Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Węgiel i woda - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
16,15
1615 pkt
punktów Virtualo

Węgiel i woda - ebook

Jakub milczy od lat, odkąd słowa przestały znaczyć więcej niż spojrzenie. W świecie, gdzie pamięć jest cięższa niż węgiel, a ojcowskie gesty zostają na zawsze nieodczytane, próbuje zbudować siebie od nowa — z ciszy, z jabłek, które ktoś kiedyś podał mu bez słowa. Ta powieść nie krzyczy. Nie rozgrzesza. Opowiada o tym, co zostaje, gdy wszystko inne znika: o winie, która nie ma imienia, o miłości, która nie zna języka, i o drugiej szansie, która przychodzi zbyt późno — albo wtedy, kiedy powinna.

 

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-115-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Śląsk. Górny, kopalniany, czarny jak węgiel, od którego wszystko tu się zaczynało i na którym wszystko się kończyło. Jesień była zimna, paskudna i rozjechana końskimi kopytami. W powietrzu wisiał deszcz, co nie padał, tylko zawisał w gardle i pachniał siarką, potem i biedą. Ulice były mokre, brukowane jakimś przekleństwem, nierówne, zdradliwe — wykręcały kostki, szarpały buty, chlapały błotem aż za kołnierz.

Jakub Wróbel wlókł się przez torowisko, obładowany jak na wyprzedaży. W jednej ręce płócienna torba, w drugiej list. Urzędowy. Niemiecki. Pieczątka jak klaps w pysk, gotyckie litery jak wyrok: „rozwiązanie stosunku pracy”. Bo nazwisko polskie. Bo się odezwał. Bo nie salutował, kiedy trzeba było. A może po prostu dlatego, że trzeba było kogoś się pozbyć.

Przed bramą kopalni stał jeszcze przez chwilę. Patrzył na ludzi wychodzących na powierzchnię — pokryci pyłem, jakby wykopani z grobu. Niektórzy go mijali, nie patrząc. Inni rzucali szybkie spojrzenie — współczujące, ale i z ulgą. „Dobrze, że nie ja”, mówiły ich oczy. „Jeszcze nie”. Przed godziną jego życie zmieniło się.

Von Reichenbach czekał na niego przy wartowni z rękami założonymi na plecach. Oficer górniczy — pruski do szpiku kości, sztywny jak regulamin. Twarz miał bladą, napiętą, o wyraźnych, eleganckich rysach. Nos — lekko zadarty, jakby wyrysowany cyrklem. W spojrzeniu chłód człowieka, który nigdy nie musi podnosić głosu.

— Herr Wróbel, znów zmuszony jestem zajmować się pańską osobą. To nie jest przecież pierwszy raz, prawda? — rzucił bez emocji, jakby mówił do krzesła. — Uprzedzałem. Pod ziemią obowiązuje dyscyplina. Obowiązuje język urzędowy. Mówimy po niemiecku, panie Wróbel. Nie w gwarze, nie po chłopsku. Po niemiecku.

Jakub nie odpowiedział. Po raz pierwszy od miesięcy nie odpowiedział nic. Tylko patrzył. Von Reichenbach skrzywił się z niesmakiem.

— Proszę się zgłosić do mojego biura. Teraz, bez zwłoki. — dodał spokojnie, lecz ton miał nie do podważenia.

Nie było sensu się sprzeczać. W kopalni miał kolegów, ale i donosicieli, którzy spali z każdą nowo przybyłą ustawą. Węgiel to było więcej niż czarne złoto — to była religia i policyjny bat jednocześnie.

Nie żeby tęsknił. Ojciec umarł w szybie, kiedy obaliła się ściana — trzy dni kopali, nim znaleźli ciało. Matka zmarła na tyfus, którego nawet lekarz nie chciał oglądać. Brat? Rozbity między kopalniami i knajpami, zginął w bójce o kobietę, której imienia nikt nie pamiętał. Siostra? Wyjechała za Odrę, listy przestały przychodzić po trzecim. A dziewczyna? Miała dość czekania i wzięła feldfebla. Faceta z zegarkiem, wąsami i płaszczem z pagonami.

Jakub miał tylko ten list. I pięć marek w kieszeni. I walizkę, która cuchnęła starą cebulą, skarpetami i przegraną.

Wrócił do domu w Zabrzu — starej, zaniedbanej kamienicy, która ledwo trzymała się na spróchniałych fundamentach. Cegły murów były czarne od sadzy i pyłu węglowego, a tynk odpadał całymi płatami, odsłaniając szczeliny, przez które wdzierał się zimny, wilgotny wiatr. Wąskie schody skrzypiały pod stopami, a zapach stęchlizny i kurzu walił prosto w nozdrza. Okna pokryte były brudem i pajęczynami, przez które ledwie przedzierało się szare światło dnia, obijające się od wychudzonych, pozbawionych farby framug. W powietrzu wisiała cisza, ciężka i tłumiona przez hałas ulicy, która biegła gdzieś daleko, poza zasięgiem życia i nadziei.

W domu było ciemno. Kominek mruknął resztkami ognia, drewno strzelało leniwie, jakby z obowiązku. Powietrze pachniało wilgocią i pleśnią, jakby sam dom już się poddał i tylko czekał, aż ktoś przyjdzie go zburzyć.

Jakub usiadł przy stole. Milcząc, jak zwykle. Otworzył butelkę taniej gorzałki i zaczął pić — powoli, z tą rezygnacją, która przychodzi tylko wtedy, kiedy wszystko inne już przestało działać. Pierwszy łyk palił gardło, jak ogień przez komin. Ale potem robiło się cieplej. I ciszej. Myśli łagodniały, jakby wypuszczone z klatki. Z każdą kolejną szklaneczką świat się rozmywał. Śląsk blakł. Von Reichenbach znikał. Praca, upokorzenia, błoto, smród — wszystko odpływało. A w jego miejsce wkradał się pomysł. Krążył już w nim od jakiegoś czasu, ale nigdy nie miał odwagi, by spojrzeć mu prosto w oczy.

Wyjazd. Daleko. Za morze. Do Ameryki.

Nie wierzył w bajki o wolności, nie wierzył w darmową ziemię i złote góry. Ale tam był nowy świat. Inny. Taki, w którym może jeszcze nie zdołali ustawić tabliczki z napisem „Nie dla takich jak ty”.

W końcu wytoczył się z domu. Drzwi zaskrzypiały jak ostatnie słowo staruszki. Noc była gęsta, czarna jak węgiel w kieszeni. Mgła tańczyła nad torami, latarnie świeciły słabo, jakby zaraz miały zgasnąć. Jakub rozglądał się przez deszcz, który nie padał, tylko wisiał, jak klątwa.

Splunął na zimne, czarne szyny. Poprawił kapelusz.

Węgiel został za nim. A przed nim — dzicz. Obca, brutalna i nie w jego języku. Ale nowa.

I nowego właśnie potrzebowałKrzyżyk i zegarek

Zaczęło się od skrzypnięcia szafy. Takiego przeciągłego, boleśnie znajomego dźwięku, który od lat oznaczał tylko jedno: porę grzebania w przeszłości. W ciemnej, zimnej izbie Jakub otworzył wiekowy mebel, którego drzwiczki trzymały się zawiasów tylko z przyzwyczajenia. Kurz wzbił się w powietrze jak duchy przodków, przypominając o tym, że każda decyzja niesie za sobą smród. Szczególnie ta, która każe człowiekowi pakować dobytek życia w walizkę, której jedno ucho trzyma się na drucie, a drugie na nadziei.

Zaczął od najważniejszego.

Krzyżyk. Złoty, choć już bardziej żółty niż złoty, pamiątka po matce, która nigdy nie powiedziała mu, co tak naprawdę chciała w życiu robić — poza rodzeniem, modleniem się i noszeniem wiader z wodą. Krzyżyk nosił ślady czasu, zarysowania, nadtopienia, jakby przeżył nie tylko modlitwy, ale i pożar, wojnę i zawody miłosne. Leżał teraz na dnie szuflady, w kawałku płótna, który kiedyś był haftowaną serwetką, a teraz przypominał brudny bandaż. Jakub wziął go do ręki, obrócił palcami. Metal był zimny i ciężki jak wspomnienia.

Zawiesił go sobie na szyi. Pod koszulą. Niech będzie blisko serca. Choćby po to, żeby wiedzieć, gdzie go najbardziej boli.

Zegarek był z kolei po ojcu. Ten sam, który stary nosił w kamizelce w każdą niedzielę do kościoła, choć spóźniał się zawsze na kazanie. Złoty, ale z wgnieceniem w wieczku — pamiątka po tym, jak ojciec próbował zatłuc nim szczura. Tyle że trafił w próg. Nie wiadomo, co bardziej oberwało — próg, zegarek czy godność starego. Mechanizm nadal działał, choć tykał nierówno, jakby już sam nie wiedział, po co się jeszcze stara.

Jakub odwinął go z chusty i wsunął ostrożnie do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Może w Ameryce znajdzie się ktoś, kto go naprawi. Może i jego samego też.

Oprócz tego w walizce znalazło się jeszcze kilka rzeczy, które przetrwały tylko dlatego, że nikt ich nie chciał ukraść: para wełnianych skarpet z dziurą w palcu, zapasowa koszula, cuchnąca jak zawilgocona piwnica. Butelka spirytusu — „na gardło albo na rany, co pierwsze się trafi” — owinięta gazetą z zeszłego roku. Kołnierz z baranka, nieco pogryziony przez mole, ale nadal ciepły. I nóż — nie myśliwski, nie elegancki, po prostu kawałek metalu z rączką z kości, której pochodzenia Jakub wolał nie znać.

Na dnie walizki, między starą bielizną a posklejanymi listami od siostry, wylądowała jeszcze harmonijka. Nie był muzykiem. Grał na niej tak, jak inni pluli — z odruchem i bez nut. Ale w nocy, kiedy nie było już nic poza ciszą, dawała mu coś, czego nie dawały ani modlitwy, ani gorzałka. Dźwięk. Żywy.

Gdy zamknął walizkę — z trudem, bo zawartość uparcie chciała się z niej wylewać — miał wrażenie, jakby przypieczętował trumnę. Wszystko, co miał, mieściło się teraz w tej jednej skrzypiącej, woniejącej cebulą skrzynce. A wszystko, czego nie miał — czekało za oceanem.

Zgasił lampę, zgarnął kapelusz z kołka i jeszcze raz rzucił okiem na izbę. Na tę nędzę, która przez lata udawała dom. Piec już wystygł. Ściany milczały.

Nie miał się z kim żegnać. Ale pożegnał się mimo to.

Z sobą.

***

Drzwi zamknęły się za nim z jękiem, jakby same chciały go powstrzymać. Zamek zaskoczył opornie, metal zgrzytnął, drewno zaskomlało — jak pies, który wie, że pan już nie wróci. Klucz, stary jak wszystkie rozczarowania Jakuba razem wzięte, zawiązał w chustce i schował do kieszeni. Na wszelki wypadek. Choć i tak nie było po co wracać.Wśród mgły

Miasto śmierdziało mokrą cegłą i gotowaną kapustą. Mgła wisiała nisko, ulice dusiły się parą z kanałów, światła latarni rozmazywały się jak łzy pijaka. Zabrze — czarne serce Górnego Śląska — spało tylko na pół. Zawsze ktoś gdzieś wracał, ktoś inny jeszcze szedł, a trzeci zapomniał, gdzie mieszka.

Buty Jakuba chlupały w kałużach. Walizka ciążyła coraz bardziej, jakby wypełniona nie tylko szmatami, ale i tym całym życiem, które zostawiał. Zatrzymał się pod znajomym szyldem — „Pod Uśmiechniętym Górnikiem” — szyderstwo, bo górnik nigdy się tu nie uśmiechał, a jeśli już, to po trzeciej kolejce i tylko krzywo.

Drzwi knajpy otworzyły się z oporem i powitały go gorącym powietrzem przeżartym dymem tytoniowym, kwaśnym potem i czymś, co mogło być grochówką z zeszłego tygodnia. W kącie grała harmonia, pijana i smutna jak reszta obecnych. Stoliki krzywe, podłoga lepka, ściany pełne historii, których nikt już nie chciał opowiadać.

Jakub zamówił setkę. Taniochę. Taką, co pali język i przypomina, że jeszcze się żyje. Oparł się łokciami o ladę i sączył powoli, jakby miał czas. Choć właśnie go nie miał.

— Wróbel? — ktoś odezwał się za jego plecami. — Jakub Wróbel, ty parchata duszo, toż myślałem, że cię już zakopali z tym twoim starym!

Jakub odwrócił się powoli. Za nim stał Ewald Ficek, dawny towarzysz z kopalni „Królowa Luiza”, wiecznie obsmarowany, z twarzą jak krzywa podkowa i nosem, który wyglądał, jakby miał własną historię wojenną.

— Nie zakopali — mruknął Jakub. — Jeszcze nie. Ale jak się postarasz, to może zdążysz na pogrzeb.

Ficek zarechotał, suchym, kopalnianym śmiechem.

— Twardyś jak był, tak jesteś. Siadajże, stawiam kolejkę. Trzeba oblać twoje… no, co tam teraz masz. Bezrobocie?

Jakub tylko wzruszył ramionami i przysiadł się. Nie miał nic do stracenia, oprócz czasu, którego też już miał niewiele.

— Wyjeżdżam, — powiedział po chwili. — Za ocean. Ameryka.

Ficek uniósł brew.

— Za ocean? Ty? Przecieś ty nawet do Katowic się bałeś jechać, jak ci kiedyś bilet pomylili!

— Tam przynajmniej nie muszę już salutować Reichenbachowi — odpowiedział cicho Jakub. — A tu już nic po mnie.

Szklanki stuknęły o blat. Wódka była gorzka, mocna, z domieszką pożegnania. Ficek pokiwał głową i przez moment nawet nie zażartował.

— To jakby co… jak już tam dotrzesz i będzie ci się nudzić, przyślij kartkę. Albo… wiesz co, nie. Po co. Lepiej nie pokazuj, że się komuś udało.

Jakub uśmiechnął się bez radości.

Zanim jednak zdążyli dopić drugą, drzwi znów zaskrzypiały. Do knajpy wszedł typ, którego nikt nie zapraszał, ale wszyscy znali — po butach wypastowanych jak sumienie feldfebla, po spojrzeniu lodowatym jak rzeka w lutym i po kapeluszu, który próbował udawać, że nie ma w nim urzędnika.

Kapusik.

Stanął, rozejrzał się, a potem podszedł do ich stolika jak nauczyciel do dwóch uczniów złapanych na pisaniu po ławce.

— Panowie — zaczął gładko, z manierą człowieka, który już w myślach pisze raport. — Z tego co słyszę, rozmawiacie po polsku. To niezgodne z rozporządzeniem gubernatora z ubiegłego miesiąca.

Ficek nie odpowiedział. Tylko spojrzał na Jakuba i uniósł brwi.

— To my tu gadamy po polsku? — zapytał z udawanym zdumieniem. — A ja myślałem, że to esperanto.

Kapusik skrzywił się jak ktoś, kto poczuł cebulę w deserze.

— Zapiszę nazwiska. Doniosę do urzędu.

I wtedy Jakub wstał. Powoli. Bez pośpiechu. Jakby miał czas.

— A ty się, kurwa, zapiszesz do szpitala — powiedział, po czym walnął kapusia pięścią w nos z taką siłą, że chrząstka pękła jak chrupka pod podeszwą. Kapelusz poleciał w jedną stronę, kapuś w drugą, a stolik się przewrócił, rozlewając wódkę i cichy szacunek obecnych.

Kapusik próbował się podnieść, ale Ficek zdążył go chwycić za płaszcz i pchnąć z powrotem na ziemię. Pociągnął go do góry tylko po to, żeby Jakub mógł poprawić kolanem w brzuch.

Dwa szybkie ciosy, jeden na nerkę, drugi w udo — bardziej edukacyjne niż brutalne, ale skuteczne. Kapuś jęczał, jakby go spowiadał sam Belzebub.

— A teraz — mruknął Ficek, wycierając dłonie w płaszcz ofiary — przestań podsłuchiwać. Bo następnym razem będziemy mówić po niemiecku. Ale z pięści.

Nikt się nie odezwał. Barman udawał, że nie widzi. Reszta udawała, że nie słyszy. Jakub podniósł swoją walizkę, poprawił płaszcz i spojrzał na Ficka.

— Trzymaj się, Ewald.

— Tylko nie zapomnij, skąd jesteś. Bo Ameryka lubi zapominać.Bez biletu do piekła

Ulica była jeszcze bardziej wilgotna niż wcześniej. Mgła jak mleko. Ale szedł dalej. W stronę stacji. W stronę czegoś, co nie było Śląskiem. Ulica nie spała. Śląsk nigdy nie spał do końca — przynajmniej nie trzeźwy.

Jakub szedł wzdłuż muru fabryki, mijając zaułki, które znał na pamięć jak twarz matki — i podobnie nie chciał ich już więcej oglądać. Mgła kleiła się do butów, do walizki, do duszy. Na piersi czuł chłód krzyżyka, który kiedyś wcisnęła mu matka z palcami chłodnymi jak porcelana.

Przechodząc obok starego kościoła św. Barbary — tej samej, co górników miała chronić, a jakoś nigdy nie chroniła — usłyszał fałszywe nuty jakiejś kolędy. W październiku.

Na schodach, z butelką w jednej dłoni i rozpiętą komżą w drugiej, siedział ksiądz Kutzner, lat pięćdziesiąt z hakiem, twarz jak stary sznyt na szybie — popękana, tłusta i niewyraźna.

— A kto tam łazi, w imię Ojca i tego, co zawsze pije? — wychrypiał duchowny i poderwał się jak z grobu. — Jakubek? To ty, ty łobuzie piekielny?

Jakub przystanął, z brwiami wzniesionymi jak kościelna wieża.

— Toż to chyba sam święty Hieronim z butelką mirry — mruknął. — Coś się, księże, świętą wodą dziś poparzył?

— Aaa, poparzony to ja jestem od stóp do głów tym waszym plugawym światem! Patrzcie go, Judasz wraca do miasta, a nikt mu nie bije dzwonów!

Ksiądz zatoczył się teatralnie, westchnął jakby mu dusza wyleciała z ucha i wróciła oknem.

— Gdzie to lecisz, ty bezbożny emigrancie? Do Babilonu? Do Sodomy?

— Do Hamburga, księże. Potem za wielką wodę. Tam też ponoć mają kościoły

— Kościoły to oni mają, ale Boga już tam nie znajdziesz. Za oceanem Bóg pracuje na akord i nie ma czasu na cudotwórstwo. A jak się modlisz, to ci rachunek przysyłają pocztą!

Jakub parsknął. Podał mu rękę. Stary ksiądz uścisnął ją ze zdziwioną siłą.

— Masz tu. Wyjął z kieszeni zmięty obrazek z sercem Jezusa, tak znoszony, że sam Pan wyglądał jakby po kopalni szedł z szychtą. — Niech ci się przyda, choć pewnie zgubisz w pierwszym burdelu.

— Będę o tym pamiętał przy konfesjonale.

— O nie, nie licz na to. Mnie tam nie będzie. Ja się do Ameryki nie wybieram. Chyba że przez czyściec.

Jakub ruszył dalej. Ksiądz zaśmiał się tak głośno, że przestraszył dwa gołębie, które natychmiast odleciały.

Nie zdążył przejść pięćdziesięciu kroków, gdy zza rogu wyszło dwu ludzi. Wysocy, w mundurach, z szablami jak z karykatury imperium i twarzami, które znały rozkaz, ale nie rozum. Pruska żandarmeria. Tak nagle jak zły humor.

— Halt! — ryknął jeden z nich, ten z młodszą twarzą, ale starszym ego.

Jakub zatrzymał się, nie podnosząc rąk — choć ręce same się rwały do kieszeni. Zły nawyk górnika.

— Dokąd to, Herr? — drugi mówił wolniej, z manierą urzędnika i zapachem śledzia.

— Na stację.

— Na stację? A walizka? Co w niej?

— Szmaty. Buty. Życie.

Młodszy z dwójki sięgnął do kieszeni. Jakub zesztywniał, ale to był tylko notes. Zaczęli spisywać.

— Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania, zawód, stan cywilny…

— Niech ksiądz Kutzner zapisze, skoro już dziś ma praktyki polowe.

To nie spodobało się. Starszy szturchnął Jakuba pałką — nie mocno, bardziej dla zasady.

— Jesteście podejrzani. W Zabrzu nie ma nic do roboty o tej porze.

— Właśnie dlatego wyjeżdżam.

— Paszport?

Jakub wyjął sfatygowany dokument, jedyny papier, który mu się nie rwał przy czytaniu. Żandarm obejrzał i oddał niechętnie.

— Zegarek?

— Po ojcu.

— Krzyżyk?

— Po matce.

Młodszy spojrzał na starszego. Ten tylko machnął ręką.

— Idźcie już, Herr Wróbel. Ale zapamiętajcie — Ojczyzny się nie zapomina.

Jakub nie odpowiedział. Bo wszystko, co chciałby powiedzieć, kwalifikowałoby się pod paragraf.

Szedł dalej. Mijał ostatnie zaułki dzieciństwa, młodości, przegranych nadziei. Aż wreszcie stanął przed budynkiem stacji — wysoki, brzydki, z zegarem, który zawsze się spóźniał, nawet wtedy, gdy świat przyspieszał.

Walizka ciężka. Nogi ciężkie. Głowa pełna rzeczy, które nie zmieściły się w bagażu.

Ale serce — lżejsze niż kiedykolwiek.

***

Zabrze, Dworzec Kolei Górnośląskiej, rok Pański tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty któryś, dokładna data nie miała znaczenia — wszystko i tak wyglądało jak wczoraj i pachniało jak jutro. Dworzec, choć dumnie zwany Bahnhof Zabrze, nie był miejscem godnym wielkich pożegnań ani wzruszeń. Ceglany budynek, z fasadą obdrapaną jak honor emerytowanego feldfebla, pysznił się zegarem, który dawno przestał mówić prawdę, a jedynie sugerował ją z nieśmiałością pijaka tłumaczącego się żonie. Szerokie perony zadaszone były stalową konstrukcją, która kiedyś lśniła, a teraz przypominała starą wdowę — wciąż trwała, ale już nie świeciła.

Jakub wszedł do środka i od razu rozejrzał się, szukajac kasy. Znalazł. Kolejka nie była długa, zajął w niej miejsce. Przed nim stała gruba kobieta, tak spocona, że nawet ściany zdawały się z niej wyciekać. Przy niej kręcił się jej syn, brudny na twarzy i ubrany w podarte spodnie, drąc japę jak kot w marcu, który właśnie stracił całe terytorium na rzecz psa sąsiadów.

Kasjerka — kobieta w średnim wieku, z twarzą niewzruszoną niczym skała i spojrzeniem, które mówiło „nie dzisiaj, panie” — rzuciła mu krótkie „dzień dobry” bez entuzjazmu.

Jakub położył na ladę ostatnie marki i powiedział cicho:

— Bilet do Hamburga.

Kasjerka spojrzała na pieniądze, potem na niego, ziewnęła i wręczyła mu bilety.

— Pociąg za pół godziny. Peron trzeci.

Jakub wziął bilet, nie odrywając wzroku od brudnego syna kobiety, który akurat krzyknął coś tak głośno, że sama kasjerka aż drgnęła.

Wyszedł na peron, powłócząc nogami. Czuł każdy ciężar ostatnich dni w mięśniach i myślach. Na torach stał żelazny kolos — potężny parowóz z czarnym, pordzewiałym czółkiem, który zionął parą i gwizdał tak, jakby chciał rozedrzeć ciszę miasta. Za nim rzędem stały wagony — długie, z oknami jak małe oczka ciekawskich, gotowe zabrać pasażerów w nieznane.

Ludzie na stacji to był cały przekrój świata: robotnicy, którzy palili papierosy i rozmawiali o kopalniach; sprzedawcy gazet z twarzami wyrobionymi przez poranne mrozy; i kilku bezdomnych skulonych w kątach, w tym Wacław — starzec o przeraźliwie pustych oczach i ubraniu tak porwanym, że można było przejrzeć na wylot. Wacław nie miał już nic, poza tym, co schował w kieszeniach i w pamięci.

Jakub wszedł do jednego z wagonów, zajął miejsce przy oknie, schował bilet do kieszeni i spojrzał na miasto, które właśnie zostawiał za sobą.

Peron powoli pustoszał, a para buchającego parowozu zaczęła się unosić coraz wyżej. Pociąg z jękiem zaczął się poruszać, wolno na początku, jakby niepewny, czy naprawdę chce odjechać. Z każdym metrem prędkość rosła, a Zabrze stawało się coraz mniejsze, aż w końcu zniknęło za horyzontem.

***

Wacław siedział na drewnianej skrzyni niedaleko torów, otulony kocem, który kiedyś był kocem, a teraz był raczej wspomnieniem o kocu. Nikt nie wiedział, skąd się tu wziął — mówiono, że przed wojną był maszynistą, potem złodziejem, a teraz był tylko Wacławem, bezdomnym duchem dworca, strażnikiem peronów i ich zapomnianym królem.

Patrzył, jak pociąg wyjeżdża. Jeden z wielu, ale i tak coś mu się zacisnęło w żołądku, gdzie dawno nie było nic poza kwasem i żalem.

— Jeszcze jeden, co ucieka — mruknął do siebie. — A ja, cholera, nawet biletu do piekła nie mam.

Sięgnął pod płaszcz po piersiówkę, której nie było. Pamiętał, że sprzedał ją za chleb dwa dni temu. Ale ręka i tak sięgnęła — nawyk silniejszy niż głód. Przez chwilę jeszcze obserwował pociąg, który odjechał jak jego własne marzenia lata temu.Miasto, które nie słucha

Berliński Dworzec Kolejowy w Hamburgu tętnił życiem w chłodne, jesienne popołudnie. Przeszklone sklepienia odbijały szare światło nieba, a z głośników dobiegły oznajmujące głosy w kilku językach. Tłumy ludzi przewijały się pod wielkimi zegarami, wśród walizek, drewnianych wózków i roznoszących się zapachów gorącej kawy i świeżo pieczonego chleba.

W samym sercu tego zgiełku na peron powoli wtaczał się ciężki parowóz, ciągnący długi skład wagonów. Z kół iskrzyły drobne płomienie, a z komina unosiły się kłęby białej pary, które w chłodnym powietrzu szybko się rozpraszały. To był pociąg z dalekiego Lwowa, przemierzający setki kilometrów przez różne krainy, aż do tego miejsca — bramy do nowego świata.

Wagon za wagonem z piskiem i stukotem zatrzymał się na stacji, a z nich zaczęli schodzić ludzie: robotnicy z wytartymi ubraniami, młode kobiety trzymające mocno sakiewki, starcy z walizkami i dzieci, ciekawskie i zmęczone. Słychać było mieszankę języków — polski, niemiecki, ukraiński — i zapach wilgotnej ziemi wymieszany z dymem parowozu.

Wśród nich stał Jakub Wróbel. Jego twarz była wyraźnie zmęczona po długiej podróży, ale oczy pełne nadziei i niepewności patrzyły na peron, który miał być początkiem jego nowego życia. Zszedł powoli na ziemię, stąpając pewnie, choć ostrożnie, gotów rozpocząć rozdział, który miał odmienić jego los.

Jakub wyszedł na brukowany plac przed dworcem, a przed nim rozciągało się miasto, które zdawało się żyć własnym, niepojętym życiem. Hamburg — potężny, szary olbrzym, zatopiony w mgle jesiennego poranka, wypełniony dymem i zapachem morza. Z jego korytarzy i ulic unosił się ciężki odór smoły, wilgotnego drewna i soli, wymieszany z wonią pieczonego chleba i kwaśnego, gnijącego śledzia na targu.

Miasto nie miało łagodnych krawędzi — jakby wyciosane z ciemnego kamienia i metalu, które już dawno przestały należeć do natury. Ulice dudniły życiem, a ten hałas… stukot kół dorożek na brukowanych brukach, skrzypienie wagonów, krzyki handlarzy, szczekanie psów i ryk parowców z portu, to wszystko tworzyło symfonię chaosu, której nie potrafił ogarnąć rozumem.

Wśród tego gęstego zgiełku i tłumu przechodniów — tak różnorodnych jak owoce na targu — Jakub czuł się nie tylko obcy, ale wręcz maleńki, jak mrówka próbująca stawić czoła wichrowi. Ludzie przechodzili obok niego z minami zajętymi własnymi sprawami, nie zauważając go, nie zwalniając kroku. Kobiety z parasolkami, mężczyźni w cylindrach i wyciągniętych płaszczach, robotnicy z czarnymi od sadzy twarzami, dzieła portowych nabrzeży — wszyscy zdawali się być trybikami wielkiej, niepowstrzymanej machiny miasta.

Zatrzymał się na moment, pozwalając wzrokowi błądzić po masywnych, ceglastych murach, na których odbijały się słabe promienie szarego słońca. Zza jednej z ulic dobiegły dźwięki organów ulicznego grajka — melodyjne, choć melancholijne, a mimo to ginące w huku otoczenia. Odsunął na bok ciężką pelerynę, wycierał czoło spocone rękawem. Chociaż zmarznięty, czuł gorączkę — drżenie nerwów i serca, które mówiło mu: oto jest, rozpoczął nową drogę. Ale zarazem w tym tłumie i huku czuł ciężar samotności, który ściskał mu gardło.

Przez chwilę w nozdrzach poczuł smak wilgoci nabrzeża — słonawy, przesycony odległym powiewem oceanu, ale też czymś zgniłym, co zatykało drogi oddechowe. Pod jego stopami bruk, nierówny i śliski od wilgoci, przypominał mu o korzeniach, które zostawił daleko za sobą — zielone pola i lasy Śląska, gdzie powietrze było czyste, a cisza nie rzucała się jak kamień na duszę.

Ale tu, w Hamburgu, nie było miejsca na ciszę. Miasto żyło i oddychało hałasem, który przenikał do kości i nie pozwalał zapomnieć, że każdy krok, każdy oddech jest walką o przetrwanie.

Jakub zacisnął dłonie na torbie, która wydawała się cięższa niż była w rzeczywistości — był tam cały jego dobytek i nadzieja na przyszłość. Wędrując dalej, chłonął widoki, dźwięki i zapachy, które na zawsze miały się wyryć w jego pamięci — jako pierwszy krok ku nieznanemu, ku światu, który od tej chwili miał stać się jego domem.

Miasto rosło wokół niego jak kamienny las. Z każdą przecznicą wzbierało poczucie, że to nie człowiek jest tutaj panem, lecz cegła, dym i bruk — jakby to one oddychały, huczały, krzyczały, a ludzie jedynie się przez nie przeciskali, jak szczury w kanałach. Jakub szedł twardym krokiem, z pochyloną głową, przez ulice gęste od ruchu i odgłosów. W powietrzu wisiał ciężki zapach węgla, rynsztoka i spoconych koni zaprzęgniętych do tramwajów konnych.

Tablice nad sklepami, szyldy gospód, ogłoszenia na słupach — wszystko po niemiecku. I choć umiał to czytać, rozumiał każde słowo, każde zdanie, to każde z nich kłuło go w oczy, jakby wypisane były nie atramentem, a cierniem. „Schuhwarenhandlung Heinrich Schröder” — sklep z butami. „Zur goldenen Gans” — gospoda. „Hafenarbeiter gesucht” — poszukiwani robotnicy portowi. Przesuwał wzrok po tych napisach niechętnie, jakby miał zaraz splunąć. Niemiecki był dla niego językiem przymusu, batem i urzędowym nakazem, smrodem biura i musztry. Rozumiał, ale nie chciał rozumieć.

Między kolejnymi budynkami przewalały się tłumy — dzieci z książkami pod pachą, przekupki z koszami jabłek, faceci z brzuchem i papierosem, kobiety sztywno opięte w gorsety, wyprostowane jakby kij miały w kręgosłupie. Przechodnie mijali go bez słowa, choć zdarzył się jeden, co trącił go ramieniem i rzucił pod nosem jakieś „Aufpassen, Idiot!” — Jakub nawet się nie odwrócił. Napiął szczękę, spuścił wzrok i szedł dalej, z tą swoją śląską, nieco ciężką sylwetką i twarzą zaciętą jak dłuto kamieniarza.

Zabrze było ciasne, kopcące, znajome. Hamburg był ogromem. Domy jak mury zamku, niekończące się fasady, a nad tym wszystkim niebo ciężkie, bezbarwne, jak wypłowiała flanela. Przez pewien moment Jakub zatrzymał się na moście, patrząc na łachy portowe, gdzie woda była brunatna, a po niej sunęły barki z węglem, drewnem, skrzyniami. Pchnęła go jakaś kobiecina z wózkiem — szarpnął się, szepnął pod nosem przekleństwo, ale ruszył dalej, w stronę portu, prowadzony nie drogowskazem, a zapachem smoły i śledzi, krzykiem mew i dalekim rykiem syreny okrętowej.

Wielkie miasto pożerało go oczami, łapało za kołnierz, zaglądało do kieszeni, oceniało buty. A on szedł — niepewny, samotny, z ostatnim ziarnem nadziei w sercu, że za kolejnym rogiem, może przy nabrzeżu, znajdzie szansę na dalszy marsz. Może znajdzie statek.

Port wynurzył się przed nim jak stalowa bestia — nie jeden budynek, nie jedno miejsce, lecz całe osobne miasto zbudowane z żurawi, lin, dźwigów, baryłek, skrzyń i ludzkiego wrzasku. Dym z kominów statków łączył się z oparami cuchnącej wody i krzykiem mew, które krążyły nad głowami jak strażnicy pilnujący własnego, niebańskiego nabrzeża.

Jakub przystanął. Ciężar podróży, brud ulic, niemiecki jazgot uliczny — wszystko to nagle odeszło w cień, ustępując miejsca nowemu uczuciu. Przed nim rozciągało się coś większego niż wszystkie śląskie miasta razem wzięte. Morze — choć jeszcze nie widziane, już czuł jego obecność. Pachniało jełką i żelazem, cuchnęło rybą, ropą i potem. Ale była w tym jakaś obietnica. Coś dalekiego. Coś, czego jeszcze nie przeżuto, nie przyswojono, nie zbrukano niemiecką mową i pruskim butem.

Nabrzeże tętniło życiem. Mężczyźni w roboczych kaftanach toczyli beczki, inni ciągnęli liny, pokrzykiwali na siebie. Tu i tam błyszczały mosiężne guziki mundurów portowej straży, słychać było pokrzykiwania kapitanów w różnych językach — niemieckim, holenderskim, jakimś śpiewnym, zapewne włoskim. Jakub zrozumiał wiele, lecz nie chciał rozumieć nic. Każde obce słowo wbijało się w niego jak cierń, przypominając, że nie ma tu domu. Że jest tylko obcym chłopem z węglowego kraju, który wleczony przez przeznaczenie dotarł tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna coś, czego nigdy nie znał — wielka woda.

Czuł się nagi. Bez pieniędzy, bez znajomych, bez planu. Tylko bilet, który już oddał, torba z rzeczami, które już dawno przestały być ważne, i serce, które biło szybciej, niż powinno.

Szukał wzrokiem. Nie wiedział czego — może cienia dymiącego parowca, może człowieka z twarzą nie-nadmuchaną niemiecką pychą, może po prostu miejsca, gdzie mógłby usiąść. Ale nie było miejsca na wytchnienie. Port nie czekał, port nie słuchał. Port trwał — wielki, ryczący, żywy. I właśnie do niego musiał się teraz dostać, jakoś wślizgnąć pod skórę tej morskiej maszyny. Bo tylko tam mogła się teraz znaleźć odpowiedź na pytanie: co dalej?

Jakub wciągnął chłodne, cuchnące powietrze i ruszył w stronę magazynów, gdzie kończyły się kramy i domy, a zaczynało się morze.

Przycupnął na zbutwiałej skrzyni przy ścianie jednego z portowych magazynów. Plecy bolały, gardło piekło z pragnienia, a w trzewiach żołądka odzywał się głód, który od dwóch dni tylko zbywał gestem, jakby dało się to przeczekać. Przez chwilę bawił się kieszonkowym zegarkiem po ojcu, obracając go w dłoni jak relikwię. Mosiężna koperta błyszczała w szarym świetle, a na tyle — wciąż jeszcze wyraźnie — rysował się wygrawerowany monogram: W. W., 1863.

Zatrzymał się na dłużej, rozważając. Mógłby sprzedać. Pewnie za dwa, może trzy marki. Na bilet nie starczy, ale na bochen chleba i coś ciepłego do wypicia — tak. Ale co potem? Zostać bez ojcowskiego zegarka to jak zostać bez nazwiska. Zostać bez pamiątki, bez punktu zaczepienia, jakby sam fakt istnienia był już tylko sumą dni i nocy, a nie czyjąś historią. Pokręcił głową. Zatrzasnął wieczko i wsunął zegarek z powrotem do płóciennej kieszeni pod płaszczem.

Wstał. Przeciągnął się ostrożnie. Ramię bolało od torby, którą niósł jeszcze od Zabrza. Ruszył w kierunku niewielkiego biura magazynowego. Nad drzwiami — napis w gotyku: K. Baermann & Söhne, Lagerhaus 3.

W środku pachniało kredą, kurzem i tytoniem. Starszy jegomość, z siwą bródką i łysiną błyszczącą jak nowe wiadro, siedział za pulpitem, przeglądając rachunki.

Jakub zdjął czapkę, poprawił kołnierz, wyprostował się, choć nerwy ściskały mu wnętrzności.

— Dzień dobry panu. Pracy szukam — rzucił, z akcentem, którego nie potrafił z siebie wyplenić.

Mężczyzna spojrzał znad papierów.

— Was für Arbeit? (Jakiej pracy?)

Jakub zawahał się. Niemiecki znał. Gorzej, że gardził tym językiem — twardym, chrapliwym, obcym jak krata więzienna.

— Fizycznej. Przenoszenie towaru. Silny jestem. W Zabrzu w kopalni… — urwał, zorientowawszy się, że to nie pomoże.

— Haben Sie schon mal in einem Lager gearbeitet? (Pracowałeś kiedyś w magazynie?) — zapytał mężczyzna, sięgając po fajkę.

— Pracowałem przy załadunku, węgiel, skrzynie. Na kolei też.

— Hmmm. — Mężczyzna wstał, poprawił marynarkę. Wciąż mierzył go wzrokiem, szukając czegoś.

— Sie sprechen Deutsch… aber nicht von hier, nicht wahr? (Mówisz po niemiecku… Ale nie jesteś stąd, prawda?)

Jakub zawahał się.

— Z Śląska jestem.

— Oberschlesien? — Jego brwi uniosły się z lekkim zdziwieniem. — Sie sehen… russisch aus. Sagen wir ehrlich. (Widzisz… Ruski. Bądźmy szczerzy.)

— Nie jestem Ruskim — odburknął Jakub, czując, jak coś zaczyna mu się gotować w żołądku, tym razem nie z głodu.

— Natürlich nicht… aber sehen Sie, heutzutage… wir haben schon genug Leute aus dem Osten. Polen, Russen, Juden, alle suchen Arbeit. Meine Kunden mögen das nicht. Ich auch nicht besonders. (Oczywiście, że nie… Ale widzisz, w tych czasach mamy wystarczająco ludzi ze wschodu. Polaków, Rosjan, Żydów, wszyscy szukają pracy. Moi klienci tego nie lubią. Mnie też to się szczególnie nie podoba) — Spojrzał mu w oczy, chłodno, już bez cienia uprzejmości.

— Ich kann Ihnen nicht helfen. (Nie mogę Ci pomóc.)

— Ale… ja tylko na kilka dni. Pracować chcę. — W głosie Jakuba zabrzmiała desperacja, której nie chciał pokazywać.

— Nein. — Mężczyzna odwrócił się i wrócił do rachunków.

— Gehen Sie weiter. Vielleicht gibt’s im Hafen etwas für Sie. Raucher, Hafenarbeiter… Die nehmen alles. (Szukaj dalej. Może znajdziesz coś w porcie, palacze, dokerzy. Przyjmują wszystkich.)

Jakub stał jeszcze chwilę, jakby próbując wymusić litość samym spojrzeniem. Ale staruch już go nie widział. Tylko skrobał coś piórem na fakturze i palił swoją fajkę, jakby to był najważniejszy rytuał dnia.

Wróbel wyszedł na zewnątrz. Nie czuł już chłodu. Czuł tylko ten znajomy, metaliczny smak w ustach, gdy duma miesza się z rozgoryczeniem.

Ruszył w stronę nabrzeża. Może palacz. Może kuchnia. Może trumna w ładowni — kto wie, dokąd człowieka zaprowadzi ostatni zegarek po ojcu i za dużo pyłu w płucach.

Jesienny wiatr owionął nabrzeże chłodem, który wnikał pod ubranie niczym niewidzialne igły. Zapach portu był ciężki, duszny — mieszanina soli, rybiego śluzu, dymu z węglowych kotłów i spoconych ciał. Miasto huczało, żyło swoim rytmem, zupełnie obojętnym na obecność jeszcze jednego przybysza w znoszonym płaszczu.

Szedł wolno wzdłuż kei, z rękami w kieszeniach i głową nieco pochyloną. Mijał krzątających się dokerów, marynarzy, handlarzy i podejrzanej konduity wagabundów. Wypatrywał jakiegoś znaku — flagi, tabliczki, czegokolwiek, co wskazywałoby miejsce, gdzie można się dopytać o rejs do Ameryki.

W końcu, przełykając gorycz, zaczął zagadywać.

— Verzeihung… wissen Sie vielleicht, wo das Schiff nach New York liegt? (Przepraszam. Wie Pan może dokąd płynie statek?_ — zapytał, starając się mówić wyraźnie, choć z trudem tłumił niechęć do języka, który od dziecka kojarzył mu się z pogardą i poniżeniem.

Większość ludzi zbywała go wzrokiem, który zdawał się przenikać przez niego, jakby był powietrzem. Inni reagowali machnięciem dłoni, mruknięciem pod nosem, niezrozumiałym nawet dla niego. Kilku splunęło.

Gdy próbował zaczepić barczystego mężczyznę w wełnianej marynarce, ten potrącił go z całej siły barkiem, jakby chciał przebić się przez niego jak przez krzak. Ciało mężczyzny pachniało tytoniem i tłuszczem, a jego krok był ciężki jak maszyna parowa. Przybysz runął jak długi na wilgotne deski, prosto w brunatną kałużę czegoś, co nie miało prawa mieć koloru takiego, jak miało.

Podnosząc się powoli, z rękami oblepionymi brudem, zaklął pod nosem przez zaciśnięte zęby:

— Pruski wieprz… żeby cię kocioł parowy przeżuł i wypluł…Parowiec z węglem i łaską

Nie miał już sił na złość, ale słowa same cisnęły się do ust, gorzkie i gorętsze niż herbata, której nie pił od tygodnia.

W końcu, kiedy już miał dać sobie spokój i pójść w diabły, usłyszał głos:

— Du suchst New York? (Szukasz Nowego Jorku?)

Chłopak, może piętnastoletni, o bystrych oczach i twarzy okopconej jak palenisko, przyglądał mu się z lekkim uśmiechem. Czapkę miał zsuniętą na bok, a w kąciku ust trzymał zapałkę, jakby to była cygaretka.

Skinął głową. Nie miał siły na zbędne słowa.

— Heut früh ist das Schiff abgefahren. Siehst du? Keine Fahne mehr. Kaputt. (Statek odpłynął rano. Widzisz?) — Chłopak wskazał pusty dok, z którego wystawały tylko fragmenty zardzewiałych żurawi.

Wędrowiec westchnął ciężko. Miał ochotę siąść i przysnąć, najlepiej na wieki.

Ale wyrostek dodał:

— Wenn du dich beeilst… vielleicht erwischst du noch Baltimore. Der Dampfer steht noch, aber nicht lang. (Jeśli się pospieszysz… może jeszcze złapiesz Baltimore. Parowiec jeszcze stoi, ale nie na długo.)

Zamrugał, niepewny, czy dobrze usłyszał.

— Wo? — zapytał szybko.

Chłopak obrócił głowę i wskazał dłonią jeden z dalszych pomostów, gdzie majaczył dymiący komin i maszty.

— Dritter Kai. Geradeaus, dann links. Beeil dich. Viertelstunde, nicht mehr. (Trzeci pomost. Prosto, potem w lewo. Śpiesz się. Masz tylko kwadrans.)

I odszedł bez pożegnania, znikając między skrzyniami i ludźmi, jakby nigdy go nie było.

***

Biegł wzdłuż nabrzeża, przedzierając się przez tłum portowych robotników, dzieciaków z wózkami, kobiet z koszami i krzyczących na siebie nadzorców. Czuł jak z każdym krokiem twardnieją mu łydki, a płuca walczą o resztki powietrza. Chciało mu się rzygać — z głodu, zmęczenia, z nerwów.

I wtedy go zobaczył.

Statek stał przy końcu nabrzeża jak czarne monstrum. Trzy kominy wyrzucały z siebie chmury gęstego dymu, który unosił się nad portem niczym zapowiedź długiej podróży. Kadłub lśnił smołą, a na dziobie złotymi literami wypisana była nazwa: SS Borussia. Pod spodem — HAPAG — Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft. Parowiec aż tętnił od życia: wciągano ostatnie ładunki, krzyczano nazwiska, dzwoniono dzwonkami pokładowymi. Czas uciekał.

Dopadł do trapu, gdzie strażnik w mundurze z kotwicą na czapce właśnie przepędzał grupkę mężczyzn. Oficer miał szeroką twarz, krzaczaste brwi i okulary na złotym łańcuszku.

— Zurück! Kein Zugang ohne Fahrkarte!

(Wrócić! Bez biletu nie ma wstępu!)

— Ich will arbeiten! — sapnął Jakub, opierając dłonie o kolana. — Ich habe kein Geld. Aber ich kann arbeiten!

(Chcę pracować! Nie mam pieniędzy. Ale mogę pracować!)

Oficer skrzywił się z wyraźną irytacją.

— Was denkst du, dass wir hier sind? Ein Wohltätigkeitsverein?

(Co myślisz, że czym jesteśmy? Organizacją charytatywną?)

— Ich war Bergmann. Zabrze. Zwölf Jahre unter Tage. Ich kenne Kohle. Ich kann schaufeln wie ein Teufel.

(Byłem górnikiem. Zabrze. Dwanaście lat pod ziemią. Znam się na węglu. Potrafię ładować jak diabeł.)

Oficer spojrzał na niego z góry, badawczo.

— Woher? Zabrze? Schlesien?

(Skąd? Zabrze? Śląsk?)

— Ja. Preußen, aber… nicht ganz.

(Tak. Prusy, ale… nie do końca.)

— Klingst wie ein verdammter Russe. — burknął.

(Brzmisz jak przeklęty Rosjanin.)

— Bin ich nicht! — warknął Jakub, prostując się. — Ich bin Pole. (Nie jestem! — Jestem Polakiem.)

Oficer cmoknął z dezaprobatą, ale jego spojrzenie złagodniało.

— Und was willst du für diese Reise? Geld? Kabine?

(A co chcesz za ten rejs? Pieniądze? Kajutę?)

— Nichts. Nur eine Hängematte. Und Suppe vielleicht.

(Nic. Tylko hamak. I może talerz zupy.)

Mężczyzna milczał przez chwilę, zerkając w stronę maszynowni, jakby coś kalkulował. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Einer unserer Heizer ist letzte Nacht verschwunden. Saufkopf. Wir brauchen jemanden.

(Jeden z naszych palaczy zniknął w nocy. Pijaczyna. Potrzebujemy kogoś.)

— Ich mache alles. (Zrobię wszystko.)

— Du bekommst keine Uniform. Keine Pause. Keine Rückfahrt. Nur Arbeit, Dampf und Kohle. (Nie dostaniesz munduru. Żadnej przerwy. Żadnego powrotu. Tylko praca, para i węgiel.)

— Einverstanden. (Zgoda.)

Oficer odwrócił się i zawołał przez ramię:

— Maschinenraum! Ersatz ist da! (Maszynownia! Zastępstwo dotarło!)

Z wnętrza burty dobiegł stłumiony okrzyk i stuk obuwia na metalowych schodach. Oficer zrobił przejście.

— Geh. Und stirb nicht gleich am ersten Tag. (Idź. I nie zdechnij od razu pierwszego dnia.)

Nie odpowiedział. Ruszył przed siebie — do wnętrza statku, do maszynowni, do dymu, potu i węgla.Zapach Ameryki

Powietrze nad portem cuchnęło jak kiszona kapusta pozostawiona na słońcu — słono, kwaśno i ciężko, jakby cała zatoka przesiąkła potem z podziemnych łaźni. Gdy Jakub stawiał stopę na drewnianym trapie prowadzącym ze statku na ląd, miał wrażenie, że cały świat się chwieje. Nie z powodu morza — to dawno ucichło — ale z napięcia, które zdawało się ścieśniać klatkę piersiową. Z tyłu za nim sapiący tłum pasażerów trzeciej klasy popychał się i klął w tylu językach, ilu diabłów zna Biblia.

Złapał swoją wysłużoną walizkę — pęknięta skóra na jednym boku była zlepiona sznurkiem i nadzieją — i zszedł na pomost. Franz szedł tuż za nim, z wojskowym plecakiem na ramieniu i torbą przewieszoną przez pierś, jakby dopiero co zszedł z frontu. Miał minę człowieka, który już raz był w piekle i nie zamierzał w nim zostać na kawę.

Przed nimi piętrzył się budynek hali imigracyjnej — ceglana bryła z zakopconymi oknami, przy której Borussia wyglądała jak stary łabędź przy portowym hangarze. Dźwigi portowe skrzypiały gdzieś w tle, a czarne sylwetki robotników i celników uwijały się między beczkami, skrzyniami i workami, jak mrówki wokół rannego jelenia.

— No to wchodzimy, zanim cię przewieje — mruknął Franz i pacnął Jakuba w ramię.

Wnętrze hali było jak wnętrzności jakiegoś wielkiego, chorego zwierzęcia: duszne, lepkie, śmierdzące od potu, ludzkiego lęku i niedomytych dzieci. Po bokach stały rzędy ławek, na których tłoczyli się imigranci z całego świata: Włosi, Żydzi, Niemcy, Polacy, Rusini. Dzieci płakały, kobiety szeptały modlitwy, mężczyźni trzymali się kurczowo bagaży jak kotwicy. Z góry spoglądały na nich matowe szyby i ogromny, wiszący zegar, który — jak się Jakubowi wydawało — tykał w obcym rytmie.

Przed nimi kolejka posuwała się powoli do drewnianych biurek, za którymi siedzieli urzędnicy z czapkami przekrzywionymi na bok i minami jak z marmuru. Jeden z nich spojrzał na Jakuba i Franza. Uniósł dłoń. Kolejny.

Jakub stanął jak wryty, ściskając walizkę. Serce waliło mu w piersi jak młot w kuźni. Nie rozumiał ani słowa, ale wiedział, że ten moment zadecyduje, czy zostanie wpuszczony, czy odesłany z powrotem do tego, co już raz postanowił zostawić.

— Nazwisko. Skąd pan. Pieniądze — powiedział urzędnik. Mówił po niemiecku, z amerykańskim akcentem, który kaleczył sylaby jak rzeźnik mięso.

Jakub milczał. Otworzył usta, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. Franz wszedł za jego plecy, odsunął go lekko łokciem.

— Nazywa się Jakub Wróbel. Ze Śląska. Praca na kolei, Pittsburgh. Ma rodzinę. — Franz mówił płynnie, pewnie, choć jego głos był lekko znużony. — Pieniądze… miał. Stracił na statku. Ktoś go okradł. Pożyczyłem mu.

Urzędnik spojrzał na Franza spod zmrużonych powiek. Przez chwilę trwała cisza. Potem pochylił się, niby z nudów stukając czymś o blat.

— Trudne czasy — mruknął półgębkiem, zerkając mimochodem na rękę Franza.

Ten wyciągnął z wewnętrznej kieszeni złożony na czworo banknot i dyskretnie podał go ponad krawędzią biurka. Dłoń urzędnika spoczęła na nim z taką naturalnością, jakby zbierał paproch ze stołu.

— Witamy w Ameryce. Dalej — rzucił z obojętnością i machnął ręką.

Jakub spojrzał pytająco na Franza.

— Uśmiechnij się, głupku. Jesteśmy w środku — szepnął ten, przepychając się do kolejnego stanowiska.

Jakub, wciąż ściskając walizkę, zrobił krok w przód, nie całkiem rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Ale w nozdrza uderzył go zapach — inny niż dotąd. Świeższy. Pachnący pyłem, potem, potem… czymś nowym. Pachnący Ameryką.

Z tyłu zostawili ceglaną halę, która jeszcze przez chwilę dudniła głosami, wołaniami i płaczem dzieci. Na zewnątrz było chłodniej, choć powietrze nadal niosło ze sobą smród portu, węgla i taniej kawy. Jakub szedł z opuszczonymi ramionami, nadal kurczowo trzymając walizkę, jakby ta miała za chwilę uciec. Dogonił Franza dopiero przy niskim murze, za którym rozciągały się szyny i kontenery.

— Skąd ty miałeś te pieniądze? — spytał cicho, nie patrząc mu w oczy.

Franz wzruszył ramionami i przystanął, poprawiając torbę.

— Część? Z pracy. Rok tyrałem w fabryce w Gelsenkirchen. Spałem na ziemi, jadłem ziemniaki. Oszczędzałem jak dziad na pogrzeb.

— A ta druga część?

Franz uśmiechnął się pod nosem.

— Sakiewka. Ktoś zostawił pod pryczą w kajucie. Leżała tam drugi dzień, nikt się nie zgłaszał. No to… zgłosiłem się sam. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o znalezionej zgubie w parku, nie o cudzych pieniądzach.

Jakub nic nie odpowiedział. Ruszyli dalej, krok za krokiem, z trudem przeciskając się między innymi grupami nowo przybyłych. Walizka ciążyła, a pytania w głowie jeszcze bardziej.

— I co, wyrzucisz mnie teraz za burtę? — rzucił Franz po chwili, bez złości, ale i bez żartobliwości.

Jakub westchnął.

— Nie. Po prostu… dzięki.

— Nie dziękuj. Lepiej zapamiętaj, komu to zawdzięczasz. Ameryka nie wybacza głupoty, a ty masz jej jeszcze pełne kieszenie.

Przeszli przez bramę na tyłach urzędu i trafili na zatłoczoną ulicę. Dzieci biegały między dorosłymi, wszyscy mówili naraz w dziesięciu językach. Wozy z bagażami, krzyki woźniców, dzwonki rowerów, jeden pijak chrapiący wprost na chodniku. Baltimore przywitało ich jak rozgrzany garnek zupy: gęsto, parno i byle jak.

— Co teraz? — zapytał Jakub.

— Szukamy łóżka. W Baltimore jest schronisko dla takich jak my — Franz rozejrzał się. — Gdzieś na południe od portu. Tanie, brudne, ale przynajmniej nikt cię tam nie obrabuje z walizki.

— Ty wiesz, gdzie to?

— Mniej więcej. Ktoś mówił na statku, że mają tam miejsce dla nowo przybyłych. Zupa raz dziennie i siennik pod ścianą. Z braku laku, nie?

Ruszyli boczną ulicą, mijając kolejnych imigrantów z walizkami i tobołami. Na rogu stali dwaj faceci w kapeluszach, coś krzyczeli po angielsku, pokazując palcem jakieś kartki — ogłoszenia o pracy? Franz ich zignorował. Jakub z trudem nadążał, czując każdy krok w nogach.

W końcu dotarli do niepozornego budynku z drewnianym szyldem nad wejściem. Litery były wyblakłe, ale udało się odczytać: Imigrant Home — Men’s Ward. Przed drzwiami siedział czarnoskóry mężczyzna w wełnianej kamizelce i bez butów. Miał siwe włosy, pociągłą twarz i spojrzenie, jakby widział już tysiące takich jak oni. Gdy Franz pociągnął za klamkę, mężczyzna tylko uniósł brew i splunął w bok.

W środku śmierdziało potem i mydłem. Recepcja przypominała bardziej punkt poboru rekruta niż gościniec — za ladą stał młody chłopak z kartoteką, wyglądający jak praktykant urzędnika. Z tyłu, przez uchylone drzwi, widać było rzędami ustawione prycze i kilka nóg wystających spod koców.

Franz coś powiedział po angielsku. Chłopak spojrzał, westchnął i podał im dwa cienkie koce oraz tabliczki z numerami łóżek.

— Mamy swoje szczęście — rzucił Franz do Jakuba. — Na dziś wystarczy. Jutro pomyślimy, gdzie się zaczepić.

Jakub zsunął się na pryczę z walizką pod głową i pierwszy raz od tygodni poczuł coś, co mogłoby uchodzić za spokój. Choćby na godzinę.Lód w głosie cesarza

Reichenbach ruszył powoli przed siebie, stawiając pewne, zdecydowane kroki po wydeptanym trakcie prowadzącym w stronę budynku administracyjnego. Za nim szedł Jakub, ociężale i bez słowa, zgarbiony i wyraźnie spięty, ale nie próbujący przyspieszyć ani uciekać. Powietrze było chłodne, a pierwsze promienie słońca ledwie przecinały mgłę snującą się nad rozległymi hałdami węgla i starymi, ceglanymi murami kopalni.

Droga wiodła przez niewielki dziedziniec, gdzie codziennie krzątały się postacie w roboczych ubraniach — od górników po niższych urzędników. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na tę dwójkę, choć obecność Reichenbacha budziła respekt i cichą rezerwę. Jakub zaś czuł na sobie spojrzenia, które mieszały się z ciekawością i nieukrywaną niechęcią.

Budynki administracyjne, choć zbudowane z solidnej czerwonej cegły, miały w sobie coś surowego i bezdusznego, podobnie jak cały kompleks kopalni. Podcienia, wysokie okna i masywne, stalowe drzwi zdawały się mówić jedno: tutaj rządzi porządek i hierarchia, której nie wolno kwestionować.

Przeszli przez szerokie, ciężkie drzwi wejściowe, które zatrzasnęły się za nimi z chłodnym, metalicznym echem. Na krótkim korytarzu panowała surowa cisza, jedynie stukanie ich butów odbijało się od zimnych, marmurowych posadzek. Reichenbach prowadził spokojnym, pewnym krokiem, a Jakub szedł tuż za nim, czując, jak napięcie rośnie z każdym kolejnym metrem.

W końcu stanęli przed jednymi z drzwi — ciemnymi, masywnymi, z małym okienkiem w górnej części, przez które dało się dostrzec zapalone światło biura. Reichenbach zatrzymał się i sięgnął po klamkę.

— Proszę — powiedział cicho, ale zdecydowanie.

Jakub wziął głęboki oddech, zanim przekroczył próg.

Biuro Reichenbacha było minimalistyczne, surowe, ale niepozbawione funkcjonalnej elegancji. Ściany pomalowano na jasny, matowy beż, a podłoga pokryta była idealnie wypolerowanym, ciemnym drewnem, które lśniło czystością — każde zarysowanie i pyłek były tu nie do przyjęcia.

Meble, choć proste i bez zbędnych ozdobników, wykonano z solidnego dębu — biurko było duże, ciężkie, ustawione przy oknie, a jego powierzchnia była wolna od niepotrzebnych przedmiotów, jedynie z uporządkowanym stosikiem dokumentów, kałamarzem i czystym papierem do pisania.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij