Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Weź z nią zatańcz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Weź z nią zatańcz - ebook

Powieść o terrorze miłości, który nie pozwala dorosnąć.

Ojciec zmarł nagle, bez zapowiedzi. Zostawił po sobie duszne mieszkanie, dziwną książkę pełną indiańskich mądrości i nieoswojonego psa gryzącego do krwi. Stanisław niewiele z tego rozumie. Życie w wygodnej symbiozie z mamcią, której miłość szczelnie wypełniała każdy brak, nie wymagało aktów odwagi. Temu wszystkiemu musi jednak stawić czoła w pojedynkę. Bierze więc żarłocznego Rambo za przewodnika i meandrując między wieczną nieobecnością ojca i nadobecnością mamci, próbuje odkryć prawdę o mężczyźnie, który sprowadził go na ten świat, a przede wszystkim – o sobie samym.

Weź z nią zatańcz to historia oswajania. Filip Zawada opowiada o zaufaniu, którego potrzebujemy, aby ofiarować sobie i innym przestrzeń do życia na przekór planom. I o tym, jak trudno pogodzić się ze stratą, gdy zostajemy uwięzieni w wiecznym półrozstaniu z kimś, kogo nie było nam nawet dane dobrze poznać.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6585-1
Rozmiar pliku: 765 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2.

Nigdy w życiu go nie spotkałem, a mimo to jego śmierć zrobiła na mnie wrażenie. W końcu umarł dawca plemnika, z którego powstałem. Może to zakrawać na sarkazm, ale jako nauczyciel biologii podchodzę do życia zbyt dosłownie, a przynajmniej tak twierdzi moja mamcia.

– Trzeba będzie mu pomóc w pogrzebie.

– Tak, mamuś. Trzeba będzie.

Chyba zbyt długo mówiłem do niej: mamo. Czterdzieści pięć lat to szmat czasu, żeby grać rolę syna. Niejeden raz ciotka zwracała mi uwagę, że powinienem zacząć dorosłe życie i się wyprowadzić. Zrobiłbym to, gdybym wiedział dokąd. Mamcia też nie wiedziała. Dlatego w kwestii mojej dorosłości tkwiliśmy w niewiedzy, która zawsze wydawała się atrakcyjnym i rozsądnym ratunkiem. Poza tą jedną niejasną sprawą mamcia potrafiła rozwiązać wszystkie inne życiowe problemy. Była tak pewna swoich przekonań, że nie miałem szans na ich zmianę. „Nie stój jak słup soli i przesuń się, przestań patrzeć w okno, zanim zrobisz krok, rozejrzyj się z łaski swojej”. Poddawałem się jej sugestiom i pozwalałem się przesuwać jak pionek w szachach. Jej kobieca agresja była zbyt słodka, żeby się sprzeciwić, ale podskórnie liczyłem, że rozstrzygnie partię. W końcu byłem jej dzieckiem, więc dlaczego miałbym wątpić w jej rodzicielskie doświadczenie? Szach i mat.

– Dziękuję ci, kochanie, że to za mnie załatwisz. Nie chcę jeszcze raz spotkać tego skurwysyna.

– Nie ma sprawy. To w końcu mój ojciec, więc jestem mu coś winien.

To był dzień, w którym pierwszy raz w życiu nie powiedziałem do mojej mamy – mamo. Potraktowałem ją bezosobowo i zrobiłem to z premedytacją. W ogóle tego nie zauważyła. Nie da się ukryć, że trochę mnie zabolało. Jednak kierując się maksymą, że z każdej katastrofy można wyciągnąć budujące wnioski, tłumaczyłem sobie, że to dobry odruch. Dobrze, że ma ważniejsze sprawy na głowie – powtarzałem w duchu. Przecież musi przeżyć żałobę, do której nie umie się zabrać. Zapomniała nawet, jak się tęskni za mężem. W nocy, kiedy czuła, że czegoś jej brakuje, przytulała się do pilota tak mocno, że rano cztery baterie AA walały się po całym łóżku. Przed pościeleniem barłogu pomagałem jej ich szukać, bo odkąd pamiętam, miała wadę wzroku, do której nie chciała się przyznać. Niedostrzeganie tego, co jest najbliżej, było jej sposobem radzenia sobie w życiu.

Nigdy się nie rozwiedli. Dowiedziałem się tego, podpisując dokumenty w zimnej kaplicy. Ksiądz patrzył na mnie z urzędniczym politowaniem, kiedy przeglądałem papiery przesłane z kurii. Nie zazdrościłem mu tej funkcji.

– Chyba się wypisał.

– To niemożliwe – powiedział tak pewnie, jakby rzeczywiście w to wierzył.

Potrząsałem długopisem do momentu, aż obydwaj doszliśmy do wniosku, że już nic z niego nie będzie. Wiara proboszcza poszła na marne. Moje niedowierzanie wzięło górę. Potraktowaliśmy je jako coś zwykłego i nieuczącego nic nowego.

Ojca pierwszy raz w życiu zobaczyłem w trumnie. Miał długie siwe włosy i nie wyglądał jak ktoś z rodziny. Na nadgarstku nosił skórzane różnokolorowe rzemyki, a na szyi wisiorek przypominający kieł tygrysa. W jego wyglądzie nic do siebie nie pasowało.

Nie był podobny do żadnego ze znanych mi krewnych. Może pomyliłem pogrzeby? To niestosowne tak myśleć, człowieku małej wiary – zganiłem się i złożyłem ręce do modlitwy. Linia życia dotykała drugiej linii życia, a pomiędzy nimi nie było ani odrobiny powietrza.

Patrząc na solidną dębową trumnę, starałem się na zimno ocenić przydatność smutku. Obliczałem, jak wiele go potrzebuję, żeby nie wyjść na bezdusznego syna. Zachowywałem się jak marmurowe zabłocone kafle na podłodze, jak żyrandol z żarówkami udającymi świeczki, jak przesadnie ozdobiony ołtarz i wieczna lampka, wyłączana z prądu, kiedy nikt nie widzi (okazuje się, że nawet wieczność można oszukać). Pobudzałem się do smutku, myśląc o tym, że Jezus nigdy nie był na wakacjach, że ksiądz w sutannie ma przechlapane w gorący letni dzień, i że człowiek przez całe życie nie szanuje drzew, a na koniec trafia do grobu zamknięty w ich ochronnym trumiennym uścisku. Odczuwałem niestosowność przemyśleń i jednocześnie ganiłem się za nią. Kalkulowałem, co powinienem, a co muszę, i kiedy już miałem wynik, zaczynałem przeliczać od nowa, nie wierząc w otrzymaną sumę. Cały czas wydawało mi się, że mam w sobie zbyt dużo smutku jak na tę okazję. Nie chciałem go marnować, bo podskórnie czułem, że może się przydać w innym, lepszym momencie.

Ksiądz w niewzruszony sposób opowiadał o pasterzu zbyt chętnie zamieniającym wodę w wino oraz o planach związanych z Jezusem, martwym od ponad dwóch tysięcy lat. Słuchałem w skupieniu, nie wierząc własnym uszom. Rozglądałem się po kaplicy, szukając zrozumienia, ale go nie znalazłem. Kilkoro ludzi, których nigdy w życiu nie widziałem, przeżywało słowa proboszcza bardziej niż ja. Przeczuwając zbliżającą się karę za moje niecne zachowanie, na koniec w dobrej wierze wymamrotałem: − Dziękuję ci, Boże, za jaja, jakie sobie z nas robisz. Amen.

– Tak się ułożyło, Stasiu. Nigdy nie mieliśmy głowy do papierkowej roboty, dlatego nie poszliśmy do urzędu, żeby się rozwieść jak prawi obywatele.

– A może to dlatego, że wciąż się kochaliście?

– Przestań opowiadać takie świństwa i jeszcze mieszać w to nieboszczyka, szczególnie że siedzisz przy rodzinnym stole, tym samym, przy którym on siedział. Przez pamięć dla zmarłych mógłbyś się powstrzymać od takich komentarzy.

Dla ojczyzny moja rodzina zawsze była normalna, bo wszystko zgadzało się w dokumentach, ale nic nie sprawdzało się w życiu.

– I jak wyglądał?

– Jak na swój wiek i stan skupienia, w którym się znajdował, zaskakująco dobrze.

– Przestań się wyśmiewać z rzeczy ostatecznych.

– Ale ja się nie wyśmiewam. To, że nie płaczę, nie oznacza, że brakuje mi serca.

– Wiem, wiem. Jedz już, Stasiu, i nie gadaj tak dużo, bo będziesz miał głupią żonę. A jak umarł?

– Na raka, ale podobno do końca życia nic nie było po nim widać, choć zeżarł mu prawą połowę ciała.

– To dlatego, że spał tylko na tym boku.

– Jak to?

– Odkąd pamiętam, zawsze miał materac ze sprężynami, a one, jak wiadomo, wytwarzają pole elektromagnetyczne, które jest niezdrowe dla człowieka. I tak to się kończy – powiedziała, smażąc cebulę na jutrzejszy obiad.

W naszych materacach była morska trawa.

– Skoro ojciec umarł, może przeprowadzisz się do jego kawalerki?

Powiedziała to, ale na pewno nie chciała. Usłyszałem to, ale na pewno nie chciałem. Spoglądaliśmy wstecz, w popłochu szukając momentu, kiedy obydwoje popełniliśmy błąd zniewolenia się nawzajem. Szukaliśmy pomyłki, za którą ponosiliśmy taką samą odpowiedzialność.

– Kiedy byłeś mały, chodziłeś tylko na palcach. Jak baletnica. Bezszelestnie. To było okropne, bo szkodziło ci na kręgosłup. Mogłeś zostać kaleką, ale dzięki temu, że ćwiczyliśmy chodzenie na piętach, wszystko dobrze się skończyło. Tylko ja latami byłam zgięta wpół, aż mi dysk wypadł. Nie winię cię za to, chociaż teraz mam plecy, jakie mam. Nie ganię cię, bo przecież robiłam to wszystko, żebyś nie został inwalidą. Protestowałeś, ale ja nalegałam. W końcu znaleźliśmy rozwiązanie i stanęło na moim. Teraz chodzisz normalnie i nawet się nie garbisz. Ile to lat minęło i ile pracy kosztowało? Kto to policzy?

– Nie wiem, mamuś. Nie wiem.

Wspomnienia zawsze zaczynały się od likieru cytrynowego. Dokładnie od piątej literatki.

Po ojcu został pęk kluczy. Dwa dni po pogrzebie jechałem tramwajem, trzymając je w ręce. Nie mogłem uwierzyć, że będą pasować do czegokolwiek.

Sprawdzić, czy w lodówce nic nie gnije (wiesz, jaki był ojciec).

Jeżeli są kwiaty, to pozbierać i zabrać ze sobą.

Wyłączyć wszystko z prądu, żeby nie odziedziczyć zbyt dużych rachunków.

Zrobić trochę hałasu, by sąsiedzi wiedzieli, że ktoś ciągle mieszka.

Jeżeli są kwiaty, to pozbierać i zabrać ze sobą.

Wyciągnąć listy ze skrzynki (po nieodebranych przesyłkach złodzieje poznają, które mieszkanie można okraść).

Koniecznie przewietrzyć.

Jeżeli są kwiaty, to pozbierać i zabrać ze sobą.

Odkąd pamiętam, nasze wspólne życie przypominało listę zakupów. Każdego dnia znajdowałem nową zgniecioną na pół karteczkę w prawej kieszeni spodni. Sprawdzałem ją kilka razy dziennie, żeby się upewnić, czy żyję zgodnie z planem, który wymyśliła mi mamcia.

Winda nie działała. Podobno bardzo rzadko się to zdarza. Poinformowała mnie o tym para staruszków z trudem wdrapujących się na siódme piętro. Ich oddechy skracały się z każdym stopniem. Na tyle im pozwalało za długie życie. Wyprzedzając ich na półpiętrze, czułem, że już nigdy więcej się nie spotkamy.

Klamka była poluzowana, jakby ktoś zbyt często i nerwowo sprawdzał, czy aby na pewno zamknął drzwi. Nerwice natręctw zwykle mają związek z urojonym niewyłączonym żelazkiem, rzekomo niezakręconym gazem i właśnie klamką. Czyli cierpiał na to samo co ja − pomyślałem, gładząc kawałek metalu. Zacząłem mieć wspomnienia jakiejś innej przeszłości. Patrzyłem tak, jakbym prześwietlał przedmioty promieniami rentgenowskimi. Wycieraczka ze startą literą WIT MY (czyżby prawy but wycierał bardziej niż lewy?). Judasz zapaprany białą farbą (na pewno nie zależało mu, żeby widzieć kogokolwiek). Srebrny numer na drzwiach: osiemdziesiąt osiem. Jedna ósemka się przekręciła. Leżała na boku i przypominała nieskończoność. Nic nie poprawiałem. Wolałem, żeby tak zostało.

Uchyliłem drzwi i natychmiast je zatrzasnąłem. Na wysokości moich kolan mignęły wielkie białe kły. Serce waliło mi jak młotem. Usłyszałem wycie. Uszkodziłem psa. Przytrzasnąłem mu szczękę. Zgniotłem nos. To nie były myśli, tylko iskrzące zwarcia między neuronami. Zaczęło mi piszczeć w lewym uchu – informacja od układu nerwowego, że wyczerpałem limit wrażeń. Po minucie pies ucichł. Ta cisza była inna od tej, którą dotąd znałem.

– To prawdziwa bestia. Daje się pogłaskać tylko właścicielowi.

Sąsiadka z naprzeciwka okazała się młodą, atrakcyjną kobietą. Miała wspaniałe nogi, których widoku nie oszczędzała. Wystawały prawie całe spod krótkiego białego szlafroka z małym króliczkiem na kieszonce. Nie czuła się skrępowana swoją seksownością – i słusznie. Inaczej wszystkie kwiaty musiałyby się wstydzić za istnienie, bo przecież kwitną tylko po to, żeby je przelecieć. Moje żądło było gotowe. Moment wydawał się niestosowny, ale poczułem, że mógłbym się zakochać, a chwilę później wypróbować, jak radzi sobie w łóżku. Chciałem, żeby tym razem wszystko przebiegło po kolei: najpierw miłość, później seks. Uniesienie nie trwało jednak zbyt długo, bo tylko do czasu, kiedy obok jej nóg pojawił się usmarowany czekoladą dzieciak.

Siedziałem na wycieraczce oparty o ścianę i patrzyłem na nich z żabiej perspektywy.

– Dwa miesiące temu wszyscy mieszkańcy podpisali petycję, żeby uśpić Rambo. To było po tym, jak ugryzł siedmiolatka z parteru. Nie mam pojęcia, jak to się skończyło. No wie pan, starego psa już niczego nie da się nauczyć. Wszyscy w niego zwątpili. Prawdę mówiąc, ja też. Mój syn jutro będzie obchodził siódme urodziny, więc sam pan rozumie.

– Wszystkiego najlepszego – mruknąłem serdecznie.

Jej nogi były nadal piękne, jej dziecko było nadal brudne i nadal psuło marzenia o wielkiej szczęśliwej miłości. Czułem, że będziemy tak tkwić do momentu, w którym ktoś czegoś nie zrobi.

– Czy ma pani może odsprzedać parówkę? Może być nawet po dacie ważności.

Miała. Jeszcze raz na sekundę uchyliłem drzwi i wrzuciłem kawałek śmierdzącego mięsa. Tłustą rękę wytarłem w nogawkę, ale od wewnętrznej strony, żeby nie zostawić widocznych plam. To dobry nawyk, sprawdzony tysiąc razy w podbramkowych sytuacjach. Dzięki niemu dbałem o ubranie i komfort psychiczny jednocześnie, bo nienawidziłem mieć brudnych i lepiących się dłoni. Matka z synem, ukryci za uchylonymi drzwiami, w napięciu obserwowali moją skomplikowaną sytuację życiową. Przekręciłem klucz w zamku i dwa razy nacisnąłem klamkę, żeby sprawdzić, czy naprawdę zamknąłem. Dla nich na pewno wszystko wyglądało jak w dobrym filmie sensacyjnym. Machnąłem ręką na pożegnanie, ale sekundę za późno. Drzwi zamknęły się cicho, tak jakby nikt zza nich nie filował. Wiedziałem, że liczyli na moją śmierć albo chociaż kalectwo. Nie w tym odcinku, kochani, nie w tym odcinku – pomyślałem z dumą. Winda nadal nie działała. Uznałem to za dobry znak, bo jako superbohater nie miałem innego wyjścia. Spiderman też by tak zrobił.

Dziecko, które zniszczyło moją miłość, miało na imię Dawid. Gdybyśmy byli biblijnymi postaciami, to mnie przypadłaby rola Goliata. Smarkacz pozbawił mnie tego, co mogłoby odmienić moje życie na zawsze. W tramwaju siedziałem bez głowy, bo gówniarz odciął mi ją moim własnym tępym mieczem. Moje oczy zostały w jego rękach. Wciąż w szoku obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji mu je odbiorę.

– Nie ma żadnych kwiatów?

– Żadnych.

– A co jest?

– Nic.

– Jak to nic? Przecież musiał coś mieć.

– Mówię ci, że nic nie ma. Jak chcesz, możesz sama pojechać i zobaczyć.

– Po co mam jechać, jak nic nie ma.

– No właśnie nie wiem.

– To po co proponujesz?

– Ja nic nie proponuję.

– No to co robisz?

– Nic. Robię nic. Czy to nie wystarczy?

Informowałem mamcię tylko o rzeczach ważnych. Nie chciałem jej podnosić ciśnienia czymś, na co nie miała wpływu.

– Słyszałaś o tym rolniku, który w ciągu roku przebiegł trzysta sześćdziesiąt pięć maratonów? To chyba nie jest normalne.

– Oj Stasiu, Stasiu. Czyli żadnych kwiatów nie było?

Od dziecka mówiła do mnie Stasiu, chociaż w dokumentach miałem wpisane imię Filip. Podobno nazwanie mnie tak to jeden z niewielu błędów, jakie popełniła. Jednak trzeba jej to wybaczyć, bo kiedy stała w urzędzie ze mną na rękach, znaliśmy się tylko kilka dni i nie mogła wiedzieć, kogo urodziła. Ukochany dziadek mamci miał na imię Stanisław, a Filip był jej obojętny. Mówiąc do mnie „Stasiu”, czuła, że jestem częścią rodziny, jej młodszym dziadkiem. Jednak zostałem nazwany Filipem, bo zaraz po moich urodzinach chciała się mnie wyprzeć. Miała wrażenie, że jestem kimś obcym i niepasującym do jej życia. Po porodzie hormony mamci szalały i wysyłały sprzeczne komunikaty. Wiedziała o tym, ale nie mogła się pohamować. Wypełniając akt urodzenia, istniała równocześnie w dwóch światach, miłości i nienawiści, jednak nie mogło jej to przeszkodzić w załatwieniu wszystkich biurokratycznych powinności. Obowiązek matki wobec państwa był ważniejszy niż obowiązek matki wobec dziecka.

Każdego ranka całowałem mamcię w czoło, kupowałem paczkę parówek i jechałem tramwajem na drugi koniec miasta. Stałem się przewidywalny nawet dla samego siebie. Uchylałem drzwi i wrzucałem jedzenie. Strzykawką wlewałem wodę przez dziurkę od klucza i liczyłem na to, że pies zliże ją z podłogi, zanim wsiąknie. Później siedziałem oparty o drzwi i słuchałem. Nieraz drapał. Od czasu do czasu sapał. Każda oznaka życia mnie uspokajała. Oswajałem go bez spoglądania mu w oczy. Nie miałem odwagi na więcej. Chłodny dystans był wystarczającym łącznikiem w naszej relacji. Siedziałem, patrząc w brudne okno na klatce schodowej. Po zmierzchu starałem się nie ruszać, żeby nie pobudzać czujników ruchu włączających światło. Nie chciałem psuć ciemności. To była jedyna rzecz, którą w tamtym momencie przeżywaliśmy podobnie. Na pożegnanie drapałem w drzwi zbyt krótko przyciętymi paznokciami.

– Czy ta sąsiadka spod piątki nie jest ładna?

– Pytasz czy sugerujesz?

– A co to ma za znaczenie?

– Czy to ładnie odpowiadać pytaniem na pytanie?

Sąsiadka spod piątki mieszkała nad nami. Jedyne, co o niej wiedziałem, to że rano tuptała szybciej niż wieczorem. Drobiła stopami, mocno stawiając piętę. Taki chód wydaje basowy dźwięk, w przeciwieństwie do stąpania na palcach. Ostatnie pięć kroków przed wyjściem z domu robiła w szpilkach. Chciała być wyższa, ale dla mnie stawała się tylko głośniejsza.

Każde pytanie mamci miało dużo wcześniej wymyśloną odpowiedź. Dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy się okazało, że jestem umówiony na randkę. Mamci odpowiadało, że będę blisko. Czuła, że partnerka z mieszkania graniczącego z naszym przez sufit jest najlepszym sposobem na jej miłość do mnie, moją do Marii, Marii do niej i moją do niej i jej do niej. Chyba że coś pokręciłem.

Świece plus zakłopotanie sytuacją równa się sztywna wymiana zdań.

– Mam dekolt jak siedemdziesięciolatka. – Maria spoglądała na siebie zaskoczona.

– Ale za to piersi dziesięciolatki.

Nie zdążyłem dodać, że w przyrodzie wszystko się równoważy. Zmierzyła mnie groźnym wzrokiem i atmosfera szybko zgęstniała. Byłem, jak zwykle, zbyt szczery, jeżeli chodzi o aspekty biologiczne. Nie wiedziałem, jak się zachować, jak naprawić to, co popsułem głupim dowcipem. Chciałem ją połaskotać, tak jak matkę, kiedy była na mnie zła. Pragnąłem ją rozśmieszyć, żeby zapomniała o urazie, ale odmawiała bycia moją mamcią. Zachowywała się nieprzewidywalnie i irracjonalnie. Zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem. Wina spadła na mnie i nie dało się jej wyretuszować za pomocą zachowań wyuczonych w domu rodzinnym. Nie byłem w stanie spojrzeć jej w oczy. Rozsmarowałem na talerzu sałatkę, której nie miałem ochoty dokończyć, i wyszedłem. Wygodna randka – pomyślałem – bo po powrocie do domu nie trzeba ściągać butów. Cały czas byłem w kapciach. Nasze mieszkania dzieliło tylko szesnaście schodów, kawałek korytarza i dwie wycieraczki.

Leżąc w łóżku, nasłuchiwałem tego, co pozostawiłem po sobie u niej w mieszkaniu. Chodziła dłużej niż zwykle. Zmieniła szpilki na miękkie góralskie łapcie, ich szuranie przypominało chaotyczne morze. Być może dlatego dźwięk, który powinien działać kojąco, denerwował. Koło pierwszej stłukła talerz lub kieliszek. Nie słyszałem zamiatania. Rano nie trzeba iść do pracy, więc wszystko można odłożyć na zaś i nie mieć wyrzutów sumienia.

Kochana, należy się cieszyć zmianami na gorsze – pomyślałem. Po czym bezczelnie zamknąłem oczy i zasnąłem.

Na biurku obok encyklopedii przyrodniczej leżały dwa darmowe bilety na wycieczkę do Lichenia. Chciałem tam zabrać Marię na randkę, ale w nieszczęśliwie zaistniałej sytuacji pojechałem sam. Chodziłem wokoło wielkiej plastikowej świątyni. Wszędzie ćwierkały ptaki z głośników zawieszonych na rachitycznych drzewach. Rozumiałem, że tak musi być, bo przecież nie da się dorosnąć szybciej, niż przewiduje to natura, a ta świątynia pojawiła się tak szybko, że przyroda nie zdążyła się zorientować, co się dzieje. Tempo wzrostu zależy także od jakości gleby i ilości spalin. W miejscu, gdzie stała świątynia, był piasek, a tłoczące się PKS-y nie wyłączały silników, nawet kiedy stały. No cóż, takie miejsce upodobała sobie matka Jezusa, żeby bezwstydnie objawiać się facetom. A tam, gdzie nie ma tajemnicy, tam nie ma miłości. Tłumaczyłem sobie to wszystko, żeby zająć głowę czymś innym niż rozczarowanie, które cały czas mi towarzyszyło. Było jak przewodnik. Pokazywało kolumny ze sztucznego marmuru, kamienie zrobione z betonu i kwiaty, które nigdy się nie rozłożą w kompostowniku, tylko wyblakną. Na sam koniec rozczarowanie złapało mnie za rękę i wprowadziło do wielkiej stodoły z ludźmi po sześćdziesiątym roku życia, którzy stali i patrzyli na oświetloną scenę. Na niej bardzo przekonujący mężczyzna zachwalał garnki, tak jak ksiądz zachwala życie wieczne. Po mszy wszyscy rzucili się do zakupów. Zostawiłem rozczarowanie na niewygodnym leżaku i wyszedłem. Przy drzwiach dostałem darmową małą patelnię, zgodnie z umową, którą podpisałem, wsiadając do autokaru. To mogła być taka romantyczna podróż − pomyślałem. Schowałem rondel do plecaka i przez całą drogę powrotną czułem jego płaskie dno na plecach.

Smutek to jednocześnie tęsknota za tym, czego nie mamy, i za tym, czego mamy za dużo. To chęć zbliżania się przez oddalanie. To coś, co można wyjaśnić za pomocą słów tylko innej smutnej osobie, która będzie kiwała głową, że rozumie, ale to i tak gówno prawda.

Czułem się coraz bardziej bezradny (dotyczyło to uczuć i działań). Kolejny dzień stałem przed drzwiami mieszkania ojca, do którego nie mogłem wejść.

– Mogę się poczęstować parówką dla psa? – zapytało brzydkie dziecko pięknej matki.

– Jasne. W sumie jedną jestem ci winien.

Poczęstowałem chłopca, chociaż kilka dni wcześniej zniszczył moje marzenia o prawdziwej miłości. Czułem się jak złośliwy i miłosierny samarytanin.

– Mama mówi, że to nigdy się nie uda.

– Co?

– To.

– Aha.

– No.

Chciałem zrobić wrażenie na bachorze, a że byłem wczorajszy i dzięki temu odważniejszy, przekręciłem klucz i przez niewielką szparę dzielnie zajrzałem do środka. Nikogo nie było. Cisza i smród wylały się na klatkę schodową. Gówniarz zatkał nos i uciekł do mieszkania. Robiłem krok po kroczku, wymachując parówkami i gwiżdżąc. Tylko tyle miałem na swoją obronę.

Może zdechł. Wiara w tę okrutną wizję powodowała, że czułem się pewniejszy siebie i dzięki temu posuwałem się do przodu. Nie miałem serca. Bardzo szybko się do tego przyzwyczajałem.

Pies leżał w ciemnym kącie na drewnopodobnej wykładzinie z PCV. Nie drgnął, chociaż stałem dwa metry od niego. To dobry znak. Absurdalne? A kto powiedział, że znaki muszą być logiczne? Ostrożnie położyłem parówki na podłodze i zacząłem się wycofywać, nie odrywając wzroku od bestii. Wdepnąłem w gówno. Było zimne i kleiste. To kolejny dobry omen w ciągu kilku minut – pomyślałem wkurzony, gdy wydłubywałem je później patykiem w parku. Taka wróżba oznaczała szybkie i łatwe pieniądze albo szczęśliwe małżeństwo.

– Stasiu, czy ty nie za dużo popijasz? Jedną kanapkę kubkiem herbaty. Nie to, żebym ci żałowała, ale może masz cukrzycę?

– Nie mam.

– Czymś się przejmujesz, ale nic nie mówisz.

– Mamuś, daj spokój.

– Stasiu, niech cię pamięć nie boli.

Pasożytnictwo i współbiesiadnictwo, biologia dla klasy piątej. Przez kilkanaście lat wbijałem definicje do głów nastolatków, tylko po to, żeby później nie mieli do czego ich wykorzystać. Ciekawe, czy choć jeden na stu uczniów użył potem tej wiedzy w dorosłym życiu. Siedziałem w pokoju i patrzyłem przez okno, przewracając bez zainteresowania kartki podręcznika dla nauczycieli. Tak od kilku miesięcy maskowałem nieprzydatność. Brak pracy nie był najgorszy, tylko niemożność jej znalezienia. Dlatego łatwiej było mi myśleć o sobie jako o współbiesiadniku niż pasożycie wykorzystującym matkę. Współbiesiadnik używa gościny i zbiera to, co spadnie ze stołu lub wypadnie z dupy, jak w przypadku ssaków kopytnych i żuków gnojaków. Toczyłem więc przed sobą kulkę śmierdzącego nawozu i czułem, że nie mogę nikomu podać ręki, bo nie wypada. Tak wygląda wypalenie zawodowe – pocieszałem się diagnozą szkolnego psychologa. To była ostatnia osoba, z którą rozmawiałem po zwolnieniu ze szkoły. Dziwne, bo przez dziewiętnaście lat pracy wydawało mi się, że nie nadajemy na tych samych falach.

Zająłem się biologią dzięki pszczole. Obserwowałem, jak kona na parapecie. Patrzyłem na jej bezsensowną walkę o to, żeby się poruszyć, chociaż było wiadomo, że świat się kończy. Logicznie myśląc, w takiej sytuacji lepiej jest się przygotować na nową drogę, ona jednak cały czas walczyła o to, żeby być tym, kim się urodziła. Nie chciała zmieniać postaci na inną. Zaciekawiła mnie jej irracjonalność.

Tworzyć po to, żeby umrzeć – to był mój dziecięcy napęd do zainteresowania się biologią. Jak widać, niezbyt duży, bo zamiast zostać profesorem, który rewolucyjnymi badaniami zmienia świat, zatrzymałem się w rozwoju jako nauczyciel i powtarzałem w kółko te same rzeczy zalecane przez kuratorium. Mantrowałem o ewolucji, genach i budowie komórki, korzystając z informacji, które nie były już aktualne. Edukacja jest zawsze do tyłu w porównaniu z nauką i dlatego po skończeniu szkoły musimy wszystkiego się oduczyć, żeby znaleźć pracę. Gdybym to wiedział kilkanaście lat wcześniej, być może nie zmarnowałbym tyle czasu jako tępy przekaźnik bzdur. Nie da się ukryć: szkoła to fabryka produkująca braki.

Drogie dzieci, wyobraźmy sobie taką sytuację. Ktoś wyrzygał się na środku chodnika. Przyleciały ptaki i zjadły wymiociny. Potem wysrały się na głowy tych, co się zrzygali, i tych, co tego nie zrobili. Na marginesie: tak wygląda sprawiedliwość. Wszyscy obsrani zaraz po tym, jak spadła na nich kupa, powiedzieli „kurwa mać”. To niczego nie zmieniło w ich życiu, a gdyby się lepiej zastanowili, to by załapali, że to zwykły obieg materii w przyrodzie i nie ma powodu do złości. Zrozumiano?

Koniec świata oznaczałby również koniec pracy. Dla niektórych to pocieszające, dla innych smutne, a dla mnie obojętne. Opuszczałem szkołę ze zwieszoną głową, ale nie z powodu smutku,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: