Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wielkie Kiedy. Długi Londyn - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Wielkie Kiedy. Długi Londyn - ebook

Mroczna i urzekająca podróż ulicami magicznego Londynu autorstwa mistrza fantastyki

Londyn, rok 1949. Pewnego dnia Dennis Knuckleyard, nieszczęśliwy osiemnastolatek zatrudniony w sklepie z używanymi książkami, odkrywa powieść, która... nie istnieje. Jak to możliwe?

Odpowiedź na to pytanie to zaledwie początek podróży w głąb magicznej wersji Londynu. Miasta poza czasem i przestrzenią, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją. I w którym można spotkać czarnoksiężników, gangsterów i morderców – jednych pochodzących z legend, a innych aż nazbyt realnych.

Wkrótce Dennis znajduje się w centrum serii wydarzeń, które mogą zagrozić obu Londynom i na zawsze je zmienić. Co więcej, alternatywna, magiczna wersja metropolii musi pozostać jego tajemnicą.

W Wielkim Kiedy autor zaprasza nas do gry, w której znane nam miasto ustępuje miastu pełnemu tajemnic, magii i szaleństwa.

Porywające, liryczne i skrzące się czarnym humorem Wielkie Kiedy to pierwsza książka z nowej serii autora bestsellerów „Sunday Times”, Alana Moore'a.

Zapierający dech w piersiach klasyk podróży w czasie. Dziki, ludzki, komiczny, przerażający.

Iain Sinclair

Genialna i pełna wyobraźni.

Adam Curtis

Dziwna książka i pełna radość.

Mariana Enríquez

Mistrzowski krok jednego z naszych najlepszych, bezkompromisowych gawędziarzy. Moore zdziera warstwy Londynu i ujawnia nie tylko historię, którą znamy, ale także historie, które mogłyby być, a pod tym wszystkim zarówno mroczne, jak i piękne prawdy o tym, kim jesteśmy jako naród.

Heather Parry

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-143-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MUZYKA NA POCZĄTKU

Muzyka na początku

Dęte drew­niane: Na tyłach pen­sjo­natu, gdzie nisko zawie­szone zimowe słońce chlap­nęło na bujne chwa­sty plam­kami złota, dwoje cza­row­ni­ków umiera przy her­ba­cie i cia­stecz­kach.

Star­szy męż­czy­zna, który ze schludną bródką w stylu Van Dyke’a wygląda nie­mal wykwint­nie, ma w sobie coś pta­siego. Kiedy tak sie­dzi z kola­nami przy­rzu­co­nymi kra­cia­stym ple­dem, chud­szy o kil­ka­dzie­siąt fun­tów i uboż­szy o zna­czącą część swo­jej wystu­dio­wa­nej potwor­no­ści, przy­wo­dzi na myśl eme­ry­to­wa­nego nauczy­ciela malar­stwa, być może kogoś, kto za młodu widział sie­bie w roli nowego Sar­genta. Sie­dząca po dru­giej stro­nie roz­kła­da­nego stołu z her­ba­cia­nym ser­wi­sem kobieta odgar­nia zdmuch­nięte wia­trem pasemko wło­sów z god­nego hero­iny czoła. Jest nie­mal pięt­na­ście lat młod­sza od gospo­da­rza. Patrzy, jak ten prze­lewa paru­jącą strugę sjeny palo­nej do por­ce­la­no­wych fili­ża­nek nie od kom­pletu. Nie­gdyś był postra­chem swo­jej epoki. Dziś trzęsą mu się ręce.

Podaje jej ciężki spode­czek z fili­żanką podzwa­nia­jącą jak wózek mle­cza­rza i mie­rzy ją pyta­ją­cym spoj­rze­niem.

– Moja droga… Rozu­miem, że jesteś poważ­nie chora?

Jego wysoki, śpiewny głos za każ­dym razem brzmi zaska­ku­jąco. Kobieta mruży wiecz­nie roz­cza­ro­wane oczy. Wbrew sobie jest pod wra­że­niem prze­ni­kli­wo­ści gospo­da­rza. W końcu wybu­cha śmie­chem.

– Nie­źle. Naprawdę nie­źle. Nie­wiele bra­ko­wało, żebym wzięła cię za praw­dzi­wego maga. Wiesz jed­nak, rzecz jasna, że jesteś naprawdę ostat­nią osobą, od któ­rej chcia­ła­bym usły­szeć pyta­nie, ile sło­dzę.

Męż­czy­zna zerka prze­lot­nie na zanie­dbany traw­nik i uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco. Ona przy­gląda mu się jesz­cze przez chwilę, na jej bul­do­go­wato sze­ro­kiej twa­rzy maluje się wyraz zadumy.

– A gdyby tak prze­śle­dzić, dokąd zapro­wa­dzi nas ta logika… O rety. Ty też?

Daleko w górze dmące na wiel­kich wyso­ko­ściach wia­try ścią­gają pomiętą pościel z nie­po­sła­nego nieba nad Hastings. Męż­czy­zna ze smut­kiem wzru­sza ramio­nami: cho­ro­wity święty z apo­ka­lipsy odwo­ła­nej z powodu desz­czu.

– Nie­stety. Nic kon­kret­nego, jeżeli wszech­świat pozwoli, pocią­gnę jesz­cze zapewne rok albo dwa… Tak w każ­dym razie twier­dzą karty i monety. Oczy­wi­ście jestem cho­dzącą antyczną ruiną, po któ­rej należy się spo­dzie­wać takich wła­śnie kom­pli­ka­cji. Ale wróćmy do cie­bie. Jesteś jesz­cze dziec­kiem, masz rap­tem pięć­dzie­siąt parę lat. Prze­klęty pech, czyż nie?

W domu, w kuchni, naj­now­szy – i zara­zem ostatni – z uczniów dia­bo­li­sty skwa­pli­wie szy­kuje kanapki z jaj­kiem i rze­żu­chą, któ­rych wszyst­kie skład­niki poza chle­bem i rze­żu­chą pocho­dzą spoza rzą­do­wych przy­dzia­łów, i z namasz­cze­niem kroi je na skos. Na dwo­rze naj­wyż­sza kapłanka marsz­czy nos. Nie przyj­muje współ­czu­cia.

– Ha… Albo zło­śli­wość Wszech­moc­nego. _Deo, non For­tuna_. Bóg, nie szczę­ście. To sym­pa­tyczna myśl, dopóki dobrze ci idzie, ale kiedy się nie układa, to wybit­nie głu­pie motto i wybit­nie głu­pie miano. Wygląda na to, że cier­pię na nie­ule­czalną przy­pa­dłość. Coś nie tak ze szpi­kiem, tak mi przy­naj­mniej powie­dziano, cho­ciaż ni­gdy przed­tem o tym nie sły­sza­łam. Leu­ke­mia. Dla mnie to brzmi jak imię słu­żą­cej Hery. Tak czy ina­czej, zostało mi kilka mie­sięcy, żeby upo­rząd­ko­wać swoje sprawy, a potem prze­ko­nam się, ile z tego wszyst­kiego było tylko teo­rią. Mam nadzieję dotrwać do końca wojny, ale tylko pod warun­kiem, że wygramy.

Garbi się i otula gru­bym płasz­czem. Ze swoim rezo­lut­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem zawsze przy­po­mina mu Chur­chilla.

Męż­czy­zna pro­stuje się na krze­śle i współ­czu­jąco kiwa­jąc głową, pró­buje dodać kobie­cie otu­chy.

– Wygramy, wygramy. Szcze­rze mówiąc, był­bym zdzi­wiony, gdyby Niemcy prze­trwały dłu­żej niż do końca sezonu kry­kie­to­wego. Wła­ści­wie to nawet tro­chę szkoda, mia­łem szczerą nadzieję, że to będzie mój Eon Horusa, suro­wego, pro­mien­nego, oble­czo­nego w sło­neczne kręgi. A jed­nak nie. Wygląda na to, że myli­łem się w wielu kwe­stiach.

Popija her­batę, po czym wysysa jej nad­miar z żółk­ną­cych wąsów. Kobieta pry­cha.

– Zwa­żyw­szy, że przez połowę swo­jej cza­ro­dziej­skiej kariery musia­łam co rusz prze­pra­szać za będący twoim dzie­łem pie­kielny bała­gan, muszę powie­dzieć, że to nad­zwy­czaj tra­fiona hipo­teza. – Zasta­na­wia się chwilę i łagod­nieje. – Acz­kol­wiek przy­pusz­czam, że moja Era Wod­nika wkrótce podąży w ślad za twoim eonem na śmiet­nik epok. Cza­sem głosy w ete­rze niosą obfi­tość skraj­nie nie­do­rzecz­nych bzdur, nie uwa­żasz?

Oboje par­skają śmie­chem na tę here­zję, zasko­czeni, jak dobrze czują się w swoim towa­rzy­stwie, gdy nie prze­szka­dza im ta cała pan­to­mima świa­tła i ciem­no­ści. Sze­lesz­czą jasnoty, poru­szone krót­kim, lecz sil­nym powie­wem wia­tru. Z nie­da­le­kich pod­miej­skich uli­czek dobiega rże­nie wyczer­pa­nego per­sze­rona. Tar­gnięta krę­pu­ją­cym spa­zmem sym­pa­tii do trzę­są­cego się wabika dla dia­błów, kobieta pochyla się deli­kat­nie i kła­dzie mu dłoń na przed­ra­mie­niu.

– Mimo dzie­lą­cych nas róż­nic pozo­sta­jesz naj­bar­dziej doświad­czo­nym cza­row­ni­kiem, jakiego kie­dy­kol­wiek czy­ta­łam. Wiesz o tym, prawda? Natu­ral­nie pod wzglę­dem moral­nym jesteś naj­bar­dziej nie­go­dziwą kre­aturą, jaką tylko można sobie wyobra­zić, ale jeśli cho­dzi o sztukę czar­no­księ­ską, żywię do cie­bie wyłącz­nie naj­głęb­szy sza­cu­nek, sta­ruszku.

Nie spo­dzie­wał się tego, ale jej słowa wywo­łują w nim nie­do­rzeczne wręcz wzru­sze­nie. Her­bata sty­gnie.

– Podob­nie jak ja do cie­bie, _cara soror_. Zawsze uwa­ża­łem cię za naj­bar­dziej uta­len­to­waną przed­sta­wi­cielkę two­jego poko­le­nia.

Nagle obojgu, skraj­nie zakło­po­ta­nym, oczy pra­wie szklą się od łez. Kobieta zarzuca głową i wzgar­dli­wym prych­nię­ciem ratuje sytu­ację.

– Jestem prze­ko­nana, że wcale tak nie myślisz. Pamię­tam twoje insy­nu­acje, jakoby „panna Firth kształ­ciła się w Radc­liffe Hall”. I to z ust takiego bez­czel­nego łaj­daka jak ty! Jesteś okrop­nym, naprawdę okrop­nym czło­wie­kiem, który zrzą­dze­niem losu jest także genial­nym magiem. Cho­ciaż nie­wiele dobrego wyni­kło z tego dla nas obojga. Wszyst­kie te piękne szaty… A teraz? Wyglą­damy, jakby ubie­rała nas Armia Zba­wie­nia. Ale nie, cał­kiem poważ­nie pytam: jak sobie radzisz? Z czego opła­casz czynsz?

Jego mina nie­wi­niątka jest małym arcy­dzie­łem sztuki kome­dio­wej.

– Dzięki magii. Jak­żeby ina­czej? W ramach opłat za najem dostar­czam wła­ści­cie­lowi Nether­wood table­tek, które, nasą­czone moją oso­bi­stą esen­cją jogiczną, wspo­ma­gają jego słab­nącą męskość.

Kobieta mie­rzy go prze­cią­głym spoj­rze­niem i mruga, zasko­czona, a po chwili spływa na nią nie­chciane olśnie­nie.

– Na litość boską… Powiedz mi, że w tych tablet­kach jest coś wię­cej niż kru­szona kreda zmie­szana z twoim eja­ku­la­tem.

Zaże­no­wany roz­kłada ręce. Skóra na jego dło­niach marsz­czy się jak folia. Ma nie­przy­cięte paznok­cie.

– Chciał­bym, moja droga. Uwierz mi, naprawdę bym chciał.

Wszystko ocieka histo­rią pod roz­strze­la­nym przez myśliwce nie­bem. Na całym świe­cie rze­czy nie­pewne i nie­spo­kojne znaj­dują nie­wy­godne zakoń­cze­nia. Kobieta spo­gląda na męż­czy­znę z czymś, co – gdyby nie jego szem­rana repu­ta­cja – mogłoby być nie­do­wie­rza­niem, po czym oboje par­skają śmie­chem: dwójka zle­ża­łych, kru­chych jak per­ga­min dzie­cia­ków. Wybuch weso­ło­ści przy­gasa i star­szy z dwojga cza­ro­dzie­jów zapa­truje się kapra­wymi oczami w prze­strzeń. Poważ­nieje. Wszystko się zmie­nia, nawet eony poty­kają się w swoim pocho­dzie. Ni­gdy już nie powtó­rzy się popo­łu­dnie z tym kon­kret­nym błę­ki­tem nieba rodem z papie­ro­so­wych kart kolek­cjo­ner­skich.

Po jakimś cza­sie kobieta się odzywa:

– Wiesz, w Anglii zapa­nuje wielka weso­łość, kiedy ta awan­tura się skoń­czy. Nie jestem pewna, czy moje anioły coś pomo­gły. V-1 i V-2 prze­cho­dzą przez nie na wylot. A gdy nas zabrak­nie, w magii będzie ziała dia­bel­nie wielka dziura. Nawet jeśli więk­szość naszych idei była tylko ułudą, to jed­nak oboje znamy takie, które nią nie są. Okul­ty­ści, któ­rzy przyjdą po nas, wypo­wia­dają się cał­kiem prze­ko­nu­jąco, jak znawcy tematu, tylko że ten temat nie pró­buje im odpo­wie­dzieć. Nie zda­rza się, żeby zna­lazł się z nimi w jed­nym pokoju, żywy i pul­su­jący. Jedyne obce byty spo­ty­kają w książ­kach.

Jak na dany znak młody Grant wycho­dzi przez tylne drzwi domu ze swoją pre­zen­cją gwiazdy fil­mo­wej, maka­sar­skim glan­sem i pół­mi­skiem kana­pek trzy­ma­nym na unie­sio­nej dłoni.

Eme­ry­to­wana Bestia mie­rzy swo­jego gościa nie­zgłę­bio­nym spoj­rze­niem spod nastro­szo­nych jak głogi brwi.

– Pamię­tasz tam­tego strasz­nego kota?

Kobieta sztyw­nieje na krze­śle i patrzy na męż­czy­znę z wyrzu­tem. Jego uwagę zwraca prze­lotny odru­chowy dreszcz, który wyraź­nie sta­rała się ukryć.

– Natu­ral­nie. Zja­wił się w moim domu po tym, jak Moina Mathers go na mnie wypu­ściła. To było naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące wyda­rze­nie w moim życiu.

Nio­sący prze­ką­ski ocho­czy uczeń zbliża się do stołu, bro­dząc w kosma­tym traw­niku. Kobieta zniża głos i pod­suwa swo­jemu moral­nemu prze­ci­wień­stwu i jedy­nemu żyją­cemu rów­no­rzęd­nemu part­ne­rowi ostat­nie spo­strze­że­nie:

– Powiem ci coś jesz­cze: drugi Lon­dyn sta­nowi dosko­nałą ilu­stra­cję mojej tezy. Bo to nie była tylko nasza wyobraź­nia, prawda?

Kiedy tak mie­rzą się nawza­jem smut­nymi spoj­rze­niami, mogliby być sta­rym mał­żeń­stwem. Męż­czy­zna z powagą kręci głową.

– Nie. To było naprawdę.

Poja­wia się pik­ni­kowy poczę­stu­nek, któ­rego nikt nie ma siły jeść. Na nie­sko­szo­nej tra­wie roz­wi­jają się cie­nie, czarne kobierce roz­po­starte w ocze­ki­wa­niu uro­czy­sto­ści o pół­nocy. Jest luty tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego pią­tego roku. Rap­so­dia samot­nego pta­siego śpie­waka odbija się od obni­ża­ją­cej się jonos­fery, a oni prze­ko­ma­rzają się przy stole, przy­jaź­nie, z prze­rwami, w gasną­cym bla­sku angiel­skiej magii.

* * *

Dęte bla­szane: Cable Street jest w tej chwili praw­dziwą rzeką krzy­ków i cio­sów. Bije z niej woń ogar­nię­tego paniką cyrku. Szcze­cina pię­ści, flag, bute­lek, pogrze­ba­czy, łopat i ludzi wygląda jak grubo wyci­śnięta na bruk farba i dla­czego, zadaje sobie pyta­nie David Gascoyne, dla­czego nie ist­nieje poezja, która zawar­łaby w sobie namięt­ność i inten­syw­ność tych scen, ich chaos i miaż­dżący uszy zgiełk? Zawie­szony w morzu bar­ków, wtło­czony w gniewną bli­skość gabar­dy­no­wych grzbie­tów zrzeka się swo­jej woli na rzecz roz­ju­szo­nej bestii, któ­rej czę­ścią się stał. Może pójść tylko tam, gdzie ona idzie, w zdar­tych butach wcie­lo­nych do jej sto­no­go­wego falo­wa­nia: przy­pad­kowy pasa­żer awan­tury.

Pod­da­nie się bru­tal­nemu kon­sen­sowi nie­sie w sobie nie­ocze­ki­waną zmy­sło­wość: cie­pło i ruch pod­nie­co­nych ludz­kich ciał, kiedy się o niego ocie­rają, powódź barw z paź­dzier­ni­ko­wej palety roz­ma­zana na pochmur­nych stop­niach domów, sym­fo­nia tupotu bucio­rów, wale­nia w pokrywy śmiet­ni­ków i kwie­ci­stych prze­kleństw w jidysz:

– Obyś udu­sił się watą cukrową! Niech ci śmierć słodką będzie!

W przy­szłą sobotę skoń­czy dwa­dzie­ścia lat, zale­d­wie przed mie­sią­cem czy dwoma opu­bli­ko­wał swoją trze­cią książkę i cały aż wzbiera chwilą, dygo­cze histo­rią. Zawo­dzące kobiety, mio­ta­jące cegłami dzie­ciaki, ale przede wszyst­kim zde­cy­do­wani na wszystko męż­czyźni owiani per­fu­mami papie­ro­so­wego dymu, płynu po gole­niu i nie­dziel­nego obiadu, wszy­scy gotowi do roz­róby. Ni­gdy w życiu nie czuł się bar­dziej Żydem niż w tym wrzą­cym wirze łokci. W tej chwili jego obawy budzi jedy­nie per­spek­tywa erek­cji.

Od naj­gęst­szego ści­sku dzieli go jakieś sto jar­dów. Jego pierś jest dźwię­czą­cym kowa­dłem. Ponad falą wygo­lo­nych szyj i odwró­co­nych głów widzi przed sobą gli­nia­rzy w gra­na­to­wych szy­ne­lach. Nie­któ­rzy są konno. Zata­czają pał­kami kru­szące czaszki łuki wymie­rzone w pra­starą twarz East Endu. Fio­le­to­wie­jące, na wpół zapu­chłe oko tej ciem­no­nie­bie­skiej burzy znaj­duje się przed domem towa­ro­wym Gar­di­nera, który stra­cił już szybę w jed­nej z witryn. Stoją tam chłopcy w błę­ki­cie o szczę­kach jak goto­wane szynki i oczach jak wci­śnięte w sło­ninę szklane kulki. Tłuką bez lito­ści nauczy­cieli i pasa­mo­ni­ków, chro­nią sto­ją­cych kawa­łek dalej cia­po­wa­tych przed­sta­wi­cieli czy­stej krwi: chłop­ców w czerni.

Ci z kolei, bla­dzi jak duchy, wzdry­gają się na każdy gło­śniej­szy trzask, zdu­mieni i zasko­czeni takim przy­ję­ciem w Whi­te­cha­pel, jego roz­ma­chem, od któ­rego serce zamiera w piersi. David sza­cuje, że zebrało się od tysiąca do dwóch tysięcy faszy­stów, cho­ciaż kiedy się tak cia­sno zbi­jają, wydaje się, że jest ich mniej. Poli­cjan­tów z pał­kami jest ze dwa razy wię­cej, ale nawet kiedy dodać czarne koszule do nie­bie­skich, to koszule brudne mają dzie­się­cio­krotną prze­wagę liczebną. Z okien na pię­trach domów po obu stro­nach ulicy matki i żony ciskają mro­żące krew w żyłach wyzwi­ska, leją wrzą­tek, rzu­cają bry­łami węgla, zgni­łymi warzy­wami, odcho­dami z noc­ni­ków, a także samymi noc­ni­kami: istny front atmos­fe­ryczny z wielką roz­ma­ito­ścią opa­dów. W sumie tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty szó­sty jest cał­kiem zabawny.

Wśród tej zgieł­kli­wej prze­py­chanki przy­po­mina się Davi­dowi Mię­dzy­na­ro­dowa Lon­dyń­ska Wystawa Sur­re­ali­stów, którą poma­gał orga­ni­zo­wać w czerwcu, i dzi­kie gry­masy Dalego, kiedy z pod­krę­co­nym wąsem dusił się za przy­ku­rzoną szybą. Arty­sta uparł się, żeby przyjść na wer­ni­saż w stroju nurka głę­bi­no­wego, po czym nagle zdał sobie sprawę, że nie może ani zaczerp­nąć tchu, ani ścią­gnąć hełmu. Tylko dzięki inter­wen­cji uzbro­jo­nego w klucz pła­ski Davida udało się oca­lić od wygi­nię­cia stada pło­ną­cych żyraf i odwró­co­nych w lustrze sło­nio­ła­bę­dzi. Kiedy teraz z nie­do­wie­rza­niem wodzi spoj­rze­niem błysz­czą­cych oczu ćmy po kłę­bią­cej się wokół niego masie śmier­tel­ni­ków, zasta­na­wia się, czy sur­re­alizm prze­sa­dza – czy może jed­nak nie dora­sta do fak­tów. Wście­kła młoda dziew­czyna z jedną ręką ści­ska w dłoni ode­rwaną koń­czynę skle­po­wego mane­kina. Bez­zębny dzia­dyga łypie złym okiem, wlo­kąc za sobą worek lwiego gnoju pod­wę­dzony z zoo, żeby pło­szyć nim poli­cyjne konie. Pustaki i eks­kre­menty zawi­sają nie­ru­chomo w jesien­nym powie­trzu. To nie jest rze­czy­wi­stość, to nadrze­czy­wi­stość, sur­re­alizm w pier­wot­nym zna­cze­niu, jakie miał, zanim André Bre­ton zaczął się nim bawić. Oto, myśli David, praw­dziwy ogień, w któ­rego żarze topią się zegary. Wspo­mnie­nie, które trwa.

W pobliżu epi­cen­trum coś się dzieje, rodzi się jakiś nowy prąd i spi­ral­nie roz­cho­dzi po ludz­kim wirze. Z nio­są­cych się nad tłu­mem uryw­ków słów poeta skleja obraz wypad­ków.

– To Spotty! Spotty idzie! Spotty i jego chło­paki!

Domy­śla się, że mowa o miej­sco­wym opry­chu Spot­tym Come­rze i jego koszer­nych pał­ka­rzach, któ­rzy za wątłą fasadą anty­fa­szy­zmu skry­wają maka­bryczną prze­moc, jakiej i tak by się dopusz­czali. Spo­glą­da­jąc ponad ota­cza­ją­cymi go zwar­tymi w zma­ga­niach popier­siami, dostrzega nacie­ra­ją­cych dra­bów w kasz­kie­tach, z antra­cy­to­wymi twa­rzami i łomami w dło­niach. Jest ich bli­sko setka. Hała­śliwy, nisz­czy­ciel­ski szary klin rzuca się na poli­cjan­tów, pro­wa­dzony przez idą­cego na samym czubku ryczą­cego Comera, który wyma­chuje czymś cięż­kim i ozdob­nym, co – jak póź­niej dowie się David – jest napeł­nioną oło­wiem nogą od sofy. Hucząca mię­sna loko­mo­tywa z impe­tem zde­rza się ze ścianą poste­run­ko­wych. Cho­dzi jej wyłącz­nie o roz­lew krwi, nie pro­wa­dzi innej poli­tyki. Sprzy­mie­rze­niec eks­cy­tu­jący, choć nie­wy­godny. Etyka tego soju­szu została roz­sa­dzona w drobny mak.

Coś eks­plo­duje: albo wybu­chowa atmos­fera, albo mózg Davida. Tra­tu­jąca wszystko na swo­jej dro­dze ciżba prze­lewa się w przód i w tył, ruchoma płynna masa porywa go ze sobą, z eks­cy­ta­cji i zgrozy wstrzy­mu­jąc oddech. Wokół niego trans­pa­renty chwieją się, chylą i tną powie­trze, przy­kra­wają widok, czas i cią­głość zda­rzeń do ziar­ni­stych foto­gra­fii w jutrzej­szych gaze­tach, nie­wpraw­nie poskle­ja­nych i przez to nie­zro­zu­mia­łych kolaży. Ktoś prze­ła­mał poli­cyjny szyk, być może Spotty Comer, i wła­śnie dru­zgo­cze żebra sze­ścio­sto­po­wemu gory­lowi sto­ją­cemu obok Oswalda Mosleya. Poli­cyjny koń staje dęba, szy­ku­jąc się do roz­trza­ska­nia głowy uczniowi kra­wiec­kiemu. Ktoś bez żad­nego widocz­nego powodu pod­pa­lił zabru­dzone prze­ście­ra­dło. Poeta gubi się w kaska­dzie obra­zów jak w wier­szu pozba­wio­nym dys­cy­pliny. Rok, dzień, chwila wzbie­rają w nim niczym atak serca albo akord muzyczny, migaw­kowy wir rzuca na jego siat­kówki kalej­do­skop odbić: uty­ka­jący chło­piec w jed­nym bucie rzuca kawał­kiem mebla, pło­nące prze­ście­ra­dło odbija brudny poma­rańcz szyb na wyż­szych pię­trach, koty jeżą grzbiety, z prze­wró­co­nych kok­sow­ni­ków rubiny wysy­pują się w zmierzch, nikomu nie­znany wiceh­ra­bia kuli się i szlo­cha, spada deszcz rybich wnętrz­no­ści, pod­kute buty krze­szą iskry, olbrzymka, roz­wście­czeni rabini, zawzięte małe dziew­czynki z tasa­kami w rękach, wete­rani wojenni, osza­lałe psy, ptaki fru­wa­jące w zagu­bie­niu jak pod­czas zaćmie­nia…

Olbrzymka.

Prze­miesz­cza się w tłu­mie. Ma co naj­mniej dzie­więć, dzie­sięć stóp wzro­stu, ale nikt jej nie widzi, wszy­scy w ostat­niej chwili odwra­cają wzrok, na ich twa­rzach maluje się nie­ja­sny nie­po­kój. Horda roz­stę­puje się przed nią, a jed­nak żaden z jej człon­ków nie zdaje sobie z tego sprawy. Jakby świat nie mógł przy­stać na jej ist­nie­nie. Brnie zanu­rzona po brzuch w komu­ni­stach i bie­da­kach, stąpa obo­jęt­nie pośród ludz­kiej rze­szy. David się zata­cza, myśli, że umiera. Jaskra­wosz­kar­łatna czapka wień­czy płynną miedź jej buj­nych loków. Zwi­sa­jąca z jed­nego ramie­nia marsz­czona biało-czer­wona tka­nina – szal, szarfa, może toga, David nie widzi dokład­nie – nie zasła­nia piersi, nie jest to jed­nak żadna pro­wo­ka­cja, lecz oznaka nie­pod­wa­żal­nego auto­ry­tetu. Na wyso­ko­ści więk­szej niż naj­wyż­sze latar­nie – błoga twarz, kocha­jące oczy skrom­nie spusz­czone na uja­da­ją­cych rewo­lu­cjo­ni­stów ocie­ra­ją­cych się o jej szatę, odci­ska­jący dołeczki w policz­kach uśmiech mat­czy­nej dumy na widok tych wszyst­kich ran i broni. Cie­nie prze­pły­wa­jące po jej kora­lo­wym ciele, kiedy się poru­sza, zdają się ryte w stali. Na Boga, jest wyż­sza niż dom! Dla­czego nikt nie krzy­czy, nie ucieka, nie oddaje jej czci? Dla­czego nikt jej nie zauważa? Deszcz wsze­la­kiego śmie­cia zupeł­nie jej się nie ima. Bro­dzi w fali bija­tyki, w któ­rej wykrzy­wione twa­rze kon­cen­trują się zawzię­cie na nie­zau­wa­że­niu tej, która znaj­duje się pośród nich, święta i nie do znie­sie­nia, tak piękna, że nawet ogni­ste płótno nie waży się jej tknąć.

David zgina się wpół i zarzy­guje sobie man­kiety spodni. Oto na lon­dyń­skiej ulicy zoba­czył uoso­bie­nie meta­fory. Widział jej ogrom. Dzwoni mu w uszach, świat widziany przez łzy roz­pływa się w poskrę­caną, wijącą się plamę, z ust nie­gdyś ocie­ka­ją­cych liryką snują się cią­gliwe nici żółci. Kiedy pod­nosi głowę, olbrzymki już nie ma. Może była tylko złu­dze­niem, figlem świa­tła na upstrzo­nych pla­mami sadzy murach, może prze­szła dalej w swoim pocho­dzie histe­rycz­nie ślepą aleją. Kilka mie­sięcy po zamiesz­kach David wstę­puje w sze­regi komu­ni­stów i wypra­wia się do Hisz­pa­nii. Sil­niej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem wie­rzy w moc poezji, ale po deskach zdro­wych zmy­słów stąpa od tej pory lękli­wie. Czuł, jak się pod nim ugi­nają. Sły­szał ich zło­wiesz­cze trza­ski.

* * *

Kotły: – Czarny czło­wiek daje fart, biały ducha nie­sie hart! – wykrzy­kuje uda­wany Afry­ka­nin gło­sem jak kościelne dzwony.

Słońce jak nary­so­wane kredką przez uczniaka maluje wzgó­rza pro­stymi, szczę­śli­wymi kolo­rami, kiedy on prze­miesz­cza się w epsom­skim tłu­mie, lity kawał muzyki wśród zebra­nych przy torze kape­lu­szy i cylin­drów. Kape­lu­sze witają go okrzy­kami rado­ści, cylin­dry pobłaż­li­wymi uśmie­chami, wszy­scy jed­nak są rów­nie zadzi­wieni, jakby angiel­skie oko widziało w nim noso­rożca, orchi­deę albo kon­ty­nent.

– Spion Kop pierw­szy, reszta bez zna­cze­nia! – obwiesz­cza maho­niowy fla­ming. Czerw­cowy wie­trzyk roz­wiewa prze­dłu­żone poły jego kami­zelki jak hafto­wane skrzy­dła.

Doty­kają go, kiedy koło nich prze­cho­dzi, pocie­rają pod­kowę albo pazur lwa, który nosi na szyi, głasz­czą naszyte na jego sza­cie słońca, księ­życe, gwiazdy i listki koni­czyny: mesjasz wyści­gów kon­nych przy­był leczyć trąd chy­bio­nych decy­zji hip­picz­nych. Utrzy­muje, że potrafi wyczy­ty­wać pewną przy­szłość z fusów her­ba­cia­nych, gwiazd lub wnętrz­no­ści zebry, jeśli zaj­dzie taka koniecz­ność, po czym z rado­ścią przy­znaje, że to wszystko bred­nie, a jego jedy­nym prze­wod­ni­kiem ducho­wym jest fachowa wie­dza – cho­ciaż i to wyzna­nie jest (jak­żeby ina­czej!) kłam­stwem.

– O ho, ho, ho! – dudni pośród ślicz­nych sukie­nek i gar­ni­tu­rów w prążki. – Spion Kop wygra Epsom Derby!

W bia­łej koszuli jak wydęty żagiel i zatknię­tych na topie masztu krzy­kli­wych stru­sich pió­rach trium­fal­nym kro­kiem wypływa spo­śród snów Impe­rium Bry­tyj­skiego na krótko przy­strzy­żone obrzeża toru i w prze­chyle, koły­sząc się na boki, sunie wśród dźwięcz­nych dzwo­necz­ków kon­wer­sa­cji i let­niego mam­ro­ta­nia.

Jego sława poprze­dza go rów­nie nie­uchron­nie, jak wie­rzy­ciele podą­żają jego śla­dem. Wszy­scy znają jego burz­liwą legendę: abi­syń­ski książę, pod­stę­pem zmu­szony do służby na bry­tyj­skim statku (który następ­nie roz­bił się w Por­tu­ga­lii), osta­tecz­nie wylą­do­wał w Til­bury Docks i oka­zał się naj­lep­szym type­rem w dzie­jach kraju. Saint Croix w Duń­skich Indiach Zachod­nich i syn zbie­głego hodowcy koni nazwi­skiem Peter Carl McKay to w tej histo­rii tylko nie­cie­kawe, pozba­wione wszel­kiej wagi dodatki; lepiej czym prę­dzej o nich zapo­mnieć, a naj­le­piej – w ogóle o nich nie wspo­mi­nać.

– O ho, ho, ho! – grzmi jak róg prze­ciw­m­głowy do sto­ją­cych przy barierce gra­czy w obszer­nych mary­nar­kach, z lor­net­kami w dło­niach. To jego­mo­ście z wyż­szych sfer. – Mam konia!

I rze­czy­wi­ście, ma. Jak wszedł w jego posia­da­nie – to zupeł­nie inna histo­ria.

Kiedy to było… osiem lat temu? Miał wtedy złą passę, nawet roz­liczne talenty nie poma­gały mu ode­przeć wil­ków gro­ma­dzą­cych się pod drzwiami. Prawdę mówiąc, stra­cił wów­czas także same drzwi. Typo­wane przez niego konie docie­rały na metę oku­la­wione, o ile w ogóle ukoń­czyły goni­twę, a pro­wa­dzony na boku inte­res wróż­biar­ski zna­lazł się w nie­prze­wi­dzia­nym dołku. Han­del medy­ka­men­tami wła­snego pomy­słu zapo­wia­dał się nie­zbyt per­spek­ty­wicz­nie, a po fia­sku ulicz­nego zakładu den­ty­stycz­nego (gdzie grom­kim „O ho, ho, ho!” zagłu­szał wrza­ski pacjen­tów, któ­rym przez przy­pa­dek wyrwał zdrowy ząb) dal­sze bole­sne eks­trak­cje gro­ziły już tylko jego port­fe­lowi. Z tego powodu angaż w wędrow­nej tru­pie aktor­skiej uda­ją­cej się do Peters­burga zdał się ide­al­nym zrzą­dze­niem losu. Kariera teatralna z pew­no­ścią sta­łaby się kolej­nym atu­tem w jego arse­nale – o ile tylko zna­lazłoby się tam na nią miej­sce. Tań­czy teraz chy­bo­tliwe _shimmy_ w słońcu przy torze, istny gej­zer gwał­tow­nego śmie­chu i nie­do­rzecz­nych barw, i pod­suwa swoim zachwy­co­nym pod­da­nym bez­cenne prze­po­wied­nie. Od wiel­kiej euro­pej­skiej przy­gody nie minęło wiele czasu, ale jego zda­niem wszystko w jego życiu ule­gło zmia­nie. Jest innym czło­wie­kiem i w innym świe­cie dosiada innej szkapy.

W Rosji, gdzie poda­wał się za członka abi­syń­skiej rodziny kró­lew­skiej, został przed­sta­wiony swo­jemu odpo­wied­ni­kowi – tam­tej­szej gło­wie pań­stwa, carowi Miko­ła­jowi. Car, choć zapewne zdu­miony poja­wie­niem się takiego gościa, wydał mu się cał­kiem życz­li­wym face­tem, zupeł­nie nie­pa­su­ją­cym do póź­niej­szego wize­runku budzą­cego zgrozę tyrana, który padł ofiarą mor­der­stwa. Po tym, jak murzyń­ski show zwi­nął się osta­tecz­nie wraz z całym swoim nie­do­rzecz­nym ekwi­pun­kiem, on wałę­sał się po Euro­pie – przez Wło­chy, Fran­cję, Szwaj­ca­rię, wyko­rzy­stu­jąc nie­zręczny mecha­nizm depor­ta­cji w cha­rak­te­rze środka trans­portu mię­dzy­na­ro­do­wego. Ta wła­śnie nie­zbyt for­tunna mar­szruta zapro­wa­dziła go do zasra­nych Nie­miec w pamięt­nym roku tysiąc dzie­więć­set czter­na­stym. Kiedy wkrótce potem tam­tej­sze wła­dze wpa­dły na pomysł inter­no­wa­nia kolo­ro­wych, tra­fił – nie wie­dział nawet, na jak długo – do obozu Ruh­le­ben pod Ber­li­nem. W nie­spiesz­nym pocho­dzie wśród miło­śni­ków gonitw zmie­rza na swoje ulu­bione miej­sce przy linii mety, tubal­nym gło­sem obwiesz­cza­jąc dar­mowe pro­roc­two:

– Spion Kop przyj­dzie pierw­szy, resztę trafi szlag! O ho, ho, ho, ho!

Uśmie­cha się na wspo­mnie­nie nie­mal komicz­nego zbiegu oko­licz­no­ści: obóz Ruh­le­ben powstał na torze wyści­gów kon­nych. Po tym, jak wraz z innymi więź­niami sypiał w brud­nej stajni, zaczął darzyć zamiesz­ku­jące ją na co dzień dumne zwie­rzęta znacz­nie więk­szym współ­czu­ciem. Znacz­nie bar­dziej też znie­na­wi­dził Niem­ców.

W zim­nej, cuch­ną­cej stajni dzie­lił wyło­żoną sia­nem pry­czę ze star­szym kolo­ro­wym dżen­tel­me­nem z Lon­dynu, który za pano­wa­nia kró­lo­wej Wik­to­rii był pala­czem w loko­mo­ty­wie. Zanim prze­grał z zapa­le­niem płuc, zdą­żył zdra­dzić swo­jemu towa­rzy­szowi łoża wiele sekre­tów. Nie­raz wspo­mi­nał o trud­niej­szych do opi­sa­nia rewi­rach rodzin­nego mia­sta i o tym, jak mógłby je wyko­rzy­stać ktoś obda­rzony sto­sowną wie­dzą – bądź też odpo­wied­nio głupi. Cie­ka­wie słu­chało się jego opo­wie­ści, cho­ciaż naj­praw­do­po­dob­niej sta­rusz­kowi po pro­stu bra­ko­wało pią­tej klepki – albo to, albo był jed­nym z tych dener­wu­ją­cych face­tów, któ­rzy zmy­ślają nie­praw­do­po­dobne histo­rie dla samej frajdy zmy­śla­nia.

Kiedy jed­nak po zakoń­cze­niu wojny w ubie­głym roku wró­cił w końcu do kraju przod­ków, zyskał argu­menty, które kazały mu prze­my­śleć tę wcze­śniej­szą krzyw­dzącą opi­nię. Udał się na Seven Sisters Road, zro­bił, co mu kazano, odpra­wił cock­ney­ow­skie _obeah_ i na wła­sne oczy ujrzał nie­wia­ry­godne prze­dłu­że­nie metro­po­lii.

Głę­boko wdy­cha orzeź­wia­jące powie­trze (powstrzy­mu­jąc się od żartu o zdro­wot­nych solach epsom­skich) i napawa się kuszą­cym aro­ma­tem traw, wonią ubrań pra­nych i niepra­nych, nutą potu spod pach i słod­kim akcen­tem gnoju. Prze­cha­dza się pomię­dzy sto­ją­cymi na kozłach sto­li­kami buk­ma­che­rów i podzi­wia roz­ma­zu­jące się przed oczami sema­fory bla­dych dłoni, któ­rych bły­ska­wiczna sygna­li­za­cja pozo­staje nie­po­jęta, dopóki nie zgłębi się ich alfa­betu, podob­nie jak nie­po­jęty był tam­ten frag­ment mia­sta w oko­licy High­bury, który odkrył dzięki wska­zów­kom nie­ży­ją­cego pala­cza. Natknął się tam na coś o nazwie Domnie­many Sara­cen, napo­tkał też piękną damę dosia­da­jącą nad­zwy­czaj­nego wierz­chowca. Powie­działa mu, że doce­nia jego klasę, ale zatrium­fuje ten, który przyj­dzie po niej. Wtedy nie do końca zro­zu­miał jej słowa, bo naj­pierw był bez reszty pochło­nięty panicz­nym wrzesz­cze­niem na widok jej rumaka, a następ­nie pospiesz­nym odda­la­niem się z owych nie­zno­śnych pery­fe­rii. Dopiero znacz­nie póź­niej doce­nił jej wzmiankę jako naj­cen­niej­szą wska­zówkę w całym swoim na wpół zmy­ślo­nym życiu.

Zatrzy­muje się tak bli­sko słupa wyty­cza­ją­cego linię mety, jak to tylko moż­liwe. Mie­rzy sie­dem stóp wzro­stu, jeśli liczyć stru­sie pióra na czubku głowy. Pechow­com, któ­rzy znajdą się za jego ple­cami, pozo­sta­nie oglą­da­nie amu­le­tów, któ­rymi obwie­szona jest jego wydęta wia­trem szata. Jego basowy głos zagłu­szy tętent kopyt.

– Wszystko, co macie, postaw­cie na Spion Kopa! Czarny czło­wiek daje fart!

Kilka mie­sięcy po spo­tka­niu z nie­za­po­mnianą ama­zonką, które zdą­żył tym­cza­sem zło­żyć na karb przy­wi­dzeń wywo­ła­nych nie­straw­no­ścią, krę­cił się w pobliżu stajni Petera Gil­pina, nasłu­chu­jąc przy­dat­nych plo­te­czek, jak to miał w zwy­czaju.

– Klasa wydo­brzeje? – zapy­tał sta­jenny szefa. – Jak pan myśli?

– Nic jej nie będzie – usły­szał w odpo­wie­dzi. – Poko­nała tego ogierka. Jest naj­lep­sza.

Te słowa trą­ciły naj­cich­szą ze strun jego pamięci. Nale­żąca do majora Gilesa Lodera młoda klacz imie­niem Klasa pre­zen­to­wała się wprost nad­zwy­czaj­nie. Po tym, jak oka­zała się szyb­sza od mło­dego Spion Kopa, major posta­no­wił wysta­wić ją w Epsom Derby. Dla­czego jed­nak sta­jenny się nie­po­koił?

Natych­miast pod­szedł i roz­po­czął swoją gło­śną, dener­wu­jącą papla­ninę, wyma­chu­jąc zapie­czę­to­wa­nymi koper­tami z typami na goni­twy, po czym zama­szy­stym, teatral­nym, niby przy­pad­ko­wym gestem roz­sy­pał je na bruku przed bok­sem Klasy. Przy­brał swój naj­bar­dziej zbo­lały wyraz twa­rzy i wszedł­szy w rolę bied­nego, nie­wy­kształ­co­nego czar­nu­cha, zaczął zbie­rać roz­rzu­cone pakie­ciki, korzy­sta­jąc z oka­zji do pod­pa­trze­nia przy­szłej czem­pionki. Raz po raz zabaw­nie zarzu­cała łbem w bok – jego zda­niem był to pewny znak, że koń zaczyna wario­wać. I wtedy zro­zu­miał.

Nie polep­szy jej się. Zosta­nie wyco­fana z goni­twy i zastą­piona przez następ­nego w kolej­no­ści kan­dy­data. Oto­czony tro­skliwą opieką i pod­dany odpo­wied­niemu tre­nin­gowi Spion Kop będzie miał za zada­nie wyna­gro­dzić roz­cza­ro­wa­nie majo­rowi Lode­rowi. To on sta­nie się tym, „który przyj­dzie po Kla­sie”. Dla­tego posta­wił wszystko, co miał, na out­si­dera po kur­sie 100/6 i bez żad­nej pro­wi­zji zachę­cał wszyst­kich innych, by zro­bili to samo.

Daleko, przy początku toru, któ­rego stąd nie widzi, potwór o tysiącu gar­deł ryczy:

– Poszły!

Czas zgniata się i zwija jak prze­grany kupon, goni­twa się zaczyna, trwa i koń­czy się jed­no­cze­śnie. W mgnie­niu oka po twa­rzach w ota­cza­ją­cej go ciż­bie prze­pływa pięt­na­ście róż­nych emo­cji – nadzieja, lęk, dziki triumf, roz­pacz – kiedy w roz­ma­za­nych pla­mach na torze usi­łują wyczy­tać swój przy­szło­mie­sięczny czynsz. Dostrzega następcę Klasy ze sto­jącą w strze­mio­nach żółto-nie­bie­sko-czarną syl­wetką Franka O’Neilla, a potem nie widzi już nic, gdy ota­cza­jący go ludzie krzy­kiem pró­bują wymu­sić zisz­cze­nie się ich wyma­rzo­nych wyni­ków:

– Dalej, Archaic!

– Dasz radę, Orpheus!

Wygląda spoza kape­lu­sza jesz­cze bar­dziej pre­ten­sjo­nal­nego niż jego wła­sny i aż krzy­czy z zachwytu, gdy O’Neill, przy­kuc­nięty inkub, popę­dza Spion Kopa i pierw­szy mija celow­nik. Dzień eks­plo­duje kon­fetti gra­tu­la­cji, a on biega tam i z powro­tem, tupiąc dono­śnie i wyma­chu­jąc rękami.

– A nie mówi­łem? – powta­rza chra­pli­wie. – A nie mówi­łem?

Wszystko staje się cudow­nym snem. Robi obchód buków, odbiera wygrane i bro­dzi w morzu rado­ści i żalów, a wdzięczni bene­fi­cjenci jego porad wci­skają mu w dło­nie i kie­sze­nie monety i bank­noty. Wzbo­ga­cił się ponad swoje naj­śmiel­sze nadzieje i choć domy­śla się, że jesz­cze przed koń­cem roku zdąży stra­cić tę for­tunę, ta piękna chwila nie traci przez to ani krztyny bla­sku. Kiedy śmie­chem grzmią­cym jak trzę­sie­nie ziemi kwi­tuje dzie­się­cio­fun­towe bank­noty i klep­nię­cia po ple­cach, nie może nie wspo­mnieć swo­jej prze­świet­nej patronki, która udzie­liła mu enig­ma­tycz­nej wska­zówki i może ocze­ki­wać w zamian jakiejś przy­sługi. Wyobraża ją sobie sie­dzącą wtedy po dam­sku na lśnią­cej górze rucho­mych kości, które grze­cho­tały gło­śno, gdy stwór potrzą­sał łbem i wbi­jał w niego spoj­rze­nie pustych oczo­do­łów. Ona naprawdę miała nie byle jakiego konia.

* * *

Smyczki: Tyły popa­dłych w ruinę czyn­szó­wek przy­le­gają do jed­nej z daw­nych lon­dyń­skich _liber­ties_. Tam­tędy wła­śnie dostał się do środka. Zmyśl­nie zawie­szony na prze­gu­bach, poszcze­li­niony, upstrzony otwo­rami kor­pus tkwi pra­wie nie­ru­chomo w świe­tle ognia tuż pod nisko skle­pio­nym sufi­tem. Pod­trzy­mują go trzy z pię­ciu wypu­stek opa­trzo­nych nie­zli­czoną liczbą sta­wów: jedna bli­sko drzwi, druga przy trza­ska­ją­cym kominku, trze­cia u stóp łóżka, obok prze­wró­co­nego noc­nika. Pozo­stałe dwie trzyma w tej chwili unie­sione i nie­ru­chome jak u zasty­głej w medy­ta­cyj­nej pozie modliszki. Szkło apa­ra­tury optycz­nej w jego piersi skrzy się odbla­skiem dzie­więt­na­sto­wiecz­nego pło­mie­nia, gdy kon­tem­pluje leżące w dole misterne dzieło sztuki, z trza­skiem i pstry­ka­niem prze­łą­cza obiek­tywy, dobie­ra­jąc wła­ściwe powięk­sze­nia. Na obła­żą­cym z farby sufi­cie kła­dzie się ogromny, chy­bo­tliwy cień.

Po trwa­ją­cym kilka minut namy­śle doko­nuje deli­kat­nych popra­wek. Poły­skuje lepko w pie­kiel­nym różu pło­mieni. Naj­gor­sze jest jego zgoła nie­sto­sowne piękno: poskrę­cane chi­ty­nowe ara­be­ski na wszyst­kich pię­ciu prze­gu­bo­wych narzą­dach ruchu, hydro­me­cha­nika jak łodyżki maku, nie­po­ko­jące orna­menty zaha­cza­jące o art nouveau i zara­zem trą­cące odra­ża­jącą este­tyką. Przy każ­dym – nie­czę­stym – odde­chu zwi­sa­jące pomię­dzy roz­po­star­tymi koń­czy­nami fałdy mięk­kiej czar­nej błony falują jak teatralne kur­tyny. Kiedy wycią­gnięty nad śmia­łym impa­stem na płót­nie mate­raca pochyla się, obraca, dzió­bie i wpro­wa­dza korekty, jego poru­sze­nia są jak balet. Górne ramiona w ruchu przy­po­mi­nają opan­ce­rzone łabę­dzie szyje: tonąc w rumia­nych wyzie­wach, z prze­ra­ża­jącą gra­cją opa­dają i pod­no­szą się, prze­chy­lają i tną, klik-klik-klik-klik-klik.

Krótko po dru­giej, gdy obrazu nie da się już bar­dziej upięk­szyć, ostroż­nie obniża się i przyj­muje bar­dziej prak­tyczny kształt i roz­miar. Cztery koń­czyny skła­dają się, pod­kur­czają, skra­cają i gru­bieją. Staje w roz­kroku na dwóch z nich. Piąte odnóże skręca się i two­rzy zbity pła­ski dysk, wiel­ko­ścią zbli­żony do głowy i umiesz­czony na szczy­cie. Żałobne błony z ohyd­nym drże­niem dosto­so­wują się do nowych kon­tu­rów i do złu­dze­nia przy­po­mi­nają opa­da­jące poły dłu­giego płasz­cza; dopiero z bli­ska można dostrzec per­lące się na nich kro­pelki mlecz­nego potu. Przy­wo­dzi na myśl sta­jącą dęba sto­nogę, kiedy pod­cho­dzi do krzywo osa­dzo­nych w futry­nie drzwi, otwiera je jed­nym ruchem brzy­twia­stego palca i wymyka się na bru­ko­wany ziąb.

W sąsied­niej dziel­nicy, skąd pocho­dzi, nazy­wają go Papie­żem Ostrzy. Nie powi­nien się zbli­żać do Com­mer­cial Street.

* * *

Per­ku­sja: Minęły cztery dni od Bożego Naro­dze­nia, a on roz­bija licz­niki gazu w Alders­gate – albo przy­naj­mniej usi­łuje to robić. Bo działa to tak: naj­pierw trzeba pocze­kać, aż zawyją syreny, a potem, kiedy wszy­scy już zejdą do schro­nów, wśli­znąć się przez piw­niczne okienko i zgar­nąć wszyst­kie szy­lingi. Tyle że Den­nis pokpił sprawę: nie dość, że nie udało mu się wyła­mać zamknię­cia licz­nika, to jesz­cze teraz ma w dodatku kło­pot z wygra­mo­le­niem się z powro­tem na górę przez zsyp na węgiel. Kum­ple by go wyśmiali, gdyby go teraz zoba­czyli, jak czołga się na brzu­chu w tuma­nach węglo­wego pyłu, zasa­pany i kasz­lący. Marny z niego zło­dziej, zdą­żył się już z tym pogo­dzić – ale prze­cież ma dopiero dzie­więć lat.

Zaha­czył pal­cami o drew­nianą ramę, z któ­rej przy wej­ściu zdjął prze­grodę z meta­lo­wej siatki, i teraz młóci nogami, jakby pły­nął pie­skiem, szu­ka­jąc na szorst­kiej pochy­ło­ści opar­cia dla stóp. Zdziera sobie przy tym wszyst­kie strupy z kolan, a przy oka­zji także skórę; prawdę powie­dziaw­szy, zaczyna się tro­chę bać. Jeżeli nie zdoła się wydo­stać przed odwo­ła­niem alarmu i wła­ści­ciele wrócą do domu, to wezwą poli­cję, jego mama o wszyst­kim się dowie, a on sam może wylą­do­wać w wię­zie­niu. Na tę myśl ogar­nia go panika, ale wtedy czub­kiem buta udaje mu się wresz­cie zaprzeć o ceglaną powierzch­nię, roz­pacz­li­wym rzu­tem całego ciała w przód wypy­cha tułów na zewnątrz i ląduje nosem na zim­nym bruku. Syreny uci­chły, Den­nis ma za to wra­że­nie, że całe niebo się trzę­sie (star­sze panie mawiają, że kiedy grzmi, to anioły prze­sta­wiają meble), i dopiero teraz przy­cho­dzi mu do głowy: może są gor­sze rze­czy niż gli­nia­rze, wię­zie­nie i jego mama. Zaczyna się bom­bar­do­wa­nie.

Noc – chyba gdzieś nad Moor­gate – eks­plo­duje taką masą ognia, jakiej jesz­cze ni­gdy w życiu nie widział. Sekundę póź­niej przy­cho­dzi coś wię­cej niż po pro­stu dźwięk: jakby ktoś ude­rzył świat pię­ścią. Drugi raz. I trzeci. Dalej Den­nis nie liczy. Wyda­jąc odgłosy, któ­rych sam nie sły­szy, usi­łuje wstać, kiedy coś go pod­cina, powala i nie­wiele bra­kuje, żeby ponow­nie wylą­do­wał w zsy­pie. Znów leży twa­rzą na bruku i pła­cze wbrew sobie. Zaczyna się czoł­gać, pod­party na łok­ciach, podobny do gąsie­nicy, i tak bar­dzo roz­płasz­czony na ziemi, jak to tylko moż­liwe. Dopada w ten spo­sób do naj­bliż­szego węgła. Co sekundę nastę­puje kolejny huczący roz­błysk, tak że w samym środku nie­dziel­nej nocy Den­nis raz po raz widzi swój cień. Prze­czoł­guje się za róg na – jak mu się wydaje – Glas­sho­use Yard, gdzie ze zdu­mie­niem stwier­dza, że wciąż żyje i żadna część ciała nie zwisa mu bez­wład­nie. Prze­śli­zguje się pod bramą na dziw­nie pach­nący teren pod roz­ja­zgo­ta­nym nie­bem. To gar­bar­nia. Zwija się w kłę­bek za stertą ośli­złych skór na pale­cie. Nie umie stwier­dzić, czy to cały świat kur­czy się i klę­śnie, czy tylko on.

A wła­ści­wie to BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM co on tu w ogóle robi? Nawet nie wie BUM­BUM­BUM­BUM nie wie, na co BUM­BUM­BUM na co zamie­rzał wydać swój łup, pew­nie na sło­dy­cze i BUM­BUM sło­dy­cze i komiksy, coś dla mamy, a BUM­BUM­BUM a teraz BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM teraz BUM­BUM­BUM teraz pew­nie zgi­nie, tak sobie myśli.

Nie ma poję­cia, jak długo to trwa. Małą wiecz­ność. Przez cały czas się boi, że któ­raś spad­nie na niego, pro­sto na jego głowę, bo to naj­gor­sza rzecz, jaką jest w sta­nie sobie wyobra­zić. Zaczyna się modlić, bo, no, bo tak trzeba, ale docho­dzi tylko do „święć się imię Twoje”, bo wtedy robi mu się głu­pio i zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wie­rzy porząd­nie w Boga. Dud­niące eks­plo­zje i nie­wi­doczne w górze szwab­skie bom­bowce: to jedyne dwie rze­czy w nie­bio­sach, co do któ­rych ma pew­ność, że naprawdę ist­nieją. W końcu, gdy cisza trwa już minutę albo dwie, a on ośmiela się pomy­śleć, że to koniec, wstaje i na nogach jak z waty prze­myka wśród skór i wóz­ków, prze­ci­ska się pod bramą i dalej, za róg, na główną ulicę. Siada na lodo­wa­tym progu czy­je­goś domu i po pro­stu patrzy.

Crip­ple­gate znik­nęło.

Nic nie ma… ale jak to… nie wyle­ciało w powie­trze… Znik­nęło. Nic tam nie ma, ulic ani domów. Nic. Aż do Moor­gate cią­gnie się ogromne pochyłe pole, na któ­rym zamiast trawy rośnie ogień. Wygląda jak dia­bel­skie boisko pił­kar­skie. Crip­ple­gate znik­nęło. Ale prze­cież stało tam przez setki lat. Od cza­sów Rzy­mian? Nie tak ktoś mówił? A teraz co, nie minęło pół godziny i nie ma śladu. Znik­nęły zakłady fry­zjer­skie, sznury z bie­li­zną, sklepy tek­stylne, domy miesz­kalne, miej­sca, które znał od dziecka – wszystko to się spa­liło i nic nie zostało. Patrzy z nie­do­wie­rza­niem na wielką pustą dziurę w środku Lon­dynu.

Wstaje, siada, znów wstaje. Nie wie, co powi­nien zro­bić, nie wie nawet, co wła­śnie robi. Bez żad­nego zro­zu­mia­łego powodu rusza w stronę kate­dry Świę­tego Pawła, cho­ciaż powi­nien iść w prze­ciw­nym kie­runku, bo mieszka gdzie indziej, w Sho­re­ditch, nie­da­leko Old Street. Przez dłuż­szą chwilę wydaje mu się, że zie­mia cały czas drży, ale to tylko on idzie w taki spo­sób. Nie potrafi ode­rwać wzroku od pło­ną­cych gru­zo­wisk po dru­giej stro­nie ulicy, nie dalej niż dzie­sięć jar­dów od niego. Wiatr tar­mosi ściany ognia, szar­pie nimi jak pra­niem na sznu­rze. Coś trza­ska, zgrzyta, pęka, sły­chać też dzwonki wozów straży pożar­nej, cho­ciaż nie wie, skąd dobie­gają. W kłę­bach dymów i w sno­pach iskier maja­czą dosłow­nie cztery domy, które wciąż stoją. Cztery budynki w całym Crip­ple­gate.

Naj­bliż­szy z nich, tkwiący w głębi roz­pa­lo­nego do czer­wo­no­ści pie­kar­nika, który daw­niej był – jak mu się wydaje – Beech Street, to remiza stra­żacka. Coś się tam dzieje, widać to, kiedy roz­snuwa się gruba kur­tyna czar­nego dymu, ale to nie stam­tąd dobiega dźwięk dzwon­ków, bo ten, jak dopiero teraz uświa­da­mia sobie Den­nis, roz­brzmiewa wyłącz­nie w jego gło­wie. Dalej… czy to Chi­swell Street? Tam znowu widać coś, co nie zostało zrów­nane z zie­mią. Może to stary bro­war. Den­nis już się nie boi; wła­ści­wie, prawdę mówiąc, w ogóle nic nie czuje. Ten natłok wra­żeń to dla niego zbyt wiele, może się tylko gapić. Jesz­cze dalej, u dołu pochy­ło­ści, wznosi się kościół: bomba wpa­dła do środka przez dach i wypa­lona sko­rupa rzyga ogniem. A tutaj, bli­żej, jest… Co wła­ści­wie? Wśród sza­le­ją­cej pożogi trudno mieć pew­ność.

Jakby łuk? Brama jakaś? Tylko że na samej górze wyso­kiej kon­struk­cji toną­cej wśród prze­wa­la­ją­cych się chmur dymu i ogni­stych eks­plo­zji stoi coś jak nor­malny dom, z jed­nym albo dwoma rzę­dami małych okie­nek. Oczy pieką go wście­kle, lecz mimo to wytęża wzrok, pró­buje coś dostrzec, coś roz­po­znać, ale budowla co rusz ginie w czar­nych mgłach i poma­rań­czo­wych roz­bły­skach. Coś z nią jest nie w porządku, Den­nis wcale nie ma pew­no­ści, że ona naprawdę ist­nieje; że jej sobie nie wymy­ślił, nie ule­pił z rucho­mych świa­teł i ska­czą­cych cieni. W końcu dostrzega, co jest nie tak z bramą: jest otwarta, nie prze­gra­dzają jej żadne wrota, ale kiedy spo­gląda przez nią na wskroś, po dru­giej stro­nie jest tylko ciem­ność. Nie ma tam pło­mieni, w ogóle nic nie ma, mimo że wszystko dookoła pło­nie jak rzym­skie ognie. Kiedy mruży załza­wione oczy i pró­buje zro­zu­mieć, co widzi, a czego nie, w nagłym roz­bły­sku pożogi dostrzega pod łukiem bramy postać: jakiś męż­czy­zna stoi tam i patrzy na niego.

Ubrany w długi płaszcz albo pele­rynę, jedną ręką opiera się o ścianę łuku, a drugą zakrywa usta, jakby widok, który się przed nim roz­ta­cza, zaparł mu dech w piersi. Jego­mość jest pra­wie łysy, tylko po bokach głowy zwi­sają mu nędzne resztki wło­sów w prze­tłusz­czo­nych strą­kach. Trudno byłoby go nazwać olbrzy­mem, nie wygląda też na to, żeby mógł być z niego poży­tek pod­czas jakiejś roz­róby, ale oczy ma nie­zwy­kłe, wiel­gachne jak u sowy. Garbi się, wodząc wzro­kiem po sza­le­ją­cych poża­rach i pochło­nię­tej przez nie dziel­nicy. Den­nis nie przy­po­mina sobie, żeby kie­dy­kol­wiek w życiu widział kogoś tak zasmu­co­nego. Na widok wyrazu twa­rzy tam­tego czło­wieka staje jak wryty. Jak się tak zasta­no­wić, to zna­lazł się w naprawdę paskud­nym miej­scu. Już, już pra­wie zawraca, żeby wró­cić do Alders­gate, ale kiedy spo­gląda jesz­cze raz przez ramię, nie widzi już ani bramy ze straż­nicą na szczy­cie, ani pogrą­żo­nego w smutku męż­czy­zny. Wszę­dzie roz­po­ście­rają się zglisz­cza. Nie jest nawet szcze­gól­nie zdu­miony, wcale by się nie zdzi­wił, że po nalo­cie ludziom zwi­dują się naj­dziw­niej­sze rze­czy. Sły­szy natar­czywe głosy doro­słych, syreny obwiesz­cza­jące koniec alarmu i – tym razem praw­dziwe – dzwonki wozów stra­żac­kich. Zaczyna kro­pić. Chce tylko wró­cić do domu. O ile dom jesz­cze stoi.

W ciągu następ­nych kilku tygo­dni tak czę­sto opo­wiada kum­plom swoją histo­rię, że w końcu sam się już nie słu­cha. Pomija w niej zresztą wizję łuku, którą zdą­żył już zło­żyć na karb szoku po nalo­cie. Dwa lata póź­niej, kiedy ampu­to­wany kikut Crip­ple­gate prze­obraża się w różową połać kwit­ną­cej wierz­bówki kiprzycy (potocz­nie nazy­wa­nej lon­dyń­ską rakietą), ma jede­na­ście lat i w szkole zaczy­nają się uczyć o sztu­kach teatral­nych. Z mar­sem na czole wpa­truje się w umiesz­czony na stro­nie tytu­ło­wej por­tret dra­ma­to­pi­sa­rza w ozdob­nym owalu i pró­buje sobie przy­po­mnieć, kogo mu przy­po­mina. Nie inte­re­suje go to jed­nak na tyle, by chciał się dłu­żej nad tym zasta­na­wiać.

Dopiero w roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym dzie­wią­tym, w wieku lat osiem­na­stu, Den­nis Knuc­kley­ard ma powód, by wró­cić pamię­cią do tam­tej nocy. Póź­niej nie ma już wyboru. Tajemny rdzeń mia­sta pod­jął decy­zję.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij