Wchodzi koń do baru - ebook
Wchodzi koń do baru - ebook
NAJBARDZIEJ SZOKUJĄCY STAND-UP, NA JAKIM KIEDYKOLWIEK BYLIŚCIE
Pewnego dnia do sędziego Avishaia dzwoni dawno niewidziany kolega z dzieciństwa, by zaprosić go na swój występ. Niczego nie wyjaśnia – nalega jednak, by gość zjawił się tego wieczoru na widowni.
Nieoczekiwanie stand-up dojrzałego komika zamienia się w okrutny pojedynek z przeszłością. O czym i o kim tak naprawdę opowiada występujący i jaką tajemnicę odkryje przed widzami? Czy publiczność będzie w stanie znieść tę historię? Ile prawdy potrafimy przyjąć, gdy okazuje się ona nie do wytrzymania?
W tej nagrodzonej Międzynarodową Nagrodą Bookera powieści humor jest jak pistolet przystawiony do żeber, a przeszłość pochłania teraźniejszość i nie zostawia miejsca na oddech. Wybitna proza, która nie oszczędza nikogo i czyni czytelnika zupełnie bezbronnym.
To nie jest książka o stand-upie. To książka o sztuce i o jej związku z cierpieniem. (…) Pewne prawdy jesteśmy w stanie przyjąć jedynie poprzez opowieść – a Grosman, tak jak komik Dowale, jest mistrzem opowiadania prawdy.
„The Guardian”
Niewielka książka Grosmana jest niesłychanie pojemna, mieści w sobie opowieść o traumie, o Izraelu, o dziecku, ale i o żałobie, bo spektakl zamienia się w seans przywoływania zmarłych. I jest jeszcze jeden bohater – śmiech – wyzwalający, który jest obroną, choć bywa też sposobem piętnowania.
Justyna Sobolewska, „Polityka”
Zwięzłe, szokujące arcydzieło, w którym absurd i humor stają się narzędziami odkrywania najmroczniejszych obszarów ludzkiej egzystencji.
„The Sunday Times”
Wybitny przykład pisarskiego rzemiosła, w którym każde zdanie się liczy, każde słowo ma znaczenie.
Nick Barley, przewodniczący juryMiędzynarodowej Nagrody Bookera
Dawid Grosman jest po prostu największym żyjącym powieściopisarzem.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8463-0 |
Rozmiar pliku: | 855 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Scena wciąż jest pusta. Okrzyk rozbrzmiewa zza kulis. Publiczność z wolna cichnie i uśmiecha się wyczekująco. Chudy, niski mężczyzna w okularach wypada na scenę z bocznych drzwi, jakby go ktoś stamtąd wyrzucił albo wykopał. Stawia kilka niepewnych kroków i niemal upadając, obiema rękami hamuje na drewnianej podłodze, po czym zręcznym ruchem wypina tyłek. Gdzieniegdzie słychać wśród publiczności chichoty i oklaski. Z korytarza ciągle wchodzą do klubu ludzie, głośno paplając.
– Panie i panowie – obwieszcza facet o zaciśniętych wargach, który siedzi przy konsoli i steruje oświetleniem. – Proszę o oklaski, przed wami Dowale G.!
Mężczyzna na scenie zastyga w małpiej pozie, wielkie okulary przekrzywiły mu się na nosie. Powoli odwraca się w stronę sali, długo omiata ją wzrokiem, nie mrugając.
– O kurde – stęka. – Przecież to nie Cezarea, no nie?
Pomruki śmiechu.
On powoli się prostuje, otrzepując ręce z kurzu.
– Mój agent znowu zrobił mnie w chuja?
Z widowni słychać popiskiwania.
Mężczyzna świdruje salę zaszokowanym wzrokiem.
– Co to ma być? Coście powiedzieli? Ty tam, przy stoliku numer siedem, tak, tak, z pomadką na ustach, całkiem ci z tym ładnie, tak przy okazji!
Kobieta chichocze i zasłania dłonią usta.
On staje na krawędzi sceny, kołysząc się lekko w przód i w tył.
– A teraz serio się pytam, śliczniutka: naprawdę powiedziałaś Netanja? – Oczy mu się rozszerzają, wypełniając po brzegi szkła okularów. – Niech no dobrze skumam, siedzisz tu sobie i oświadczasz mi spokojnie i na poważnie, jakby nigdy nic, że właśnie wylądowałem w Netanji, podczas gdy nie mam na sobie nawet kamizelki kuloodpornej? – Ze zgrozą osłania rękami krocze.
Publika ryczy z uciechy. Gdzieniegdzie przelatują gwizdy. Wchodzi jeszcze kilka par, a za nimi hałaśliwa gromada młodych mężczyzn, zdaje się żołnierzy na przepustce. Niewielka sala jest prawie pełna. Znajomi machają do siebie na powitanie. Trzy kelnerki w krótkich spodenkach i jaskrawofioletowych koszulkach wyłaniają się z kuchni i rozbiegają między stolikami.
– Posłuchajcie, usteczka! – Uśmiecha się do kobiety przy stoliku numer siedem. – Jeszcze z tobą nie skończyłem, pogadajmy chwilkę… Bo wyglądasz mi na całkiem poważną laskę, w dodatku o oryginalnym guście, jeśli prawidłowo odczytuję tę intrygującą fryzurę, którą ci wymyślił, niech no zgadnę, ten sam projektant, co poustawiał nam meczety na Wzgórzu Świątynnym i na dokładkę reaktor jądrowy w Dimonie?
Na widowni śmiech.
– O ile mnie węch nie zwodzi, wyczuwam tu kupę forsy. Mam rację czy nie? A? Górna warstwa upierdliwokracji, co nie? Naprawdę nie? Powiem ci dlaczego, bo widzę tu także oszałamiający botoks, a w dodatku zmniejszenie piersi, które kompletnie wymknęło się spod kontroli. Jeśli o mnie idzie, to łapska bym temu chirurgowi poucinał.
Kobieta przyciska łokcie do piersi, zakrywa rękami twarz i popiskuje przez palce, jakby ją połaskotano. Mężczyzna zaś, ciągle mówiąc, szybkim krokiem przemierza scenę od jednego końca do drugiego, zaciera ręce i skanuje wzrokiem siedzących na widowni. Obuty jest w kowbojki na podwyższonym obcasie, które z suchym trzaskiem wtórują jego ruchom.
– Wytłumacz mi jedną rzecz, kochaniutka! – wykrzykuje, nie patrząc na nią. – Jak to jest, że taka rozgarnięta laska jak ty nie wie, że takie rzeczy trzeba człowiekowi mówić delikatnie, rozważnie, z wyczuciem, że nie wolno rzucać się na niego z jakimś „jesteś w Netanji, łup!”. Co ci do głowy strzeliło? Faceta trzeba trochę nastroić, zwłaszcza takiego chuderlaka. – Szybkim ruchem zadziera sprany podkoszulek i przez widownię przelatuje mimowolne westchnienie. – No co, nieprawda? – Pokazuje obnażoną pierś siedzącym na prawo i na lewo od sceny, posyłając im szeroki uśmiech. – Widzicie? Sama skóra i kości. Głównie chrząstki. Jak Boga kocham, gdybym był koniem, już by mnie na klajster przerobili, wiecie, co mam na myśli, tak?
W odpowiedzi słychać zakłopotane chichoty i posapywanie z obrzydzenia.
– Naucz się, złotko – odwraca się do kobiety przy stoliku numer siedem – żebyś następnym razem wiedziała: trzeba delikatnie sprzedać człowiekowi takie nowiny, podać mu jakiś środek przeciwbólowy. Na litość boską. Najpierw musisz subtelnie połechtać jego słuch, na przykład tak: „Gratulacje, Dowale, największy przystojniaku wśród mężczyzn, wygrałeś! Zostałeś wybrany do udziału w unikalnym eksperymencie w rejonie Równiny Nadbrzeżnej, niezbyt długim, jakieś półtorej godziny, góra dwie, bo maksimum tyle wynosi dopuszczalny czas, żeby normalny człowiek wyeksponował się przed tutejszą publicznością…”.
Publika się śmieje, mężczyzna jest zaskoczony.
– Z czego tak się cieszycie, głupole? O was przecież mówię!
Widzowie śmieją się jeszcze głośniej, a on:
– Chwila, moment, żeby nie było niejasności: chyba was uprzedzili, że jesteście tylko grupą suportową, dopóki nie sprowadzimy prawdziwej publiczności?
Gwizdy, wybuchy śmiechu. Z niektórych kątów słychać także długie „buuu” i walenie pięściami w stoły, ale większość widzów jest rozbawiona. Do sali wchodzi jeszcze jedna para, oboje są wysocy i szczupli, jasne puszyste włosy opadają im na czoła. Chłopak i dziewczyna, a może dwóch chłopców, ubrani w błyszczącą czerń, pod pachą kaski motocyklowe. Mężczyzna na scenie przelatuje po nich spojrzeniem i drobna zmarszczka wysklepia się nad jego brwiami.
Bez przerwy jest w ruchu. Co chwila okrasza swoje słowa szybkimi uderzeniami, wali pięścią powietrze, po czym niby bokser zwodniczym ruchem robi unik przed ciosem przeciwnika. Publiczność jest zachwycona, a on osłania ręką oczy i lustruje salę, w której jest już prawie zupełnie ciemno.
To mnie szuka.
– Tak między nami, kochani, wypadałoby, żebym teraz położył rękę na sercu i przysiągł, że uwielbiam Netanję, wprost za nią szaleję, zgadza się?
– Zgadza się – odpowiada mu paru młodych ludzi z widowni.
– I że superfajnie jest być razem z wami w czwartek wieczór w waszej czarującej strefie przemysłowej, na dodatek w piwnicach, w ponętnych oparach radonu, i tryskać przed wami kaskadą dowcipów wyciągniętych prosto z dupy, prawda?
– Prawda – odpowiada, rycząc na całe gardło, publika.
– Nieprawda – stwierdza mężczyzna, z rozkoszą zacierając ręce. – Wszystko to ściema, z wyjątkiem dupy, bo muszę wam szczerze wyznać, że nie znoszę waszego miasta, śmiertelnie mnie przeraża ta wasza cała Netanja, co drugi facet na ulicy wygląda jak objęty ochroną świadek koronny, a co trzeci, jakby trzymał tego pierwszego w czarnym plastikowym worku, zatrzaśniętego w bagażniku. Wierzcie mi, gdybym nie musiał płacić alimentów trzem wspaniałym kobietom i, jeden–dwa–trzy–cztery–pięć, pięciorgu dzieciakom… – Podtyka publiczności pod nos wyciągniętą dłoń z wyprostowanymi palcami. – Jak Boga kocham, stoi tu przed wami pierwszy mężczyzna na świecie, który cierpiał na depresję poporodową. I to pięciokrotnie! No, może raczej czterokrotnie, bo dwójka to były bliźnięta. Ale właściwie pięciokrotnie, jeśli doliczyć depresję po moim urodzeniu. Jednak w całym tym bajzlu jedna rzecz wyszła wam na dobre, Netanjo, najmilsze z wszystkich miast, bo gdyby nie moje wampirzątka o mlecznych zębach, to nie ma bata, nie ma takiej siły, żebym się tu dzisiaj wieczorem stawił przed wami dla marnych siedmiuset pięćdziesięciu szekli, które Joaw płaci mi na rękę, bez pokwitowania i słowa wdzięczności. No dobra, kochani, bracia moi, świętujmy ten wieczór, bawmy się do upadłego, brawa dla królowej Netanji!
Publiczność klaszcze nieco skonsternowana z powodu nagłego zwrotu, ale uwiedziona tym serdecznym wrzaskiem i słodziutkim uśmiechem, który nagle opromienia mu twarz, całkowicie ją odmieniając. Znika wyraz udręki, rozgoryczenia i sarkazmu, jakby po rozbłyśnięciu flesza pojawiła się twarz wyrafinowanego, subtelnego intelektualisty, niemal uszczęśliwionego, który nie ma i nie może mieć nic wspólnego z tym, co tamten tu przed chwilą wygadywał.
On zaś najwyraźniej cieszy się z zamętu, jaki zasiał. Powoli obraca się na jednej nodze niczym wskazówka kompasu, a kiedy kończy obrót, twarz ma znów skrzywioną i zgorzkniałą: – Posłuchajcie ekscytującej nowiny, Netanjo, nie do wiary, jakie szczęście was spotkało, ale akurat dziś, dwudziestego sierpnia, przypadkiem wypadają moje urodziny, dzięki, wielkie dzięki. – Pochyla skromnie głowę. – Tak, właśnie tego dnia pięćdziesiąt siedem lat temu świat stał się ciut gorszym miejscem do życia, dzięki, dzięki, moi milusińscy. – Postukuje na scenie, chłodząc sobie na niby twarz wachlarzem. – Jak to miło z waszej strony, naprawdę nie trzeba było, przesadziliście, czeki proszę wrzucić do skrzynki przy wyjściu, banknoty możecie złożyć na mej piersi po występie, sekskupony można przekazać od razu, teraz, do rąk własnych…
Gdzieniegdzie ludzie wznoszą kieliszki w jego stronę. Z wielkim rumorem wchodzi towarzystwo złożone z kilku par – mężczyźni, idąc, klaszczą – i rozsiada się przy stolikach w pobliżu czegoś, co dawniej było barem. Machają mu na powitanie, kobiety wołają do niego po imieniu. On mruży oczy, odpowiada im nieokreślonym, mglistym kiwnięciem krótkowidza. Raz po raz odwraca głowę w kierunku mojego stolika na końcu sali. Od chwili, kiedy wszedł na scenę, szuka mojego wzroku. Ale ja nie mogę spojrzeć na niego wprost. Nie odpowiada mi tutejsze powietrze. Nie podoba mi się powietrze, którym on oddycha.
– Komu już stuknęło pięćdziesiąt siedem lat, ręka do góry! – Kilka rąk szybuje w górę. On przygląda im się, z podziwem kiwając głową: – Jestem pod wrażeniem, Netanjo! Niezłą chujnię sobie zafundowaliście. Przecież niełatwo dożyć tego wieku w takim miejscu, no nie? Joaw, rzuć reflektory na widownię, niech popatrzę… Powiedziałem pięćdziesiąt siedem, proszę pani, nie siedemdziesiąt pięć… Chwileczkę, moi drodzy, nie wszyscy naraz, jest mnie pod dostatkiem, dla wszystkich wystarczy. Tak, stoliku numer cztery, co powiedziałeś? Też masz pięćdziesiąt siedem? A nawet pięćdziesiąt osiem? Niesamowite! Głębokie! Przełomowe! Kiedy to wypadnie, jak powiedziałeś? Jutro? Wszystkiego najlepszego, a jak masz na imię? Jak? Jeszcze raz, powtórz. Jor… Josraj? Jak nic kpisz sobie ze mnie! To twoje imię czy ksywa z wojska? Ożeż kurwa, bracie, ale cię starzy załatwili, co?
Mężczyzna o imieniu Joraj parska donośnym śmiechem. Jego pulchna żona opiera się na nim, głaszcze go kolistymi ruchami po łysej głowie.
– A ta obok, bracie, która znaczy wokół ciebie terytorium, to pani Josrajowa? Trzymaj się, braciszku… No, na pewno się łudziłeś, że „Josraj” to ostatni cios, jaki los spuścił ci na łeb, co nie? Miałeś ledwo trzy latka, kiedy się połapałeś, co starzy ci zrobili. – Sunie powoli po scenie, grając na niewidzialnych skrzypcach. – Siedziałeś sam jak palec w przedszkolnym kąciku, chrupiąc cebulkę, którą ci mama do woreczka zapakowała, patrzyłeś na bawiące się razem dzieci i mówiłeś sobie: Uszy do góry, Josrajku, grom nie uderza dwa razy w to samo miejsce… A tu siurprajz! Uderzył dwa razy! Dobry wieczór, pani Josrajowa! Powiedz, kochanie, czy mogłabyś nam zdradzić, tak między nami, przyjaciółmi, jaką to figlarną niespodziankę szykujesz mężusiowi w dniu jego święta? No bo patrzę na ciebie i od razu wiem, co ci teraz chodzi po głowie: Ponieważ są twoje urodziny, Josrajku, dam ci dziś w nocy, ale nie waż się robić tego, co próbowałeś mi zrobić 10 czerwca 1986 roku!
Publiczność rechocze, łącznie z pulchną kobietą, która aż się trzęsie, gdy fale śmiechu rozlewają jej się po twarzy.
– A teraz powiedz mi, pani Josrajowa – ścisza głos do szeptu – tak między nami: naprawdę sądzisz, że taka góra korali i łańcuszków jest w stanie zakryć wszystkie te podbródki? No, serio mówię, wydaje ci się przyzwoite, żeby w dzisiejszych czasach zaciskania pasa, kiedy w Izraelu tyle młodych małżeństw musi poprzestać na jednym podbródku – głaszcze się po swojej wychudłej, zapadniętej brodzie, która chwilami nadaje mu wygląd struchlałego gryzonia – ty na luzie obnosisz się z dwoma, nie, chwilka, z trzema! Droga pani, z samej skóry tej fałdki można by wykroić jeszcze jeden rządek namiotów dla demonstrantów w alei Rothschilda!
Gdzieniegdzie pojedyncze chichoty. Uśmiech kobiety nieco wymuszenie napina się nad zębami.
– A tak przy okazji, Netanjo, skoro zeszliśmy na temat mojej teorii ekonomicznej, chciałbym już teraz zwrócić uwagę, żeby usunąć wszelkie wątpliwości, że jestem za kompleksową reformą całego rynku kapitałowego. – Przystaje, dysząc, kładzie ręce na biodra i śmieje się szyderczo: – Genialny jestem, mówię wam, z ust wychodzą mi słowa, których sam nie rozumiem! Posłuchajcie tylko, od co najmniej dziesięciu minut jestem niezłomnie przekonany, że podatki trzeba naliczać tylko i wyłącznie, i absolutnie od wagi płatnika: podatek od masy ciała!
Znowu spojrzenie w moją stronę, spojrzenie przeciągłe, niemal wystraszone, usiłujące wydobyć z moich trzewi drobnego chłopca, którego on przechował w pamięci.
– Czy może być coś bardziej sprawiedliwego? Powiedzcie sami! Najbardziej obiektywnego na świecie! – I znów zadziera podkoszulek pod samą brodę, ale teraz roluje go powolnym, uwodzicielskim ruchem, obnażając przed nami zapadły brzuch z poprzeczną blizną, wąską pierś i przerażająco wystające żebra obciągnięte wyschniętą, usianą krostami skórą. – Można to ustalić na podstawie podbródków, jak mówiliśmy, ale jeśli idzie o mnie, można też wprowadzić progi podatkowe. – Podkoszulek wciąż ma zadarty.
Ludzie patrzą zdegustowani, niektórzy się odwracają, z ust dobywają się ciche pogwizdywania. On zaś bada reakcje z jawnym, wygłodniałym zapałem.
– Żądam progresywnego podatku od ciała! Szacować należy na podstawie opon na brzuchu, bandziocha, dupska, ud, cellulitu, męskich cycków i tych nawisów tu, u góry, pod damskimi ramionami! Dobra strona mojej metody jest taka, że nie będzie żadnych wykrętów ani naciągania faktów wte czy wewte: utyłeś, płacisz! – W końcu opuszcza podkoszulek. – Bij, zabij, ale ni chuja nie rozumiem, co to za pomysł, żeby nakładać podatki na kogoś, kto zarabia pieniądze. Co ma jedno z drugim wspólnego? Posłuchajcie mnie, Netanjo, słuchajcie uważnie: podatki powinny być ściągane tylko i wyłącznie od osób, co do których państwo ma uzasadnione powody do podejrzeń, że jest im dobrze: kiedy ktoś się do siebie uśmiecha, kiedy jest młody, jest zdrowy, jest optymistyczny, pieprzył się w nocy albo gwiżdże sobie w dzień. Tylko takim sukinkotom trzeba zabierać, obłupić ich ze skóry, bez litości!
Większość publiczności klaszcze zachęcająco, ale niektórzy, zwłaszcza młodzi, zaokrąglają po małpiemu usta i buczą. On ociera pot z czoła i policzków czerwoną chustką, ogromniastą czerwoną chustką cyrkowego klauna, pozwalając jednym i drugim droczyć się ze sobą przez jakiś czas, ku obopólnej uciesze. Sam tymczasem łapie na nowo oddech, ocienia ręką oczy i znów szuka mojego wzroku, uparcie potrzebuje mojego spojrzenia. I oto następuje wspólne mruganie, którego nikt prócz nas dwóch, mam nadzieję, nie jest w stanie zauważyć. „Przyszedłeś” – mówi jego spojrzenie. „Spójrz, co zrobił z nami czas, stoję tu przed tobą, nie rozczulaj się nade mną”.
I natychmiast odwraca się ode mnie, podnosi rękę, uspokaja publiczność.
– Jak? Nie dosłyszałem… Mówcie głośniej, stoliku numer dziewięć! Tak, ale najpierw mi wytłumaczcie, jak wy to robicie, bo nigdy nie udało mi się skumać… Jak to co? Ten numer ze ściąganiem brwi! No poważnie, zdradźcie nam to: zszywacie je ze sobą? Uczą was tego na obozach waszego domu kultury? – Nagle staje na baczność i wydziera się na całe gardło: – „Rzeka Jordan ma dwa brwi… znaczy się brzegi! Jeden nasz już jest, drugi zresztą też”. _À propos_ ściągniętych brwi, mój ojciec był twardym rewizjonistą, uwielbiał Żabotyńskiego, szacun! – Przy kilku stolikach rozlegają się potężne, prowokujące oklaski. Ucina je lekceważącym machnięciem ręki. – Mów, stoliku dziewięć, gadaj otwarcie, na mój koszt. Co powiedziałeś? To nie żart, gargamelu, dzisiaj naprawdę są moje urodziny. Właśnie w tej chwili, mniej więcej o tej godzinie, w starym szpitalu Hadasa w Jerozolimie moją matkę, Sarę Grinsztajn, chwyciły bóle porodowe! Niewiarygodne, co? Kobieta, która twierdziła, że pragnie jedynie mojego dobra, wydała mnie na świat! No pomyślcie: tyle jest rozpraw w sądzie, tyle więzień, dochodzeń, śledztw i seriali kryminalnych o morderstwach, ale do tej pory nie słyszałem, żeby ktoś kogoś podał do sądu za urodzenie dziecka! Ani za urodzenie z premedytacją, ani za urodzenie przez zaniedbanie, ani za nieumyślne urodzenie, ani nawet o podżeganie do urodzenia! Nie zapominajcie przy tym, że chodzi o przestępstwo, którego ofiara jest niepełnoletnia! – Rozdziawia usta i nagarnia rękami powietrze na twarz, jakby się dusił. – Czy jest w tej sali sędzia? Albo adwokat?
Kulę się na krześle. Nie pozwalam, żeby złowił mnie wzrokiem. Na moje szczęście siedzące nieopodal trzy młode pary dają mu rękami znaki. Okazuje się, że to studenci prawa z jakiegoś college’u. – A sio, wynocha! – wrzeszczy jak opętany, wymachując rękami i nogami, podczas gdy publiczność zalewa salę deszczem szyderczych gwizdów. – Anioł Śmierci – krztusi się ze śmiechu – staje przed adwokatem i mówi, że nadszedł jego koniec. Prawnik w płacz, zaczyna biadolić: „Jak to, przecież ledwie dociągnąłem do czterdziestki!”. Anioł Śmierci na to: „To nie jest kara za liczbę godzin, na którą naciągnąłeś klientów!”. – Szybki cios pięścią, pełny obrót wokół własnej osi, studenci śmieją się głośniej niż reszta widzów. – A teraz kwestia mojej matki. – Twarz mu poważnieje. – Proszę o uwagę, panie i panowie z szanownego jury, bo jest to sprawa najwyższej wagi. Złe języki gadały, ja tylko cytuję, że kiedy mnie podano jej do potrzymania tuż po porodzie, wyglądała na uśmiechniętą, zdaje się nawet, że uśmiechała się radośnie. Piiic na wodę, mówię wam! Złośliwe plotki i wulgarne oszczerstwa!
Publiczność zanosi się śmiechem. Mężczyzna znienacka pada na kolana na skraju sceny i pochyla głowę.
– Wybacz, mamo, dałem dupy, zdradziłem, znów cię sprzedałem dla taniego poklasku. Jestem tanią kurwą od rozśmieszania, nie umiem się tego wyzbyć… – Podrywa się na równe nogi. Od nagłego skoku chyba zakręciło mu się w głowie, bo balansuje ciałem. – Teraz poważnie, bez żartów, ona była najpiękniejszą matką świata, przysięgam wam, takich już nie produkują: o wielkich niebieskich oczach – rozcapierza przed widownią palce obu rąk, a ja przypominam sobie jaśniejący, przenikliwy błękit jego oczu, kiedy był małym chłopcem – i najbardziej pokręconą na świecie, i najsmutniejszą. – Szkicuje sobie palcem łzę pod okiem, ale usta ma wciąż wygięte w uśmiech. – Tak wyszło, taki los nam się trafił, nie mam żalu. Ojciec też w gruncie rzeczy był całkiem spoko. – Przystaje, wściekle czochrając kłaki po bokach głowy. – Eee… Dajcie mi sekundę, zaraz coś dla was wyszperam… Tak! Był nadzwyczajnym fryzjerem, nie brał ode mnie kasy za strzyżenie, chociaż to było wbrew jego zasadom…
I znów rzuca mi spojrzenie. Sprawdza, czy się śmieję. Ale ja nawet nie próbuję udawać. Zamawiam piwo i popitkę. Jak on to ujął? Trzeba podać środek przeciwbólowy, żeby przez to przejść.
Środek przeciwbólowy? Mnie trzeba całkowitego znieczulenia.
On znowu zaczyna się miotać. Jakby sam siebie poszturchiwał: no dalej, naprzód. Z góry oświetla go pojedynczy reflektor, wokół biegają rozedrgane cienie. Każdy jego ruch odbija się z dziwacznym opóźnieniem w zakrzywieniach wielkiego miedzianego dzbana stojącego za nim, tuż przy ścianie – zapewne pozostałość po jakimś spektaklu, który tu kiedyś odgrywano.
– _À propos_ moich narodzin, Netanjo, poświęćmy pół minutki temu kosmicznemu wydarzeniu, ponieważ ja, nie mówię oczywiście o chwili obecnej, kiedy jestem na absolutnym topie w branży rozrywkowej jako ikona dzikiego seksu… – Odczekuje, przytakując ruchem głowy, z szeroko otwartymi ustami. Pozwala, by wybrzmiał ich śmiech. – Ponieważ ja, swego czasu, u zarania autobiografii, krótko mówiąc, kiedy byłem mały, byłem totalnie rąbnięty, wszystkie kable w łepetynie na odwrót mi popodłączali, nie wyobrażacie sobie takiego świrusa… No naprawdę – uśmiecha się – chcesz się pośmiać, Netanjo? Serio chcecie się pośmiać? Przecież pytanie jest do dupy – beszta sam siebie. – Halo! To jest stand-up! Jeszcze tego nie załapałeś, debilku? – I raptem wyprostowaną ręką, niewiarygodnie mocno uderza się w czoło: – Właśnie po to tutaj przyszli! Żeby się z ciebie pośmiać! Co nie, kochani moi?
To był straszny cios, walnięcie z całej siły w czoło. Niespodziewany wybuch przemocy, wyciek mrocznej informacji należącej do zupełnie innej sfery. Zalega cisza. Ktoś miażdży zębami twardy cukierek, dźwięk roznosi się w całej sali. Dlaczego nalegał, żebym tu przyszedł? Po co mu było zapraszać płatnego mordercę, zastanawiam się, skoro sam radzi sobie całkiem nieźle?
– Coś wam opowiem – mówi tak donośnie, jakby tamten cios nigdy się nie wydarzył. Jakby nie miał na czole białej plamy, która teraz czerwienieje, i jakby okulary wcale mu się nie przekrzywiły na nosie. – Pewnego razu, miałem chyba dwanaście lat, postanowiłem, że sprawdzę, co właściwie działo się dziewięć miesięcy przed moim narodzeniem, co tak podjarało mojego ojca, żeby dorwać się do matki. Zrozumcie, że poza mną samym nie zebrano żadnych innych dowodów na aktywność wulkaniczną w jego spodniach. Nie chodzi o to, że jej nie kochał, posłuchajcie: czego ten facet nie wyrabiał od chwili, gdy otwierał rano oczy, aż do pójścia spać, wszystkie te jego kombinacje ze składami towarów i motorowerów, z częściami zamiennymi, szmatami i suwakami, i innymi pierdółkami… Udawajcie, że niby rozumiecie, o czym mówię, dobra? Grzeczna Netanja. No więc dla niego wszystkie te bzdety, bardziej niż zarobek, bardziej niż cokolwiek innego, były ważne po to, żeby jej zaimponować, wywołać uśmiech na jej twarzy, żeby go po główce pogłaskała: dobry piesek, dobry pieseczek. Niektórzy faceci piszą wiersze dla swoich ukochanych, zgadza się?
– Tak – odpowiada parę głosów z widowni, wciąż lekko skonsternowanych.
– A niektórzy śpiewają im serenady, zgadza się?
– Tak, zgadza się! – dołączają nieśmiało inne głosy.
– Są też tacy, co na przykład kupują im brylanty, penthouse’y, range rovery, designerskie gruszki do lewatywy, zgadza się?
– Taaak! – skwapliwie krzyczy teraz mnóstwo głosów, pragnąc się przypodobać.
– I są tacy, jak mój ojczulek, co kupują dwieście par podrobionych dżinsów od rumuńskiej babiny na ulicy Allenby’ego: „Rumun ograbi, Polak oszwabi”, i potem sprzedają w zakładzie fryzjerskim, na zapleczu, jako oryginalne lewisy, a po co to wszystko? Po to, żeby wieczorem móc jej pokazać w swoim kapowniku, ile grosza z tego wyciągnął…
Przystaje, oczyma błądzi po całej sali i przez chwilę, w niewytłumaczalny sposób, publiczność wstrzymuje oddech, jakby i ona raptem coś zauważyła.
– Ale żeby jej normalnie dotknął, tak jak mężczyzna dotyka kobiety, niechby nawet klepnął po pupie w przedpokoju albo chociaż musnął, jakby pitą zgarniał humus… O nie, w życiu nie widziałem, żeby to zrobił. Więc powiedzcie mi, kochani moi, w końcu jesteście inteligentnymi ludźmi, skoro zdecydowaliście się zamieszkać w Netanji, no to wytłumaczcie mi teraz, czemu on jej nigdy nie dotknął, a? Bóg raczy, kurwa, wiedzieć. Chwilka, co takiego… – Staje na palcach, wytrzepuje spod powiek spojrzenie poruszone i pełne wdzięczności. – Serio chcecie posłuchać? Naprawdę macie ochotę na zasrane dzieje mego królewskiego rodu?
W tej kwestii publiczność jest podzielona: niektórzy krzyczą zachęcająco, inni wrzeszczą, żeby wreszcie zaczął opowiadać dowcipy, i to coś do śmiechu. Dwójka bladych motocyklistów w czarnych skórzanych kombinezonach bębni na cztery ręce w stół, aż szklanki z piwem podrygują. Trudno powiedzieć, po czyjej są stronie, może po prostu cieszy ich podgrzewanie atmosfery. Wciąż nie jestem w stanie się zorientować, czy są to chłopcy, chłopak i dziewczyna, czy może dwie dziewczyny.
– Niemożliwe, własnym uszom nie wierzę! Serio? Naprawdę macie teraz chrapkę na telenowelę „Saga rodu Grinsztajnów”? Niech no skumam, Netanjo, próbujecie rozgryźć zagadkę mojej magnetycznej osobowości? – Miga do mnie rozbawionym, wyzywającym wzrokiem. – Naprawdę myślicie, że uda wam się to, na czym badacze autobiografii resztki zębów sobie połamali, i to z wielką pompą? – Prawie cała widownia klaszcze. – No to naprawdę jesteście mi braćmi! Jesteśmy ziomalami i kwita, Netanjo! Związek miast partnerskich! – Rozczula się, wytrzeszczając oczy, z których wyziera bezkresna niewinność. Publiczność nabrzmiewa śmiechem. Ludzie uśmiechają się do sąsiadów. Nawet do mnie dociera kilka zbłąkanych uśmiechów.
On stoi na brzegu sceny, ostre czubki butów wystają poza krawędź, i wylicza na palcach hipotezy:
– Numer jeden: może mój ojczulek ubóstwiał ją tak bardzo, że bał się jej dotknąć? Numer dwa: może ją brzydziło to, że po umyciu głowy kręcił się po domu z czarną siateczką na włosach? Numer trzy: może z powodu jej Holokaustu oraz tego, że on nie brał w nim udziału, nawet w roli statysty? Zrozumcie: facet nie tylko nie wyleciał kominem, ale nawet nie został ranny w Holokauście! Numer cztery! Może ja i wy jeszcze nie dorośliśmy do tego, żeby nasi rodzice mogli się ze sobą zejść?
Na widowni wybucha śmiech, a on, ten komik, ten pajac, znowu biega po scenie. Dżinsy na kolanach ma podarte, ale pyszni się parą czerwonych szelek z pozłacanymi sprzączkami, a do niewielkich kowbojskich butów ma przypięte srebrne gwiazdy szeryfa. Teraz zauważam, że na jego karku podskakuje krótki, mizerny warkoczyk.
– Jednym słowem, tylko dokończę tę historyjkę, żebyśmy wreszcie mogli zacząć wieczór, który zaraz się skończy. Otóż wasz szczerze oddany otworzył kalendarz, przewertował go wstecz, dokładnie dziewięć miesięcy od swojego urodzenia, znalazł datę i z tą datą pogalopował żwawo do stosu rewizjonistycznych gazetek „Cherut” zgromadzonych przez ojca; pół pokoju w naszym domu zajmował rewizjonizm, drugie pół wypchane było szmatami, które ojczulek sprzedawał, dżinsami, hula-hoopami i pułapkami na ultrafiolet do wybijania karaluchów. Udawajcie…
– …że niby rozumiecie – kończą za niego rozbawione głosy w pobliżu baru, wtórując gestom jego ręki, która kręci młynka.
– Super, Netanjo. – Nawet kiedy się śmieje, wzrok ma bardzo skupiony i pozbawiony radości, jakby monitorował ruchomą taśmę, po której toczą się padające z jego ust dowcipy. – Tymczasem my w trójkę, znaczy się biologiczna substancja naszej rodziny, tłoczyliśmy się w pozostałym półtora pokoju, tak na marginesie: ani jednej kartki z „Cherut” nie pozwolił wyrzucić. „Jeszcze się przekonacie, to będzie biblia przyszłych pokoleń!”, mawiał do nas, wystawiając palec w górę, przy czym mały wąsik sterczał tak, jakby mu jaja prądem popieścili. No i tam, właśnie pod tą datą, dziewięć miesięcy, zanim się wyklułem i naruszyłem ekologiczną równowagę, „od śmietnika do nowej puszki”, na co, jak sądzicie, natknął się wasz szczerze oddany? Łup, zarył nosem prosto w kampanię synajską! Dobrze skumaliście? Powiedzcie sami, czy to nie jest totalnie pojebane? Abdel Naser ogłasza, że nacjonalizuje Kanał Sueski i zamyka nam go prosto przed pyskiem, a mój ojczulek, Chezkel Grinsztajn z Jerozolimy, metr pięćdziesiąt dziewięć, owłosiony jak małpa, o usteczkach grzecznej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.