Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Warunki dziedziczenia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 lipca 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Warunki dziedziczenia - ebook

Nika miała jasny plan: żadnych mężów, kompromisów ani facetów, którzy mają więcej zasad niż emocji. A potem ojciec — umierający, lecz wciąż dyktator — postanowił wtrącić się w jej życie… raz jeszcze. Efekt? Fikcyjny ślub z Maksymilianem: twarz jak z reklamy, dusza exela, zero luzu. Miało być spokojnie i kulturalnie. Tymczasem są riposty ostrzejsze niż eyeliner, pies, który gardzi autorytetami, i napięcie, które można zgłaszać do sanepidu. A miało być tak profesjonalnie… Tylko dla dorosłych 18+

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-034-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1: Dziką kartą się nie gra

Centrum handlowe było jak labirynt — rozświetlony, pulsujący, duszny. Nika lawirowała pomiędzy regałami, wciągając zapach kawy z pobliskiej kawiarni i syntetycznego plastiku z działu z zabawkami. W rękach trzymała telefon, ale nie patrzyła na ekran. Ekran był przykrywką. Pretekstem. Jej oczy rejestrowały każde odbicie w witrynach, każdy krok za plecami, każde przyspieszone oddechy, które nie należały do niej.

Nie była paranoiczką. Ona po prostu miała doświadczenie.

Ochroniarze ojca — panowie w czerni, jak ich nazywała — znów ją śledzili. Miała ich już serdecznie dość. I tego dusznego poczucia, że ktoś zawsze wie, gdzie jest. I tego, że nikt nie pytał jej o zdanie.

To miała być zwyczajna sobota. Krótkie wyjście do galerii, kawa, może nowe dżinsy. Ale nie — jeden krok za próg domu, a już czuła na sobie wzrok. Jak cień.

Zatrzymała się przy wystawie z bielizną. Piękna zasłona z różowej satyny odbijała światło jak teatralna kurtyna. Odwróciła się gwałtownie. Dwóch. Dwóch dzisiaj, jak zwykle. Jeden udawał, że przegląda kurtki w Pull&Bear, drugi — że nie zna tego pierwszego. Byli tak subtelni, jak nosorożec w windzie.

Westchnęła teatralnie i ruszyła dalej.

Plan narodził się, zanim jeszcze sięgnęła po pierwsze spodnie. Zmieniła kierunek. Tam, gdzie nikt nie będzie jej szukał. Dział dziecięcy.

W sklepie z mikroskopijnymi ubrankami panował spokój, który kontrastował z jej wnętrzem. Pulsowała. Miała plan. Zobaczyła ją od razu — młoda mama, roztargniona, z półotwartym wózkiem i dzieckiem zajętym memłaniem gryzaka. Nika przemknęła obok niej, udając, że przegląda kombinezony. Wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła dwa klipsy do zabezpieczenia odzieży. Metaliczne, niepozorne — a jednak wystarczające, by wzbudzić chaos.

Wsunęła je do bocznej kieszeni wózka, nie przerywając ruchu.

Sekunda. Dwie. Ruszyła w stronę przymierzalni. I wtedy usłyszała znajomy dźwięk — piiiiiii-piiiiii — alarm przy bramkach zareagował natychmiast. Mama z wózkiem zesztywniała, ochroniarz sklepu poderwał się z krzesła. Głos podniósł się o pół tonu.

I wtedy Nika zniknęła.

Zniżyła się i przemknęła między wieszakami jak cień. Płaszcz zsunęła, zostawiając za sobą jak skórę węża. Znała ten sklep. Jako jedyny w całej galerii miał drugie wejście. Tylne, techniczne, ale otwarte — dla dostaw, pracowników i tych, którzy naprawdę chcieli wyjść.

Drzwi były ciężkie. Metalowe. Pchnęła je ramieniem. Uderzyło ją zimne powietrze i zapach śmieci. Wybiegła na zewnątrz, potykając się o plastikową skrzynkę po napojach.

Nawet się nie obejrzała. Jeszcze by się rozczuliła nad własnym geniuszem.

Biegła przez boczną uliczkę, wyskakując między kontenerami. Centrum handlowe, mimo że miało setki oczu, nie było gotowe na kogoś takiego jak ona. Dziką kartę.

Na ulicy — cud. Autobus. Linia 108. Ruszał właśnie z przystanku po drugiej stronie. Rzuciła się przez pasy, ignorując klaksony, przekleństwa i wyraz twarzy kierowcy dostawczaka, który musiał gwałtownie hamować. Wpadła do autobusu w ostatniej sekundzie.

Drzwi się zamknęły. Silnik zawarczał.

Wcisnęła się w tylną szybę, dysząc. Po chwili — jak na komendę — z bocznego wyjścia sklepu wybiegli dwaj ochroniarze. Rozglądali się jak agenci bez zlecenia. Jeden krzyknął coś do drugiego, ale autobus już ruszał.

Nika uśmiechnęła się do szyby.

— I znowu 1:0 dla Niki — mruknęła.

Wyjęła z plecaka gumę do żucia i odpaliła muzykę w słuchawkach. Jeszcze nie wiedziała, że to był tylko wstęp. A właściwa część spektaklu dopiero zaczynała się za kurtyną.

Ale póki co — zwycięstwo. I pięć przystanków wolności.Rozdział 2: Minotaur w labiryncie

Przejechała kilka przystanków autobusem, tylko po to, by upewnić się, że nikt nie jedzie za nią. Potem wyskoczyła z pojazdu, jakby paliło się jej siedzenie, i z nonszalancją zawodowego uciekiniera ruszyła w stronę wejścia do metra. Beton, hałas, miejski gwar — to było jej terytorium.

Metro przypominało labirynt — a ona była jego sprytnym Minotaurem. Znała wszystkie wejścia i wyjścia, wiedziała, gdzie bramki są najbardziej zatłoczone, a gdzie można przemknąć niezauważona. Przeszła przez barierki, rzucając ledwie spojrzenie kontrolerowi — wyglądała jak każda inna dziewczyna z plecakiem i wiecznie rozczochranymi włosami.

Schody zjechały w dół niczym pochylona arena, na której walczyła o chwilę wolności. Gdy tylko drzwi pociągu zatrzasnęły się za nią, poczuła znajome ukłucie ulgi. Zsunęła się na plastikowe siedzenie, otworzyła plecak i wyciągnęła swój najcenniejszy skarb — szkicownik. Nie telefon, nie portfel, nie żaden luksusowy gadżet, który ojciec próbował jej wcisnąć. Tylko ten gruby notes pełen setek twarzy, które nigdy nie mówiły jej, co ma robić.

I ołówek. Najzwyklejszy, idealnie zaostrzony. Jej broń. Jej azyl.

Rozsiadła się wygodnie, zarzuciła nogę na nogę i zaczęła szkicować. Twarze pasażerów — kobieta z papierową torbą z piekarni, chłopak z dredami i słuchawkami, staruszek trzymający gazetę odwrotnie. Zwykli ludzie, fascynujący ow swojej codzienności.

Uwielbiała ich obserwować. Ich twarze były jak mapy — każda inna, każda opowiadała historię, której nikt nie słuchał. Starsza pani z torbą pełną warzyw miała czoło ściągnięte zmartwieniem, ale dłonie pewne i silne, jakby całe życie nosiły świat. Narysowała ją z profilem zwróconym ku oknu — jakby patrzyła w przyszłość, której już się nie spodziewała.

Obok siedziała nastolatka w za dużej bluzie. Miała kolczyk w nosie i spojrzenie, które mówiło: „Mam cię gdzieś”, ale jej ręce nerwowo skubały róg rękawa. Lęk pod maską buntu. Narysowała ją tak — z tą zewnętrzną fasadą i cieniem wewnętrznego drżenia.

Szkicowała szybko i pewnie, jak ktoś, kto zna swoje medium lepiej niż siebie.

To było jej miejsce. Jej rytuał. W metrze była anonimowa, znikoma, zwyczajna. A zarazem — wolna. Nikt jej nie śledził. Żaden ochroniarz nie trzymał jej za łokieć, żaden telefon nie dzwonił co pięć minut. Metrem jeździli wszyscy — i nikt nie patrzył. To właśnie było piękne.

Wyszło pięć szkiców. Każdy inny, każdy wyjątkowy. Miała ochotę zostać tu jeszcze godzinę, dwie, może do końca dnia… Ale wiedziała, że nie ma ucieczki, tylko opóźnienie.

Spojrzała na zegarek. Już prawie pięć godzin. Rekord, nawet jak na nią. Wystarczy.

Zamknęła szkicownik z czułością, wsunęła go z powrotem do plecaka, wstała i ruszyła w stronę drzwi.

Na stacji Politechnika wysiadła, przebiła się przez tłum studentów i turystów. Na górze, przy skwerze, usiadła na ławce w cieniu lipy. Zsunęła kaptur z głowy, wyjęła telefon i — z pełną premedytacją — włączyła go.

Minuty zaczęły tykać. Jeden… dwa… pięć…

Na siódmą minutę zadzwonił pierwszy telefon. Ojciec. Nie odebrała. Trzy sekundy później Jacek. Potem Paweł. W końcu nieznany numer — pewnie sztab kryzysowy. A w tle policyjny sygnał.

Uśmiechnęła się pod nosem.

Zaraz tu będą.

Znowu będą konsekwencje. Znowu ojciec będzie mówił o nieodpowiedzialności, o reputacji, o ochronie, o tym, że nie może sobie pozwolić na takie wybryki. Może nawet znów zabierze jej szkicownik. Ale to nie miało znaczenia.

Dla tych pięciu godzin warto było wszystko.Rozdział 3: Czterej jeźdźcy apokalipsy i królowa bez korony

Minęło ledwie kilka minut od momentu, gdy usiadła na ławeczce, a już w uszach rozbrzmiał znajomy, irytujący dźwięk syreny. Na sygnale podjechał radiowóz, a tuż za nim czarny SUV z przyciemnianymi szybami. Z auta wyskoczyło czterech ochroniarzy.

Czterech.

— Wow. Aż czterech! — mruknęła do siebie. — Pełna mobilizacja.

Ochroniarze szybko zamienili parę słów z policjantami — wymiana papierów, uściski dłoni, jakby właśnie domknęli intratny biznes. Policja odjechała, zostawiając ją z panami w czerni, uzbrojonymi w mikrofony i kamienne miny.

— O, moi rycerze w czarnych SUV-ach — zadrwiła, nim zdążyli się odezwać. — Prawie mnie wzruszyliście. Jeszcze jeden i mogłabym zrobić z was karty kolekcjonerskie.

Nie drgnęli.

— Serio? Ani uśmiechu? — zapytała, wstając i otrzepując dżinsy. — Jak wy chcecie ratować świat, jeśli nawet nie potraficie rozbawić jednej królowej?

Jeden z nich, ten najbardziej posępny, wskazał na samochód za którym parkował właśnie kolejny czarny SUV. Przybyło wsparcie.

— Proszę wsiąść, panno Niko.

Spojrzała na niego teatralnie z westchnieniem.

— A jeśli powiem, że wolę tramwaj?

Zero reakcji.

— Dobra, dobra… już wsiadam. Bez kajdanek, proszę — mruknęła i ruszyła w stronę auta.

— —

Piętnaście minut w samochodzie rozciągnęło się jak guma do żucia przyklejona do podeszwy. Cisza. Zero rozmów, mruknięć, ani grama życia. Nika przyklejona do szyby, gapiła się na oddalające się miasto i knuła, co powiedzieć ojcu. A raczej co przemilczeć — bo doświadczenie nauczyło ją, że „obowiązki, reputacja i nieodpowiedzialność” szybko przeradzają się w monolog.

Tym razem była jednak różnica. Zniknęła na prawie sześć godzin — rekord świata w „zabawie w chowanego”.

Podjechali pod ich dom — nowoczesną twierdzę, w której marmury krzyczały „kontrola emocji” i „nowobogacka elegancja”. Kamery, skanery, zamki, kuleczki, a może nawet satelita. Ochroniarz skinął głową i brama się otworzyła. Płynnie przemknęli przez dziedziniec i zatrzymali się pod głównymi drzwiami.

Zanim zdążyła sięgnąć po klamkę, drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem.

— Jak królowa Elżbieta, cholera jasna — pomyślała z ironicznym uniesieniem brwi.

Wysiadła z teatralną godnością królewny, której odebrano wybór, i podreptała do wejścia. Tam czekał pan Sylwester — starszy pan po sześćdziesiątce, z perfekcyjnie przystrzyżonym wąsem i manierami, które spokojnie mógł wykładać na uniwersytecie. Od czasów, gdy matka Niki jeszcze żyła, był u nich człowiekiem od wszystkiego — organizatorem, strażnikiem harmonogramów, powiernikiem tajemnic.

Przy ojcu — surowy i oficjalny. Dla Niki? Czasem przemycał ciastko, czasem ciepły uśmiech, czasem spojrzenie pełne zrozumienia: „Wiem, że ci trudno. Trzymaj się.”

— Pan ojciec czeka na pannę w salonie — rzekł z elegancją, lekko pochylając głowę. — Natychmiast.

Westchnęła teatralnie i ruszyła w stronę ogromnych, dwuskrzydłowych drzwi.

Układała w głowie cięte riposty, winne spojrzenia i bezczelną odpowiedź — bo z doświadczenia wiedziała, że nic nie przebija improwizacji. Tymczasem to, co zobaczyła w salonie, zmroziło jej krew.

Ojciec siedział w ulubionym fotelu — tym z wysokim oparciem i wiecznie nieprzetapicerowanymi podłokietnikami — trzymając w dłoni szklankę ze złotym trunkiem, raczej do kontemplacji niż do picia.

Ale nie był sam.

Na kanapie siedział Maksymilian.

Nika poczuła, jak coś zgrzyta jej w środku. Jakby ktoś wymienił melodramat na thriller sądowy. Co on tu robi?

Maksymilian siedział sztywno, wyprostowany do przesady, z rękami splecionymi na kolanach. Grafitowy garnitur mówił „mam władzę” bez słów. Biała koszula, ciemny krawat, spinki w mankietach. Włosy zaczesane do tyłu z chirurgiczną precyzją — ani jednego zbłąkanego kosmka. Twarz jak wykuta z marmuru.

Spojrzał na nią — jasnoniebieskie oczy chłodne jak lód, bez cienia uśmiechu, bez emocji.

On nigdy się nie uśmiechał. Przynajmniej nie do niej.

Spojrzała na ojca.

— No to… zaczynajmy koncert życzeń — rzuciła cicho, ale wystarczająco głośno, by słyszeli.

Ojciec uniósł brew.

Maksymilian nie drgnął.

Burza właśnie się zaczynała.Rozdział 4: Zanim padną nazwiska

Ojciec siedział w fotelu, jakby przygwożdżony do oparcia. Szklanka w jego dłoni była wciąż pełna, a bursztynowy trunek lekko drżał w szkle.

Nika weszła do salonu nonszalancko — z rękami w kieszeniach i dobrze wyćwiczoną miną: „ups, znowu przesadziłam, ale nie zamierzam przepraszać”.

Szykowała się na klasyczne starcie. Ojciec podniesie głos, ona rzuci coś dwuznacznego, ktoś trzeci westchnie albo wyjdzie. Ale tym razem — dziwnie cicho.

Nie spojrzał na nią od razu. Patrzył gdzieś w pustkę, jakby próbował przypomnieć sobie, dlaczego tu w ogóle siedzi. Kiedy w końcu uniósł wzrok, jego twarz wydała się… obca. Bez złości. Bez rozczarowania. Bez tej znajomej mieszaniny irytacji i gniewu.

Było coś innego.

Nika zatrzymała się kilka kroków od wejścia i uniosła brew. Poprawiła rękaw bluzy, czując niepokój, którego nie umiała nazwać.

— Ojciec milczy. Maksymilian milczy. Czyżbyście się zmówili na seans kontemplacji mojego wdzięku? — rzuciła sarkastycznie.

Cisza po jej słowach była jak pusta studnia. Żadnego echa.

Maksymilian spojrzał na nią krótko. Jak zawsze — bez emocji. Siedział trochę dalej, jakby nie był częścią tej rozmowy, a jednocześnie… czuwał. Czuwał, jak ktoś, kto nie ufa sytuacji.

Ale to ojciec przyciągał całą uwagę. Przygarbiony. Z oczami zaczerwienionymi. Ze spojrzeniem, które zmroziło ją bardziej niż krzyk. Po raz pierwszy Nika poczuła coś dziwnego: strach. Nie przed karą. Przed czymś, czego nie rozumiała.

— Przesadziłam — powiedziała ciszej, niż planowała. — Ale wróciłam. Wszystko ze mną w porządku. Jak zawsze. Trochę wolności jeszcze nikogo nie zabiło, prawda?

Cisza.

Ojciec westchnął głęboko. W końcu odezwał się — ale nie do niej.

— Maksymilian, zostaw nas na chwilę.

Wspólnik skinął głową i wyszedł bez słowa. Drzwi cicho zamknęły się za nim. Ojciec spojrzał na nią w sposób, który spalił wszystkie słowa, jakie miała jeszcze na języku.

— Nika… — wypowiedział jej imię wolno, z rezygnacją. — Nie wiem, jak do ciebie dotrzeć.

Nie tego się spodziewała. Żadnych nakazów. Żadnych wybuchów. Tylko to jedno zdanie. Ciężkie jak beton.

Zacisnęła dłonie w kieszeniach. Czuła, jak paznokcie wrzynają się w skórę przez materiał.

— Może… może nie chcesz — powiedziała ostrożnie, bez ironii. — Nie próbujesz. Ustawiasz reguły i oczekujesz, że będę w nich działać jak zaprogramowany robot.

— Może masz rację. — Pokiwał głową. — Ale to nigdy nie było takie proste. Nie po tym wszystkim…

Zamilkł.

Spojrzał na nią znów. I ten wzrok był jak coś, czego nigdy wcześniej u niego nie widziała — strach wymieszany z bezsilnością.

— Nie po tym, co się stało z twoją matką.

Jej żołądek ścisnął się nagle, jakby coś go porwało od środka. Chciała coś powiedzieć, ale nie znalazła słów.

Nie miała broni na taki rodzaj emocji.

— Wiesz, że to rusza mnie bardziej niż krzyk? — zapytała cicho.

Skinął głową i wypił łyk z tej samej szklanki, której od początku nie wypuszczał z dłoni.

— Daj mi tylko trochę czasu. Jest wiele spraw, o których jeszcze nie wiesz. Ale przysięgam… robię, co mogę.

Za drzwiami rozległ się cichy stuk — czyjś krok albo niechcący poruszony fotel. Nika odruchowo zerknęła w stronę wejścia. Cicho. Ale miała wrażenie, że Maks nie odszedł daleko.

Milczeli.

Nika poczuła, że to nie był moment na więcej. Nie teraz. Było coś, czego jeszcze jej nie mówił. I może… nie chciała tego jeszcze słyszeć.Rozdział 5: Biegiem przez wspomnienia

Bieganie miało swoje rytuały. Zwłaszcza w niedzielne poranki, gdy ojciec zamykał się w gabinecie jak pustelnik i przez kilka godzin udawał, że świat zewnętrzny nie istnieje. Wtedy Nika zbiegała po schodach w legginsach, z włosami związanymi niedbale w koński ogon, słuchawkami w uszach i ze wściekłością, która paliła ją od środka.

Siłownia w ich domu była nowoczesna, chłodna i bezosobowa — idealna do tego, by dać upust emocjom. Bieżnia piszczała rytmicznie pod jej stopami, kiedy zwiększała prędkość. Puls rósł, a w głowie przewijał się znajomy film wspomnień, których wcale nie chciała oglądać.

Zamknęła oczy. Przez chwilę biegła z takim impetem, jakby próbowała uciec nie tyle przed wspomnieniami, co przed samą sobą.

Myślała o mamie.

Zawsze w niedziele. To właśnie wtedy obraz mamy był najżywszy. Może dlatego, że kiedyś w niedziele gotowały razem śniadania.

Pamiętała ten jeden poranek — jajka sadzone i naleśniki, kuchnia zalana słońcem, mama tańcząca boso na kafelkach z drewnianą łyżką w ręce. Radio grało „Dancing Queen”, a ona śpiewała na cały głos, kompletnie fałszując. Mąka była wszędzie — na blacie, na włosach, nawet na psie, który rozciągnął się na środku kuchni jak model z reklamy.

Nika miała wtedy może osiem lat. I przez całą niedzielę bolały ją policzki od śmiechu.

Potem przyszła diagnoza. Białaczka. Trzy miesiące później… cisza. Szpital, którego zapach Nika do dziś czuła we śnie. Nieznośne „będzie dobrze” powtarzane przez dorosłych, którzy sami nie wierzyli w swoje słowa. Mama znikała z dnia na dzień. Fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. A potem — całkowicie.

Ojciec rozpadł się inaczej. Nie płakał. Nie krzyczał. Po prostu przestał przychodzić do jej pokoju. Przestał opowiadać bajki. Przestał robić cokolwiek, co nie było związane z firmą. Zniknął w świecie finansów i planów strategicznych.

Została z opiekunką, ochroniarzami i prywatną szkołą, do której przywożono ją jak eksponat, nie jak dziecko. Zawsze pod obserwacją. Zawsze z dystansem.

Otworzyła oczy. Biegła szybciej. Serce łomotało, jakby chciało wyrwać się z klatki.

Ojciec próbował wychowywać ją grafikiem zajęć. Szkoła. Języki. Pianino. Konie. Basen. Korepetycje. Psychologia. Od zawsze słyszała, że musi być gotowa, by kiedyś przejąć firmę.

Nie buntowała się od razu. Robiła to, co kazano. Ale z czasem w środku zaczęło się coś zbierać. Pragnienie wolności. Sensu. Robienia czegoś, co ma znaczenie, a nie tylko kolejną cyfrę w rocznym raporcie.

Marzyła, by firma robiła coś więcej. Pomagała. Tworzyła szanse. Była miejscem, gdzie dzieci z trudnych domów mogłyby dostać wsparcie. Marzyła o fundacjach. Projektach społecznych. Ludziach.

Marzyła o psychologii.

Ale ojciec uznał, że to fanaberia. Że trzeba myśleć praktycznie. Psychologia — tak, ale tylko w wersji „dla prezesów”. Psychologia biznesu. Jego „kompromis”. Świetnie.

Kompromis z człowiekiem, który nie dyskutował, tylko ogłaszał decyzje jak wyroki.

Zgodziła się. Zgrzytając zębami, ale się zgodziła. Skończyła właśnie pierwszy rok i przygotowywała się do wakacyjnego stażu — od najniższego szczebla, bez żadnych przywilejów. Ojciec był nieugięty w jednym: „Jak chcesz coś zrozumieć, musisz to poznać od podstaw.”

Nie znosiła tej atmosfery w firmie — chłodnej, sztywnej, gdzie każdy uśmiech wyglądał jak przyklejony plastrem. Ale była gotowa spróbować. Bo jeśli miała kiedykolwiek coś zmienić, musiała wiedzieć, jak to wszystko działa.

Wyłączyła bieżnię gwałtownie. Pot kapał jej z czoła, a płuca paliły jak po maratonie.

Usiadła na podłodze. Zsunęła słuchawki i przez chwilę słuchała tylko ciszy. Własny oddech. Echo bicia serca.

„Może właśnie tak wygląda dorastanie” — pomyślała. — „Nie kiedy przestajesz robić głupoty. Tylko kiedy zaczynasz rozumieć, co naprawdę boli. I dlaczego.”Rozdział 6: Akt własności

Prysznic zmył z niej nie tylko pot, ale też większość złych myśli. Większość — nie wszystkie. Zawsze coś zostawało. Jakaś mała zadra, która cicho osiadała w kącie serca i czekała na swój moment, by znów wbić się w puls.

Wytarła się ręcznikiem tak miękkim, jakby pochodził z reklamy spa dla milionerów, a potem wsunęła się w szmaragdową sukienkę. Taką, jaką lubiła mama. I taką, jaką mama uwielbiała na niej.

Zieleń. Ogród. Zapach mokrej ziemi i lawendy, bzyczenie trzmieli, słońce plamiące liście. Mama w słomkowym kapeluszu, z konewką i tym spokojem, który pachniał bezpieczeństwem. Ogród był ich rytuałem. Tajnym terytorium, którego nie dzieliły z nikim. No, może z psem, który z premedytacją wykopywał najładniejsze nasadzenia.

Nika zapięła ostatni guzik sukienki. Jeszcze tylko włosy — choć i tak wiedziała, że zaraz się rozczochrzą. Gdyby miała prezentować stan emocjonalny, założyłaby worek po kartoflach.

Puk-puk. Ale takie nieoficjalne. Raczej „to tylko ja”.

Marysia wsunęła się do pokoju w bluzie z nadrukiem „Nie mów do mnie przed kawą”.

— Zielona? — Uniosła brwi z uznaniem. — Odważnie. Jakbyś miała zamiar przejąć tę posiadłość siłą spojrzenia.

— Myślę, że wystarczy stawić się na kolację i nie zemdleć przy zupie — mruknęła Nika.

Marysia podeszła, wygładziła fałdkę z tyłu sukienki.

— Trochę jak dama dworu z rozstrojem nerwowym, ale wiesz co? Działa.

— To tylko obiad. — Nika próbowała brzmieć normalnie. Wyszło jej coś między sarkazmem a modlitwą.

— Miałam mieć dziś wolne — rzuciła Marysia, siadając na brzegu łóżka. — Ale Zosia się rozchorowała. A właściwie coś jej „wypadło”, czyli pewnie facet. Więc zgarnęłam kolację.

— Niech zgadnę. W zamian dostałaś „wdzięczność pracodawcy” i dwie minuty ciszy w kuchni?

— I resztkę tarty cytrynowej z wczoraj. Życie na bogato.

— Kiedyś uciekniemy stąd i otworzymy knajpę, w której będziemy serwować cięte riposty i ziemniaki z masłem.

— Tylko jeśli będę mogła mieć fartuch z cekinami.

Nika uśmiechnęła się słabo. Marysia miała ten dar — potrafiła wejść w sam środek emocjonalnego bagna i zachowywać się, jakby miała na nogach kalosze z humorem.

— Twój wojskowy się dziś odzywał? — zapytała Nika, z wdzięcznością łapiąc się za bezpieczny temat.

— Dzwonił rano. Usłyszałam tylko „czołg” i coś, co brzmiało jak „kocham”, ale równie dobrze mógł to być „komar”.

— Brzmi jak stabilna relacja.

— No. Jakbyś się zakochała w walkie-talkie z uczuciami.

Śmiech, krótki, ale prawdziwy, przetoczył się przez pokój. A potem znów nastała chwila ciszy — taka dobra, która nie ciśnie w klatkę piersiową.

Marysia wstała, wygładziła ramię sukienki i spojrzała na Nikę z czymś cichym w oczach.

— Dasz radę. Cokolwiek tam będzie. I jakbyś chciała się teleportować do kuchni — wiesz, gdzie są lody. I moja piżama.

— Dziś chyba nic mnie nie uratuje — powiedziała Nika cicho.

— Może nie. Ale za to będziesz wyglądać świetnie, kiedy wszystko wybuchnie.

Marysia puściła jej oczko i wyszła, a Nika została sama. Jeszcze kilka sekund ciszy.

Zanim zeszła sięgnęła po naszyjnik mamy. Ten z drobną zawieszką, w której schowane było wszystko, co trzymało ją czasem w pionie. Mama szeptała:

„Nie musisz być silna. Wystarczy, że będziesz sobą.”

Ten szept jeszcze dzwonił jej w głowie, kiedy zbiegła po schodach. Bose stopy stukały cicho o chłodne drewno. Dzień był lepki — i od słońca, i od ciszy. Niedzielnej, napiętej, podszytej oczekiwaniem. Wiedziała, że o piętnastej będzie obiad. Wiedziała też, że będzie sztywny, wymuszony, pełen prób przekonania jej, że mogłaby się jednak bardziej postarać.

Nie spodziewała się tylko jednego.

Maksymiliana. Nie tutaj. Nie dziś.

Siedział przy stole, jakby należał do niego od zawsze. Z tą swoją miną pokerzysty i spojrzeniem, które potrafiło zabić entuzjazm w zarodku. Błękitne oczy i rysy jak wykute z marmuru — aż chciało się powiedzieć: rzeźba klasy B2, z funkcją zarządzania.

Ale coś było dziś inaczej.

Nie miał marynarki. Nie miał swojej służbowej zbroi. Miał za to białą koszulę i… ramiona. Mocne, zaskakujące. Takie, których wcześniej nie dostrzegała, bo nie patrzyła. A może po prostu nie chciała zauważać, że ten lodowy typ może mieć ciało kogoś, kto potrafi coś więcej niż podpisywać umowy z zerami większymi niż ego korporacyjnego prezesa.

— O, mamy gościa. Jak miło, że Maksymilian znalazł czas w ten święty dzień odpoczynku, by zaszczycić nasze nudne progi — rzuciła z uśmiechem, w którym niewinność szła ramię w ramię z jadem. Zajęła miejsce przy stole, unosząc brew w niemym pytaniu: co on tu robi?

Ojciec nawet nie zdążył sięgnąć po sól. Rzucił jej to spojrzenie. To jedno, konkretne. To, które krzyczało „czy ty naprawdę musisz?” i szeptało „oddanie cię do klasztoru wciąż jest opcją”. Odpowiedziała mu wzruszeniem ramion i bezczelnym uśmieszkiem. Miała nie zauważyć, że lodowy książę spadł z piedestału prosto na dywan?

Maksymilian spojrzał na nią z ledwie widoczną irytacją i… czy to była rozbawiona zmarszczka w kąciku oka? Nie, to musiał być sarkazm. Absolutnie sarkazm.

— Stwierdziłem, że ktoś musi przypilnować, żebyś zjadła coś więcej niż uszczypliwości na obiad — odparł tonem zbyt grzecznym, by był szczery.

— Cóż, zawsze miło mieć kogoś, kto liczy kalorie, gdy dietetyk zawodzi — rzuciła, sięgając po sałatkę z nonszalancją zawodowej aktorki.

Ojciec chrząknął, jakby miał zacięty guzik z napisem „cierpliwość”.

— Do rzeczy, dzieci. Obiad, nie kabaret.

Tak wyglądały ich niedziele. Te obiady to była osobna forma teatru: dużo napięcia, mało dialogów, sporo dramatów wewnętrznych. A publiczność? Brak. Tylko trójka aktorów i jeden zimny, przesadnie duży stół.

Nika czuła, że coś wisi w powietrzu. I nie był to tylko zapach łososia. Maksymilian bez marynarki wyglądał… mniej jak zarząd, bardziej jak człowiek. Ale to nie to ją niepokoiło. Czuła to w karku, w pulsie, w tej cichej kulce stresu, która rozgościła się pod mostkiem.

Obiad przeminął w gęstej ciszy. Taka, co się nie rozchodzi, tylko zagęszcza z każdą minutą. Parę zdań o sytuacji w firmie, jakieś służbowe uwagi, wymiana spojrzeń i tyle. Nika siedziała i obserwowała. Maksymilian udawał, że jego obecność tu to rzecz najnaturalniejsza na świecie.

Tyle że nie była.

Nigdy wcześniej nie jadł z nimi niedzielnego obiadu. To był rytuał. Ojciec. Ona. Dwie zupy. Dwie pary oczu. Dwa milczenia.

Ale dzisiaj było coś inaczej.

Ojciec, znów zamknięty w skorupie. Jego głos zimny. Spojrzenie wyprane z emocji. Wczorajszy cień uśmiechu jakby nigdy nie istniał. Jakby był tylko snem. Albo pomyłką.

Gdy skończyli jeść, a naczynia wciąż leżały na stole, ojciec oparł dłonie na blacie i spojrzał na Nikę. Tym razem nie zamierzał grać wstępnych aktów.

— Cztery lata temu zdiagnozowano u mnie nowotwór — powiedział spokojnie. — Przeszedłem terapie. Remisje. Nadzieje. Teraz choroba wróciła. Mocniejsza. Lekarze nie widzą opcji. Zostaje mi Szwajcaria i eksperymentalna terapia.

Słuchała. Ale ciało miało własną reakcję: szok. Jakby każde słowo było grudą lodu wciskaną do żołądka.

— Nie chcę, żebyś się martwiła — dodał, jakby to była jakaś drobna niedogodność. — Ale jeśli chcesz pomóc… musisz podejść do życia poważniej.

Oczywiście. Poważniej.

Nie zdążyła zapytać, co to znaczy, bo już dorzucił:

— Za chwilę przedstawimy ci z Maksymilianem plan. Chodzi o twoje bezpieczeństwo. I przyszłość firmy.

Wybuchła.

— Serio?! — rzuciła, głos zadrżał. — Najpierw rak na deser, potem biznesplan?! Naprawdę?!

Ojciec zamarł. Maksymilian lekko poruszył się na krześle, ale nic nie powiedział.

— Nigdy nie jestem tylko twoją córką — syknęła. — Zawsze córka i firma. Córka i obowiązki. Córka i pionek.

Marysia weszła jak duch. Zatrzymała się na progu, wyczuła atmosferę i chciała się cofnąć. Ale weszła. Bez słowa. Zebrała talerze. Ich spojrzenia się spotkały. I przez sekundę Nika poczuła, że ktoś ją rozumie. Naprawdę rozumie.

Marysia zniknęła. A Nika znów została sama. W trójkącie, który był coraz ciaśniejszy.

Ojciec usiadł ciężko. Spojrzał jej prosto w oczy.

— Czas na konkrety. Proszę, wysłuchaj nas do końca.

Nika, choć miała ochotę uciec, usiadła. Wiedziała, że to, co usłyszy, nie będzie miało sensu. I miała rację.

— Udziały w firmie przejdą na ciebie — zaczął ojciec. — Ale do dwudziestych piątych urodzin zarząd nad nimi sprawować będzie Maksymilian. Ty będziesz się uczyć. Rosnąć. Przygotowywać.

Zacisnęła dłonie na kolanach.

— Wszystko jest już gotowe — dodał. — Ale… żeby obejść formalności i przepisy, musimy zastosować niestandardowe rozwiązanie.

Pauza.

— Musisz wyjść za mąż.

Pauza. Cisza. Długa. Potem:

— Za Maksymiliana.

Cisza pękła w niej jak tafla lodu pod stopami.

— Oszaleliście?! — ryknęła, zrywając się na równe nogi. — Wydać mnie?! Jak prezent z metką?!

Zaczęła chodzić w kółko, jak zwierzę uwięzione w klatce.

— Maksymilian oczywiście się zgodził! On kocha kontrolę! Idealna okazja — żona do zestawu! Może jeszcze przypniecie mi kod kreskowy?

Ojciec otworzył usta, ale Nika go uciszyła.

— Nie. Ani kroku. To, że podpiszecie papiery, nie znaczy, że będę grała w tę farsę.

Odwróciła się na pięcie. Serce waliło jej jak młotem. Wyszła z pokoju, zostawiając za sobą ciszę. I decyzję, która wstrząśnie ich światem.Rozdział 7: Pionek na planszy

Wpadła do swojego pokoju jak tornado w dżinsach.

Drzwi odbiły się od ściany z hukiem, a ona sama krążyła po pokoju jak uwięziony lampart, który właśnie odkrył, że jego klatka ma złote pręty. I że ktoś planuje urządzić z niej ogród zoologiczny z jej osobą jako atrakcją sezonu.

— Co to w ogóle było?! — warczała pod nosem. — Co to, do cholery, było?!

Chodziła w tę i z powrotem, aż dywan zaczynał się uginać pod jej stopami. Przez chwilę wyglądała, jakby szukała narzędzi zbrodni — czegokolwiek, co mogłoby symbolicznie zniszczyć tę całą farsę. Może poduszkę. Albo wazon. Albo siebie.

Usiadła gwałtownie na łóżku, pochyliła się do przodu i zaczęła masować skronie, jakby próbowała rozetrzeć sobie absurd dzisiejszego dnia. Jej oczy były szeroko otwarte, zdezorientowane i roztrzęsione. Patrzyła w przestrzeń przed sobą, jakby miał się w niej zaraz pojawić hologram ze słowami: To tylko żart. Ukryta kamera. Możesz wracać do życia.

Ale nic takiego się nie pojawiło.

— Aranżowane małżeństwo — mruknęła do siebie. — No jasne. Oczywiście. Świetnie. Bo przecież jestem… arabską księżniczką. A mój ojciec to szejk Abdul Malik, który właśnie sprzedał mnie za stado wielbłądów i pakiet akcji.

Zachichotała. Najpierw cicho. Potem głośniej. Potem nie była pewna, czy to jeszcze śmiech, czy już łkanie.

— Żoną… — wyszeptała, nadal patrząc w punkt przed sobą. — Mam zostać żoną. Żoną Maksymiliana. No pewnie. Przecież to logiczne. Kogo innego miałby wybrać? Chyba nie sąsiada Mariana z trzeciego piętra. Tamten przynajmniej potrafi się uśmiechać!

Zgięła się wpół i parsknęła śmiechem. Tym razem głośno, histerycznie, jakby całe jej ciało się buntowało. A potem… wszystko się rozpadło. Śmiech przerodził się w szloch. Potężny, głęboki, pełen rozpaczy.

— To za dużo… — wyszeptała. — To jest za dużo.

Wszystko ją przytłaczało. Rozmowa. Decyzja. Maksymilian. Udziały. Firma. Ślub. Odpowiedzialność. I fakt, że nikt, absolutnie nikt, nie zapytał jej o zdanie. Jakby była czymś. Elementem układanki. A nie człowiekiem.

— Mam dwadzieścia lat… — powiedziała do siebie, jakby musiała sama sobie to przypomnieć. — Dwadzieścia. Nie trzydzieści. Nie czterdzieści. I nie jestem robotem, który można zaprogramować do „Żona 1.0 — wersja zarządcza z funkcją gotowania”.

Zerwała się z łóżka i znowu zaczęła chodzić. Myśli krążyły w jej głowie jak pszczoły w ulu po eksplozji. Gdzie będą mieszkać? Czy będzie musiała… dzielić z nim łóżko? Patrzeć mu w oczy przy śniadaniu? Słuchać jego zimnych, pozbawionych emocji komentarzy na temat tego, że znowu się spóźniła?

— Może jeszcze dzieci mam mu urodzić — parsknęła. — Całą gromadkę! Będziemy sobie żyć jak w „Małym domku na prerii”! Ja w fartuchu, z gromadką blond-błękitnookich klonów Maksymiliana, ganiających po łące. Krowy, siano, i ja, z uśmiechem na twarzy i depresją w sercu!

Usiadła z powrotem. Tym razem wolno. Spokojniej. Ale nie była to cisza pogodzenia się. Raczej cisza wulkanu, który na chwilę przestał pluć lawą, tylko po to, by zebrać siły do kolejnej erupcji.

Wzięła głęboki wdech i spojrzała na siebie w lustrze.

— Nie. Jeszcze nie. Ale zaraz coś wymyślę. I wtedy… będziecie żałować, że nie spróbowaliście najpierw zapytać.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało ją z histerycznego śmiechu. Otarła twarz rękawem bluzy i zerknęła w stronę wejścia, przekonana, że to Marysia przyszła ją pocieszyć.

— Wchodź, Maryś… — rzuciła, podchodząc i otwierając drzwi bez większego namysłu.

Zamarła.

To nie była Marysia.

To był Maksymilian.

W tej swojej śnieżnobiałej, nienagannej koszuli, jakby właśnie wyszedł z reklamy luksusowych pralek parowych. Stał z rękami w kieszeniach, z miną tak poważną, jakby przyszedł ogłosić początek wojny.

— Możemy porozmawiać? — zapytał, chłodnym, oficjalnym tonem, który bardziej pasowałby do sali konferencyjnej niż do pokoju nastolatki, która właśnie przeżywała emocjonalną katastrofę.

Nika odchyliła głowę, teatralnie przyglądając mu się od góry do dołu.

— A co, przyniosłeś pierścionek zaręczynowy? Czy może wpadłeś już skonsumować nasze przyszłe, jakże romantyczne małżeństwo?

Nie odpowiedział. Nawet nie mrugnął. Tylko to jego lodowate spojrzenie, które najwyraźniej miało moc zamrażania reakcji obronnych.

— No dobrze, wejdź, książę z zamrażarki — mruknęła, robiąc mu miejsce. — Skoro i tak nie mam nic do gadania, możesz sobie nawet tu zamieszkać.

Usiadł na fotelu, jakby przyszedł tu z misją pokojową z ONZ. Ona wciąż stała, opierając się plecami o ścianę, ręce założone na piersi.

— Co ci w ogóle strzeliło do głowy, że się na to zgodziłeś? — zaczęła od razu, bez ceregieli. — To był twój pomysł? Kto wymyślił tę groteskową farsę? Serio, nie można było po prostu spisać testamentu albo nie wiem… przekazać mi firmy na papierze?

Maksymilian westchnął. I przez chwilę wyglądał jak człowiek, nie tylko jako chłodna egzekutywa.

— To nie jest takie proste, Nika.

— Och, no jasne — prychnęła. — Nigdy nie jest.

— Rokowania twojego ojca są ostrożne. Nikt nie wie, ile czasu mu zostało. Miesiące? Tygodnie? Dni? Jeśli odejdzie nagle, firma wejdzie w fazę chaosu. Zarząd nie zaakceptuje dwudziestolatki jako następcy. Ty nie masz jeszcze przygotowania, doświadczenia. Potrzebujesz czasu.

— Czasu?! — warknęła. — A więc dajcie mi czas, a nie… męża.

— Udziały nie mogą przejść w ręce przypadkowe. Uwierzyłabyś, ilu ludzi tylko czeka, żeby przejąć kontrolę nad tym, co ci się należy? Nie masz bliskiej rodziny, której można by to powierzyć. Jesteś sama. I właśnie dlatego…

— …trzeba mnie wydać za mąż. Jasne. Świetny plan. Może jeszcze welon i orszak z zarządu?

— Spokój — powiedział twardo. — To jedyny sposób, by przejąć władzę w firmie bez burzenia systemu. Przynajmniej do czasu, aż będziesz gotowa.

Zamilkła na chwilę. Patrzyła na niego uważnie. I wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, dostrzegła w jego oczach coś więcej niż zimno. Coś… jakby cień rezygnacji. Albo smutku.

— A ty? — zapytała cicho. — Ty naprawdę chcesz tego wszystkiego?

Maksymilian zawahał się. Zbyt długo.

— Nie wszystko w życiu jest kwestią chcenia — odpowiedział. — Ale pewne rzeczy trzeba zrobić. Bo ktoś musi.

— A jeśli nie będę chciała? — zapytała, mrużąc oczy.

Spojrzał na nią długo. I tym razem jego wzrok nie był już lodowaty.

— Wtedy zadecyduje prawo. I inni. Nie ty. Nie ja. I uwierz mi, nie będzie ci się to podobać.Rozdział 8: Pokój, który przestał być jej

Długa cisza zapadła między nimi jak kurtyna. Nika nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Jakby ktoś nagle odciął dopływ tlenu i zostawił ją w bańce ciszy, w której tylko serce łomotało głucho o żebra.

Maksymilian wstał. Spokojnie, bez szurania krzesłem, bez zbędnych gestów.

— Idę do gabinetu twojego ojca — powiedział cicho, jakby nie chciał przebić tej cienkiej warstwy lodu, która właśnie osiadła na jej myślach. — Mamy jeszcze kilka spraw, które musimy przemyśleć. Jeżeli będziesz miała jakieś pytania, przyjdź i porozmawiaj z nami. Na spokojnie. Chętnie udzielimy ci wszystkich informacji.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wizytówkę. Podał ją jej, ale nie wzięła. Położył ją więc na biurku, tuż obok kubka z niedopitą herbatą.

— Tu jest mój numer. Zgaduję, że jeszcze go nie masz. Możesz go sobie wklepać w telefonie — dodał, niemal żartobliwie.

Nika uniosła brew.

— Jasne. Zapiszę cię jako „Książę Mrocznej Korporacji”. Albo „Ten od pierścionków”.

Nie odpowiedział. Kiwnął tylko głową, lekko, z tym swoim wiecznie neutralnym wyrazem twarzy. Ale kiedy się odwrócił, przez sekundę — krótszą niż mrugnięcie — widziała w jego oczach cień. Coś w rodzaju… zmęczenia? Żalu? Nie, nie mogła tego nazwać. Ale coś tam było.

Po chwili wyszedł, zostawiając ją samą.

I wtedy do niej dotarło — że jest z powrotem w swoim pokoju, ale nie do końca.

Bo to już nie był jej pokój.

To już nie było jej bezpieczne schronienie. Jej miejsce. Jej terytorium. Teraz i tutaj ktoś obcy zostawił swoje słowa, swoje decyzje, swoje plany. Teraz i to miejsce — ostatni bastion prywatności — zostało naruszone. On tu był. Tu, gdzie spała, gdzie marzyła, gdzie płakała do poduszki i tańczyła w piżamie, gdy nikt nie patrzył. A teraz… Maksymilian. Z całym swoim spokojem, kontrolą, z tą cholernie idealnie wyprasowaną koszulą — wszedł jak do sali narad. I wyszedł, zostawiając po sobie echo zmian, których nie chciała.

Usiadła na łóżku, wciąż nie dotykając wizytówki. Spojrzała w pustkę przed sobą.

Emocje, które jeszcze chwilę temu buzowały jak wulkan — wybuchły i wyczerpały się. Czuła tylko pustkę. Jakby coś z niej wyciekło. Śmiech, płacz, gniew — wszystko już wypłynęło. Teraz była tylko otępiała.

A to, co powiedział Maksymilian… Zaczynało mieć sens. Dziwny, obcy, nieludzki, ale jednak sens. W tej chorej układance coś zaczynało do siebie pasować. Jakby jego słowa, niczym powolny środek usypiający, wkraczały do jej krwiobiegu. Zaczynała rozumieć. Nie akceptować, ale rozumieć.

I miała pytania.

Milion pytań.

Jak to ma wyglądać? Co ona ma robić? Co to znaczy, że przejmuje nad nią opiekę? Że teraz on będzie jej… kim? Ojcem? Opiekunem? Mężem? A może jakimś dziwnym, korporacyjnym połączeniem wszystkich ról?

Gdzie będzie mieszkać, kiedy nie będzie już taty?

Czy on zamieszka w sypialni ojca?

Czy będą tu razem? Jak jakaś pokręcona wersja „Rodziny zastępczej”?

Czy teraz to on będzie ją karcić podczas niedzielnych obiadów, wypytywać o oceny i chodzić na wywiadówki?

A może to już nie będą pytania. Może to będą fakty.

Ścisnęła dłońmi koc, próbując wrócić do jakiejkolwiek znanej wersji siebie. Ale coś już się zmieniło. Na zawsze.

— —

I wtedy — z impetem, jak wstrzyknięcie goryczy — pojawił się on. Ojciec. Myśl o nim. O tym, że podpisał jej życie jak umowę handlową. Że nawet nie spojrzał jej w oczy, gdy mówił o nowotworze. Że do końca grał szefa, nie tatę.

Zadrżała.

Bo może właśnie na tym polegało bycie córką w jego świecie. Być lojalną do końca. Nawet, gdy nikt nie pytał, czy chce się walczyć.Rozdział 9: Układ

Nagle coś w niej pękło.

Zapięcie sukienki zaczęło wrzynać się w plecy jak obcy palec. Materiał, choć miękki, nagle stał się jak skafander ciśnieniowy. Nie mogła oddychać. Zieleń tej sukienki — jeszcze przed chwilą elegancka, kobieca, wręcz dostojna — teraz wydawała się jej groteskowa. Przebrana. Jakby grała kogoś, kim nie była.

Zerwała ją z siebie w pośpiechu. Guziki rozprysły się jak odłamki. Sukienka zsunęła się na podłogę z cichym szelestem, zostawiając ją w samej bieliźnie. Oddychała szybko, niemal chciwie, jakby właśnie wypłynęła z głębokości i łapała pierwsze hausty powietrza.

Była cała spocona. Nie glamour, tylko realistycznie: zjechane emocje, pot w zagłębieniu pleców, wilgotne pasma włosów przy linii żuchwy. Jak mysz po ucieczce z labiryntu.

Bez namysłu ruszyła do łazienki. Tym razem nie po to, by się przygotować, ale po to, by zmyć z siebie wszystko. Zimna woda uderzyła w skórę jak cios, ale nie cofnęła się. Trwała pod prysznicem, pozwalając, żeby chłód ją otrzeźwił. Jakby zmywała z siebie dotyk sytuacji. Słowa Maksymiliana. Własne przerażenie. Własną bezsilność.

Kiedy wyszła, jej skóra była lodowata, ale głowa — wyraźniejsza.

Wciągnęła różowe spodnie od piżamy, lekko zmechacone, z jakimś nadrukiem sprzed lat. Do tego czarny top na ramiączkach — obcisły, prosty, jak zbroja emocjonalnej gotowości. Była naga emocjonalnie, ale ubrana w determinację.

Weszła do pokoju i spojrzała na wizytówkę leżącą na biurku. Nie podniosła jej. Nie teraz.

Zeszła na dół.

Wiedziała, że jeśli nie uzyska odpowiedzi dzisiaj, nie zaśnie. Będzie leżeć i gapić się w sufit, aż myśli zmienią się w halucynacje. Potrzebowała faktów. Szczerych, konkretnych odpowiedzi. Potrzebowała wiedzieć, na czym stoi. Co dalej. Jak wyglądać będzie ten nowy rozdział, w który wpychają ją, jakby była rekwizytem, a nie człowiekiem.

I choć jej serce dalej biło jak obłąkane, a w głowie wciąż odbijało się słowo choroba, które padło wcześniej — wiedziała jedno:

Nie warto teraz urządzać kolejnej sceny. Nie przy ojcu. Nie teraz.

Ale Maksymilian?

O, Maksymilian był bezpiecznym celem. Obiektywnym. Sztywnym. Oziębłym. I do bólu racjonalnym. Jak lodowa ściana. A ona miała ochotę rzucać się w nią pięściami.

Może dlatego to właśnie na niego była najbardziej zła. Bo to on tu został. To on teraz dzierżył lejce. I to on traktował ją jak dziecko, mimo że wszystko wewnątrz niej krzyczało: dorastam właśnie teraz, w tej sekundzie. Czy tego chcecie, czy nie.

Zebrała się w sobie.

Ruszyła w stronę gabinetu ojca — boso, po cichu. Ale kiedy stanęła przed drzwiami, nie była już tą samą dziewczyną, która kilka godzin temu uciekła ochroniarzom w centrum handlowym.

Wzięła głęboki wdech.

I zapukała.

Głośno. Stanowczo. Nie czekała na zaproszenie.

Przyszła dowiedzieć się o swojej przyszłości.

W środku siedzą obaj — ojciec w fotelu, lekko pochylony do przodu. Maksymilian stoi przy regale, jakby czegoś szukał albo udawał, że coś go interesuje. Obraca się w jej stronę, kiedy wchodzi.

Nika zamyka za sobą drzwi. Nie siada.

— Tylko jedno pytanie — mówi. — Czy ta sytuacja to bardziej adopcja, czy przymusowy mentoring?

Cisza.

Ojciec chce coś powiedzieć, ale Nika unosi dłoń.

— Serio, chcę wiedzieć, na czym stoję. Czy pan teraz będzie mnie pytał, czy zjadłam śniadanie, i ganił za niewyprasowaną koszulkę?

Maksymilian krzyżuje ręce na piersi, ale nie daje się sprowokować.

— Twój ojciec poprosił mnie o wsparcie. I zamierzam mu je dać.

— Aha — Nika przekrzywia głowę. — Czyli nie tata, tylko konsultant do spraw młodzieży trudnej i nieprzystosowanej?

Ojciec mrukliwie: — Nika…

— Nie, spokojnie, ja tylko próbuję ogarnąć zakres usług. Bo wygląda na to, że moje życie zmieniło właściciela, a nikt mi nie dał regulaminu.

Maksymilian patrzy na nią uważnie. Ani drgnie.

— Nikt nie przejmuje twojego życia, Niko.

— Nie przyszłam tu robić scen. Ale jeżeli mam grać w tę grę, chcę znać zasady. Gdzie będę mieszkać? Co to znaczy „opieka”? Czy muszę teraz pytać o pozwolenie, żeby wyjść z psem? Czy pan będzie teraz moim… czym właściwie?

Maksymilian: — Kimś, kto ma ci zapewnić bezpieczeństwo i porządek. Nic więcej.

— Brzmi jak… nowa odmiana więzienia. Z Wi-Fi i opieką prawną.

Ojciec: — Nika, proszę cię…

— Nie. W porządku. Ja tylko pytam. Bo dopóki wiem, w jakim świecie się obudziłam, mogę przynajmniej udawać, że ogarniam.

Maksymilian patrzy na nią, zaskoczony. Przez ułamek sekundy coś mignie mu w oczach — może szacunek? Może rozbawienie?

— Masz pytania — mówi — i masz prawo je zadawać. Nawet jeśli brzmią jak z kiepskiego stand-upu.

Ojciec zaczął mówić, jakby musiał to wszystko z siebie wyrzucić, zanim ona znów zacznie strzelać z ironii jak z karabinu.

— Przeniesiesz się do mieszkania Maksymiliana. Zamieszkasz z nim w jego domu.

— Uroczo — mruknęła Nika pod nosem, ale nie skomentowała głośno. Jeszcze nie.

— Stamtąd będziesz jeździła do szkoły i na praktyki do firmy. W firmie krótko ogłosimy nowinę o ślubie. Plotki będą, to nieuniknione. Ale wolimy plotki o młodej żonie starszego prezesa niż o zaaranżowanym małżeństwie pod publiczkę. Klienci potrzebują spokoju. Stabilizacji.

Nika aż przewróciła oczami. Oczywiście, firma. Klienci. Spokój w Excelu. Stabilizacja w kolumnie „reputacja”. Ale ugryzła się w język. Nie teraz.

— W takim razie powiedzcie mi — zaczęła wolniej, głosem, który zaskoczył nawet ją samą swoją dojrzałością — jak ma wyglądać moja codzienność. Będę dalej chodzić do szkoły, mieszkać z moim nowym… mężem — tu wyraźnie zaakcentowała cudzysłów — i co? Będziemy razem spać w sypialni wśród pachnącej pościeli i małżeńskich dramatów?

Zanim ojciec zdążył odpowiedzieć, odezwał się Maksymilian — spokojnie, ale z wyraźnym dystansem:

— Absolutnie nie. Nasze małżeństwo będzie wyłącznie na papierze. Nie musisz się niczego obawiać. Będziemy mieszkać jak współlokatorzy. Będziemy razem pracować. Będę cię uczył o firmie. Będziemy omawiać transakcje, projekty, dokumenty. Pokażę ci, jak prowadzi się to wszystko od środka. W pracy zachowujemy profesjonalizm. Oczekuję dyscypliny, punktualności i realizowania poleceń, które ci wydam.

Nika uniosła brwi. Oho, jednak nie wytrzyma.

— Cudownie — powiedziała słodko. — Zawsze marzyłam, żeby po maturze zamieszkać z wykładowcą z Hogwartu zarządzania i chodzić do pracy jak na obóz przetrwania. Dyscyplina, polecenia, maksimum punktów za postawę godną Gryffindoru. Dziękuję, panie profesorze Snape.

Maksymilian wciągnął powietrze, a kącik jego ust — choćby przez ułamek sekundy — zadrgał jakby… nie, to chyba niemożliwe… jakby powstrzymywał uśmiech. Ojciec tylko potrząsnął głową.

— Nika… — westchnął.

— Tak, tak, już się ogarniam. — Machnęła dłonią. — Chciałam tylko mieć jasność.

Zamilkła na chwilę, po czym spojrzała raz jeszcze na ojca — długo, uważnie, jakby próbowała zapisać sobie ten obraz w głowie. A potem dodała ciszej, niemal szeptem:

— Zrobię to. Ale nie dla firmy. Nie dla reputacji. Dla ciebie.

Nika zamilkła. Wpatrywała się w powierzchnię biurka, jakby nagle znalazła tam odpowiedź na pytanie, którego nawet nie zdążyła zadać. W końcu podniosła wzrok na ojca.

— Tato… — zaczęła cicho, zaskakująco łagodnie. — Zrobię wszystko, o co mnie prosisz. Postaram się, jak tylko potrafię. Chcę, żebyś wyjechał na leczenie i był spokojny. Żebyś się nie martwił o mnie.

Zaczerpnęła tchu, żeby dokończyć. — Chcę, żebyś wrócił zdrowy.

Słowa zawisły w powietrzu, jakby na moment zatrzymały czas. Ciche, ale ciężkie — niosły w sobie obietnicę i rozpacz, determinację i miłość. Ojciec skinął głową, nie potrafiąc nic powiedzieć, ale jego oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne.Rozdział 33: Milczenie, które mówi

Drzwi klubu zatrzasnęły się za nimi jak zapadnia. Nagle wszystko zmieniło ciśnienie — jakby ktoś odciął dostęp do poprzedniego świata.

Muzyka umilkła. Tłum zniknął. Została tylko noc i powietrze, które uderzyło ją w twarz chłodem jak lodowata kąpiel.

Zadrżała. Nie z zimna. Z trzeźwości. Alkohol — ten ledwo wyczuwalny procent odwagi i beztroski — właśnie wyparował. W żyłach pulsowała adrenalina — żrąca i gorzka.

Maksymilian szedł obok. Nie odzywał się. Trzymał ją mocno, jakby świat mógł się za chwilę zawalić, a on miał ją z tego gruzowiska wyciągnąć.

Dopiero przy SUV-ie zauważyła, że nie są sami.

Nie Łukasz. Ktoś inny. Znajomy z twarzy, nierozpoznany z imienia. Może Tomek. Może nie. Jego obecność była jak cichy głos rozsądku, który szeptał: Jesteś już bezpieczna. To się naprawdę skończyło.

Potknęła się w szpilkach. Silna dłoń Maksa natychmiast ją podtrzymała. Jakby wiedział. Jakby nie zamierzał pozwolić jej się przewrócić — fizycznie czy emocjonalnie.

Przy aucie nie było czułości. Nawet delikatności. Maks niemal wepchnął ją do środka. Sam usiadł tuż obok. Drzwi się zatrzasnęły. Silnik już pracował. Ochroniarz za kierownicą nie spojrzał nawet w lusterko — od razu ruszył z piskiem opon.

Pęd pojazdu wbił ją w skórzane siedzenie. Siedziała sztywno. Cicho. Z ustami, które wciąż piekły. Z sercem, które waliło jak młot pneumatyczny. W środku czuła, że coś się w niej zepsuło. Jakby ktoś brutalnie przesunął granicę, której nie chciała nawet widzieć.

Maks nachylił się. Przez ułamek sekundy pomyślała, że chce coś powiedzieć. Zamiast tego sięgnął ponad jej ramię i zapiął pas. Jego ruch był szybki, zdecydowany. Palce — szorstkie, mocne. Działanie — mechaniczne.

Ale ręce mu drżały.

Cały on — napięty jak lina na skraju zerwania. Wściekłość kipiała z niego jak z pieca pod ciśnieniem. Czuć ją było jak pole magnetyczne.

Nie powiedział ani słowa.

Ale w jego milczeniu grzmiała burza.

Nie odważyła się spojrzeć mu w oczy.

Nie teraz.

W milczeniu jechali przez noc. Warszawa za szybą migała światłami jak plansza do gry, w której właśnie ktoś oszukał zasady. Nika czuła, że jej oczy wciąż są szeroko otwarte. Ale umysł — powoli się wyłączał.

Serce zwalniało.

Tylko usta dalej piekły. Jakby ktoś przypalił je żywym ogniem.

Oparła głowę o zagłówek. Wciągnęła powietrze nosem, głęboko. I nagle wszystko zaczęło się rozmywać. Obraz. Emocje. Lęk. Pęknięcie w jej wnętrzu zamknęło się jak zamykana książka.

Nie wiedziała, kiedy zasnęła.

Ale wiedziała jedno: była bezpieczna.

— —

Obudził ją cichy klik zamka. Drzwi po jej stronie otworzyły się powoli. Dłoń na ramieniu — duża, ciepła, pewna. Ktoś pochylił się nad nią, zbliżył się, żeby odpiąć pas. Znała ten zapach. Drzewny, cytrusowy, wytrawny. Maks.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij