Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielki krąg - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,99

Wielki krąg - ebook

Niebo jest pełne pułapek i pokus.

Zachwycająca powieść o pasji, która podrywa do lotu.

1914 rok, zachodnie Stany Zjednoczone. Ocaleni jako niemowlęta z katastrofy statku Marian Graves wraz z bratem bliźniakiem trafiają pod opiekę wuja – niespełnionego artysty. Los dziewczyny wydaje się przesądzony aż do dnia, kiedy w miasteczku zjawia się małżeństwo pilotów. Ryk silników, błysk skrzydeł i świadomość, że za ich sprawą można dotrzeć aż za horyzont, na zawsze odmieniają jej życie. By wzbić się w przestworza, jest gotowa poświęcić nawet siebie i brata.

Sto lat później Hadley Baxter dostaje rolę Marian w filmie opowiadającym o jej tajemniczym zniknięciu wśród surowych lodów Antarktydy. Zachłyśnięta życiem i pogubiona w świecie Hollywood aktorka ma wreszcie szansę zerwać z wizerunkiem gwiazdki romantycznych produkcji i bohaterki towarzyskich skandali.

Ma szansę przejąć ster swojego życia i jak Marian ograć los.

Losy tych dwóch kobiet, tak bliskie, choć oddalone od siebie o dziesiątki lat i tysiące kilometrów, splatają się w tej uwodzącej klimatem, olśniewającej opowieści, która zawładnęła wyobraźnią setek tysięcy czytelników i zyskała entuzjastyczne recenzje krytyków na całym świecie.

Maggie Shipstead – autorka trzech powieści i zbioru opowiadań, bestsellerów „New York Timesa”. Jej powieść Wielki krąg była nominowana do Nagrody Bookera i Women’s Prize for Fiction. Shipstead jest absolwentką Iowa Writers’ Workshop, stypendystką National Endowment for the Arts i laureatką Dylan Thomas Prize i L.A. Times Book Prize for First Fiction. Mieszka w Los Angeles.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6720-6
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdyby dowolną sferę można było przeciąć ostrym narzędziem i podzielić na dwie idealne połowy, to obwód płaszczyzn powstałych po przecięciu obu półkul byłby kołem wielkim, to znaczy największym okręgiem, jaki można wykreślić na kuli.

Przykładem koła wielkiego jest równik. Jest nim również każda linia długości geograficznej. Na powierzchni takiej sfery jak Ziemia najkrótsza odległość między dwoma dowolnymi punktami będzie przebiegać po łuku będącym odcinkiem koła wielkiego.

Przeciwległe punkty sfery, takie jak biegun północny i biegun południowy, przecina nieskończona liczba takich wielkich kręgów._Little America III, Lodowiec Szelfowy Rossa, Antarktyda,_

_4 marca 1950_1

Urodziłam się, by wędrować. Zostałam stworzona na podobieństwo ziemi, jak ptak morski na podobieństwo fali. Niektóre ptaki przebywają w powietrzu do samej śmierci. Obiecałam sobie to: moje ostatnie lądowanie nie będzie desperackim runięciem w dół, ale ostrym pikowaniem głuptaka – rozmyślnym skokiem do wody, by pochwycić coś w głębinach morza.

Lada chwila ruszam w drogę. Spróbuję domknąć pętlę, sprawić, by koniec spotkał się z początkiem. Chciałam, żeby ta linia była gładkim południkiem, idealną, kształtną obręczą, ale naszą idealną trasę zawsze wykoślawia konieczność: rozmieszczenie wysp i lotnisk, potrzeba uzupełniania paliwa.

Niczego nie żałuję i nie zamierzam żałować. Potrafię myśleć jedynie o samolocie, wietrze i tamtym brzegu, tak odległym, gdzie znów zaczyna się ląd. Niebo się przeciera. Jako tako uporaliśmy się z wyciekiem. Niedługo wystartuję. Obrzydł mi ten ciągnący się w nieskończoność dzień. Słońce krąży wokół mnie niczym sęp. Marzy mi się odpoczynek pośród gwiazd.

Kręgi są cudowne, bo nieskończone. Wszystko, co nieskończone, jest cudowne. Ale nieskończoność to też tortura. Wiedziałam, że kresu horyzontu dosięgnąć nie sposób, mimo to za nim pędziłam. To, co robię, jest głupie, lecz nie mam wyboru.

Teraz, gdy wielki krąg jest bliski domknięcia się, a koniec oddziela od początku jedno ostatnie przerażające przestworze wody, widzę, że inaczej to sobie wyobrażałam. Myślałam, że uwierzę, iż przemierzyłam świat wzdłuż i wszerz, jednak świata jest za dużo, a życia za mało. Myślałam, że uwierzę, że doprowadziłam coś do końca, ale teraz wątpię, czy cokolwiek można doprowadzić do końca. Myślałam, że nie będę się bać. Myślałam, że stanę się kimś więcej, niż jestem, dziś jednak wiem, że jestem kimś mniej, niż mi się zdawało.

Nikt nigdy nie powinien tego czytać. Moje życie to wszystko, co mam.

A jednak, a jednak, a jednak._Los Angeles_

_Grudzień 2014_

O Marian Graves dowiedziałam się tylko dzięki temu, że kiedy byłam dzieckiem, jedna z przyjaciółek mojego wujka lubiła zostawiać mnie w bibliotece, gdzie pewnego razu przypadkiem wpadła mi w ręce książka zatytułowana _Nieustraszone damy przestworzy_. Jakiś czas wcześniej moi rodzice wsiedli do samolotu i nigdy nie wrócili, a okazało się, że sporą część tych nieustraszonych dam spotkał taki sam los. To przykuło moją uwagę. Myślę, że szukałam kogoś, kto by mi powiedział, że katastrofa lotnicza wcale nie jest złym sposobem rozstania się z tym światem – chociaż gdyby ktoś taki się znalazł, to pomyślałabym, że pieprzy głodne kawałki. W rozdziale poświęconym Marian było napisane, że wychował ją wujek, i kiedy to przeczytałam, dostałam gęsiej skórki, bo w tamtym czasie mnie też (tak jakby) wychowywał wujek.

Uprzejma bibliotekarka wygrzebała dla mnie książkę Marian _Morze, niebo i ptaki pomiędzy_…, a ja, niczym astrolog przeglądający mapę nieba, ślęczałam nad nią, licząc, że życie Marian w jakiś sposób naświetli moje własne, podpowie mi, co powinnam robić i jaka mam być. To, co pisała, w większości okazało się dla mnie zbyt trudne, lecz efektem końcowym tej lektury było budzące się we mnie mgliste pragnienie, by zmienić moją samotność w przygodę. Na pierwszej stronie swojego pamiętnika skreśliłam wielkimi drukowanymi literami: „URODZIŁAM SIĘ, BY WĘDROWAĆ”. Potem nie napisałam tam ani słowa więcej, bo jak tu dalej pisać, kiedy się ma dziesięć lat i cały czas spędza albo w domu wujka w Van Nuys, albo na castingach do reklam telewizyjnych? Po tym jak zwróciłam książkę do biblioteki, Marian wyleciała mi z głowy. Prawdę mówiąc, w zapomnienie odeszły prawie wszystkie nieustraszone damy przestworzy. Choć w latach osiemdziesiątych w telewizji wyświetlono trzymający w napięciu dokument o Marian, a garstka jej zagorzałych fanów wciąż snuje w internecie różne teorie, to nigdy nie była częścią zbiorowej pamięci w posób porównywalny z Amelią Earhart. Ludzie _myślą_, że znają Amelię Earhart, choć oczywiście jej nie znają. W zasadzie to niemożliwe.

To, że tak często zostawiano mnie w bibliotece, wyszło mi na dobre, bo kiedy inne dzieci siedziały w szkole, ja wysiadywałam na kolejnych składanych krzesłach w kolejnych korytarzach na kolejnym castingu dla białych dziewczynek (lub dziewczynek, których rasy nie określono, czyli także białych) na obszarze metropolitalnym Los Angeles, w asyście służących za przyzwoitki kolejnych niań i przyjaciółek mojego wujka Mitcha, które to kategorie czasem się pokrywały. Wydaje mi się, że niekiedy te przyjaciółki oferowały pomoc w opiece nade mną, chcąc zademonstrować mu swój instynkt macierzyński, co miało sprawić, że w jego oczach okażą się dobrym materiałem na żonę. W rzeczywistości jednak nie była to najlepsza strategia na podtrzymanie temperatury uczuć w starym Mitchu.

Kiedy miałam dwa lata, cessna z moimi rodzicami na pokładzie spadła do Jeziora Górnego. Taką przynajmniej przyjęto hipotezę. Nigdy nie znaleziono żadnego śladu. Za sterami siedział mój tata, brat Mitcha – to był romantyczny wypad do położonej w leśnej głuszy chaty jakiegoś przyjaciela, chcieli, jak to ujął Mitch, podreperować psujący się związek. Powiedział mi, że nawet kiedy byłam mała, moja matka pieprzyła się na prawo i lewo. To jego słowa. Nie jestem pewna, czy Mitch wierzył w dzieciństwo. „Mimo to nie potrafili się rozstać” – opowiadał. Za to Mitch z pewnością wierzył w slogany reklamowe. Od jakiegoś czasu reżyserował tandetne filmy telewizyjne o tytułach w rodzaju _Miłość na granicy_ (o celniku) i _Morderstwo w_ _walentynki_ (sami zgadnijcie o czym).

Rodzice oddali mnie wtedy pod opiekę sąsiadowi w Chicago, ale w testamencie na opiekuna wyznaczyli Mitcha. Tak naprawdę nie mieli nikogo innego, żadnej ciotki czy innego wujka, moi dziadkowie zaś albo już nie żyli, albo byli obrażeni, nieobecni i niegodni zaufania. Mitch nie był złym człowiekiem, ponieważ jednak mocno grała w nim hollywoodzka żądza sukcesu, kilka miesięcy po przejęciu opieki nade mną szepnął komuś słówko i załatwił mi rolę w reklamie soku jabłkowego. Potem znalazł mi agentkę, Siobhan, i odtąd role w reklamach i filmach telewizyjnych (zagrałam córkę w _Morderstwie w_ _walentynki_) dostawałam z taką regularnością, że nie pamiętam czasów, kiedy właśnie nie grałam lub nie ubiegałam się o rolę. Tak wyglądało dla mnie normalne życie: powtarzanie w kółko pod okiem kamer jednej czynności, takiej jak wkładanie plastikowego kucyka do plastikowej stajni, albo słuchanie jakiegoś obcego człowieka tłumaczącego mi, jak mam się uśmiechać.

Kiedy miałam jedenaście lat, a Mitch z reżysera kręconych na łapu-capu filmów właśnie awansował na twórcę teledysków i odbywał karkołomną wspinaczkę na szczyty branży filmów niezależnych, dostałam swoją wielką życiową szansę – rolę Katie McGee w przeznaczonym dla dzieci telewizyjnym sitcomie o podróży w czasie _Katie McGee – życie na topie_.

Na planie filmowym moje życie było kryształowo bezgrzeszne i landrynkowe, bez reszty wypełnione zabawnymi dialogami wplecionymi w zgrabną fabułę oraz trójściennymi pomieszczeniami pod gorącym niebem lamp Kliega. Z afektacją wygłaszałam kwestie na tle puszczanych z taśmy rechotliwych śmiechów, wystrojona tak ekstrawagancko i modnie, że wyglądałam jak ikona wąskiej grupy wiekowej już nie dzieci, ale jeszcze nie nastolatków. Kiedy nie pracowałam, robiłam niemal wszystko, na co tylko miałam ochotę, bo Mitcha niespecjalnie to obchodziło. W swojej książce Marian Graves napisała: „W dzieciństwie mój brat i ja w zasadzie byliśmy zostawieni samopas. Byłam święcie przekonana – a przez parę lat nikt tego przekonania nie kwestionował – że mogę robić, co mi się żywnie podoba, i że mam prawo udać się w każde miejsce, do którego zdołam znaleźć drogę”. Byłam pewnie bardziej rozwydrzonym bachorem niż Marian, ale czułam to samo: że świat stoi przede mną otworem niczym rozwarta ostryga, a wolność jest moim sosem mignonette. Życie podsuwa ci cytryny, które kroisz na plasterki i wrzucasz do martini.

Kiedy miałam trzynaście lat, a produkowane na licencji gadżety związane z _Katie McGee_ zaczęły się sprzedawać jak ciepłe bułeczki, Mitch, który po wyreżyserowaniu _Krępulca_ pławił się w sukcesie niczym faszerowana pigułami świnia w łajnie, przeprowadził nas, za nasze wspólne pieniądze, do Beverly Hills. Gdy już się urwałam z doliny San Fernando, chłopak, który grał starszego brata Katie McGee, przedstawił mnie swoim dzianym koleżkom ze szkoły średniej, szemranym typom, którzy wozili mnie po okolicy, zabierali na imprezy i zaciągali do łóżka. Mitch chyba nie zauważył, jak często nie ma mnie w domu, sam bowiem rzadko w nim bywał. Czasami wpadaliśmy na siebie, wracając o drugiej lub trzeciej nad ranem, oboje zalani w pestkę, i po prostu kiwaliśmy sobie głową na powitanie, niczym mijający się w hotelowym holu uczestnicy jakiejś hucznej konferencji.

Były też plusy: korepetytorzy zatrudnieni na planie _Katie McGee_ bardzo się starali i dopingowali mnie, żebym poszła na studia, a ponieważ spodobał mi się ten pomysł, po zakończeniu zdjęć wkręciłam się na Uniwersytet Nowojorski, w czym walnie pomogło mi bycie gwiazdą filmów telewizyjnych klasy B. Gdy byłam już spakowana i gotowa do wyjazdu, Mitch przedawkował i gdyby nie to, że już się spakowałam, chyba po prostu zostałabym w Los Angeles i też bym się zaimprezowała na śmierć.

Było też coś na kształt trochę plusa, trochę minusa: po pierwszym semestrze zostałam obsadzona w pierwszym filmie z serii _Archanioł_. Czasami się zastanawiam, co by się stało, gdybym zamiast tego skończyła studia, przestała grać i popadła w zapomnienie. Nie było jednak najmniejszej możliwości, bym wzgardziła kolosalną gażą za rolę Kateriny, więc takie gdybanie nie ma sensu.

Podczas mojej krótkiej przygody ze szkolnictwem wyższym miałam okazję uczęszczać na wprowadzenie do filozofii i dowiedziałam się o Panoptikonie – wymyślonym przez Jeremy’ego Benthama hipotetycznym więzieniu mającym kształt ogromnego pierścienia z celami, w którego centrum znajdowała się maleńka wartownia. Do dozoru nad tym wszystkim wystarczył tylko jeden strażnik, ponieważ mógł on obserwować więźniów w dowolnym momencie, a przekonanie o byciu obserwowanym ma daleko większe znaczenie niż sam fakt bycia obserwowanym. Foucault uczynił z tego pomysłu metaforę mówiącą o tym, że aby zdyscyplinować i podporządkować sobie jednostkę lub jakąś zbiorowość, wystarczy ją przekonać, że w każdej chwili może być obserwowana. Profesor najwyraźniej chciał nam uświadomić, że Panoptikon jest czymś strasznym i przerażającym, później jednak, gdy _Archanioł_ dał mi zbyt wielką sławę, pragnęłam wsiąść do niedorzecznego wehikułu czasu Katie McGee i przenieść się z powrotem do tej sali wykładowej, by poprosić go o rozważenie odwrotnej sytuacji. Takiej, w której to ty, zamiast strażnika, znajdujesz się w środku Panoptikonu, a tysiące, a może nawet miliony strażników obserwują cię – lub mogą to robić – przez cały czas, bez względu na to, w którą stronę się zwrócisz.

Nie żebym miała odwagę zapytać o cokolwiek jakiegokolwiek profesora. Na Uniwersytecie Nowojorskim byłam nieustannie obserwowana, ponieważ zagrałam Katie McGee, czułam jednak, że wszyscy gapią się na mnie, bo wiedzą, że nie zasługuję na to, by tam studiować. Być może rzeczywiście na to nie zasługiwałam, ale sprawiedliwości nie da się zmierzyć szkiełkiem i okiem. Nie sposób stwierdzić, czy na coś _zasługujemy_. Prawdopodobnie nie zasługujemy. Dlatego poczułam ulgę, gdy rzuciłam uczelnię dla roli w _Archaniele_, wróciłam do miliona narzucanych odgórnie zobowiązań oraz rozkładu dnia, na którego kształt nie miałam najmniejszego wpływu. Gdy na uczelni wertowałam opasły niczym słownik program studiów, ogarnęła mnie konsternacja. Snułam się bez celu po stołówce, oglądając najrozmaitsze dania, zestawy sałatkowe, góry bajgli, pojemniki z płatkami zbożowymi, automat z lodami włoskimi, i czułam się tak, jakby kazano mi rozwiązać jakąś megatrudną zagadkę decydującą o czyimś życiu lub śmierci.

Gdy to wszystko przepadło, a _sir_ Hugo Woolsey (tak, ten _sir_ Hugo, który przypadkiem jest moim sąsiadem) zaczął mi opowiadać o jakimś filmie biograficznym, który produkował, i z torby na ramieniu wyciągnął książkę Marian – książkę, o której nie myślałam od jakichś piętnastu lat – nagle znów znalazłam się w bibliotece i patrzyłam na cienki tom w twardej oprawie, który mógł zawierać wszystkie odpowiedzi. Odpowiedzi były miłe dla ucha, brzmiały jak coś, czego chcę – nie żebym kiedykolwiek zdołała zrozumieć, czego chcę. Nie żebym w ogóle wiedziała, co to znaczy chcieć. Chcenie odczuwałam przede wszystkim jako splot niedających się zrealizować sprzecznych impulsów. Chciałam zniknąć jak Marian, chciałam być sławniejsza niż ktokolwiek przede mną, chciałam powiedzieć coś ważnego o odwadze i wolności, chciałam _być_ odważna i wolna, jednak nie wiedziałam, co to oznacza, wiedziałam tylko, jak udawać, że wiem – zdaje się, że na tym właśnie polega aktorstwo.

Dziś jest mój ostatni dzień zdjęciowy na planie _Sokoła_. Siedzę w makiecie samolotu Marian, który wisi na linkach wielokrążków i ma zostać zaciągnięty nad gigantyczny zbiornik z wodą, i zrzucony. Mam na sobie parkę z futra renifera, która waży z tysiąc funtów, a po nasiąknięciu wodą będzie ważyć milion, i próbuję udawać, że się boję.

Wcześniej Bart Olofsson, reżyser, wziął mnie na stronę i zapytał, czy naprawdę chcę osobiście zagrać tę niebezpieczną scenę, zwłaszcza że wiadomo, co się stało z moimi rodzicami.

– Myślę, że chcę się z tym skonfrontować – odrzekłam. – Dobrze byłoby raz na zawsze uporać się z uciążliwą przeszłością.

Położył mi rękę na ramieniu, przybierając swoją najlepszą minę _guru_.

– Jesteś silną kobietą – powiedział.

Tak naprawdę uporanie się raz na zawsze z uciążliwą przeszłością jest niemożliwe. I dlatego ciągle do tego dążymy.

Aktor grający Eddiego Blooma, nawigatora, też ma na sobie parkę z futra renifera, a czoło pomazano mu wodoodporną sztuczną krwią, ponieważ ma stracić przytomność w wyniku zderzenia z wodą. W prawdziwym życiu Eddie zwykle siedział na stanowisku nawigatora za fotelem Marian, ale scenarzyści, dwaj do bólu wesołkowaci bracia z fryzurami i twarzami członków Hitlerjugend, uznali, że lepiej będzie, jeśli podczas śmiertelnego nurkowania Eddie usiądzie z przodu. Jasne, w porządku, nieważne.

Historia, którą opowiadamy, i tak się nie pokrywa z prawdziwym przebiegiem zdarzeń. To wiem na pewno. Ale nie powiedziałabym, że znam całą prawdę o Marian Graves. Tylko ona ją znała.

Moje zderzenie z wodą zarejestruje osiem kamer: sześć statycznych i dwie obsługiwane przez nurków. Plan jest taki, żeby nakręcić to raz. Najwyżej dwa razy. To kosztowne ujęcie, a nasz budżet nigdy nie był ogromny i został już niemal w całości wyczerpany, lecz kiedy zaszło się tak daleko, jedynym wyjściem jest dotarcie do końca. W najlepszym razie zajmie to cały dzień, w najgorszym utonę, wyląduję w nekrologach, skończę jak moi rodzice, tyle że w atrapie samolotu i atrapie oceanu, nawet nie próbując dotrzeć do jakiegoś celu.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

Szef kaskaderów sprawdza moje zapięcie, z rutyniarską rzeczowością myszkując w okolicach mojego krocza, próbuje wymacać paski i zapięcia w szczeciniastym włosiu renifera. Jak przystało na kaskadera, ma kostropatą twarz, skórzane ubranie, a jego sposób chodzenia po nie do końca udanych naprawach przywodzi na myśl animację poklatkową.

– Na sto procent – zapewniam.

Kiedy skończył, dźwig podniósł nas i przesunął. Na krańcu zbiornika z wodą rozwieszono panel dyfuzyjny, który tworzy coś na kształt morskiego horyzontu, a ja, Marian Graves, lecę nad Oceanem Południowym ze strzałką paliwomierza pokazującą pusty zbiornik i wiem, że nie dotrę nigdzie indziej niż tam, gdzie właśnie jestem, czyli na koniec świata. Zastanawiam się, jak zimna będzie woda, jak szybka śmierć. Rozważam wszystkie opcje. Myślę o tym, co sobie obiecałam. „Ostre pikowanie głuptaka”.

– Akcja – rozlega się głos w mojej słuchawce, a ja dociskam sterownicę atrapy samolotu, jakbym chciała zabrać nas do samego jądra Ziemi.

Wielokrążki przechylają w dół dziób maszyny: pikujemy.„JOSEPHINA ETERNA”

_Glasgow, Szkocja_

_Kwiecień 1909_

Niedokończony statek. Kadłub bez kominów, zakleszczony na pochylni między suwnicą bramową na górze i drewnianym łożem na dole. Za rufą, pod czterema kwietnymi płatkami wciąż bezczynnych odsłoniętych śrub, w nadspodziewanie słoneczny dzień toczyła zielone wody rzeka Clyde.

Od stępki do poziomu wody jednostka była rdzawoczerwona, wyżej zaś biała jak panna młoda – pomalowana specjalnie z okazji wodowania. (Biel lepiej wychodzi na zdjęciach prasowych). Gdy zgasną flesze i samotnie zacumuje na rzece na czas przymiarek, na deskach porozwieszanych na grubych linach po obu stronach kadłuba staną mężczyźni i błyszczącą czarną farbą pomalują płyty i nity kadłuba.

Dwa kominy zostaną wciągnięte do góry, przyśrubowane i przyspawane, pokłady wyłożone tekowymi deskami, korytarze zaś i salony płytami z mahoniu, orzecha i dębu. Trafią tam sofy, kanapy i szezlongi, łóżka i wanny, obrazy o tematyce marynistycznej w złoconych ramach, brązowe i alabastrowe posągi bogów i bogiń. W pierwszej klasie znajdzie się porcelana o złoconych brzegach, zdobna w złote kotwice (symbol L & O Lines). W drugiej – porcelana z błękitnymi brzegami i błękitnymi kotwicami (błękit to kolor firmowy). Trzecia klasa zadowoli się skromną białą zastawą, a załoga blaszaną. Przyjadą wagony wyładowane kryształami, srebrem stołowym i porcelaną, adamaszkiem i aksamitem. Dźwigi wciągną na pokład trzy fortepiany, dyndające w siatkach niczym bydlęta o zesztywniałych nogach. Wjedzie po trapie gaj doniczkowych palm. Zawisną żyrandole. Wyrosną góry leżaków składających się niczym kłapiące szczęki aligatora. W końcu przez otwory w dolnej części kadłuba pierwszy ładunek węgla przesypie się do zasobni usytuowanej poniżej linii wodnej, z dala od tych wszystkich kosztowności. W głębi kotłowni zapłonie pierwszy ogień.

Jednak w dniu wodowania statek wciąż jeszcze był tylko szkieletem, pozbawionym wygód nagim stalowym klinem. W jego cieniu kłębił się tłumek: stoczniowcy zbici w hałaśliwe grupki, mieszkańcy Glasgow przybyli z rodzinami na widowisko, ulicznicy handlujący gazetami i kanapkami. Lśniące błękitne niebo rozpostarło się nad ich głowami jak proporzec. W tym mieście sadzy i mgły takie niebo musiało zwiastować coś dobrego. Grała orkiestra dęta.

Pani Matilda Feiffer, żona Lloyda Feiffera, nowego amerykańskiego właściciela statku, stała na trybunie okolonej niebiesko-białymi chorągiewkami, trzymając pod pachą butelkę szkockiej.

– Czy to nie powinien być szampan? – zapytała męża.

– Nie w Glasgow – odparł.

Matilda miała rozbić butelkę o burtę, chrzcząc statek imieniem, które z trudem przechodziło jej przez gardło. Nie mogła się doczekać katartycznego roztrzaskania szkła, kiedy wykona swoje zadanie, teraz jednak musiała uzbroić się w cierpliwość. Pojawiło się jakieś opóźnienie. Lloyd wiercił się nerwowo, od czasu do czasu mówiąc coś do konstruktora, który wydawał się sparaliżowany niepokojem. Po trybunie kręciło się paru skwaszonych Anglików w melonikach, dwóch Szkotów z przedsiębiorstwa stoczniowego oraz kilku innych mężczyzn, których nie potrafiła zidentyfikować.

Statek był już w połowie zbudowany, gdy firma L & O Lines, założona w 1857 roku w Nowym Jorku przez ojca Lloyda, Ernsta, i odziedziczona przez Lloyda w 1906, przejęła upadające angielskie towarzystwo okrętowe, które zamówiło tę jednostkę. W trakcie budowy poszycia tamtej firmie skończyły się pieniądze, a prace wznowiono, gdy Lloyd zamienił swoje dolary na funty szterlingi, a te na stal. Mężczyźni w melonikach, przybyli z Londynu, posępnie przerzucający się uwagami na temat wspaniałej pogody, byli pomysłodawcami budowy tego statku – to oni ślęczeli nad jego projektami i wybrali dla niego praktyczną nazwę, którą Lloyd postanowił zignorować. Tyle wysiłku i wszystko na marne: wystawieni do wiatru, kręcili się w swych starannie wyszczotkowanych kapeluszach na obwieszonej chorągiewkami trybunie, na której wokół ich stóp wibrowały dźwięki granego przez orkiestrę dętą dziarskiego marsza. Pochylnię wysmarowano łojem, by ułatwić ślizg statku – Matilda czuła jego ostry zwierzęcy zapach przenikający przez jej ubranie i oblepiający skórę.

Lloyd chciał, by nowy liniowiec tchnął nowe życie w L & O. W chwili śmierci Ernsta firmowa flota była wysłużona i przestarzała – w większości składała się z trampowych parowców obsługujących handel przybrzeżny, z dodatkiem kilku telepiących się po Atlantyku jednostek pasażersko-towarowych i garstki zdezelowanych windjammerów wciąż transportujących pacyficznymi szlakami zboże i guano. Ten statek nie miał być największym, najszybszym ani najbardziej luksusowym liniowcem pływającym z Europy – nie mógł stanowić żadnego zagrożenia dla budowanych w Belfaście kolosów White Star Line – Lloyd powiedział jednak Matildzie, że będzie solidną kartą w rozgrywce z grubymi rybami.

– Jakieś wieści? – warknął Lloyd, a ona aż podskoczyła.

Pytanie było skierowane do stojącego w pobliżu Addisona Gravesa, _kapitana_ Gravesa, który odznaczał się imponującym wzrostem, choć zwykle się garbił, jakby z góry za niego przepraszając. Był chudy jak szczapa, lecz kości miał masywne i ciężkie jak kłody.

– Jest jakiś problem z dźwignią – wyjaśnił Lloydowi. – To chyba nie potrwa długo.

Lloyd spojrzał na statek, marszcząc brwi.

– Wygląda jak w kajdanach. A powinien być wolny, na morzu. Nie sądzisz, Graves? – spytał i dodał impulsywnie: – Nie uważasz, że jest wspaniały w każdym calu?

Nad nimi majaczył dziób, ostry jak brzytwa.

– To będzie wspaniały statek – odparł łagodnie Graves.

Graves miał być pierwszym kapitanem tej jednostki, a na wodowanie przybył z Ameryki w towarzystwie Lloyda i Matildy oraz ich czterech synków – najstarszego, siedmioletniego Henry’ego, Clifforda i Roberta oraz niespełna rocznego Leandra – którymi gdzieś na uboczu opiekowały się dwie nianie. Matilda miała nadzieję, że podczas rejsu przekona się do Gravesa. Nie żeby był niemiły czy niegrzeczny, wydawało się jednak, że jego rezerwy nie sposób przełamać. Nawet najśmielsze podejmowane przez nią próby wejrzenia w jego wnętrze na nic się zdały. „Co przyciągnęło pana do morza, kapitanie Graves?” – zapytała pewnego wieczoru przy kolacji. Gdy odpowiedział: „Proszę się udać w dowolną stronę świata, a natrafi pani na morze”, poczuła się skarcona. W jej oczach Graves reprezentował elementarną nieprzeniknioność życia mężczyzny. Lloyd kochał go miłością, której nie okazywał chyba nikomu innemu, a już na pewno nie Matildzie. „Zawdzięczam mu życie” – powtarzał wielokrotnie. „Twoje życie nie może być długiem – sprzeciwiła się pewnego razu – bo wtedy w zasadzie nie jest twoje i nic nie zostało uratowane”. Lloyd tylko się roześmiał i zapytał, czy nie rozważała kariery filozofki.

Za młodu Graves i Lloyd pływali razem na pewnej barce. Graves był zawodowym marynarzem, a Lloyd, który niedawno ukończył Yale, próbował udawać, że nim jest. Ernst, ojciec Lloyda, swego czasu powiedział mu, że jeśli ma odziedziczyć L & O, to powinien poznać fach od podszewki. Kiedy w Chile Lloyd wypadł za burtę, Graves wykazał się refleksem i zręcznością – rzucił mu linę i wciągnął go z powrotem na pokład. Od tamtego czasu Lloyd niezmiennie ubóstwiał Gravesa jako swojego wybawcę. („Ale to ty złapałeś linę – zauważyła Matilda – i to ty walczyłeś do końca”). Kiedy po incydencie w Chile Lloyd piął się w górę w hierarchii służbowej firmy, ciągnął za sobą Gravesa.

Z trybuny ustąpił cień. Oblewający Matildę pot sprawił, że gorset kleił jej się do skóry i drażnił ją. Lloydowi wydawało się, że wiedzę o chrzczeniu statków wyssała z mlekiem matki. „Po prostu rozbij butelkę o dziób, Tildy – tłumaczył. – To żadna filozofia”.

Skąd będzie wiedziała, że nadszedł odpowiedni moment? Nie zapomną jej powiedzieć? Poinformowano ją tylko, że w chwili gdy statek zacznie się zsuwać, dostanie sygnał (nie była pewna, od kogo), ma roztrzaskać whisky o dziób, nadając statkowi imię „Josephina Eterna”, na cześć kochanki jej męża.

Kiedy kilka miesięcy wcześniej, przy śniadaniu, zapytała Lloyda, jaką nazwę otrzyma statek, poinformował ją, nie uchylając nawet gazety.

Matilda bezgłośnie odstawiła wtedy filiżankę na spodek. Przynajmniej z tego mogła być dumna.

Gdy Lloyd się z nią ożenił, była młoda, choć nie za młoda – miała dwadzieścia jeden lat, a on trzydzieści sześć – i wystarczająco dojrzała, by wiedzieć, że została wybrana ze względu na swój majątek i potencjał reprodukcyjny, a nie z miłości. Zależało jej tylko, żeby Lloyd postępował z dyskrecją i szacunkiem. Wyjaśniła mu to przed zaręczynami, a on życzliwie słuchał i zgodził się, że prawo do prywatności w małżeństwie ma wiele zalet, tym bardziej że życie kawalerskie przez tak długi czas mu odpowiadało. „To się rozumiemy” – powiedziała, podając mu rękę. Uroczyście uścisnął jej dłoń, a następnie dość długo całował ją w usta. A ona, wbrew sobie, zaczęła się zakochiwać. Na swoje nieszczęście…

Nie zamierzała się jednak wycofywać z ich porozumienia. Starała się przymykać oko na przygody Lloyda, przelewała swą miłość na dzieci, dbała o swą garderobę i samą siebie. Lloyd darzył ją uczuciem, wiedziała o tym, a w łóżku był czulszy niż, jak przypuszczała, niejeden inny mąż, choć miała też świadomość, że w zasadzie nie jest w jego typie. Lloyd wybierał kobiety z temperamentem, wiecznie nienasycone, zwykle starsze od Matildy, nierzadko starsze nawet od niego samego, a z pewnością od patronki statku, tamtej Jo, ciemnowłosej i kapryśnej, która miała zaledwie dziewiętnaście lat. Matilda wiedziała wystarczająco dużo, by rozumieć, że często ludzie tracą głowę właśnie dla kochanków, którzy nie są w ich typie.

Nazwa statku wydawała się marną odpłatą za jej wyrozumiałość i wielkoduszność i gdy tylko na chwilę znalazła się sama, z dala od szczęku porcelany i oczu służby, uroniła kilka łez. Potem wzięła się w garść i zaciskała zęby, jak zawsze.

Na trybunie Lloyd odwrócił się do niej podenerwowany.

– Na co oni czekają? – spytał.

Postanowiła się przygotować. Szyjka butelki była zbyt krótka, by wygodnie leżeć w dłoni, zwłaszcza odzianej w jedwabną rękawiczkę, i butelka wyślizgnęła jej się, lądując z łoskotem niebezpiecznie blisko krawędzi trybuny. Kiedy ją podnosiła, ktoś dotknął jej ramienia. Addison Graves.

Delikatnie wziął butelkę.

– Lepiej zdjąć rękawiczki – doradził.

Kiedy to uczyniła, oplótł jedną jej dłoń wokół szyjki, a drugą ułożył płasko na korku.

– O, w ten sposób – tłumaczył, demonstrując półkolisty wymach w bok. – Trzeba się śmiało zamachnąć, bo nierozbita butelka to zły omen.

– Dziękuję – mruknęła.

Czekała na sygnał na skraju trybuny, ale nic się nie działo. Dziób stał na swoim miejscu jak ogromny zadarty nos jakiegoś dumnego z siebie pyszałka. Mężczyźni rozmawiali z sobą nerwowo. Projektant statku oddalił się w pośpiechu. Czekała. Butelka stawała się coraz cięższa. Bolały ją palce. W tłumie dwóch mężczyzn wdało się w przepychankę, wywołując zamieszanie. Gdy spojrzała w ich stronę, jeden z nich uderzył drugiego w twarz.

– Tildy, na litość boską! – Lloyd szarpał ją za ramię.

Dziób się ześlizgiwał. I to szybko. Nie spodziewała się, że coś tak wielkiego może poruszać się tak szybko.

Odgięła się do tyłu i z impetem cisnęła butelką w umykającą ścianę stali. Niezdarnie, zza głowy. Butelka załomotała o kadłub, ale zamiast się roztłuc, odbiła się tylko i spadła na pochylnię, roztrzaskując się na betonie i wzbudzając rozprysk szkła i bursztynowej cieczy. „Josephina” się oddalała. Za rufą rzeka wezbrała, tworząc zieloną nabrzmiałość, po czym zapadła się w pianę._Północny Atlantyk_

_Styczeń 1914_

_Cztery lata i dziewięć miesięcy później_

Idąca na wschód „Josephina Eterna”. Wysadzana klejnotami brosza na czarnym atłasie. Samotny kryształ na ścianie ciemnej jaskini. Dostojna kometa na pustym niebie.

Pod jej światłami i kabinami przylegającymi do siebie niczym komórki w plastrze miodu, pod mężczyznami harującymi w czerwonym żarze i czarnym pyle, pod jej obrosłą pąklami stępką przemknęła ławica dorszy, gąszcz prężących się w ciemności ciał wybałuszających oczy, choć nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Poniżej ryb: chłód i ciśnienie, puste czarne otchłanie, garstka dziwacznych świecących stworzeń dryfujących za drobinkami jedzenia. Jeszcze niżej piaszczyste dno, puste z wyjątkiem nikłych śladów pozostawionych przez wytrzymałe krewetki, ślepe robaki, żyjątka, które nawet się nie domyślają, że gdzieś tam istnieje coś takiego jak światło.

W dzień po wyjściu z Nowego Jorku Addison Graves poszedł na kolację i zobaczył Annabel siedzącą obok jego krzesła. Na porzucenie mostka kapitańskiego, tej męskiej oazy spokoju, na rzecz rozszczebiotanej, żywiołowej kakofonii sali jadalnej zdecydował się bez entuzjazmu. Powietrze było gorące i wilgotne, przesycone zapachami jedzenia i perfum. Chłód oceanu, który przywierał do jego wełnianego munduru, wyparował i ciało od razu zaczęło go swędzieć od potu.

Przy swoim stole grzecznie się ukłonił, trzymając czapkę pod pachą. Twarze pasażerów emanowały przemożnym pragnieniem zwrócenia na siebie jego uwagi.

– Dobry wieczór – przywitał się, siadając i rozkładając serwetkę.

Rzadko czerpał przyjemność z rozmów, a już na pewno nie z pełnych samozadowolenia pogawędek, jakich domagali się od niego pasażerowie dostatecznie majętni lub ważni, by wykłócić się o miejsce przy kapitańskim stole. Początkowo nie zauważał niczego poza bladą zielenią sukni Annabel. Po jego drugiej stronie siedziała starsza kobieta w brązowym stroju. Kelnerzy we frakach donieśli z kuchni pierwsze z wielu przewidzianych na ten wieczór wykwintnych dań.

Lloyd Feiffer awansował Addisona na kapitana, gdy tylko odziedziczył L & O, ledwie ciało jego ojca spoczęło w grobie. Dowództwo statku powierzył mu nad stekami podczas kolacji w „Delmonico”, Addison zaś tylko kiwnął głową, nie chcąc zdradzić rozpierającej go radości. Kapitan Graves! Ten nieszczęsny chłopaczyna, którym był dawno temu na tamtej farmie w Illinois, nareszcie miał na zawsze odejść w niebyt zgnieciony na miazgę obcasem jego wypolerowanego buta i wyrzucony za burtę.

Lloyd zgłosił jednak drobną wątpliwość:

– Będziesz musiał być _towarzyski_, Graves. Będziesz musiał _konwersować_. To wchodzi w zakres twoich obowiązków. Nie rób takiej miny. Nie będzie tak źle – zawiesił głos i wyglądał na zaniepokojonego. – Myślisz, że dasz sobie radę?

– Tak – zapewnił Addison, w którym ambicja wzięła wtedy górę nad przejmującym go strachem. – Oczywiście.

Kelnerzy kręcili się jak w ukropie, roznosząc miseczki z bulionem. Siedząca po prawej ręce Addisona pani Jakaśtam w brązowej sukni w najdrobniejszych szczegółach relacjonowała życiowe perypetie swoich synów, cedząc słowa z taką starannością, jakby czytała warunki jakiegoś traktatu. Na talerzach pojawiła się, by za chwilę zniknąć, jagnięcina z galaretką miętową. Potem pieczone kurczęta. Przy sałatce, podczas krótkiej przerwy w deklamacji sąsiadki, Addison odwrócił się w końcu do kobiety w bladozielonej sukience. Wiedział już, że ma na imię Annabel. Wyglądała całkiem młodo. Zapytał, czy to będzie jej pierwszy pobyt w Wielkiej Brytanii.

– Nie – odrzekła. – Miałam już okazję parę razy tam gościć.

– Jak się tam pani podoba?

Milczała przez chwilę, a gdy się odezwała, jej ton był rzeczowy.

– Nieszczególnie, ale mój ojciec i ja uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas wyjadę z Nowego Jorku.

Zaintrygowała go ta szczerość. Przyjrzał jej się uważniej. Pochylała głowę, zdawała się pochłonięta posiłkiem. Była starsza, niż początkowo sądził, pod trzydziestkę, miała niezwykle jasną cerę, choć niestarannie nałożony róż oraz szminka czyniły jej twarz niewyraźną i przywodziły na myśl jakieś rozgorączkowanie. Włosy miała kremowe jak grzywa konia maści izabelowatej, rzęsy zaś i brwi tak jasne, że prawie niewidoczne. Kiedy nagle podniosła wzrok, ich spojrzenia się skrzyżowały.

Jej tęczówki były jasnoniebieskie, nakrapiane jasnymi sczepionymi z sobą kręgami podobnymi do cętek słońca. Zobaczył w nich propozycję, bezwstydną i niedwuznaczną. Znał to spojrzenie, widział je u kobiet z południowego Pacyfiku wylegujących się w cieniu z obnażonymi piersiami, u dziwek na wpół ukrytych w mroku portowych uliczek, u _karayuki-san_ wprowadzających go do oświetlonych latarniami pokoi. Zerknął na jej ojca po drugiej stronie stołu, mężczyznę pełnego wigoru i krzepkiego, rozmawiającego gromkim głosem, zdającego się nie zważać na córkę.

– Nie cierpi pan tego – powiedziała Annabel cichym głosem. – Rozmawiania z tymi ludźmi. Widzę to, bo sama tak mam.

Addison wymówił się od deseru. Poprosił o wybaczenie, bo coś domagało się jego uwagi. Wyszedł z jadalni, pokonał dwa piętra i ze szczękiem otworzył drzwi – WSTĘP TYLKO DLA ZAŁOGI – do otwartego pokładu za mostkiem.

Oparł łokcie na poręczy. Nikogo nie widział w pobliżu. Morze było nieco niespokojne. Marmurkowy szew Drogi Mlecznej zakreślał łuk na bezchmurnym, bezksiężycowym niebie.

Po uwadze Annabel grzecznie zaprzeczył, potem odwrócił się od młodej kobiety i zapytał sąsiadkę z drugiej strony, czy ma jeszcze w zanadrzu jakieś zabawne opowieści o swoich dzieciach. Annabel wciąż jednak płonęła jasnym światłem na obrzeżach jego świadomości. Zielona sukienka, jasne rzęsy. To spojrzenie, tak zaskakujące. Niebieski płomień, niezachwiany i obcy.

Pewną ulgę przyniosła mu robocza atmosfera na mostku, później zaś dzbanek kawy, który dostarczono mu do kabiny, wciąż jednak z tyłu głowy tliła mu się Annabel. Podczas kąpieli, kiedy jego kościste kolana sterczały nad wodą, zabłądził dłonią do swojego przyrodzenia, myśląc o jej spurpurowiałych policzkach i luźnych kosmykach płowych włosków na jej karku.

Kiedy zapukała do jego drzwi, było już dobrze po północy. Wciąż miała na sobie tę zieloną sukienkę – istna zjawa. Nie miał pojęcia, jak znalazła jego kabinę. Dziarskim krokiem weszła do środka, jakby odwiedzała go już wiele razy. Była niższa, niż myślał – sięgała mu ledwie do piersi – i trzęsła się jak osika. Jej skóra była tak sina i wyziębiona, że przez pierwszych kilka minut musiał przełamywać opór, dotykając jej._Nowy Jork_

_Październik 1914_

_Miesiąc później_

Lloyd Feiffer pogrążony w żałobie nie różnił się wyglądem od Lloyda Feiffera w pełni szczęścia. Płaszcz i kapelusz nienaganne, kołnierzyk idealnie biały i sztywny, węzeł krawata perfekcyjny. Raźny krok.

Przez miesiąc jednak Lloyd Feiffer odgrywający życie i zwyczaje Lloyda Feiffera był co najwyżej ożywioną skorupą, pustą w środku kukłą. We wnętrzu krył się cień, smużka dymu, mroczny duch, który wyglądał na świat, gdy Lloyd studiował wykazy ładunków, negocjował ceny węgla, pałaszował na obiad homara _à la_ Newburg i rżnął się z kochanką. Zdawać by się mogło, że to, co znajdowało się tam wcześniej – ów jowialny, acz bezwzględny mężczyzna, emanujący nerwową energią i błyszczący inteligencją zaprawioną pogardą – rozpłynęło się w powietrzu wraz z ostatnim tchnieniem jego syna Leandra.

Dyfteryt. Sześciolatek.

Matilda wciąż nie wychodziła ze swojej sypialni (oddzielonej od sypialni Lloyda ich garderobami i wspólnym salonem) i prawie nie tykała jedzenia. Pozostałymi przy życiu chłopcami – Henrym, Cliffordem, Robertem – zajmowała się niania, a Lloyd nie wiedział, czy czas mija im na smętnym pochlipywaniu czy też na krzykach i urządzaniu brewerii. Nigdy nie interesował się codziennymi sprawami swoich dzieci i nie mógł się spodziewać, że po utracie jednego z nich na jego osobliwym, twardym jak skała podglebiu wykiełkuje tak potężny ból, czarny i pierwotny jak ropa.

Henry, który miał dwanaście lat, pewnego wieczoru pojawił się w jego gabinecie i grzecznie poprosił o odesłanie do szkoły. Lloyd się nie zgodził, mówiąc, że matce zależy, by był blisko niej.

– Ale ona nawet nie chce mnie widzieć – poskarżył się Henry. – Nigdy nie odpowiada, gdy pukam.

– Kobiety robią przedstawienie, gdy chcą zademonstrować głębię i wyższość swoich emocji – wyjaśniał Lloyd. – Ustąpienie im jedynie wydłuży ten spektakl. Wyjdzie stamtąd, gdy tylko uzna, że dalsze trwanie w tej pozie nie jest korzystne.

Chłopiec odszedł urażony i przybity.

Nad ranem zmęczony bezsennym leżeniem Lloyd zrzucił z siebie koce i zamaszystym krokiem przemaszerował przez ciąg pokoi do sypialni Matildy, by skarcić ją za odrętwiałość i kazać jej oprzytomnieć. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, spoczywająca w swoim łóżku Tildy bez słowa wyciągnęła do niego ramiona – wtulił się w nie i rozpłakał na jej piersi. To był pierwszy raz, gdy uronił łzę za Leandrem, wyjąwszy sam dzień śmierci chłopca, kiedy to w wannie skulił się, zanurzając twarz, i wypłakał się wodzie. Nie pamiętał już nawet, kiedy ostatni raz przytulił Tildy. Płakał i płakał, aż zasnął, a ona głaskała go po głowie.

Rano bez słowa wyszedł z jej pokoju. Następnego dnia wrócił do niej, a jej ciepło ukoiło mu nerwy. W nocy podciągnął jej koszulę nocną i kochał się z nią.

Od tego czasu minął tydzień, a dni i noce uległy odwróceniu. W świetle dnia panował mroczny duch, nocą zaś wypędzało go ciało jego żony. Nie miał pojęcia, co Tildy myśli o jego odwiedzinach, ale tamtego ranka, gdy wychodził z domu, siedziała z chłopcami przy śniadaniu, blada i milcząca, lecz wyprostowana, znów wśród żywych.

Osobisty szofer zawiózł Lloyda niemal na sam koniec Broadwayu, niedaleko miejsca, w którym Manhattan zanurza w morzu swój palec u nogi. Po narodzinach Roberta, ich trzeciego syna, Lloyd i Matilda sprzedali swój dom w Gramercy Park i dołączyli do exodusu modnego towarzystwa na północ, wprowadzając się do nowego domu przy 52 Ulicy, skąd miał dalej do pracy. Rozważał przeniesienie biur L & O przynajmniej odrobinę bardziej na północ miasta – część swoich interesów firma prowadziła już w Chelsea Piers – jednak na myśl o rozstaniu się z od dawna okopaną w śródmieściu diaboliczną armią biur okrętowych i hal biletowych robiło mu się nieswojo.

Potem jednak się martwił, że robi się uparty jak ojciec. Nawet gdy już zgromadził niemałą fortunę, ojciec Lloyda nie myślał o przeprowadzce z ciasnego mieszkania przy Pearl Street. Po urwaniu głowy z pierwszym dzieckiem nie myślał też dawać żonie drugiego potomka. Odchodził od napędu żaglowego na rzecz maszyny parowej bez pomyślunku i zbyt opieszale. W domu mówił tylko po niemiecku, czytał tylko niemieckojęzyczne gazety i zdawało się, że kraj, w którym się osiedlił, interesuje go jedynie jako potężna maszyna do robienia pieniędzy.

Równo z wybiciem ósmej szofer zatrzymał się przed okazałym budynkiem z wapiennych ciosów, a Lloyd, nie czekając, aż otworzy mu drzwi, wyszedł z samochodu. Zignorował uniżony ukłon portiera i raźnym krokiem przeszedł przez kolumnowy hol do wind. O tak wczesnej godzinie ósme piętro było wyludnione. Na ścianach wisiały ogromne mapy z zaznaczonymi trasami rejsów, a wbite gdzieniegdzie pinezki pokazywały codziennie aktualizowane położenie statków. Nieliczne wolne miejsca niezajęte przez mapy zdobiły oprawne w ramy obrazy przedstawiające flotę L & O, przede wszystkim „Josephinę Eternę” i jej młodszy bliźniaczy statek „Marię Fortunę”, ochrzczony na cześć podstarzałej sopranistki, w której w chwili wodowania durzył się Lloyd.

Na biurku w gabinecie Lloyda leżały poranne gazety ułożone przez jego asystenta, nad wyraz dyskretnego młodzieńca. Zwykle Lloyd prosił o filiżankę herbaty i szybko przeglądał prasę, tego dnia jednak siedział nieruchomo, wpatrując się w wojenne nagłówki. Niemcy plądrują Belgię. Okopy stały się grobami dla żywcem pogrzebanych. Wojna ogarnia cały kontynent.

Poczuł nagły płomienny wybuch wściekłości, jakby ktoś rozgarnął pogrzebaczem rozżarzone węgle. Zapragnął, żeby Niemcy przegrały wojnę, zostały upokorzone, a jego ojciec wrócił do żywych, by to zobaczyć. Zapragnął, żeby wszyscy się dowiedzieli, co to znaczy stracić syna. Zapragnął, by czarna ropa bólu rozlała się po całej planecie.

Tysiące ludzi opuściło Nowy Jork, z zapałem wracając do swoich krajów urodzenia, by wziąć udział w krwawej łaźni. Imigracja w drugą stronę. Jednak fala entuzjazmu opadła, a statki L & O kursowały w kierunku wschodnim w połowie puste. Lloyd zastanawiał się, czy Ernst wróciłby do Niemiec i chwycił karabin w swoje stare, kościste dłonie. Niewykluczone. A może znalazłby sposób, by potajemnie pomagać ojczyźnie, choćby szpiegując albo przemycając żywność i broń. Albo byłby zbyt uparty i opieszały, by zrobić cokolwiek, nawet dla zysku.

Obrócił się, żeby wyjrzeć przez okno. Na zachodzie, jak przez szparę, widać było rzekę Hudson pomiędzy budynkami. Miał nadzieję, że dostrzeże „Josephinę”, gdy ta będzie tędy przepływać w drodze do Chelsea Piers. Pomyślał, że chętnie wyskoczyłby na drinka z Addisonem Gravesem.

Z niemieckością Lloyda był kłopot. Teraz jego drugie imię, Wilhelm, zdawało się obciążeniem, bombą, którą ojciec podłożył pod jego karierę w biznesie. Ale ta wojna mogła przynieść nowe możliwości. Kto wie, czy nie miał odegrać w niej jakiejś roli. Nie był swoim ojcem.

Nawiedziło go nagłe wspomnienie Henry’ego cichutko zamykającego za sobą drzwi gabinetu – natychmiast je od siebie odpędził.

– Jak się miewa małżonka? – zapytał Lloyd Addisona.

Nie był w stanie zagadnąć go o ich nowo narodzone dzieci, które przyszły na świat zaledwie kilka tygodni przed śmiercią Leandra – niesprawiedliwy dar życia.

Addison nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w swoją whisky.

– Bóg raczy wiedzieć, jeśli mam być szczery. Wydaje mi się, że nie wychodzi z łóżka. Pielęgniarka, która opiekuje się nią za dnia, powiedziała mi, że w ogóle nie interesuje się dziećmi, nie myje ich ani nie karmi i że czasami młode matki mają problemy, ale jeszcze żadna nie przestraszyła jej tak jak Annabel. Nazwała to „straszliwym przygnębieniem”.

– W naszym domu też panuje mrok. Powinni oznaczać drzwi, jak podczas zarazy.

– Przykro mi. Dotarły do ciebie moje kondolencje?

– Yyy, chyba tak. Nie wiem. – Lloyd wlał gin do whisky. Pociągnął łyk. – Obawiam się, że to wszystko, kondolencje i tym podobne, nie ma najmniejszego znaczenia, ale mimo wszystko dziękuję. Skąd to przygnębienie u Annabel? Jakiś problem z bliźniętami?

– Nie, są zupełnie zdrowe.

– To może ona jest chora?

– Nie chce iść do lekarza. Nienawidzi medyków. Nie sądzę, żeby problemem była choroba, a przynajmniej nie choroba ciała. Mam wrażenie, jakby opłakiwała ten poród, jakby… hm… Nic z tego nie rozumiem.

– Zaciągnij ją do lekarza.

– Może rzeczywiście powinienem.

– Za długo byłeś na morzu.

– Na statku przynajmniej wiem, co robić.

Kości na twarzy Addisona zdawały się wydatne jak nigdy wcześniej, między kośćmi policzkowymi a szczęką zapadła się skóra, brwi zaś rzucały cień na oczy. W Lloydzie odezwał się tamten mroczny duch, rozgniewany na Annabel, która gniła w łóżku, przysparzając mężowi trosk, zaniedbując niemowlęta, z pewnością niezdolna wyobrazić sobie cierpienia jego i Matildy. Nagle zapragnął znaleźć się w domu, poczuć, jak Matilda głaszcze go po głowie. Nigdy nie powiedział tego Addisonowi, ale przed ich ślubem parę razy spotkał Annabel na eleganckich przyjęciach i usłyszał tam o niej plotki tak paskudne, że zdawały się nieprawdopodobieństwem.

– Jesteś aż nazbyt cierpliwy – rzekł do Addisona. – Każ jej wstać i zacząć robić coś pożytecznego. Kobiety lubią być pożyteczne. Uświadom jej, jakie ma szczęście. Zmieńcie otoczenie. Przypomnij jej, że żyje. – Poczuł, że robi się czerwony na twarzy. Jego głos nabrał surowości. – Zgarnij ją z łóżka łopatą, jeśli będzie trzeba.

Addison spojrzał w górę, na jego twarzy wykwitło coś zagadkowego. Wyrzuty sumienia? Troska?

– Może masz rację – odrzekł cicho.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: