Eirin i ja byliśmy tutaj pierwszy raz. A historii, którą zaraz opowiem, nikt z Was jeszcze nie słyszał. Christianie, June i Saro, możecie więc już się przygotowywać na to, że wkrótce wyjawię dobrze strzeżoną tajemnicę.
Właściwie trudno pojąć, dlaczego przez wszystkie te lata ukrywaliśmy przed wami, jak to się zaczęło, ale wydaje mi się, że takie dobrze strzeżone tajemnice są prawie w każdej rodzinie. Na początku chcieliśmy chronić Christiana. Sądziliśmy, że będziemy mogli zdradzić mu całą prawdę, kiedy trochę dorośnie. Nigdy jednak do tego nie doszło.
Ale teraz stare tajemnice przestają mieć znaczenie. Opowiem wszystko od samego początku, tak jak to pamiętam po prawie trzydziestu siedmiu latach. Potem ewentualnie włączy się Eirin, skoryguje coś albo uzupełni.
Oboje mamy po dziewiętnaście lat i zaczynamy studia na Uniwersytecie w Oslo. Pierwszy raz widzimy się najpewniej w poniedziałkowy ranek, w sali rekreacyjnej w budynku imienia Sophusa Buggego. Bo to był mój pierwszy dzień na studiach.
W tłumie zauważam dziewczynę. Wrzuca monety do automatu z kawą, a ja wtedy wpadam na pomysł, że też zabiorę kubek kawy na wykład, choćby po to, by mieć co trzymać w ręku, i właśnie w ten sposób dostrzegamy się nawzajem, wymieniamy spojrzenia i zaraz jakby się cofamy, odskakujemy od siebie, nie dlatego, że już kiedyś się spotkaliśmy, przeciwnie, oboje mamy absolutną pewność, że my dwoje nigdy wcześniej się nie widzieliśmy.
Ale ona się do mnie uśmiecha, długo, na pewno przez dwie sekundy. I właśnie ten uśmiech otwiera we mnie nieznane mi dotąd przestrzenie.
Nie wiemy, że idziemy na ten sam wykład, pierwszy w szeregu, który będzie się ciągnął przez cały semestr jesienny. Żadne z nas nie było wcześniej w tym budynku uniwersyteckim, w którym aż roi się od ludzi, i oboje jesteśmy tu sami.
Nasze spojrzenia znów się spotykają, czujemy zażenowanie; rozmawialiśmy o tym zaledwie tydzień później. Jednocześnie oboje gorąco pragniemy jak najszybciej nawiązać znajomość z jakimś innym studentem, zdobyć sobie sprzymierzeńca, teraz, już, najlepiej jeszcze zanim zacznie się pierwszy wykład.
Pewnie dlatego ona mnie pyta, która godzina, bo widzę przecież, że też ma zegarek na ręce, pokazujący dokładnie tę samą godzinę co mój.
Tym ważniejsze staje się dla mnie odkryć, dla czego pyta mnie o godzinę. Czy w tym pytaniu kryje się jakiś podtekst, drugie dno? Czyżby chciała zasygnalizować, że chętnie mnie pozna?
Odpowiadam tylko, że jest dziewięć po dziewiątej, i od razu myślę, że ta krótka odpowiedź była tchórzliwa i wymijająca. Mam przecież ochotę porozmawiać z nią dłużej. Być może jednak straciłem szansę na dalszą rozmowę.
Ludzie często chodzą długimi, krętymi, okrężnymi drogami, zanim nawiążą ze sobą kontakt bezpośredni. Zaledwie nieliczne dusze mają daną z łaski Boga zdolność, by natychmiast przejść do rzeczy: Cześć! Chętnie cię poznam!
Nie wypaliłem więc, że spodobała mi się dziewczyna, która stała z kubkiem kawy w ręku i spytała mnie o godzinę. Nie zdradziłem, że jej uśmiech wydał mi się czarujący. Zachowałem dla siebie fakt, że kompletnie przepadłem, że od pierwszego wejrzenia byłem tak zauroczony jej bujnymi orzechowobrązowymi włosami, chłodnymi niebieskozielonymi oczami – ich kolor skojarzył mi się z wodą z lodowca – i jej przyjemnym zapachem; w sali rekreacyjnej było tłoczno.
Poza tym nie skomentowałem, że podoba mi się, iż na pierwszy wykład w tym semestrze przyszła w letniej sukience w kwiatki, a nie w dżinsach jak większość innych. Z takimi komentarzami na początku lat siedemdziesiątych należało uważać…
Ale moja niewiele warta odpowiedź niczego nie popsuła, bo uśmiechnięta dziewczyna się nie poddała. Spytała, czy ja też idę na wykład z filozofii. Kiwnąłem głową i wreszcie wziąłem się w garść: zaproponowałem, żebyśmy poszli razem.
Wtedy ona znów się do mnie uśmiechnęła. Musieliśmy jeszcze tylko poczekać, aż i ja kupię sobie kawę. Dziewczyna czekała obok.
Potem razem poszliśmy korytarzem do audytorium. Pytanie, która godzina, okazało się więc niezłym wstępem.
Stoimy razem przez kilka minut również po wykładzie, podczas którego młody stypendysta krótko zaprezentował przedsokratyków. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, może zamieniliśmy kilka słów o Empedoklesie albo Heraklicie, w każdym razie nie przypuszczam, abyśmy dużo mówili o sobie.
Wkrótce rozbiegamy się w różne strony, może dlatego, że któremuś z nas się spieszy, a może brakuje nam już słów. Udaje jej się jednak powiedzieć, że ma na imię Eirin, to pamiętam, a ja mówię, że jestem Albert.
W następnych dniach wpadamy na siebie trzy czy cztery razy, a może się nawzajem tropimy, szukamy się po kątach i zakamarkach uniwersytetu, w mieście zresztą też, w kawiarniach, i z każdym spotkaniem przystajemy na coraz dłuższą rozmowę.
Ale nigdy nie siadamy na ławce czy na trawie i nigdy się nie umawiamy, że znów się spotkamy. To niepotrzebne. Wiemy, że spotkamy się i tak.
* * *
Tydzień po naszym pierwszym spotkaniu znów stoimy przed automatem z kawą w budynku imienia Sophusa Buggego, lecz tym razem Eirin występuje z zaskakującą inicjatywą.
Przejęta, a jednocześnie zakłopotana informuje mnie, że jej tata wyjechał na kilka dni do Kopenhagi i zostawił jej samochód, więc teraz ona – mówi wprost – teraz ona zaprasza mnie na wycieczkę samochodową, już dziś, w ten poniedziałek, i precyzuje „na dłuuuugą wycieczkę”. Wbija przy tym wzrok w podłogę, ale potem znów patrzy na mnie to z miną wyrażającą niedopowiedzianą prośbę, to z szelmowskim uśmiechem, mimiką, która śmiało przechodzi od głębokiego zamyślenia do beztroski. Jej niebieskozielone lodowcowe oczy lśnią, tańczą, a ja czuję się całkowicie przytłoczony, niemal powalony tą delikatną, zarazem zaś natarczywą inicjatywą dziewczyny, z którą właściwie zamieniłem ledwie kilka słów. Bez wahania jednak przyjmuję propozycję, chociaż ciągle chodzę z inną dziewczyną, o rok ode mnie starszą studentką medycyny, Marianne, ale próbuję sam siebie przekonać, że ten związek już zaczął kuleć.
Coś we mnie wybucha głęboką radością, robi fikołka i staje na rękach.
Dopiero kiedy idziemy razem na wykład, stwierdzam, że w ten poniedziałek Eirin jest ubrana bardziej zwyczajnie niż wcześniej. Tego dnia nosi wytarte niebieskie dżinsy i czerwony sweter z puszystego moheru.
Tata jest w Kopenhadze, a poniedziałkowa wycieczka została zaplanowana. To starannie przemyślane. Mam dość oleju w głowie, żeby to wiedzieć.
Z wykładu niewiele do mnie dociera, mowa jest o Sokratesie, którego w końcu skazują na śmierć za bałamucenie młodzieży, ale już kilka minut później siedzimy w samochodzie, nowiusieńkim granatowym volvo 144, i mamy przed sobą cały dzień.
Nie wiem, czy kiedykolwiek siedziałem we wspanialszym aucie, jeśli tak, musiała to być taksówka. Ale nigdy nie jechałem z tak uwodzicielskim kierowcą.
W ciągu popołudnia będziemy się zmieniać za kierownicą. Ja również będę miał okazję poczuć moc koni mechanicznych. A Eirin, odchylona na fotelu pasażera, będzie się śmiać i żartować.
Najpierw jedziemy na Grefsenkollen, a później na Holmenkollen; to niemal jak gra wstępna, bo dzięki temu w pewnym sensie możemy razem obejrzeć z różnych stron miasto, w którym mieszkamy, najpierw z punktu widzenia Eirin, bo ona wychowała się na Grefsen, a potem z mojego – ciągle wtedy mieszkałem u rodziców na Holmen.
Ale potem już jesteśmy na wycieczce, nie mamy pojęcia, dokąd jedziemy, to zresztą nie ma żadnego znaczenia. Przecinamy region Østlandet wzdłuż i wszerz, nieprzerwanie gadając, bo przeżyliśmy dziewiętnaście lat z dala od siebie, dlatego mamy dużo do omówienia, bardzo dużo, nie mamy żadnych wspólnych wspomnień, żadnych wspólnych odniesień, one się dopiero rodzą, dopiero od dzisiaj możemy zacząć kolekcjonować epizody i chwile, które są naszą wspólną własnością, które wspólnie tworzymy i o których później nie będziemy musieli sobie opowiadać.
W pewnej chwili zatrzymujemy się na leśnym parkingu i zbieramy czarne jagody, aż wreszcie w wyniku niezdarnego potknięcia wpadamy na siebie i wkrótce oparci o granatowy samochód zaczynamy się całować. Zbyt szybko jednak na parking wjeżdża wielki jak potwór tir i zatrzymuje się obok nas. W chwili gdy olbrzymi pojazd hamuje, kierowca lekko trąbi, jakby się z nami witał, choć bardziej prawdopodobne, że z nas drwi, naśmiewa się, my jednak nie mamy ochoty poznawać bliżej tego tirowca, szybko więc wsiadamy z powrotem do samochodu, wystraszeni jak zwierzyna łowna.
Potem jedziemy dalej wzdłuż długiego jeziora, które Wy wszyscy dzisiaj tak dobrze znacie. Dla nas wtedy, w pradziejach, to wciąż nieznany ląd, jesteśmy w podróży odkrywczej.
Często zbaczamy z głównej drogi, sprawdzamy boczne dróżki, nie bardzo już pamiętam dlaczego, aż w końcu mijamy niewielkie gospodarstwo i wjeżdżamy w prawie całkiem zarośniętą leśną drogę, przy której stoi drogowskaz do Kringlen. Droga kończy się przy ścieżce, gdzie domowej roboty tabliczka pokazuje drogę nad Glitretjern, czyli Jezioro Lśniące.
– Glitretjern!
Ta nazwa bardzo nas pociąga, wydaje się niezwykle kusząca. Wyobraźcie to sobie, Christianie, June i Saro, ujrzeliśmy tę nazwę pierwszy raz na wiele lat przed tym, zanim którekolwiek z Was pojawiło się na świecie.
Zostawiamy samochód taty jak najbliżej skraju lasu, to Eirin cofa go w wyznaczone miejsce, a ja stoję na zewnątrz i pokazuję, jak ma to zrobić. Działamy z precyzją i zaangażowaniem, jakbyśmy ćwiczyli to już wiele razy wcześniej, albo raczej jakbyśmy przeczuwali, że nie po raz ostatni parkujemy samochód właśnie tutaj. Potem, nie mając nic do jedzenia ani do picia, ani też żadnego dodatkowego ubrania, wyruszamy na pieszą wędrówkę. Idziemy nad Glitretjern.
Jest późne lato, drugi tydzień września, a w popołudniowym słońcu nie przychodzi nam do głowy, że nocą może być zimno. Mam na sobie tylko cienką dżinsową koszulę, taką na zatrzaski z białej emalii, a Eirin jedynie ten puszysty sweter, jaskrawoczerwony jak ostra szminka albo jak jesienny zachód słońca.
A jedzenie? Jesteśmy głodni wyłącznie tego, by lepiej się poznać nawzajem, pragnienie zaś możemy zaspokoić wodą z jeziora. Z drogowskazu wynikało, że dzielą nas od niego zaledwie trzy kilometry. Ale to strome kilometry. Pokonujemy ostro pnące się w górę zbocza i nad wodę docieramy dopiero po godzinie.
Zakochujemy się w lśniącym leśnym jeziorku. Nad wąską zatoką stoi samotna pomalowana na czerwono drewniana chatka ze spadzistym dachem i białymi okiennicami, przy niej cumuje nieduża łódka z parą wioseł.
Musimy się rozejrzeć.
Znajdujemy się na otwartej równinie, niebędącej jednak płaskowyżem, ale położonej w paśmie wzgórz porośniętych brzozami, jakieś sześćset–siedemset metrów nad poziomem morza. Na północno-zachodnim horyzoncie widzimy kontury wysokich gór.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki