Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Walka Północy z Południem. Nord contre Sud - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Walka Północy z Południem. Nord contre Sud - ebook

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Jest to powieść Juliusza Verne’a z cyklu „Niezwykłe podróże”. Pierwszy polski anonimowy przekład wydano pt. „Walka Północy z Południem” nakładem redakcji czasopisma Wędrowiec w dwóch częściach (część I w 1887, część II w 1888), a to jest jego wznowienie. Powieść opowiada o zdarzeniach z historii Stanów Zjednoczonych Ameryki z czasów wojny secesyjnej. Jeden z głównych bohaterów, James Burbank, zostaje napadnięty przez dawnego wroga, Texara. Porwana zostaje córka i niewolnica Burbanka, a mężczyzna wraz z synem Gilbertem stara się je uwolnić.

L'histoire du roman se déroule aux États-Unis, en 1862, c'est-à-dire pendant la guerre de Sécession, qui se terminera par la reddition du général Lee sudiste au général Grant nordiste en 1865. Le théâtre des événements en est la Floride, du septentrion où se trouve la plantation du héros, "Camdless-Bay", au méridien où se situe le dénouement du récit dans les Everglades, ces marais insalubres à la navigation difficile. (Za Wikipedią).

Kategoria: Francuski
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-302-5
Rozmiar pliku: 610 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. Na pokładzie Shannon’u.

Floryda, przyłączona do wielkiej federacyi amerykańskiej r. 1819, dostała prawo oddzielnego Stanu. W kilka lat później i w skutek tej anneksyi, terytoryum respubliki powiększyło się o sześćdziesiąt siedm tysięcy mil kwadratowych. Ale gwiazda florydzka świeci tylko drugorzędnym blaskiem na firmamencie trzydziestu siedmiu ciał niebieskich, zasiewających flagę Stanów Zjednoczonych.

Floryda jest tylko wąskim i niskim pasem ziemi, a z tej przyczyny właśnie, że nie jest szeroka, zraszające ją rzeki, z wyjątkiem Saint-John, nie mają odpowiedniej ilości wód.

Na takiej płaszczyźnie rzeki nie mają potrzebnego spadku, żeby płynąć szybko. Na powierzchni Florydy, nie ma wcale gór: jest zaledwie kilka zarysów tych bluffs, czyli pagórków, tak licznych w środkowych i północnych okolicach Unii. Co się tyczy ogólnego kształtu, to można ją porównać z ogonem bobra, który moknie w Oceanie, pomiędzy Atlantykiem na wschód i zatoką meksykańską na zachód.

Floryda nie ma zatem sąsiadów, z wyjątkiem Georgii, której granica ku północy styka się z jej granicą. Granica ta tworzy międzymorze, łączące półwysep z lądem. W ogóle, Floryda ma wygląd krainy odrębnej, nawet dziwacznej, ze swymi mieszkańcami, którzy są nawpół Hiszpanie, nawpół Amerykanie i z Indyanami Seminoles, tak odmiennymi od swych rodaków z Far-Westu.

O ile Floryda jest jałowa, piasczysta, otoczona wydmami, utworzonemi przez stopniowe wrzynanie się Atlantyku w wybrzeże południa, o tyle urodzajność jej zdumiewa na płaszczyznach północnych. Nazwę swoję ten kraj usprawiedliwia zupełnie: flora, jest tam wspaniała, bogata i wielce urozmaicona. Pochodzi to zapewne ztąd, że ta część terytoryum zraszana jest rzeką Ś-go Jana. Rzeka ta toczy swe nurty szeroko, z południa ku północy, na przestrzeni dwustupięćdziesięciu mil, z których sto siedm aż po jezioro Jerzego przydatne są do żeglugi. Ma ona długość, której brakuje rzekom poprzecznym, a to dzięki jej kierunkowi na wschód. Rzekę tę wzbogacają liczne dopływy, mieszając się w niej z sobą w głębi mnogich zatok obu jej wybrzeży. Saint-John jest jednak główną arteryą kraju; ożywia go swemi wodami, tą krwią, która płynie w żyłach ziemi.

Dnia 7 lutego 1862, Steam-boat Shannon płynął w dół rzeki Saint-John. O 4-ej popołudniu miał zarzucić kotwicę w miasteczku Picolata, odwiedziwszy już górne stacye rzeki i różne forty w hrabstwach Saint-Jean i Putnam. O kilka mil ztamtąd miał już wpłynąć w granice hrabstwa Duval ciągnącego się aż do hrabstwa Nassau i odgraniczonego od tegoż rzeką, od której nazwa jego pochodzi.

Picolata, sama przez się, nie ma wielkiego znaczenia; ale jej okolice są bogate w plantacye indyga, ryżu, bawełny, trzciny cukrowej i t. p.

Dla tego też kraina ta jest dosyć zaludniona i ma liczne stosunki handlowe, oraz duży ruch podróżnych. Jestto miejsce, w którem wysiadają podróżni, udający się do miasta Ś-go Augustyna, jednego z głównych we Florydzie wschodniej, położonego o kilkanaście mil na tej części wybrzeża Oceanowego, które zasłonięte jest przez wyspę Anastazya. Droga prawie prosta stanowi komunikacyą pomiędzy Picolata a miastem.

Owego dnia, u wnijścia do przystani Picolata więcej było podróżnych, niż zazwyczaj. Przywiozły ich szybko posuwające się powozy „Stages“, wehikuły o ośmiu miejscach, zaprzężone w cztery albo sześć mułów, które galopują jak szalone po tej drodze, pośród trzęsawisk. Szło tym podróżnym o to, żeby zdążyć na parowiec, bo inaczej opóźniliby przynajmniej o 48 godzin przybycie swoje do miast, miasteczek, fortów lub wsi zbudowanych w dole rzeki. Rzeczywiście Shannon nie codzień obsługuje oba wybrzeża rzeki Ś-go Jana; a w owej epoce on jeden przewoził transporta i podróżnych na tym dystansie, trzeba więc było być w Picolata w chwili, kiedy on zarzuca kotwicę, dla tego to powozy dostawiły godzinę naprzód swój kontygens pasażerów.

W tej chwili znajdowało ich się około 50-ciu na bulwarku Picolata, gdzie wyczekiwali, gawędząc z niejakiem ożywieniem. Można było zauważyć, że się dzielą na dwie gromady niezbyt chętne do połączenia się z sobą. Czy ich przyciągnął do miasta Ś-go Augustyna jaki interes wielkiej wagi, jaka sprawa polityczna? W każdym razie, to pewna, że nie nastąpiła zgoda między nimi. Jak przybyli wrogami, tak i powracali nimi także. Znać to było aż nadto ze spojrzeń gniewnych, jakie zamieniali z sobą, z odgraniczenia pomiędzy temi dwiema grupami, z kilku słów ostrych, których wyzywające znaczenia wszyscy zdawali się rozumieć.

Naraz przeciągły świst rozległ się w górze rzeki i niezadługo Shannon ukazał się na zakręcie prawego wybrzeża, o półmili ponad Picolata. Gęste kłęby dymu wydobywały się z obu jego kominów, wieńczyły drzewa, któremi wiatr od morza poruszał na przeciwległym brzegu. Jego masa ruchoma szybko wzrastała; odpływ morza następował. Pęd fali, który opóźniał podróż statku od jakich 4-ch godzin, teraz był jej przyjazny, ułatwiając odpływ rzeki Ś-go Jana w stronę ujścia.

Nakoniec rozległ się dzwon; koła statku uderzyły jeszcze raz o wodę i zatrzymały się. Shannon stanął przy samym bulwarku. Natychmiast zaczęto wsiadać na statek z pewnym pośpiechem. Jedna z grup weszła pierwsza na pokład, a druga nie starała się jej wyprzedzić. Pochodziło to ztąd zapewne, że ta ostatnia musiała oczekiwać jednego lub kilku podróżnych, którzy się opóźnili. Dwóch czy trzech ludzi odłączyło się nawet od tej gromadki, żeby pobiedz bulwarkiem w stronę, gdzie się zaczyna droga do miasta Ś-go Augustyna. Ztamtąd patrzyli w kierunku wschodu z widocznem zniecierpliwieniem.

I nie bez słusznej przyczyny; albowiem kapitan Shannon'u, stojąc na przejściu wołał:

– Proszę wsiadać! proszę wsiadać!

– Jeszcze chwilkę! – odpowiedział jeden z ludzi należących do drugiej gromady, który został był na brzegu.

– Nie mogę czekać, panowie!

– Kilka minut!

– Nie! Ani jednej!

– Tylko chwilę!

– Niepodobna! Mamy odpływ, więc mogę nie znaleźć dosyć wody do przepłynięcia mielizny Jacksonvillskiej.

– Zresztą – odezwał się któryś z pasażerów – nie mamy powodu stosować się do kaprysu maruderów.

Ten, co rzucił tę uwagę, należał do pierwszej grupy, znajdującej się już na tylnym pokładzie statku.

– I ja jestem tego zdania, panie Burbanku, – odparł kapitan. Służba przedewszystkiem... Panowie proszę wsiadać, albo daję rozkaz do odbicia od brzegu!

Marynarze zajęli się odepchnięciem parowca od pomostu, a ze świstawki wydobywały się ostre głosy.

Przygotowania te przerwały jednak krzyki z wybrzeża:

– Oto Texar... Oto Texar nadjeżdża!

Powóz pędzący, ile zaprzęgowi sił starczyło, ukazał się na zakręcie nadbrzeża Picolata i ciągnące go cztery muły stanęły przy ambakaderze. Z powozu tego wysiadł mężczyzna. Ci z jego towarzyszy, którzy wyszli też na drogę, przybiegli doń i wszyscy razem wsiedli na statek.

– Niewiele brakowało, Texarze, żebyś pozostał; a byłoby to bardzo źle! – odezwał się jeden z nich.

– Tak! Aż za dwa dni byłbyś mógł powrócić do... dokąd? Będziemy wiedzieli, gdy nam zechcesz powiedzieć! – dodał inny.

– I gdyby kapitan był wysłuchał tego zuchwalca Jamesa Burbanka – powiedział trzeci – Shannon byłby już oddalił się na jakie ćwierć mili od Picolaty!

Texar przeszedł na przód statku ze swoimi towarzyszami; idąc, spojrzał tylko na Burbanka, od którego oddzielała go jeno kładka kapitana. Chociaż nie rzekł ani słowa, wzrok jego dostatecznie wskazywał, że ci dwaj ludzie czują do siebie jakąś nieubłaganą nienawiść.

Co się tycze Jamesa Burbanka, to spojrzawszy w oczy Texarowi, odwrócił się od niego i poszedł usiąść w głębi pokładu, gdzie towarzysze jego już zasiedli.

– Burbanek zły! – rzekł jeden z kompanów Texara, – Naturalnie!... Kłamstwa jego na nic się nie zdały i sąd wymierzył sprawiedliwość za jego fałszywe świadectwo.

– Ale nie na jego osobie – odparł Texar, – a ten wymiar sprawiedliwości zachowuję dla siebie.

Statek tymczasem odbił od brzegu. Długiemi żerdziami zepchnięto przód statku w kierunku prądu i Shannon party potężnemi kołami, którym pomagał odpływ, ruszył szybko w dół rzeki Ś-go Jana.

Jak wiadomo, parowce kursujące po rzekach amerykańskich, są prawdziwemi kilkopiętrowemi domami, z obszernemi tarasami u szczytu. Nad niemi panują kominy, maszyny i maszty do zawieszania bander i lin, podtrzymujących werendy. Na Hudsonie tak samo jak na Mississipi, te Steam-boats, rodzaj pałaców morskich, mogłyby pomieścić ludność jakiej mieściny. Saint-John i miasta florydzkie nie potrzebowały takiej obsługi. Shannon był więc tylko zwyczajnym hotelem pływającym, chociaż jego urządzenie wewnętrzne i zewnętrzne przypominały statki Kentucky i Dean-Richmond.

Pogoda była przepyszna. Na niebie bardzo błękitnem, gdzieniegdzie snuły się lekkie kłęby pary rozproszone po horyzoncie. Pod tym stopniem szerokości miesiąc luty jest prawie gorący w nowym-świecie jak w starym na granicach pustyni Sahara. Jednakże lekki wietrzyk morski łagodził ten klimat i dla tego większa część pasażerów na Shannonie pozostała na pokładzie, żeby oddychać zapachami lasów nadbrzeżnych, które na skrzydłach wiatru do nich dolatywały. Ukośne promienie słońca nie mogły ich dosięgać pod okryciem namiotów, chwiejących się jak punkasy induskie wskutek szybkiego posuwania się statku.

Texar wraz z pięciu czy sześciu towarzyszami, którzy z nim wsiedli na parowiec, zeszli do bufetu, gdzie mając widać gardła przywykłe do mocnych napojów amerykańskich, wychylali cale szklanice piołunówki i burbon-whiskey. Byli to ludzie dosyć gminni, nieukładni, szorstscy w mowie, odziani raczej skórą, niż suknem, przyzwyczajeni żyć więcej wśród lasów, aniżeli w miastach florydzkich. Texar zdawał się mieć nad nimi prawo wyższości, które musiał zawdzięczać energicznemu charakterowi, niemniej jak powadze swego stanowiska lub majątku. Ztąd to, ponieważ Texar milczał, jego stronnicy także przestali mówić, piciem zastępując rozmowę.

Naraz Texar przerzuciwszy roztargnionem okiem jeden z dzienników porozrzuconych na stołach w bufetowej sali, cisnął go, mówiąc:

– Wszystko to już starzyzna!

– Spodziewam się! – odrzekł jeden z jego kompanów – to egzemplarz z przed trzech dni.

– A w trzy dni tyle rzeczy stać się może, odkąd się biją u granic naszych! – dodał inny.

– Jakże stoimy z wojną? – zapytał Texar.

– O ile się to nas dotyczy, rzecz się ma, jak następuje: rząd federalny zajęty jest podobno przygotowaniem wyprawy na Florydę, trzeba się więc spodziewać niezadługo napadu z północy.

– Czy to pewne?

– Nie wiem, ale chodziły te wieści w Sawanna i potwierdzono mi je w mieście Ś-go Augustyna.

– Niechaj przyjdą ci federaliści, kiedy roszczą sobie pretensyą do ujarzmienia nas! – wykrzyknął Texar, popierając groźbę uderzeniem pięści tak gwałtownem, że flaszki i szklanice podskoczyły na stole. Tak!... Niechaj przyjdą! Zobaczymy czy florydzcy plantatorowie pozwolą się ogołocić tym złodziejom.

Z odpowiedzi Texara dwóch rzeczy dowiedziałby się ten, ktoby nie był świadomy wypadków, jakie się podówczas rozgrywały w Ameryce: najpierw, że wojna secesyjna wypowiedziana faktycznie wystrzałem armatnim w forcie Sumter dnia 11 kwietnia 1861, była w owej chwili w stanie najbardziej ostrym, rozciągała się bowiem aż do ostatnich krańców państw południowych; powtóre, że Texar, stronnik niewolnictwa, łączył się z ogromną większością ludności zamieszkujących terytorya, gdzie ono istniało. A właśnie, na pokładzie Shannon'u spotkało się kilku przedstawicieli obu stronnictw: byli tam i przeciwnicy niewoli, nazywani rozmaicie w ciągu tej długiej walki nordzistami, abolucyonistami albo federalistami; byli także południowcy, stronnicy niewoli, secessyoniści albo konfederaci. W godzinę później Texar ze swymi towarzyszami, którzy aż nadto ugasili pragnienie, podnieśli się, żeby wejść na górny pokład Shannon'u. Statek minął już ze strony prawego wybrzeża zatokę Tneut, oraz zatokę Sześciu-Mil, z których pierwsza kierowała wody rzeki w głąb gęstych lasów, druga łączyła je z bagnami Dwunastu-Mil, których nazwa oznaczała ich powierzchnią.

Parowiec płynął wtedy pomiędzy dwoma szeregami przepysznych drzew tulipanowych; magnolij, jodeł, cyprysów, dębów zimowych, jukasów i wiele innych wielkiej okazałości, których pnie znikały pod zawikłaną siecią ozalej i lianów. Niekiedy u wnijścia do zatok, które dotykały do hrabstw Ś-go Jana i Duval, silny odór piżma napełniał atmosferę. Nie pochodził on z krzewów, których wyziewy są mocne w tym klimacie, lecz wydawały go kaimany, kryjące się hałaśliwie w trawie na odgłos kół statku. Były tam i ptaki rozmaitych gatunków: dzięcioły, czaple złotki, bąki, gołębie o białych główkach, jakamary śmieszki i setki innych urozmaiconych pod względem kształtu i upierzenia; podczas, kiedy przedrzeźniacz, jak brzuchomówca, naśladował wszystkie głosy, nawet głos donośny jak trąbka i rozlegający się na przestrzeni kilkunastu metrów.

W chwili, kiedy Texar wstępował na ostatni stopień wschodków, żeby wejść na pokład, kobieta schodziła do salonu. Usunęła się na stronę zobaczywszy Texara. Była to metyska pozostająca w służbie u rodziny Burbanków. Pierwszem jej wrażeniem był wstręt nieprzezwyciężony na widok wroga jej pana. Nie dawszy się stropić niechętnem spojrzeniem, jakie rzucił na nią Texar, skoczyła w bok. On wzruszając ramionami, rzekł do swoich towarzyszy:

– Patrzcież, to Zarma, jedna z niewolnic Jamesa Burbanka, który powiada, że jest przeciwnikiem niewoli!

Zarma nic nie odpowiedziała. Gdy wejście zostało wolne, zeszła do dużej kajuty statku, nie okazując, żeby ją choć cokolwiek obeszły te słowa. Co się tyczy Texara, to skierował on się ku przodowi parowca. Tam zapalił cygaro i nie zajmując się już towarzyszami, którzy w ślad za nim podążyli, zdawał się wpatrywać z pewną uwagą w lewe wybrzeże rzeki, stanowiącej granicę hrabstwa Putnam.

Przez ten czas, na tyle Shannounu rozmawiano także o sprawach wojennych. Po oddaleniu się Zermy, James Burbank pozostał sam z dwoma przyjaciółmi, którzy mu towarzyszyli do miasta Ś-go Augustyna. Jeden z nich był to jego szwagier Edward Karrol, drugi Florydyanin mieszkający w Jacksonville, Walter Staunard; i ci rozmawiali z pewnem ożywieniem o krwawej walce, której rezultat był kwestyą życia i śmierci dla Stanów Zjednoczonych. Ale James Burbank inaczej oceniał wypadki, inaczej sądził ich następstwa, niż Texar.

– Pilno mi powrócić do Kamdless-Bay – mówił on – wyjechaliśmy przed dwoma dniami, przez ten czas mogły nadejść jakie wiadomości o wojnie. Może Dupont i Sherman opanowali już Port-Royal i wyspy Karoliny Południowej?

– W każdym razie musi to niedługo nastąpić – odpowiedział Edward Karrol i bardzobym się zadziwił, gdyby prezydent Lincoln nie chciał posunąć wojny aż do Florydy.

– Nie będzie to za prędko! – odezwał się James Burbank. – Tak! Sama pora narzucić wolę Unii tym wszystkim południowcom z Georgi oraz Florydy, którzy mniemają, że są zbyt oddaleni, żeby ich można kiedykolwiek dosięgnąć. Widzicie, do jakiego zuchwalstwa może to doprowadzić takich włóczęgów, jak Texar! Czując poparcie tutejszych zwolenników niewolnictwa, podżega ich przeciwko nam, ludziom z północy, których położenie trudniejsze się staje wobec dzisiejszych losów wojny!

– Masz racyą, James – rzekł Edward Karrol. – Trzeba, żeby Floryda jak najprędzej wróciła pod władzę rządu Waszyngtońskiego. Albo wojsko federalne musi tu zawitać w obronie prawa, albo będziemy zmuszeni opuścić nasze plantacye.

– To się nie może przeciągnąć dłużej jak kilka dni, mój drogi Burbanku, – odpowiedział Wolter Stannard. Onegdaj, kiedym wyjeżdżał z Jacksonville, umysły zaczynały się niepokoić projektami przypisywanemi Komandorowi Dupont, który chce podobno przejść wąwozy Saint-John. Pogróżka ta była pretekstem do pogłosek, by przeciw tym, którzy nie są zwolennikami niewolnictwa. Lękam się bardzo, żeby jakie zamieszki nie obaliły obecnych władz miejskich na korzyść indywidyów najlichszego gatunku!

– Nie dziwiłbym się wcale, – odpowiedział James Burbank. – Dla tego to musimy być przygotowani, na ciężkie przeprawy w chwili, gdy się zbliży armia federacyjna!... Ale niepodobna ich uniknąć.

– Cóż robić, zresztą? – rzekł Walter Stannard. Jeśli w Jacksonville, a nawet na innych punktach Florydy znajduje się pewna ilość osadników tak myślących o kwestyi niewolnictwa, jak my myślimy, to liczba ich nie jest dosyć wielka, żeby mogli stawiać opór nadużyciom secesyonistów. Myśmy powinni rachować dla bezpieczeństwa swego tylko na przybycie federalistów, i jeśli ich interwencya ma nastąpić, byłoby do życzenia, aby nastąpiła prędko.

– Tak... niechaj przyjdą! – wykrzyknął James Burbank, – i niech nas wyzwolą od tych łotrów.

– Okaże się niezadługo czy ludzie z północy których sprawy familijne lub majątkowe zmuszały żyć pośród stronników niewoli i stosować się do obyczajów kraju, mieli prawo tak przemawiać i nie lękać się nadchodzących wypadków.

Prawdą było to wszystko, a James Burbank i jego przyjaciele myśleli o bieżących wypadkach. Rząd federalny gotował właśnie wyprawę w celu ujarzmienia Florydy. Nie chodziło mu tyle o zajęcie militarne kraju, ile o opanowanie wybrzeży i przeszkodzenie w ten sposób kontrabandzie morskiej i przerywaniu blokady tak dla sprowadzenia broni i amunicyi, jako też dla handlu wywozowego. Z tego też powodu statek, na którym znajdowali się nasi podróżni, nie przybijał wcale do południowych brzegów Georgii, które pozostawały w mocy wojsk unii.

Przez ostrożność zatrzymał on się na granicy, trochę po za ujściem rzeki Ś-go Jana, ku północy wyspy Amelia, u tego portu Fernandina, skąd wychodzi kolej żelazna Cedar-Keys, która przerzyna ukośnie półwysep florydzki i kończy się u brzegów zatoki meksykańskiej. Powyżej wyspy Amalii i rzeki Saint-Mary, Shannon narażałby się na to, że pojmałyby go okręta federalne, czuwające ustawicznie nad tą częścią wybrzeża.

W skutek tego, pasażerowie steam-boatu byli przeważnie z liczby tych Florydczyków, których interesa nie zmuszały udawać się za granice prowincyi. Wszyscy pochodzili z miast, mieścin lub wiosek zbudowanych na brzegach rzeki Ś-go Jana albo jej dopływów i powiększej części, bądź w mieście Ś-go Augustyna, bądź w Jacksonville, w tych rozmaitych miejscowościach mogli lądować za pomocą pomostów umieszczonych przy brzegu, albo też posługując się kładkami utwierdzonemi na palach sposobem angielskim, co ich uwolniało od używania szalup.

Ale jeden z pasażów parowca miał zeń wysiąść na pełnej rzece i nie czekając, żeby się Shannon zatrzymał w którym z portów objętych regulaminem, wylądować na wybrzeżu w miejscu, gdzie nie było widać ani wsi żadnej ani domu, ani nawet chaty służącej za schronienie w czasie polowania lub rybołówstwa.

Tym pasażerem był Texar.

Około 6-tej wieczorem Sannon gwizdnął przeraźliwie trzy razy; koła jego zatrzymały się prawie natychmiast i dał się porwać w dół pędowi rzeki, który jest bardzo umiarkowany w tem miejscu.

Pruł on wtedy w poprzek wody Zatoki-Czarnej. Ta zatoka jest wyrwą w lewym brzegu do której wpada mały dopływ bez nazwy, przechodząc u stóp fortu Heilmana, prawie na granicy hrabstw Putman i Duval. Jej wąski otwór całkiem znika pod sklepieniem z gęstych gałęzi, których liście plączą się z sobą, niby wątek bardzo gęstej tkaniny. Ta ciemna laguna jest – rzec można – nieznana krajowcom.

Nikt jeszcze nie próbował dostać się do jej wnętrza i nikt też nie wiedział, że Texarowi służy za mieszkanie. Niewiadomość ta pochodziła ztąd, że wybrzeża rzeki Ś.go Jana, na wysokości Zatoki-Czarnej, zdają się nie być nigdzie przerwane. Dla tego też trzeba było marynarza bardzo obeznanego z tą ciemną zatoką, żeby w nią wpłynąć w niewielkiej łodzi pomimo zapadającej nocy.

Na pierwsze gwizdnięcie Shannon, natychmiast ozwał się krzyk trzykrotny i pomiędzy trawami wybrzeża zaczęło migotać światełko. Było to znakiem ze się zbliża łódź chcąca przybić do parowca.

Ta łódka z kory kierowana prostą pagają, niebawem znalazła się na 120 sążni od Shannoun.

Texar zbliżył się wtedy na przód parowca i, zwinąwszy rękę w trąbkę, zawołał:

– Avo!

– Avo, odpowiedziano.

– Czy to ty, Skambo?

– Tak, panie!

– Przybij!

Łódka przybiła. Przy świetle latarni przytwierdzonej na przodzie statku, można było zobaczyć sternika.

Był to indyanin o czarnych włosach, nagi do pasa, silny mężczyzna, o ile się dało sądzić z torsu połyskującego przy blasku latarni.

W tej chwili, Texar zwrócił się do towarzyszy i uścisnął im ręce, mówiąc znaczącym tonem: „do widzenia!“ Rzuciwszy groźne wejrzenie w stronę Burbonka, zeszedł ze wschodów umieszczonych na tyle koła i wsiadł do łódki. Po kilku chwilach, steam-boat oddalił się od łódki i nikt z będących na pokładzie nie mógł się domyślać, że to lekkie czółenko zniknie pod ciemnemi krzakami wybrzeża.

– Jednego łotra mniej na pokładzie! rzekł wtedy Edward Carrol, nie zważając na to, że go usłyszą towarzysze Texara.

– Tak, to łotr i niebezpieczny złoczyńca, odrzekł: Burbank. Mam o nim takie przekonanie, chociaż ten nędznik potrafił zawsze wykręcić się za pomocą zagadkowego dla mnie alibi.

– W każdym razie odezwał się p. Stannard, jeśli się zdarzy jaka zbrodnia, dzisiejszej nocy w okolicach Jacksonville, nie będzie go można posądzać o nią, ponieważ wysiadł z Shannoun.

– Kto wie, – odrzekł Burbonk. Gdyby mi kto powiedział, że go widziano kradnącego lub zabijającego o 50 mil stąd, na północy Florydy, w tej chwili kiedy tu rozmawiamy, nie zadziwiłoby mnie to. Prawda, że gdyby zdołał udowodnić, że nie jest sprawcą tej zbrodni, również nie zdziwiłbym się, po tem wszystkiem co już zaszło. Ale za wiele zajmujemy się tym człowiekiem. Wracasz do Jacksonville, Stanuardzie?

– Jeszcze dziś wieczór.

– Córka tam czeka na ciebie?

– Tak – i pilno mi do niej.

– Rozumiem to, – odpowiedział James Burbonk. A kiedy myślisz podążyć za nami do Kandless-Bay?

– Za dni kilka.

– Przybądź że, jak będziesz mógł najprędzej, kochany Stannardzie. Wiesz, że lada dzień spodziewać się można bardzo ważnych wypadków, które będą jeszcze groźniejsze, gdy się zbliży wojsko federalne. Dla tego, zdaje mi się, że może byś był bezpieczniejszy wraz z córką swoją Alicyą, w naszym Castlehouse, aniżeli w tem mieście, gdzie południowcy gotowi do wszystkich nadużyć!

– Alboż ja sam nie jestem z południa, mój drogi Burbanku?

– Prawda, ale tak myślisz i działasz, jak gdybyś był z północy.

W godzinę po tem, Shannon porwany przez prąd coraz silniejszy, mijał wioskę Mandaryn rozłożoną na zielonym pagórku. Potem, o pięć lub sześć mil niżej, zatrzymał się przy prawym brzegu rzeki. Tam urządzona była rampa do wysiadania i do ładowania okrętów. Ponad nią wznosiła się elegancka kładka, zawieszona na dwóch łańcuchach. Był to debarkader Camdless-Bay.

Przy wejściu stało dwóch murzynów z latarniami, gdyż zapadła już ciemna noc.

James Burbank pożegnawszy się ze Stannardem wskoczył wraz z Edwardem Carrolem na kładkę.

Za nim szła metyska Zerma, która zdaleka odpowiedziała dziecięcemu głosikowi:

– Jestem, Dy!... Jestem!

– A ojciec?

– „Ojciec tamże!“

Latarnie oddaliły się i Shannoun ruszył w dalszą drogę, ukośnie płynąć ku lewemu brzegowi. O trzy mile za Kamdless-Boy, po drugiej stronie rzeki, zatrzymał się przy wybrzeżu Jacksonville, żeby wysadzić na ląd większą część swoich pasażerów.

Tam, Wolter Stannard wysiadł jednocześnie z trzema czy czterema z tych ludzi, z którymi Texar rozstał się na półtorej godziny przedtem, kiedy Indyanin podpłynął po niego czółnem. Pozostawało już tylko ze sześciu podróżnych na pokładzie parowca: jedni udawali się do Pablo, miasteczka zbudowanego przy latarni morskiej, wznoszącej się u ujścia rzeki Ś-go Jana, drudzy na wyspę Talbot, gdzie się zaczynały przesmyki tęż samę nazwę noszące, inni nakoniec dążyli do portu Fernandina. Shannoun płynął więc dalej i przedostał się przez mielizny bez wypadku.

W godzinę później znikł on na zakręcie zatoki Tru, gdzie rzeka Ś-go Jana mięsza swe fale już wzburzone z falami oceanu.II. Kamdless-Bay.

Plantacya należąca do Jamesa Burbonk nazywała się Kamdless-Bay. Tam to bogaty ten osadnik mieszkał z całą swoją rodziną.

Nazwa Kamdless pochodziła od jednej z zatok rzeki Ś-go Jana, położonej w górę od Jackonsville na przeciwnym – brzegu rzeki. Wskutek tej bliskości, można było z łatwością komunikować się z miastem florydzkiem.

Dobra łódź korzystając z wiatru północnego lub południowego, nie potrzebowała dłużej jak godzinę czasu, o którą Kamdless-Bay oddalone było od stolicy hrabstwa Duval.

James Burbank posiadał jednę z najpiękniejszych włości w okolicy. Był on bogaty sam przez się i pochodził z zamożnej rodziny, a majątek jego pomnażał się jeszcze znacznemi nieruchomościami w Stanie New-Jersej, graniczący ze stanem Nowo-Yorkskim.

Miejscowość ta, na prawym brzegu rzeki Ś-go Jana, była bardzo szczęśliwie obraną dla urządzenia zakładu na wielką skalę. Naturalne warunki były tak korzystne, że ręka ludzka nie potrzebowała się zbyt trudzić. Ten grunt podatny był sam przez się do wszelkich wymagań wielkiej exploatacyi.

Dla tego też plantacya Kamdless – Bay zarządzana przez człowieka inteligentnego, ruchliwego, w sile wieku, który miał należytą pomoc i któremu nie zbywało na kapitałach, była w stanie bardzo pomyślnym.

Obwód tej plantacyi wynosił 12 mil, powierzchnia zaś około 3000 hekt. Istniały wprawdzie większe w południowych stanach Unii, ale żadna z nich nie była lepiej prowadzona. Wszystko tam było praktycznie pomyślane: domy mieszkalne, stajnie, obory, mieszkania dla niewolników, budynki fabryczne, gumna, warsztaty, fabryki, kolejki żelazne kursujące od obwodu dominium do małego portu przy rzece i drogi bite i t. p.

Od pierwszego rzutu oka widziało się, że wszystkie te prace obmyślił, zarządził i wykonał Amerykanin z Północy. Tylko pierwszorzędne osady w Wirginii albo w Karolinach mogłyby się ubiegać o pierszeństwo z dominium w Kandless-Bay.

Prócz tego, gleba plantacyi zawierała „highs-hminnoks“ wyżyny z natury swojej nadające się do uprawy zboża. „low-hununoks“, niziny odpowiedniejsze specyalniej do uprawy drzew kawowych i kakaowych, oraz „marsks“ rodzaj sawan na których udają się ryż i trzcina cukrowa.

Jak wiadomo, bawełny gieorgijska i florydzka są, najbardziej cenione na wszystkich rynkach europejskich i amerykańskich dzięki długości i gatunkowi swoich włókien.

Dla tego też pola krzewów bawełnianych, sadzonych w regularnych odstępach z ich liściem jasnozielonym, z ich kwiatem tej żółte] barwy, w której się odnajduje plamy kolor ślazu, stanowiły jeden z największych dochodów plantacyi. W czasie żniw, poletka mające 1½ ak. powierzchni, pokrywały się chatami, w których mieszkały wtedy niewolnice oraz dzieci, przybyłe tutaj do zrywania i wypróżniania torebek; z czem trzeba się bardzo ostrożnie obchodzić, żeby nie przerywać włókien. Ta bawełna, wysuszona na słońcu, oczyszczona przy pomocy odpowiednich przyrządów, ściśnięta pod prasą hydrauliczną, zamieniała się w bele ściągnięte żelaznemi obręczami i tak szła w handel.

Okręta żaglowe lub parowce mogły ją zabierać wprost z Kamdless-Bay.

Obok krzewów bawełnianych, James Burbank uprawiał także obszerne pola drzew kawowych, i trzciny cukrowej, podzielone na kwatery mieszczące od 1 000 do 1,200 krzewów, wysokich na 15 do 20 stóp i podobnych z kwiatów do jaśminu hiszpańskiego, z owocem wielkości wiśni, zawierającym dwa ziarna które należy już tylko wyjąć i wysuszyć. – Tam znowu miał widz przed sobą łąki, a raczej mokradła jeżące się tysiącami długich trzcin, wysokich na 9 do 18 stóp, z kitami chwiejącemi się za podmuchem wiatru jak kity kawaleryjskich kasków. Te plantacye trzciny, które w Kamdless-Bay są przedmiotem szczególnych starań, dostarczały cukru w formie syropu, który rafinerya do wielkiej doskonałości doprowadzona w Stanach Południowych, przerabiała na cukier krystaliczny.

Pozostałości służyły do wyrobu wódki albo araku, oraz wina trzcinowego, które mieszano z sokiem ananasów i pomarańcz.

Ta gałąź produkcyi, chociaż mniej ważna od bawełnianych plantacyj, przynosiła jednak niemałe zyski.

Kilka kęp drzew kakaowych, pola kukurydzy, kartofli, ignamu, patatów, dwa do trzystu akrów ryżu przynosiły także znaczne korzyści dominium Jamesa Burbanka.

Ale inny jeszcze przemysł przynosił tu co najmniej tyleż zysków, co przemysł bawełniany, mianowicie: karczowanie nie wyczerpanych lasów, jakiemi plantacya była pokryta. Nie mówiąc już o gajach drzew cynamonowych, pieprzowych, pomarańczowych, cytrynowych, oliwkowych, figowych, mangowych, ani też prawie o wszystkich drzewach europejskich doskonale aklimatyzujących się we Florydzie. Lasy te wycinały się regularnie i stale.

Co tam bogactw nagromadzonych było w formie drzew kampeszowych i innych farbiarskich, w kasztanach z żółtym kwiatem, w orzechach czarnych, w dębach zielonych, w sosnach południowych, które dostarczają przepysznego materjału dla ciesiołki i na maszty, w pinolach, w drzewach tulipanowych, w jodłach, cedrach a nadewszystko w cyprysach, w tem drzewie tak rozpowszechnionem na powierzchni półwyspu, że tworzy lasy, mające od 60-ciu do 100 mil długości. James Burbank musiał urządzić kilka tartaków w różnych punktach plantacyi. Tamy urządzone na różnych dopływach rzeki St. John, dawały spadki potrzebne do poruszania pił przygotowujących belki, bale, tarcice.

Prócz tego wypada wspomnieć o rozległych i żyznych łąkach dających obfitą paszę koniom, mułom i znacznej ilości bydła, z których to łąk dochody zaspakajały wszystkie wydatki gospodarcze.

Co się tyczy ptaków różnych gatunków, które zamieszkiwały lasy albo latały po polach i równinach trudnoby sobie wyobrazić do jakiego stopnia mnożyły się w Kamdless-Bay – tak jak wreszcie w całej Florydzie. Po nad lasami szybowały białogłowe orły z szeroko rozpostartemi skrzydłami, przypominające przeraźliwym krzykiem głos pękniętej trąby; sępy niezwykle dzikie, bąki olbrzymie z dziobem śpiczastym jak bagnet. Na wybrzeża rzeki, pośród wielkich trzcin, pod krzyżującemi się bambusami, żyły flamingi różowe albo szkarłatne, ibisy zupełnie białe, które – rzekłbyś – sfrunęły z jakiego monolitu egipskiego, pelikany kolosalnej wielkości, miryady sternesi rozmaitego rodzaju jaskółki morskie.

Na łąkach roiły się krzyki, młode słomki, i inne ptactwo z upierzeniem czerwonem, niebieskiem, zielonem, złotem i białem niby paleta fruwająca, wiewiórki szarawe, gołębie o białych główkach i czerwonych nóżkach; z jadalnych zaś czworonogich: króliki o długim ogonie, pośrednie między królikiem a zającem europejskim, stada danielów; nakoniec ichnemnony i żółwie a także na nieszczęście – zbyt wiele wężów jadowitych.

Tacy to byli przedstawiciele królestwa zwierzęcego mieszkający na przepysznem domimium Camdless-Bay, – nielicząc ludzi białych, murzynów, płci męzkiej i żeńskiej, obsługujących plantacyą.

W cóż obraca te istoty ludzkie potworny zwyczaj niewolnictwa, jeśli nie w zwierzęta, kupowane albo sprzedawane jak bydło robocze.

Dla czego James Burbank, wyznawca doktryn przeciwnych niewolnictwu, nordzista, oczekujący tylko tryumfu Północy nie wyzwolił jeszcze niewolników na swojej plantacyi? Czyżby się wahał to zrobić, gdyby mu okoliczności pozwoliły z pewnością, nie! Oswobodzenie jego negrów było tylko kwestyą tygodnia, może nawet dni, ponieważ wojsko federalne zajmowało już kilka punktów blizkich i gotowało się do operacyi we Florydzie.

Zresztą, James Burbank przedsięwziął już w Kamdless-Bay wszystkie środki, mogące polepszyć los jego niewolników. Było ich około 700 murzynów obojej płci, porządnie mieszkających w obszernych starannie utrzymanych chatach, dostatecznie żywionych i nieprzeciążonych pracą. Główny zarządca plantacyi oraz jego pomocnicy mieli rozkaz obchodzić się z nimi sprawiedliwie i łagodnie.

Murzyni też pracowali tem chętniej, jakkolwiek oddawna kary cielesne wyszły z użycia w Kamdless-Bay. Był to kontrast rażący ze zwyczajami większej części plantatorów florydzkich i system, na który niechętnie patrzyli sąsiedzi Jamesa Burbanka.

Ztąd, jak zobaczymy, wypływało bardzo trudne położenie, zwłaszcza w tej epoce, kiedy broń miała rozstrzygnąć kwestyą niewolnictwa.

Liczna ludność plantacyi pomieszczona była w chatach zdrowych i wygodnych, domki te, ugrupowane po pięćdziesiąt, tworzyły dziesięć wiosek nazywanych barakonami, położonych wzdłuż wód bieżących. Tam, ci ludzie żyli wraz z żonami i dziećmi swemi. Każda rodzina, o ile się tylko dało, przeznaczona była do jednej roboty na polach, w lasach lub w fabrykach, żeby jej członkowie nie byli rozproszeni w godzinach pracy. Na czele tych rozmaitych wiosek stali ekonomowie sprawiający obowiązki wójtów i zarządzali swoją małą gminą zawisłą od zarządu centralnego. Mieścił się on na folwarku otoczonym szeroką palisadą.

Siedziba ta na poły dom na poły zamek, słusznie otrzymała nazwę Castle-House.

Kamdless-Bay od bardzo dawnych lat należało do przodków Jamesa Burbanka. W epoce, kiedy się trzeba byłe obawiać napadu Indyan, jego właściciele musieli obwarować swoję główną siedzibę. Nie dalekim był czas, kiedy generał Jessup bronił jeszcze Florydy przeciw Seminolom. Ci nomadzi bardzo długo dawali się strasznie we znaki kolonistom: nietylko ogałacali ich z mienia, ale mordowali mieszkańców osad, które później podpalali. Nawet miasta nieraz bywały zagrożone najazdem i grabieżą. W wielu miejscowościach sterczą ruiny, i ślady przejścia tych krwiożerczych Indyan.

O niecałe piętnaście mil od Kamdless-Bay, nieopodal wioski Mandaryn, pokazują jeszcze „krwawy dom“, w którym jeden z osadników Motte, jego żona i trzy młode córki zostali oskalpowani, a następnie zabici przez rabusiów. Ale teraz wojna wytępienia, pomiędzy człowiekiem białym i czerwonym już skończona. Seminolowie, stanowczo pokonani, musieli się schronić daleko, na zachód Mississipi.

Nie było słychać o nich, z wyjątkiem kilku band, tułających się jeszcze po bagnistej części Florydy południowej. Kraj nie miał już przeto powodu lękać się tych dzikich tubylców.

Łatwo więc zrozumieć, że siedziby kolonistów były budowane w taki sposób, żeby mogły wytrzymać niespodzianą napaść Indyan i stawić im opór, zanim, przybędą oddziały ochotników zebrane w miastach lub wioskach sąsiednich. Tak samo miała się rzecz z zamkiem Castle-House.

Dwór wznosił się na małem wzgórzu, w ogrodzonym parku półkoliście trzyakrowym, który rozciągał się ku brzegom rzeki St. John. Fosa dosyć głęboka otaczała park, zasłonięty wysoką palisadą, do którego dawał przystęp jeden tylko most rzucony przez wodę w tyle pagórka, gęste grupy pięknych drzew spuszczały się po zboczach parku, stanowiąc dla domu szeroką ramę z zieleni.

Cienista aleja bambusowa, której pnie krzyżowały się łukowato, tworzyła długi szpaler ciągnący się od debarkaderu małego portu Camdless-Bay, aż do pierwszych trawników. W środku, na całej przestrzeni wolnej pomiędzy drzewami rozścielały się zieleniejące gazony, przerzynane szerokiemi ścieżkami obramowanemi białą baryerą, w końcu których znajdował się plac wysypany piaskiem pod główną fasadą zamku Castle-House.

Ten zamek, dosyć nieregularnie narysowany, zbudowany był z fantazyą w całości i w szczegółach.

Ale co ważniejsza, w razie gdyby napastnicy przedostali się za ogrodzenie parku, mógł on się bronić i wytrzymać oblężenie kilkogodzinne. Okna parterowe były zabezpieczone kratami żelaznemi. Brama, umieszczona w przedniej fasadzie, miała pozór brony. W niektórych punktach; na szczycie murów budowanych z pewnego rodzaju wapniaka, przyczepione były wystawki które ułatwiały obronę, pozwalając wziąć nieprzyjaciela z boku.

Słowem, siedziba ta, mająca tyle tylko otworów, ile nakazywała nieunikniona potrzeba, z górującą nad nią pośrodku wieżycą, z której powiewała gwiaździsta flaga Stanów Zjednoczonych, z zębatemi murami opatrzonemi w skarpy, ze stromemi dachami, licznemi pinaklami i strzelnicami, podobniejsza była do cytadelli, aniżeli do wiejskiej siedziby.

Jakeśmy to już wzmiankowali, z konieczności trzeba było zbudować ów zamek w ten sposób dla bezpieczeństwa jego mieszkańców w epoce napaści Indyan na Florydę. Istniało nawet przejście podziemne, ciągnące się pod palisadą i fosą, które dochodziło do zatoki rzeki Saint-John, nazywanej przystanią Marino. Przejście to mogło służyć do tajemnej ucieczki z zamku w razie wielkiego niebezpieczeństwa.

Wprawdzie w obecnym czasie, Seminolowie, wyparci z półwyspu, nie mogli budzić obaw i to już od lat dwudziestu; ale któż wiedział, co nastąpi w przyszłości? Czy to niebezpieczeństwo niegrożące już Jamesowi Burbankowi ze strony Indyan, nie mogło go zaskoczyć od jego współziomków? Alboż on, nordzista odosobniony w głębi tych Stanów południowych, nie był narażony na wszystkie fazy wojny domowej, która dotąd była tak krwawą, tak obfitą w odwety?

Jednakże pomimo tej konieczności obwarowania Castle-House, wnętrze jego było urządzone z komfortem. Sale były obszerne, apartamenta wspaniałe i z doskonałym rozkładem. Rodzina Burbanków znajdowała tam, wśród cudownego położenia, wszystkie wygody, wszystkie zadowolenia moralne, jakich może dostarczyć majątek skojarzony z prawdziwem poczuciem artystycznem.

W tyłach zamku, w odgrodzonej części parku, przepyszne ogrody ciągnęły się do palisady znikającej pod obfitem uzielenieniem roślin pnących gdzie latały miryady kolibrów. Gaje pomarańczowe, grupy oliwek, fig, granatów, magnolij, których kielichy koloru starej kości słoniowej zapełniały powietrze wonią, krzaki wachlarzowej palmy poruszającej liśćmi za lada podmuchem wiatru, girlandy coboeas w fioletowych cieniach, pęki kukurydzy z zielonemi błyszczące jak szable liśćmi, rododendrony różowe, krzaki mirtów, słowem wszystko, co może dawać flora w strefie dotykającej równika, było nagromadzone w tych klombach, dla rozkoszy powonienia i przyjemności wzroku.

W końcu ogrodzenia, pod kopułą z cyprysów i boababów, kryły się stajnie, wozownie, psiarnie, obory i kurniki.

Dzięki konarom tych pięknych drzew nieprzepuszczającym słońca nawet pod tą szerokością, zwierzętom domowym nie dokuczały upały letnie. Woda bieżąca sprowadzana z fosy, utrzymywała przyjemny i zdrowy chłód.

Jak widzimy, folwark, na którym mieszkali właściciele, był doskonale urządzony i odosobniony pośród plantacyi Jamesa Burbanka. Ani szum młynów bawełnianych, ani zgrzyt pil, ani huk siekier ścinających pni drzew, ani żaden z tych odgłosów nieuniknionych przy tak wielkiem gospodarstwie, nie przedostawały się przez palisadę.

Tylko tysiące ptaków fauny florydzkiej mogły je przekraczać bezkarnie, przelatując z drzewa na drzewo.

Ale ci skrzydlaci śpiewacy, których upierzenie idzie w zawody z jaskrawemi kwiatami tej stref mile tu byli widziani na równi z woniami, które przynosił wietrzyk płynący z łąk i lasów okolicznych.

Oto jak wyglądała w Kamdless-Bay, plantacya Jamesa Burbanka, jedna z najbogatszych we Florydzie wschodniej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: