- W empik go
Warunek - ebook
Warunek - ebook
Ta powieść to arcydzieło. „Rzeczpospolita”
Znać rękę mistrza. „Gazeta Wyborcza”
Pałac książąt Rohatyńskich w Arancewie pod Moskwą we wrześniu 1812 r. Ślepy los wiąże ze sobą dwóch napoleońskich żołnierzy, szwoleżera Andrzeja Rangułta „młodego boga wojny, najwybitniejszego kawalerzystę Wielkiej Armii, faworyta cesarza, ikonę czasów” śmiertelnie zmęczonego wojnami i własną sławą, której nie jest w stanie już sprostać, i Semena Hoszowskiego, popiego syna, wszechstronnie wykształconego introwertyka, niechętnego wojennym rytuałom i etosowi armii. Obaj zmuszeni są podjąć morderczą wyprawę przez zimowy bezkres Rosji, by dostać się do domu Rangułta na Litwie. Bohaterowie, którzy od początku czuli wzajemną antypatię, teraz są na siebie skazani, wiedzą, że śmierć towarzysza oznacza koniec ich obu.
Jest tu wszystko, czego szukamy w efektownej, wartkiej powieści: zniewaga, pojedynek, zuchwała kradzież, dramatyczna ucieczka, wielkie pieniądze, niespodziewana miłość.
Warunek – obok dyptyku Stankiewicz. Powrót – uważany jest za najlepsze dzieło Eustachego Rylskiego. Za tę powieść autor był nominowany do Nagrody Literackiej NIKE.
Eustachy Rylski
ur. 1944 r., prozaik, dramaturg, scenarzysta. Zadebiutował w 1984 roku dyptykiem powieściowym Stankiewicz. Powrót. Autor powieści Człowiek w cieniu, Warunek, Na Grobli, Obok Julii, tomów opowiadań Tylko chłód, Wyspa, Szara lotka, esejów Po śniadaniu. Laureat kilku prestiżowych nagród literackich. Tłumaczony na wiele języków.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-155-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesienny świt na pustej, odkrytej przestrzeni, poprzecinanej brzozowymi zagajnikami. Z wilgotnych oparów mgły wyłoniła się szpica szwadronu idąca stępa. Kilkunastu jeźdźców w nieuporządkowanym szyku, prowadzonych przez młodego oficera o brawurowej urodzie, przygaszonej tylko nieco zmęczeniem, jakie niesie wojna.
Szpica przeszła strumień, wspięła się na niewielkie obłe wzniesienie, minęła brzezinę upstrzoną tu i ówdzie rachitycznymi sosenkami.
Mgła, jak to jesienią, nie uniosła się, lecz melancholijnie rozsnuła, pogrążając wszystko w zimnej, przejmującej zawiesinie.
Oficer uderzał od czasu do czasu otwartą dłonią w rękojeść przytroczonej do siodła szabli, ściągał wodze w lewo lub w prawo, toczył koniem w tę i tamtą, zrywał go lub powstrzymywał, okrążał szpicę krótkimi łukami z jednej lub drugiej strony, wybijając ją z rytmu.
Był niespokojny, a w obsesyjnych, nerwowych gestach czuło się nastrój, który poprzedza czasami wybuch niekontrolowanego gniewu lub furii. Reszta kawalerzystów starała się nie zwracać na to uwagi, choć pokora, z jaką przyjmowali kaprysy młodego jeźdźca, zaświadczała o jego niekwestionowanej pozycji w oddziale.
Następne obłe wzniesienie wyniosło szpicę ponad mgłę, a gdy pozostawili ją za zadami swych koni, z oparów wyłonił się kolejny oddział, liczniejszy od pierwszego, z którego wysforował się samotny jeździec w miękkim, rozkolebanym galopie.
Doszedł szpicę i zawrzasnął:
– Raaangułt! Do diabła, Rangułt!
Wywołany syknął coś przez zaciśnięte usta. Strzelił otwartą dłonią w głownię szabli, aż zagrzechotały kostki palców.
Jeździec obserwował to w napięciu, którego nie starał się ukryć. Zbliżył się do Rangułta i rzekł, zaglądając mu w twarz:
– Dziwny kraj.
– Mgła – odpowiedział Rangułt, zrywając konia trzy, cztery kroki w przód.
– Dziwna mgła! – wykrzyknął jeździec, zrównując się z Rangułtem.
– Idź precz, Rudzki! – odpowiedział Rangułt i wyrwał znów kilka kroków przed siebie.
– Dziwny kraj i dziwna mgła – Rudzki znów go doszedł.
– Powiedziałem: idź precz!
– Gotujesz się, graf?
– Jak widać.
– Ano ochłodzę, jeżeli łaska...
Najechali teraz na siebie obydwaj. Któryś z koni przysiadł na zadzie. Kłąb przy kłębie, strzemię przy strzemieniu, bark przy barku. Naparli. Nie ustąpił żaden. Rzecz zawisła między żartem a powagą, swawolą a złością, zniechęceniem a determinacją. Przechylić się może w tę i tamtą.
Z oddali, z mgły chłodnej, wystrzał jak uderzenie dłoni w dłoń. Potem zbliżający się, oddalający i znów zbliżający tętent koni i krótka, gęsta kanonada. I cisza jak śmierć.
Rangułt i Rudzki w pełnym galopie. Na równi między brzezinami szwadron rozciągnięty w poprzek. Na darni kilka nieruchomych ciał w baranicach wyrzuconych futrem do góry. Oszalały koń. Porzucona skałkowa strzelba. Konający szwoleżer z odrąbanym barkiem. Kozak w konwulsjach nawleczony na lancę. Na krzaku ostnicy zakrwawiona papacha.
Rangułt przejechał wśród poległych. Nasycił oczy śmiercią. Obrócił się w siodle i spojrzał za siebie na skulone ciało nakryte podróżną sakwą, wciśnięte w jałowiec.
– Jak dziecko – rzekł łagodnie, przypatrując się poległemu.
Dojechał Rudzki. Nie zsiadając z konia, trącił końcem szabli leżącego i dodał:
– Gotów!
Wychylił się z siodła, klingą zahaczył sakwę i podniósł w górę. Poległy machinalnie, jak dzieje się to czasami we śnie, przytrzymał ją.
Oficerowie odskoczyli.
Leżący mężczyzna powoli rozprostował nogi i wsparł się na ramieniu. Popatrzył przed siebie przytomniejącym wzrokiem. Powstał ostrożnie, nie wypuszczając sakwy. Rozejrzał się. Zakołysał. Wolną ręką obmacał sobie twarz, głowę i członki. Odwrócił się od oficerów i zwymiotował. Podjechali inni. Szwadron zwinął krańce i otoczył mężczyznę, który dawał sobie folgę długo i namiętnie. Kończąc, uczynił taki ruch, jakby zamierzał otrzeć się rękawem, lecz zmitygował się, zgłębiając przepastne kieszenie kurtki. Rangułt pochylił się nad końskim karkiem i podał mężczyźnie nieskazitelnie czystą białą chustkę, ozdobioną złotym monogramem. Jak gdyby nie z tego świata.
Mężczyzna odebrał ją po chwili. Wytarł wargi, twarz, ręce i chciał zwrócić chustkę Rangułtowi, ale dostrzegając niestosowność tego gestu, po krótkim namyśle schował ją do sakwy.
Wyprostował się, obciągając na sobie mundur.
– Z kim mamy zaszczyt? – zapytał Rangułt, dostojniejąc w siodle.
– Porucznik Semen Hoszowski z kwatery wodza naczelnego – odpowiedział mężczyzna.
– Do kogo?
– Do drugiego inspektora kawalerii, generała Lamonta.
– Lamont o pół dnia. Leża w Arancewie.
– Tam mam adres.
– W takim razie prosimy z nami. Szwadron siódmy, kompania pierwsza, gwardia, Andrzej Rangułt, kapitan.
– Jestem zobowiązany – powiedział Hoszowski, próbując wyjść z pierścienia otaczających go jeźdźców. – Koń padł mi pod Wiereją, drugi nieopodal. Ścigali mnie kilka wiorst. Pańscy żołnierze uratowali mi życie.
Rangułt spiął klacz, rozerwał pierścień i krzyknął wachmistrzowi w twarz:
– Kulbaka dla porucznika Hoszowskiego!
Szwadron ruszył zwartym szykiem. Zza horyzontu wstało blade jesienne słońce. Nastał dzień bez blasku.2
Kraj dziwny nie był, Rudzki się mylił. Nic w nim nie było w rzeczy samej dziwnego, bo nic w zanadrzu, wszystko jak na dłoni, żadnej tajemnicy. Jak jar, to jar. Jak błoto, to błoto. Jak mgła, to mgła. Przeszywające na wylot wczesne zimno. Od miesiąca nieustępujące deszcze. Równina wdeptująca w ziemię, monotonia wręcz nie do zniesienia, sekwencje długie jak choroba.
Kraj, który się sprzysiągł w złej sprawie.
Niby bezludny, pusty, ale niechby tylko co. Niby obojętny, lecz gotów na wszystko. Niby otwarty, chciałoby się rzec, na oścież, ale jednocześnie przyczajony jak dzikie zwierzę.
A gdzie ludzie, tam bezwstydny, demonstracyjny gwałt na wszystkim, co żyje i nie żyje.
Zresztą różnica między jednym a drugim niewielka. Widzi się przed sobą życie, przejeżdża się, odwraca głowę, a tam już po życiu. Jakby minęło, bez skargi, w zgodzie na własną nietrwałość wobec bezmiaru.
Od czasu do czasu, jak pułapka, pozory dobroduszności. Jakiś pokłon do ziemi, jakiś uśmiech, ciepły gest, ujmująca za serce fraza, ale nie daj Bóg się na to nabrać, uwierzyć.
Kraj, który jak zechce, to zamęczy każdego na śmierć, a jak odpuści, to zdarzy się to samo z siebie. W tym względzie nieodpowiadający za żadnego ze swoich demonów, bo co by nie było i jak by nie poszło, wykupiony będzie od winy swoją bezgranicznością, swoim nieodłącznym bezwładem. Wchodzi się weń łatwiej niż w każdy inny, ale z upływem czasu zapada głębiej, aż nieruchomieje się na amen. Przykre, nieubłagane, dosadne, prostackie, lecz nie dziwne.
Rudzki się więc mylił, kiedy w opuszczonym pałacu książąt Rohatyńskich, na przedpolach stolicy, po raz trzeci rzekł Rangułtowi:
– Zaiste, dziwny kraj, graf.
Popołudnie pochłaniał zmierzch.
Żołnierze karmili konie, rozlokowując je w opuszczonych stajniach, rąbali drzewa z pobliskiego parku, ustawiali karabinki w kozły, grzejąc się przy rozpalonych wokół ogniskach, przecierali szable, ostrzyli lance, pociągali gorzałę. Rozkazy, żarty, śmiech, przekleństwa, nieco leniwa krzątanina. Odwieczny rytuał rozlokowującego się wojska w podbitym kraju. Rangułt przypatrywał się temu jak zza szyby, stąpając ostrożnie i bezmyślnie, przystając przy jeźdźcach, przysłuchując się ich gadaninie.
Z pałacowych schodów obserwował go porucznik Semen Hoszowski, człowiek jeszcze niestary, krótki, rozrośnięty, w ruchach przyczajony, z jednej strony wyostrzony jak brzytwa, z drugiej tępy jak chłopski lemiesz, a pośrodku mroczny jak noc.
Musiał zauważyć, jak do Rangułta podszedł wiotki oficer o długich słomianych włosach, wymykających się na twarz spod skórzanej czapki. W geście, z jakim zwrócił się do kapitana, w słowach, których Hoszowski nie usłyszał, we wzroku, badającym atletyczną sylwetkę dowódcy, były podziw, cierpliwość i szorstka czułość.
Rangułt wzdrygnął się. Jego proste plecy przeszedł dreszcz za dreszczem. Uśmiechnął się martwo do wiotkiego oficera. Ruszyli ku uzbrojonemu w stal wejściu.
Hoszowski zszedł im z drogi. Kierując się do jednej z oficyn, minął wachmistrza od kulbaki, który przy pomocy kilku żołnierzy rozłupywał toporkiem grube na dłoń drzwi do jednej z piwnic. Kątem oka zauważył, jak obydwaj mężczyźni zginęli w ciemnościach opustoszałego pałacu.3
Trzech kwadransów trzeba było, aby z rozległego salonu z widocznymi śladami przepychu wymieść chłód i wilgoć. W przepastnym kominku ozdobionym antyczną alegorią paliły się żywo pałacowe meble. Rangułt grzał nimi plecy. Towarzyszyło mu trzech podkomendnych, oficerów kompanów. Mizernych, wychudzonych, brudnych. Oczy mieli podbite, twarze blade, ściągnięte, emanujące jednak, mimo zmęczenia, pewnością siebie i tym rodzajem impertynenckiej brawury, która pozwala określić ich mianem nieodrodnych synów wojny.
Najstarszy z nich, Rudzki, niewysoki, barczysty, kawaleryjski, naznaczony malowniczą blizną od czoła do żuchwy, bawił się pistoletem, wyciągnięty w jednym z ocalałych foteli. Mierzył tu i tam, udanie imitując palbę. Jego fizycznym przeciwieństwem był Wolanin, wiotki młodzieniec o słomianych włosach spadających na czoło. Z założonymi do tyłu rękoma kręcił się po salonie, wyciągając zuchowatym tenorem:
Zapredała kukuryka za dudu,
Zapredała kukuryka za dudu.
Niedźwiedziowaty Dreszer, ozdobiony sumiastym wąsem, cały z waszecia, dusza człowiek, co to jednym uderzeniem pięści rozłupie czaszkę, poczciwiec szczujący zapewne starozakonnych ogarami, po sumie jednakowoż, mimo wychudzenia pleczysty i dupiasty, toczył kości po wyłożonym czeczotką stoliku.
Z zewnątrz słychać było komendy rozprowadzanych wart i rżenie koni. Od czasu do czasu snop iskier wyskakiwał nad płomień w kominku, zbaczał, rozpryskiwał się i ginął gdzieś w szarościach sufitu.
Dreszer zgarnął kości i poustawiał je w rzędzie wedle starszeństwa. Zwrócił się do Wolanina:
– Nie znasz jakiej innej piosenki, Ksawer?
– Nie rozumiem? – Wolanin zatrzymał się jak wryty. – Jakiej innej?
– Chodzi mi o to, Ksawer, że historia koguta, którego sprzedano na targu w Winnicy, już nam się trochę przejadła i, nie obraź się, dokuczyła. Nieprawdaż, Rudzki?
Rudzki przeniósł dłoń z pistoletem na chłopięcą postać Wolanina.
– Chcecie mnie z tego powodu zastrzelić? – Wolanin zajrzał w głąb wycelowanej w niego lufy.
– Nie ciebie – odpowiedział mu Rudzki – tylko to przeklęte ptaszysko, o którym śpiewasz do znudzenia.
Nagle uniósł rękę ponad głowę chłopca i nie mierząc, pociągnął za spust. Łoskot wystrzału zmieszał się z kruchym uderzeniem stiuku o marmurową posadzkę.
– Mniej więcej tak – wyjaśnił Rudzki.
Kapitan Rangułt wyprostował się i wyrwany z otępienia spojrzał za siebie.
Z lufy pistoletu wysnuło się pasemko dymu.
– To nie jest historia o kogucie – wyjaśnił Wolanin, otrzepując mundur z tynku.
– A o czym? – zapytał Dreszer.
– O dziewczynie. Zaniosła koguta na targ i sprzedała za parę groszy, żeby kupić sobie chustkę.
– Ładna?
– Chustka?
– Nie, dziewczyna.
– Ładniejszej nie widziałeś, Dreszer.
Rudzki zawrzasnął, ponownie nabijając pistolet:
– Do diabła! Panowie! Kiedy ja ostatni raz dziewczynę widziałem? Jakąkolwiek!
Dreszer wrócił do kości. Rudzki znów zajął się celowaniem z pistoletu, a Wolanin piosenką.
Płomień w kominku pochłaniał kolejne meble, deszcz spływał szybkami angielskich okien, wiatr pohukiwał w kominie. Rangułta rozbierała gorączka, Dreszera senność, Rudzkiego niecierpliwość. Wszystko znalazło własną przynależność. Ciszę przerwał następny wystrzał i łoskot osypującego się lustra. Kapitan Rangułt w dwóch susach przesadził stół i odległość, jaka dzieliła go od fotela pod ścianą. Rudzki wstać nie zdążył, kiedy Rangułt chwycił go długimi palcami za gardło i poderwał z mebla.
– Słuchaj, ty... ścierwo! – zacharczał przez zaciśnięte zęby. – Bogiem się klnę... Bogiem...
– Stać! – krzyknął Dreszer i zerwał się od stołu.
Wolanin wbił się wąskim ciałem między wczepionych w siebie mężczyzn.
– Stać! – powtórzył Dreszer, rozdzielając oficerów. – Spokój, to nic, nic, Jędruś. Wybacz głupcowi. Rudzki, oddaj pistolet. Spokój, spokój, panowie. To zmęczenie, tylko zmęczenie, tylko zmęczenie.
Rangułt ciężko oddychał. Wrócił do kominka. Rzekł cicho, lecz tak, że dreszcz mógł przejść po kręgosłupie:
– Kiedyś cię zabiję, Rudzki.
Pochylił się nad ogniem i nie patrząc na pozostałych, zapytał już obojętnie:
– A gdzież ten... no, jakże mu tam... Semen ze sztabu?
– Hoszowski – podpowiedział Dreszer, pilnując rzucającego się jak ryba Rudzkiego.
– Ano właśnie, Hoszowski. To gdzie on?
– Od przyjazdu nie widziałem – poinformował Wolanin.
Kapitan Rangułt z niechęcią oderwał się od ognia i prostując się, polecił:
– To go znajdź. I proś na kolację.
Wolanin wyszedł natychmiast. Już w szarą godzinę.4
Po dwóch kwadransach wrócił, pozostawiając za sobą majdan i światła ognisk. Wrócił do wysokiego hallu, ciemnego jak studnia, rozcinającego pałac na pół. Po kilku jednak krokach, jakby czymś tknięty, zatrzymał się i rozejrzał. Wiele widać nie było. W chwilę potem wsunął się bezszelestnie w uchylone drzwi, do wielkiej, jak reszta pałacu, opustoszałej sali, z kolumnadami po obydwu bokach, które przez symetrię i powtarzalność nadawały jej wymiar nieskończoności. Ogniska na zewnątrz oświetlały ją tajemniczym, baśniowym blaskiem. Wolanin przeszedł próg i z chłopięcym zainteresowaniem spojrzał na własny cień odbity między kolumnadami. W miarę jak mijał okna, cień znikał i pojawiał się, nienaturalnie powiększony, aż po wysoko zawieszoną antresolę, a sala zdawała się nie mieć końca.
Gdy doszedł wreszcie do jej kresu, cień zdążył pojawić się i zniknąć kilkunastokrotnie. Młodzieniec zdecydował się wrócić do drzwi i uważnie odliczyć, diabli zresztą wiedzą czemu, miejsca, w których przerwy między oknami gubią jego fantom. Zauważył wtedy, że nie ma co liczyć, gdyż cień już się nie odbija.
Na sobie samym sprawił wrażenie człowieka zakłopotanego faktem, że światło zatrzymuje się na nim, gdy jest obrócony do jego źródła prawym bokiem, kiedy zaś lewym – przeszywa go na wylot.
Nic szczególnego w rzeczy samej, jednakowoż...
Chcąc sprawdzić widocznie, czy ta niejednoznaczność ma związek z jakąś połowicznością jego natury, zawrócił od drzwi do środka sali i stanął tyłem do ognisk za oknami. Cień rozrósł się, wyolbrzymiał, wyostrzył i, co zaskakujące, przybliżył. Wolanin zamachał mu dłonią. Zgodnie z prawem natury cień odpowiedział. By nie pozostawić wątpliwości, pozdrowił cień drugą ręką. Odpowiedź była identyczna. Wolanin odwrócił się teraz twarzą do ognisk. Nic nie powinno się zmienić. Ale się zmieniło. Spoglądając za siebie przez bark, nie zobaczył niczego oprócz niemej ściany.
Jakby tkwił w półżyciu, w półistnieniu, w jednostronności jakiej.
Na wszelki wypadek, jak poprzednio, pomachał sobie ręką. Ściana milczała.
– Co jest, sobacza mać? – warknął.
Odpowiedziało mu dyskretne chrząknięcie z góry.
Wolanin spojrzał. W półmroku zamajaczyła krępa sylwetka Hoszowskiego, wspartego dłońmi o barierę antresoli.
– Czy to pan, poruczniku? – zapytał Wolanin.
– Nikt inny – odpowiedziano mu z góry. – Znalazłem tu odludne miejsce i bezpieczną sofę.
– Czyżbym pana obudził?
– Sen mam czujny – odrzekł Hoszowski, nie ruszając się z miejsca. – Budzi mnie w zasadzie wszystko.
– Szukam pana od dłuższego czasu – usprawiedliwił się Wolanin.
– No to nie bez powodzenia – odpowiedział porucznik, odczekawszy, aż odpłynie echo. – A w jakiej sprawie, jeżeli wolno zapytać?
– Hrabia Rangułt przysyła grzecznie prosić.
– Prosić? Czemuż to?
– Na kolację.
Porucznik Hoszowski znikł na chwilę Wolaninowi z pola widzenia. Ten cofnął się do okien, ale sam teraz w świetle zgubił wszystko, co było poza jego kręgiem. Więc i antresolę.
– Nie jestem głodny – usłyszał Wolanin głos Hoszowskiego, znacznie bliższy, ale z tej samej wysokości. – Natomiast nie ukrywam, żem zmęczony. Chce mi się spać. Jeżeli to niekonieczne...
– Obawiam się, panie poruczniku, że konieczne. Hrabia Rangułt poczułby się odmową dotknięty.
– Hrabia Rangułt? Czy dobrze słyszę?
– Otóż to, panie poruczniku.
Nim echa wybrzmiały, Hoszowski znalazł się przed Wolaninem, jakby bezgłośnie sfrunął z antresoli, razem z przewieszoną przez ramię sakwą podróżną. Czako miał wsunięte w kieszeń kurtki, a łeb ogolony do skóry.
– Hrabia Rangułt – mruknął do siebie, idąc za szwoleżerem drobnym krokiem, a w tonie jego głosu doszukać się można było niechęci i ironii.5
Wszystko wisiało w powietrzu. Niczego nie trzeba było prowokować. Żadnej licytacji, bo wszystko w mgnieniu oka zostało zlicytowane. Tylko zagrać.
Lęk przeciwko lękowi, zmęczenie przeciw zmęczeniu, kontuzje przeciw kontuzjom, a brud przeciw brudowi. Więc dzieliło ich nawet to, co powinno łączyć. To, co musiało dzielić – jak, nie zagłębiając się w istotę rzeczy, przyziemność i górnolotność, bezbarwność i szyk, wdzięk i toporność, pycha usprawiedliwiona i skromność demonstracyjna, wojskowość i cywilność – uczyniło ich sobie obcymi, nim zdążyli się poznać. Zresztą o czym tu mówić! Porucznika Hoszowskiego zirytowała natychmiast, jeszcze tam w polu, zuchowatość szwoleżerów, zamaszysta młodzieńczość, a szwoleżerów – jego zasadniczość.
Ta sama armia, różne światy.
I ta idiotyczna proszona kolacja. Wspaniały stół nakryty jakąś brudną szmatą. Na środku mosiężny lichtarz bez jednej świecy. Cienka polewka na cynowych miskach i zatęchłe suchary. Światło tylko od ognia w kominku. Kolacja, którą spożyć należy jak najszybciej, ukradkiem i przede wszystkim w milczeniu. A tu Rudzki się rozgadał, ni w pięć, ni w dziewięć. Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali. Ale Rudzki ją znał, wystarczyło zajrzeć mu w twarz, więc o co chodzi? Wiadomo o co. Wiedział to Rudzki, kiedy zapytał Hoszowskiego o losy kampanii, i wiedział Hoszowski, gdy odrzekł, że uważa ją za niezakończoną.
– No, a Moskwa – wtrącił Dreszer, rozstając się na chwilę z kośćmi – dumna stolica carów, rzec można, na rzut kamieniem...
– Nie zaprzeczam – Hoszowski był obojętnie grzeczny i lodowato uprzejmy.
– Odsłonięta niczym kurtyzana – skojarzył Rudzki.
– Zajmiemy ją, jak da Bóg, w ciągu tygodnia, a może i prędzej – pochwalił się Dreszer.
– I pohulamy – Rudzki zerwał się z krzesła. – Już Boga w to nie mieszając.
Porucznik Hoszowski pochylił głowę nad miską z resztkami niedojedzonej polewki. Kawalerzysta w postrzępionym kitlu, usługujący oficerom, upiorna mieszanina kamerdynera, lokaja, forysia i żołnierza, uparcie tkwił za plecami Rangułta, nie odstępując go w zasadzie na krok, wpatrzony bezczelnie w Hoszowskiego, jakby wiedział, co mu wolno, dokąd się może posunąć, wywyższony odpowiednio do wywyższenia tych, którym służył, on, mieszkaniec gwardyjskiego szwadronu, wobec obcego. W rzeczy samej, wobec obcego.
Gdzieś w głębi pałacu zegar wydzwonił siódmą. Za oknami zlewanymi deszczem mrok już zupełny.
– Rozległy to kraj – rzekł cicho Hoszowski – i zima idzie.
Rudzki mu odwrzasnął, że szwoleżerskie szable go otworzyły, szwoleżerskie konie zdeptały i krew szwoleżerska zrosiła, więc wiadomo, że rozległy.
– To wiemy – dopowiedział Dreszer.
– Lepiej niż pan, poruczniku – przygwoździł Rudzki.
Hoszowski pochylił się w bok. Lekko, ale się pochylił.
– Naprawdę?
– Co naprawdę?
– Naprawdę lepiej?
Rudzki był już odpowiednio przyprawiony. Nie mógł mu porucznik Hoszowski bliżej wyjść na drogę. Zauważył to Rangułt i uderzył kostkami palców o stół.
Rudzki zawarczał:
– Opowiadali mi w pułku... dobrze mówię, w pułku... – i urwał.
– O czym? – zapytał Hoszowski, choć ciekaw tego nie był.
– O dupkach sztabowych! I przestrzegali: unikać ich jak zarazy.
Hoszowski spojrzał w twarz kapitana Rangułta. W ogniach z kominka była trochę jak nie z tego świata. Wyostrzona przesadnie przez zmęczenie, przesunięta ku śmierci. Twarz, która dała za wygraną.
Zapytał Rudzkiego, nie przenosząc nań wzroku:
– Mam nadzieję, że nie mówi pan o mnie?
– Taką mam naturę – odparł Rudzki – że mówię o kim fantazja...
– Zamilcz, proszę – Rangułt po raz drugi uderzył kostkami palców o stół.
– Gość pyta, ja odpowiadam – usprawiedliwił się Rudzki i ponownie zerwał z krzesła.
– Powiedziałem: zamilcz! – rozkazał Rangułt.
Chciał dodać coś jeszcze, ale chwycił go nagły atak kaszlu, którego nie mógł opanować. Uciekł od stołu do okien. Kompani się zasępili, nawet Rudzki. Rangułt powrócił z dłonią przy ustach. Blady i spocony.
– Przepraszam, poruczniku – wyszeptał.
Rzecz się jakoś zamknęła. Oficerowie zamilkli. Rudzki wrócił na krzesło. Dreszer potoczył kości po stole. Wolanin, zobowiązany kawaleryjską solidarnością z jednej strony, z drugiej czuł się być może odpowiedzialny za Hoszowskiego, którego tutaj sprowadził, i posłał mu zakłopotany, panieński uśmiech. Kapitan Rangułt natomiast był daleko. To dobry moment, by podziękować za poczęstunek i wyjść. Hoszowski postanowił z tego skorzystać. Wstał, strzelił obcasami, skłonił się i ruszył ku drzwiom, niezatrzymywany przez szwoleżerów. Nawet Rudzki, wciąż niesyty awantury, doszedł do przekonania, że tu jej nie wykrzesze.
Kilka kroków dzieliło Hoszowskiego od drzwi, kiedy zablokował je patrol. Wachmistrz w towarzystwie trzech jeźdźców. Chłopy były rosłe, toteż chuderlawy, zakrwawiony, słaniający się na nogach mużyk wyglądał przy nich jak zagoniony zając wśród ogarów. Sprawa była codzienna. Żołnierze dopadli w okolicy szpiega. Próbowali go przesłuchać, lecz mużyk się nie dał. Trochę go poturbowali, ale twarda sztuka, cały czas ma się dobrze. Nie było o czym dywagować, rzecz prosta jak drut, a szwadron, jakkolwiek wyszczuplony niewiele ponad kompanię, gwardyjski. Jeżeli mużyk nie mówi, to na hak. Nie tak prosto było z winem. Przyparty do muru wachmistrz wyznał, że kiedy wreszcie udało im się rozłupać zablokowane od środka mocarne drzwi komory, obok szpiega znaleźli kilkanaście omszałych butelek wina. Nie szukali ani jednego, ani drugiego. Z drzwiami rozprawili się dla porządku. Z mużykiem wiadomo co. A z winem?
– Przynieś je tutaj, Sulga – zadecydował Rangułt, rozwiewając nadzieje wachmistrza.
– Rozkaz, wasza miłość!
Patrol odmeldował się i wyszedł. Hoszowski za nim.
Rangułt zatrzymał go w drzwiach.
– Skosztujemy książęcego wina, poruczniku.
Hoszowski odrzekł, że czuje się zmęczony, śmiertelnie zmęczony, że przez ostatnie tygodnie był nieprzerwanie w drodze, że...
– Na zmęczenie – przerwał mu Rangułt tonem niedającym możliwości wyboru.
Hoszowski bardzo niechętnie przystał. Na nieszczęście Wielkiej Armii.6
Godzinę później wyglądało tak: salon ten sam, ten sam stół i ci sami ludzie, a reszta inaczej, choć niby dlaczego?
W miejsce postrzępionej szmaty, cynowej zastawy i zatęchłych sucharów – słupki monet, dewocjonalia, biżuteria. Między nimi omszałe butelki wina, pitego z podręcznych kubków. Światło odnalezionych świec, ciepło od ognia w kominku, mebli już niewiele. Szwoleżerowie grali w kości ze zmiennym szczęściem. Precjoza i pieniądze wędrowały ze strony na stronę.
Hoszowski, stojąc z rękoma założonymi do tyłu, przypatrywał się nie tyle grze, toczącej się bez emocji, ot, żołnierska rozrywka dla zabicia czasu, ile przedmiotowi tej gry. Widać, że ilość pieniędzy i wartość precjozów, jaką młodzi mężczyźni przegrywali do siebie i od siebie wygrywali, budziła jego nieukrywaną zazdrość. To nie wzgląd towarzyski kazał pozostać mu w salonie dłużej, niż wymagałaby tego sytuacja, lecz pożądanie.
Zauważyli to jeźdźcy, podając sobie luidory, dukaty, guldeny, ruble, pierścionki, bransolety z prowokującą ostentacją.
– Nie da się pan namówić, poruczniku? – zapytał od niechcenia Dreszer, pieszcząc w palcach złoty łańcuszek.
– Nie, doprawdy nie – odpowiedział Hoszowski, ujarzmiając pokusę. – Nie potrafię, nigdy nie grałem. A poza tym nie mam pieniędzy.
Wolanin zaoferował się z pożyczką, Hoszowski odrzekł, że nie mógłby oddać.
Rudzki parsknął śmiechem, bez przyczyny, ale ze skutkiem.
– W kości się również wygrywa – rzekł, jak na niego, nawet dosyć przyjaźnie.
– Nie mam szczęścia – Hoszowski poruszył się, lecz pozostał na swoim miejscu, trzy kroki od kominka, z jednym bokiem rozgrzanym, a drugim chłodnym.
Rangułt napełnił winem srebrny kubek i wychylił go jednym haustem. Spojrzał na Hoszowskiego. W stalowych oczach kapitana rozbłysły ognie rozdrażnienia. Poróżniła ich, poza wszystkim, kaźń, na jaką wyprowadzono sponiewieranego chłopa, domniemanego szpiega. W kilka minut po wyjściu patrolu Hoszowski, najgrzeczniej jak potrafił, wyraził opinię, że hak, na którym zawiśnie nieszczęśnik, nie przybliży armii żadnej wiedzy o przeciwniku, gdyż chłop nie sprawia wrażenia poinformowanego o czymkolwiek. A nawet gdyby pod wpływem cierpienia zdecydował się mówić, co mu ślina na język przyniesie, to kto go zrozumie? Czy to przypadkiem nie ochłap rzucony gawiedzi, ukłon w stronę żołnierskiej braci, danina złożona z okrucieństwa w imię może i celów wyższych, ale przez fakt jej złożenia unieważnionych? Czy to nie swawola, która towarzyszy kampaniom, odkąd są one prowadzone, lecz której unikać należy, jeśli to tylko możliwe, coś, co może i wyostrza armię, ale w każdym z żołnierskich losów czyni spustoszenia niewarte tego, co się zyskało? Krótko mówiąc, porucznik Hoszowski bredził, powodowany nieopanowaną i być może, jak sądził, bezkarną chęcią dokuczenia szwoleżerom i sprowokowania w nich gniewu, który nie znajdując ofiary, ugodzi ich samych. Ale też, niewykluczone, śmiertelnie zmęczony nie znalazł w sobie męstwa, by poskromić rozdrażnienie. Równie zmęczony kapitan Rangułt wziął pod uwagę tę drugą możliwość, gdy cedząc słowa przez zaciśnięte zęby, dał wyraz swemu przekonaniu o nieuchronności zła, jaką niesie ze sobą każda wojna, nawet najsprawiedliwsza, najświętsza, że tak ona wygląda z pola, a nie ze sztabu, gdyby porucznik Hoszowski był łaskaw wziąć to pod uwagę.
– W takim razie napij się pan wina – rzekł Dreszer po chwili z tą swoją niezależną od okoliczności, dupiastą, nic go niekosztującą, więc wartą nie więcej niż lubieżny uśmiech dobrodusznością. – Na szczęście.
Hoszowski, nie odrywając wzroku od pieniędzy i biżuterii, zapytał z roztargnieniem:
– Wina?
– Na szczęście – powtórzył Dreszer.
– Musiałem już panom mówić – żachnął się Hoszowski. – Nie pijam wina.
– Ale tego warto spróbować – rzekł pojednawczo Wolanin. – Cudowny, kilkunastoletni burgund, nie to, co ten ocet, którym nas poją.
Hoszowski zaprzeczył ruchem głowy i sprawa utknęła. Szwoleżerowie odłożyli kości. Rudzki wychylił się z krzesła w bok, a Rangułt wstał od stołu. Dwukrotnie zbliżył się do okna i dwukrotnie od niego odszedł. Odezwał się cicho, ledwie wyprzedzając wrzask Rudzkiego, który aż spurpurowiał od ochoty.
– Panie poruczniku, niechże pan skosztuje tego wina.
Hoszowski odpowiedział, że jest na służbie. Rangułt więc zapytał, czy to oznacza przypuszczenie, że szwoleżerowie na niej nie są. Porucznik wyjaśnił, że taka sugestia nie była zamierzona.
Rangułt sięgnął po butelkę i napełnił pusty kubek Wolanina. Podsunął go Hoszowskiemu. Uniósł dłoń.
– Za pomyślność Wielkiej Armii – wyszeptał.
Hoszowski nie zareagował.
– To jest toast – Rangułt zbliżył się do porucznika na długość ramienia. Była w nim obcość, lecz nie wrogość. Szukał zgody.
– Wielka Armia, jeżeli ma zwyciężyć, uczyni to bez mojego toastu – odpowiedział zniecierpliwiony porucznik. – Jeżeli polegnie, mój toast jej nie wskrzesi.
– Polegnie? – Dreszer podniósł się wielki jak góra, uśmiechnięty, leniwy i groźny. – Czy my dobrze słyszymy, panowie?
Cisza, która jak się przeciągnie, to zabije. Na ogołoconych z obrazów ścianach odbijały się płomienie gorejącego w kominku ognia. Rudzki, który zdążył kilkakrotnie zerwać się od stołu i usiąść z powrotem, zawrzasnął z butelką w dłoni:
– Za honor i zdrowie cesarza!
Hoszowski przypatrywał mu się przez chwilę, potem przeniósł wzrok na Rangułta, potem na pozostałych dwóch oficerów. Spięci byli wszyscy, chociaż każdy na swój sposób. Napięcie Rangułta podszyte było gorączką i nieumiejętnie bagatelizowanym cierpieniem, w wysublimowanej opozycji do niczym niezakłóconego napięcia Dreszera lub wiotkiej niefrasobliwości, z jaką spiął się Wolanin, czy tego momentu, tuż przed eksplozją, w jakim znieruchomiał Rudzki. Zegar w hallu wybił trzy kwadranse na dziewiątą.
Hoszowski podziękował oficerom za kolację, rozmowę i możliwość przyjrzenia się pasjonującej grze. Nie będzie ich już absorbował swoją osobą. Nie należy do ludzi, z którymi wesoło spędza się czas. Wie o tym i chyba trochę bezmyślnie nadużył gościnności panów szwoleżerów. Zrobiło się późno, oni mają swoje sprawy, on musi się poświęcić swoim. Dlatego pożegna się teraz i wyjdzie.
– Po toaście – zgodził się Rangułt.
Hoszowski ruszył ku drzwiom. Drogę zastąpił mu Dreszer.
– Nie ma żołnierza w Wielkiej Armii, który odmówiłby tego toastu – rzekł, nie dając nadziei, że ktoś się tu może wymknąć.
Hoszowski obrócił się do Rangułta.
– Jest pan uparty? – zapytał.
– Bywam – odpowiedział kapitan.
– Zabawny zbieg okoliczności – Hoszowski zatrzymał się w pół kroku – bo ze mną jest podobnie. Mój upór też żywi przekonanie.
Rudzki zawrzasnął:
– Jakie przekonanie? Czyje przekonanie?
Spokojnie odpowiedział mu Hoszowski:
– Nie widzę przyczyny, bym miał kontentować toastem dyktatora, któremu nie od dzisiaj zarzucam próżność, egoizm i niepohamowaną pychę. Kampania, w której bierzemy udział, jest tego najlepszym przykładem. Nie zamierzam podzielać egzaltacji panów szwoleżerów, nawet jeżeli wypływa z najszlachetniejszych porywów. A teraz pozwolicie, że się oddalę.
– Nie pozwolimy! – odpowiedział Dreszer i popatrzył na Rangułta, szukając aprobaty. Ale jej nie znalazł. Spojrzenie Dreszera mówiło: tu go mamy, Jędruś. Spojrzenie Rangułta odpowiadało: niekoniecznie.
Bo o ile kompani, w szczególności Dreszer i Rudzki, uznali, że po tym, co padło, Hoszowski ujść cało nie może, to Rangułt zdawał się już znudzony. Słowa porucznika go nie rozsierdziły, a zamiar opuszczenia salonu był po myśli kapitana. To dobry pomysł. Niech idzie do diabła. Niech spełni toast i idzie do diabła.
Napierając, z dłonią na rękojeści szabli, Rudzki wychrypiał:
– Próżność, powiadasz! Pycha! Egzaltacja!
Rangułt wszedł między mężczyzn, zasłaniając sobą Hoszowskiego.
– A czarta tam... – wychrypiał Rudzki. – Cesarz! Oswobodziciel! Wyzwoliciel! Narodu zbawca, Polski... tak, Polski, mówię... ojczyzny naszej umiłowanej... to co? Co, pytam?
Hoszowski przyglądał się, trochę bezradnie, podpitym, nabuzowanym oficerom. Spróbował raz jeszcze opuścić salon, lecz Dreszer, wielki jak góra, skutecznie mu to uniemożliwił, blokując sobą drzwi. Z przekorą, jaką rodzi w nas czasami bezradność, Hoszowski rzekł:
– A to, panie oficerze, że nie lubię, kiedy słowem „Polska” lub „ojczyzna” wycierają sobie gęby pijani kawalerzyści.
Zawył Rudzki, wywijając szablą na wszystkie strony. Gdzie ciął, tam nieprzyjaciel. Tego mu było trzeba. Spoglądajcie wszyscy, cóż za zdrowie, impet, krzepa, wiara! Cóż za bigiel!
Z powściągliwością, która przyszła mu o tyle łatwo, o ile spór pomiędzy oficerami wydawał się coraz bardziej absurdalny, Rangułt zapytał porucznika:
– Mówiąc o pijanych kawalerzystach, mnie pan oczywiście nie miał na myśli?
Równie powściągliwie odpowiedział mu Hoszowski:
– Przykro mi, panie kapitanie, ale nie mogę zaprzeczyć.
I zbladł.
A Rudzki zaniemówił. I dobrze, bo już go było za dużo.
Wolanin zbliżył się do Dreszera. Rangułt pochylił się nad ogniem w kominku. Miał nienaturalnie rozpaloną twarz i czoło pokryte oleistym potem jak pokostem.
– Na miłość boską, poruczniku... – wyszeptał.
– Cóż tu Boga wołać, Jędruś – rzekł jowialnie Dreszer. – Niech Rudzki zetnie mu głowę.
Rangułt nie odwrócił się od ognia. Czuł zapewne spojrzenia kamratów na plecach, gdy powiedział tak cicho, jakby chciał być niedosłyszany:
– Pan mnie chyba obraził, poruczniku.
Hoszowski się stropił. Być może zrozumiał, że nie trzeba było przeciągać struny. Być może zrozumiał, że upór, jakim się nieroztropnie pochwalił, nie powinien przekroczyć granicy, za którą znajduje się przestrzeń rzeczy obcych, spraw nieoznaczonych, rozstrzygnięć ostatecznych.
W chwilę potem, przy aplauzie kamratów, kapitan Rangułt zażądał satysfakcji.
Hoszowski, nie mając nadziei na opuszczenie salonu bez starcia z Dreszerem – starcia, które, porównując substancję, nie mogło skończyć się dla niego dobrze – wrócił do stołu.
Był skłonny wypić wino ze srebrnego kubka Wolanina, nawet jeżeli odebrane by to zostało jako toast na cześć cesarza i jego Wielkiej Armii, lecz nie zauważył, by szwoleżerowie byli tym zainteresowani. To, co prawdopodobnie udobruchałoby ich jeszcze przed kilkoma minutami, stało się teraz gestem bez znaczenia. Więc Hoszowski go nie uczynił.
Kominek się dopalał, świece się kończyły, świat za oknem sczerniał do szczętu.
– Myślę, że mógłbym pana przeprosić, panie hrabio – rzekł Hoszowski miękko.
Jego posępną, nieładną twarz rozjaśnił na chwilę niepewny uśmiech. Rangułt odpowiedział mu uśmiechem równie wiotkim. Sytuacja nie była jednoznaczna ani tym bardziej ostateczna. Deklaracja porucznika dała nadzieję. Mówił to uśmiech Rangułta, a po nim pojednawczy gest. Przyjęcie przeprosin kończyło zwadę, unieważniając afront, jaki spotkał cesarza, armię, szwadron, szwoleżerów, gwardię i co tam jeszcze, gdyż porucznik sprawiał teraz wrażenie człowieka zreflektowanego, skłonnego za wszystko przeprosić. Rangułt, wyraźnie zmordowany kłótnią, chciał właśnie dać porucznikowi do zrozumienia, że jego skrucha kończy sprawę, gdy usłyszał pełne niepokoju i podejrzeń westchnienie Dreszera:
– Chryste... Jędruś.
Chabrowe, dziewczęce oczy Wolanina mówiły: nie możesz nam tego zrobić, kapitanie. A na apoplektycznej, przeciętej na skos blizną twarzy Rudzkiego wypisane było: ani kroku wstecz, graf.
Ani kroku wstecz, mówił też duch rozległego, ogołoconego z mebli i sprzętów salonu. Zawisł nad młodymi mężczyznami, wprowadzony przez nich do środka, mroczniejący wraz z dopalającym się ogniem, już od tych mężczyzn niezależny. Jeżeli szwoleżerowie go wprowadzili, to on tylko mógł ich wyprowadzić, zuchwały duch Wielkiej Armii.
– To mi nie wystarczy – rzekł Rangułt takim tonem, jakby zakomunikował coś zupełnie odwrotnego.
– Co pan ma na myśli, hrabio? – Hoszowskiego zaskoczyło to, co usłyszał.
Rangułt uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Hoszowski uśmiechnął się blado i dodał, najlżej jak potrafił:
– Nie uznaję pojedynków i nie biorę w nich udziału w żadnym charakterze. W tej kwestii jesteśmy z cesarzem jednej myśli.
– Ścierwo! – warknął Rudzki, błyskając klingą szabli.
Rangułt go poprosił, żeby się uspokoił, zamilkł.
– Ejże, graf... – syknął Rudzki, niezmordowany w swych emocjach.
Rangułt ponowił prośbę.
– Obrażają Polskę, cesarza, armię, wszystko, co nam najświętsze, a ja mam milczeć? – Rudzki podskoczył na ugiętych kolanach i mistrzowskim cięciem pozbawił głowy gipsowe popiersie Katarzyny Wielkiej, stojące na cokoliku obok rozstrzelanego lustra. – To ty milcz, graf, jeżeli słowa hańby...
Nie dokończył, gdyż ujrzał nad sobą spazmatycznie zaciętą twarz kapitana, jego szklany wzrok, a w nim groźbę sprzed trzech godzin. Jeżeli miał ją kiedykolwiek potraktować serio, to właśnie teraz. I tak się stało, bo Rudzki odpuścił. Wycofał się, klingę szabli kryjąc za plecami. Ale nie odpuścił Rangułt, coś się w nim napięło i nie zwolniło. Jowialny Dreszer był obok. Rangułt spróbował ochłonąć, zakręcił się, rozejrzał. Fala gorączki rozpaliła mu czoło. Zacisnął i rozprostował dłoń. Pochylił się bezwładnie, jakby miał zamiar upaść, i spoliczkował Hoszowskiego.
Rozmoszczoną już wokół pałacu kawalerię poruszył jakiś niepokój. Konie zarżały.
Kapitan Rangułt odstąpił kilka kroków, zaskoczony zamianą prawdziwej złości w upozowany gest, anachroniczny, trupi rytuał.
– Pan się uniósł, panie hrabio, zupełnie zbytecznie – rzekł Hoszowski i zaskoczony nie mniej od kapitana teraz on zażądał przeprosin.
Rangułt wytarł rękawem kurtki czoło z potu. Zaszkliło się natychmiast. Kamraci spojrzeli mu w twarz z niepokojem. Zaprzeczył ruchem głowy. Odetchnęli.
– W takim razie... – Hoszowski głośno przełknął ślinę. Spojrzał na drzwi. Stały otworem.
Rangułt zapytał głucho:
– Co w takim razie?
Nie wyglądało, by Hoszowski potrafił znaleźć słowo mogące wydarzenia zawrócić. Może takie i było, słów jest dużo, ale nie w zasięgu porucznika. Najoględniej jak potrafił, zażądał satysfakcji.
– Pan? – zapytał pogardliwie Rangułt.
Z hallu słychać było uderzenia podkutych obcasów o posadzkę. W drzwiach stanął szwoleżer jak dąb. Wyprężył się i zameldował:
– Są konni od Lamonta. Kancelaria polowa dwie mile stąd.
Rangułt podziękował mu za informację. Wolanin zachichotał jak dziewczyna. Dreszer krokiem lekkim jak na ciało, które dźwigał, przeszedł salon wzdłuż. Rudzki dał ostatecznie spokój szabli. Rangułt wrócił na fotel.
Hoszowski w bezradnym oczekiwaniu podszedł do okien. Deszcz ustał. W szyby uderzył północny wiatr. Rangułt poprosił, by mu podano wino. Wolanin podszedł do niego z butelką. Rangułt upił z niej potężny haust i opierając ją o udo, postanowił:
– No dobrze, poruczniku. Tutaj i zaraz, jeśli łaska.
Hoszowski odpowiedział mu natychmiast:
– Ani tutaj, ani zaraz. Mam ważne pisma do generała Lamonta. Przed ich przekazaniem nie mogę narażać swojej osoby.
– Po ich przekazaniu, panie oficerze – napomknął Dreszer – oddanie należnej czy nienależnej panu satysfakcji nie będzie już możliwe.
– A to czemu?
– A to temu, że generał Lamont zwalcza pojedynki z gorliwością godną neofity.
Ciąg dalszy w wersji pełnej