Wielkie nadzieje - ebook
Wielkie nadzieje - ebook
Ponadczasowa opowieść o dojrzewaniu i przemianie.
Poruszająca powieść dziewiętnastowiecznego mistrza pióra, Charlesa Dickensa, która doczekała się blisko dwudziestu filmowych adaptacji.
Osierocony Pip mieszka z siostrą i jej mężem kowalem. Pewnego dnia chłopiec pomaga ukrywającemu się zbiegowi. Mijają lata, Pip pracuje jako czeladnik u swojego szwagra. Jest nieszczęśliwie zakochany w Estelli, pięknej dziewczynce, wychowywanej przez bogatą, zdziwaczałą starą pannę Havisham. Młodych ludzi dzieli jeden z najbardziej prozaicznych powodów – status majątkowy. Pewnego dnia okazuje się jednak, że życie Pipa może ulec diametralnej zmianie. Młodzieniec otrzymuje od anonimowego darczyńcy ogromną sumę pieniędzy. Jest jednak jeden warunek – Pip ma wyjechać do Londynu i podjąć edukację.
Jak Pip, chłopak z prowincji, poradzi sobie w wielkim mieście? Czy dowie się, kim jest jego dobroczyńca? I wreszcie – czy uczucie Pipa i Estelli doczeka się szczęśliwego finału?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-218-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GREAT EXPECTATIONS
Wydawca
_Joanna Laprus-Mikulska_
Redaktor prowadzący
_Paulina Kostrzyńska_
Redakcja
_Mirosława Kostrzyńska_
Korekta
_Tomasz Dzikowski_
_Weronika Krysiak_
Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2023
Warszawa 2023
Wydawnictwo Świat Książki
ul. Hankiewicza 2
02-103 Warszawa
Księgarnie internetowe
www.swiatksiazki.pl
www.ksiazki.pl
Dystrybucja:
Dressler Dublin Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
tel. + 48 22 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie ZecerRozdział I
Rozdział I
Nazwisko ojca mego było Pirrip, na chrzcie zaś dano mi imię Filip. W swym dziecinnym języku połączyłem oba te imiona, które tym sposobem zlały się w krótsze i łatwiejsze Pip. I ja sam i wszyscy ludzie nazywali mnie Pipem.
To, że ojciec nazywał się Pirrip, stwierdzał napis na nagrobku, a także świadectwo mej siostry Joeowej Gargery, żony kowala. Nigdy nie widziałem ojca i matki, ani nawet ich portretów (żyli jeszcze przed wynalezieniem fotografii), pojęcie zaś o ich wyglądzie łączyło się w mej dziecinnej wyobraźni z nagrobkami. Kształt liter na nagrobku ojca nasunął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smukły mężczyzna z czarnymi, wijącymi się włosami. Ze stylu zaś napisu na płycie matki po dziecinnemu wywnioskowałem, że matka moja była kobietą chorowitą, a twarz jej pokrywały wyrzuty. Pięć małych kamieni o formie romboidalnej, każdy na półtorej stopy długi, leżących rzędem za mogiłami rodziców i poświęconych pamięci pięciu mych braciszków, którzy rychło usunęli się od udziału w walce życiowej, wzbudzały we mnie dziwne przekonanie, które z uszanowaniem pielęgnowałem, że wszyscy rodzili się, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach od spodni i nie wyjmowali ich przez całe swe życie.
Żyliśmy w bagnistej okolicy, w pobliżu rzeki i o dwadzieścia mil¹ od morza. Pierwsze silniejsze wrażenie odniosłem w życiu pamiętnego wilgotnego wieczora, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ponure, zarosłe pokrzywami miejsce było cmentarzem; że Filip Pirrip, należący do tej gminy i Georgina, żona jego, pomarli i są pochowani; że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymienionych, pomarły również i zostały pogrzebane; że ponure pustynne miejsce poza cmentarzem, poprzecinane we wszystkich kierunkach kanałami, groblami, rowami, na którym gdzieniegdzie pasło się bydło, moczar; że kręta, połyskująca ołowiem smuga w dali, rzeka; że widniejąca na dalekim horyzoncie płaszczyzna, od której dmie wiatr, morze; a mała, drżąca ze strachu na widok tego wszystkiego i płacząca istota, Pip.
– Przestań beczeć! – krzyknął straszny głos i spoza mogiły w pobliżu kościelnego portyku wynurzył się jakiś człowiek. – Ciszej, mały diable, bo poderżnę ci gardło.
Był to straszny człowiek w grubym szarym ubraniu i z wielką, żelazną okową na nodze, bez kapelusza, w znoszonych chodakach, z głową okręconą w starą, brudną szmatę. Był on przemoknięty na wylot, obryzgany błotem, pokaleczony o kamienie, poparzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chromał i drżał na całym ciele, oczy jego błyszczały, a zęby szczękały. Schwycił mnie za kurtkę.
– Panie, nie podrzynaj mi gardła! – błagałem go ze strachem. – Zmiłuj się, nie czyń tego!
– Jak się nazywasz? – rzekł – żywo!
– Pip, panie.
– A dalej – mówił człowiek, nalegając. – No, mówże!
– Pip… Pip, panie!
– Pokaż, gdzie mieszkasz – rzekł. – Pokaż palcem!
Wskazałem stronę, gdzie leżała nasza wioska, nad brzegiem rzeki, w oddaleniu mili, lub nieco więcej od kościoła, otoczona olchami.
Człowiek popatrzył chwilę na mnie, następnie wywrócił mnie na dół głową i wypróżnił mi kieszenie. Nic w nich nie znalazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzyskał poprzednie położenie… bo w chwili, gdy mnie schwycił za nogi i obrócił głową w dół, zdawało mi się, że szczyt jego znajduje się u mych stóp, kiedy kościół znalazł się w poprzednim położeniu, siedziałem na wysokim nagrobku i drżałem na całym ciele, póki jadł mój kawałek chleba.
– No, szczeniaku – rzekł, oblizując wargi – ale też masz pyski!
Tak, policzki moje były dość tłuste, choć w ogóle byłem na swój wiek mało rozwinięty.
– Niech mnie diabli wezmą, jeśli ich nie zjem – rzekł, groźnie poruszając głową – bo i dlaczego nie miałbym ich zjeść!
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie zrobi i jeszcze silniej schwyciłem płytę grobowca, na której mnie posadził, po części aby się na niej utrzymać, po części by stłumić łzy.
– Posłuchaj no! – rzekł człowiek. – Gdzie twoja matka?
– Tu, panie – odrzekłem.
Drgnął, odbiegł na kilka kroków, następnie stanął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.
– Oto tu, panie! – rzekłem trwożliwie. – Właśnie Georgina. To moja matka.
– O! – rzekł, wracając. – To znaczy, że twój ojciec wraz z twoją matką?
– Tak, panie! – odpowiedziałem. – On również podzielił jej los.
– Aha! – mruknął. – U kogoż mieszkasz?… Jeśli przypuścimy, że będziesz żył… jeszcze nic nie zdecydowałem co do tego.
– U siostry, panie!… U pani Joeowej Gargery… żony Joe Gargery’ego, kowala!
– Kowala?! – krzyknął i popatrzył na swą nogę.
Chmurnie spoglądał kilka razy na nogę, to na mnie, wreszcie podszedł do nagrobka, na którym siedziałem, schwycił mnie za obie ręce i trzymając za nie wygiął mnie w tył, jak mógł najwięcej, tak że oczy jego groźnie patrzyły na mnie z góry, a ja bezradnie spoglądałem nań z dołu.
– No, słuchaj! – rzekł. – Chodzi o to, czy mam cię zostawić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pilnik?
– Tak, panie!
– A wiesz, co to pokarm?
– Tak, panie!
Za każdym pytaniem przechylał mnie niżej i niżej, widocznie w tym celu, by przekonać mnie o mej bezradności i niebezpieczeństwie, w jakim się znajdowałem.
– Dostarczysz mi pilnik? – Przechylił mnie jeszcze niżej. – Przyniesiesz mi coś do zjedzenia? – Jeszcze mnie przegiął niżej. – A jeśli nie przyniesiesz, wyrwę twe serce i wątrobę! – Jeszcze nacisnął niżej.
Tak przestraszyłem się i tak mi się zakręciło w głowie, że z całych sił uczepiłem się go rękami i rzekłem:
– Nie byłbyś pan łaskaw postawić mnie głową do góry… może wówczas w głowie przestanie mi się kręcić i będę mógł lepiej słyszeć pana.
Zamiast odpowiedzi tak mną zakręcił, że zdawało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywrócił koziołka. Następnie chwycił mnie za obie ręce, postawił na płycie grobowca i przemówił do mnie tymi strasznymi słowami:
– Jutro rano przyniesiesz mi pilnik i coś do zjedzenia. I to przyniesiesz tu na te stare okopy. Masz to zrobić i nikomu nigdy ani słowem, ani znakiem nie dasz poznać, żeś widział takiego człowieka, jak ja. Tylko wtedy zostaniesz przy życiu. Odważ się nie posłuchać mnie i zdradź się jakimś słówkiem, a natychmiast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden młodzieniec. W porównaniu z nim jestem prawdziwym aniołem. Słyszy każde słowo, jakie mówię do ciebie i wie doskonale, jak należy się rozprawić z takim malcem, jak ty i z jego sercem i wątrobą. Taki jak ty malec powinien unikać go. Choćbyś zamykał drzwi na klucz, choćbyś krył się w ciepłej pościeli, choćbyś otulał się w swą kołdrę, choćbyś myślał, że jesteś zupełnie bezpieczny, młody człowiek mimo to cicho, po cichutku przekradnie się do ciebie i uprowadzi cię z domu. Wiele, bardzo wiele trudu mnie kosztowało wstrzymanie tego człowieka, aby się nie rozprawił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzymać go, by się nie rzucił na ciebie. Cóż powiesz na to?
Przyrzekłem mu, że przyniosę nazajutrz rano pilnik i trochę jedzenia, jeśli znajdę.
– Powiedz – „Niech mnie Bóg skarze, jeśli nie przyjdę!”.
Powtórzyłem te słowa, a on postawił mnie na ziemi.
– Uważaj! – mówił. – Pamiętaj, co masz zrobić i nie zapomnij o młodym człowieku. Idź teraz do domu!
– Dob… dobrej nocy, panie! – ledwo wyjąkałem.
– Oczywiście! – rzekł, obrzucając wzrokiem wilgotną, błotnistą okolicę. – Jednego tu tylko można sobie życzyć… by być żabą lub rybą.
Drżąc całym ciałem, schwycił się rękami, jakby w obawie, że się rozleci i utykając powlókł się do niskiego płotu kościelnego.
Patrzyłem na niego, kiedy przechodził wśród pokrzyw i kolących krzaków, które rosły po brzegach zielonego nasypu i zdawało mi się, że starannie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysunęły się ręce martwych, nie schwyciły go za nogi i nie wciągnęły do siebie, do mogił.
Doszedłszy do kościelnego płotu, przelazł przezeń, jak człowiek, któremu nogi zdrętwiały i nie zginają się, zatrzymał się tu i spojrzał w moją stronę. Skoro tylko to spostrzegłem, puściłem się pędem do domu. Nie ustając w biegu, na jakimś zakręcie obejrzałem się w tył i widziałem, że idzie ku rzece, schwyciwszy się rękami jak poprzednio, z trudem przesuwając chorą nogę po ogromnych kamieniach, rozrzuconych tu i tam dla wygody pieszych na czas ulewnych deszczów i powodzi.
Moczar widniał na horyzoncie jakby długa ciemna smuga, kiedy znowu się zatrzymałem, by spojrzeć na niego, rzeka też wyglądała, jak smuga, ale nie tak już szeroka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolorowych, porozdzielanych ciemnymi. Na samym brzegu rzeczki ledwie mogłem rozróżnić dwa czerniejące przedmioty obok siebie; jednym z nich była wiecha, przy której lądowali rybacy; był to drąg, na szczycie którego zatknięto dnem do góry beczkę bez obręczy. Drugim przedmiotem była szubienica, a na niej resztki łańcuchów, na których niegdyś powieszono pirata. Człowiek szedł w stronę tej ostatniej; jakby sam był piratem, który zmartwychwstał i pojawił się tu, by go znowu powieszono. Myśl ta przestraszyła mnie i zdawało mi się, że krowy też popodnosiły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czym w ogóle mogły myśleć. Oglądnąłem się dookoła, czy nie ma gdzie w pobliżu strasznego młodzieńca, ale nigdzie nie dojrzałem najmniejszych śladów jego obecności. Znowu mnie ogarnął strach i, nie zatrzymując się ani chwili, pobiegłem do domu.Rozdział II
Rozdział II
Siostra moja, pani Joeowa Gargery była o dwadzieścia lat starsza ode mnie i cieszyła się wielkim wzięciem u sąsiadów, dlatego że wychowywała mnie „twardą ręką”. Wiele razy wówczas próbowałem wyjaśnić znaczenie tego dziwnego wyrażenia, a wiedząc, jak ciężka i silna była jej ręka, i jak często kładła ją na swego męża i na mnie, doszedłem do przekonania, że taką ręką wychowuje nie tylko mnie, ale i Joe Gargery’ego.
Nie na dobroduszną wyglądała moja siostra i robiła takie na mnie wrażenie, jakby swą „ręką” wzięła za męża Joe Gargery’ego. Joe był bardzo pięknym mężczyzną, z jasnymi, wijącymi się włosami, spadającymi na twarz, z oczyma nieokreślonego błękitnego koloru, zlewającego się z białkami oczu. Był to nadzwyczaj uległy, dobroduszny, czuły i wesoły człowiek i dobry towarzysz, Herkules z wyglądu i ze słabości swego charakteru.
Siostra moja miała czarne włosy, czarne oczy i niezwykle czerwoną twarz; tak, że często przychodziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia muszkatołowego kwiatu. Wzrostu wysokiego, koścista, nosiła zawsze gruby fartuch, związany z tyłu w dwie pętle, z czworoboczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpilkami. Fartuch ten uważała za specjalną ze swej strony zasługę i wiecznie robiła wymówki Joe, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dlaczego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdejmowała go przez cały dzień.
Kuźnia Joe przylegała do naszego domu, zbudowanego z drewna, jak większość budynków naszej okolicy w tym czasie. Gdy przybiegłem z cmentarza, kuźnia była już zamknięta, a Joe siedział w kuchni. Joe i ja byliśmy współuczestnikami cierpień i żyliśmy z sobą w przyjaźni. Tym razem nie zdążyłem otworzyć drzwi i zajrzeć do kuchni, gdy po przyjacielsku rzekł mi:
– Pani Joeowa już ze dwadzieścia razy wychodziła cię szukać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.
– Tak?
– Tak, Pip – rzekł Joe – a co gorsza wzięła ze sobą „łaskotkę”.
Usłyszawszy niemiłą wiadomość, posunąłem się ku światłu i zacząłem kręcić jedyny guzik mej kurtki, póki się całkiem nie oderwał. „Łaskotką” nazywaliśmy trzcinę z cienkim końcem, która zmiękła od częstego stykania się z moim wierzchnim odzieniem.
– To siadała – mówił Joe – to zrywała się, chwytała za rózgę, rzucała się i miotała. Ot co wyprawiała – mówił, poprawiając pogrzebaczem w kominie. – Tak, Pip, rzucała się i miotała!
– A dawno wyszła, Joe?
Zawsze zwracałem się do niego, jak do starszego dziecka, albo do równego.
– Tak – odpowiedział, patrząc na zegarek – z pięć minut temu. Pip! Idzie!… Skryj się prędko przyjacielu za drzwi!… Tu, za ręcznik!
Usłuchałem go. Siostra żywo otworzyła drzwi i w tej chwili poczuła za nimi jakąś przeszkodę, od razu domyśliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Joe, często służyłem jej za przedmiot do rzucania w małżeńskich nieporozumieniach, a Joe, zadowolony, że mógł mnie wesprzeć, wsunął mnie w zagłębienie kominka i zasłonił sobą.
– Gdzieś przepadał, smarkaczu? – rzekła, tupiąc nogą. – Mów mi zaraz, gdzieś przepadał? Cóż to? Ha? Chciałeś mnie zaniepokoić? Chciałeś mnie przestraszyć? Wyrzucę was wszystkich stąd, choćby było pięćdziesięciu Pipów i pięciuset Gargerych.
– Byłem tylko na cmentarzu – odpowiedziałem ze swego miejsca – płacząc i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu! – Gdyby mnie nie było, dawno byś już był na cmentarzu! Kto cię „własną ręką” wychował?
– Ty – odpowiedziałem.
– A jak to uczyniłam, rada bym wiedzieć?
– Nie wiem – wyjąkałem.
– Nie wiesz! A ja wiem, że już nigdy więcej tego nie uczynię. Śmiało mogę powiedzieć, że ani razu nie zdjęłam tego fartucha od czasu twego narodzenia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jeszcze mam być twoją matką!
Smutno patrzyłem na ogień i różne myśli przelatywały mi przez głowę. Myślałem o zbiegu z żelazną okową na nodze, o tajemniczym młodym człowieku, o pilniku, o pożywieniu, o przygniatającym mnie strachu, pod wpływem którego gotowałem się okraść ludzi, co dali mi przytułek; zdawało mi się, że rozżarzone węgle w kominku z wyrzutem patrzą na mnie.
– Ach! – mówiła, stawiając trzcinkę na zwykłe miejsce. – Cmentarz… tak! O czym macie obaj mówić, jak nie o cmentarzu! (Żaden z nas ani słowa o cmentarzu nie wspomniał.) Czy wcześniej, czy później złożycie mnie na cmentarzu, złożycie!… Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tym nie mówić.
Póki pani Joeowa krzątała się, przygotowując herbatę, Joe pilnie patrzył na mnie, jakby rozważał, jaka by z nas była para, gdyby wbrew oczekiwaniom spełniło się wyżej wspomniane zdarzenie. Siedział wciąż w jednakowej pozycji, gładząc prawą ręką swe włosy i bokobrody, śledząc uważnie oczyma wszystkie ruchy pani Joeowej, co czynił zwykle, gdy była w takim usposobieniu.
Siostra zawsze jednakowo przygotowywała nam chleb z masłem. Silnie przyciskała bochenek do swej sukni na piersi, wskutek czego wbijały się weń i szpilki i dostawały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (niezbyt wiele) i smarowała nim chleb po aptekarsku, jak plaster, posługując się przy tej czynności obiema stronami noża z nadzwyczajną zręcznością i wprawą, i kunsztownie zbierała masło z brzegów skórki. Wygładziwszy nożem powierzchnię masła, odkrawała grubą kromkę i, nie odejmując jej od bochenka, dzieliła na pół, po czym połowę podawała Joe a drugą mnie.
Tego dnia byłem głodny, lecz nie mogłem się zdecydować na zjedzenie swej porcji. Czułem, że powinienem zostawić cokolwiek w zapasie dla strasznego znajomego i jego wspólnika, okropnego młodego człowieka. Wiedziałem, jak porządnie prowadziła swe gospodarstwo pani Joeowa i sądziłem, że najstaranniejsze poszukiwania nie dostarczą mi nic, czym by się można było pożywić; dlatego zdecydowałem się ukryć swój kawałek chleba z masłem, przepuszczając go między spodniami a nogą.
Niełatwo, oj, jak niełatwo było to spełnić. Lżej by mi było zeskoczyć z dachu wysokiego domu lub nurkować w głębokiej wodzie. A jeszcze trudniej było uczynić to tak, by nie dojrzał Joe. Już wspomniałem, że żyliśmy w przyjaźni i mieliśmy zwyczaj wieczorami porównywać, kto z nas prędzej zje swą kromkę; milcząc też pokazywaliśmy ją sobie wzajemnie, jakby pobudzając jeden drugiego. I tym razem Joe parę razy pokazywał mi swój szybko zmniejszający się kawałek, dając mi znak, bym przystąpił do zwykłych wyścigów, za każdym jednak razem, ku swemu zadziwieniu widział, że siedzę, jak poprzednio, trzymając na jednym kolanie żółty kubek z herbatą, a na drugim nietknięty kawałek chleba z masłem. Wreszcie, tracąc nadzieję, zdecydowałem, że cokolwiek by się stało, muszę to uczynić i to w najprostszej formie, stosownie do okoliczności. Korzystając z chwili, gdy Joe, popatrzywszy na mnie, odwrócił się, wsunąłem chleb do spodni.
Joe widocznie rozstrojony tym, że straciłem apetyt, w zamyśleniu, bez żadnego zadowolenia, odgryzał kąsek za kąskiem. Wolniej niż zwykle żuł je, zatrzymując się chwilami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochylił na bok głowę, aby móc to łatwiej uczynić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spostrzegł, że moja kromka chleba gdzieś znikła.
Tak był zdziwiony tym, co się stało, że z chlebem w ustach wytrzeszczył na mnie oczy, co oczywiście nie mogło ujść uwagi siostry.
– Co się stało? – zapytała, stawiając kubek na stół.
– Słuchaj no – mruczał do mnie Joe, kiwając głową z wyrzutem – Pip, przyjacielu! Biedy się dopytasz. Udławisz się… Przecież nie zdążyłeś go pogryźć!
– Cóż tam takiego się stało? – pytała siostra, jeszcze ostrzejszym tonem.
– Jeśli możesz odkaszlnąć Pip, zmiłuj się, uczyń to – mówił Joe, przechodząc stopniowo do obawy. – Sztuka sztuką, a zdrowie zdrowiem.
Siostra wreszcie straciła cierpliwość i, rzuciwszy się na Joe, dwa razy szarpnęła go za bokobrody i uderzyła nim o ścianę; siedziałem, nie ruszając się na miejscu, czując, że jestem winny tego, co się stało.
– No, teraz spodziewam się, że mi powiesz o co chodzi, ośle! – zawołała siostra, zadyszana z podniecenia.
Joe bezradnie spojrzał na nią, potem również bezradnie na mnie.
– Wiesz co, Pip – mówił uroczyście, trzymając ostatni kęs chleba w ustach, i to takim przyjacielskim tonem, jakbyśmy byli obaj równi. – Ale to połknąć taki niezwykły kęs!…
– Wszystko od razu połknął… tak?! – krzyknęła siostra.
– Wiesz, przyjacielu, robiłem i ja takie sztuki, gdy byłem w twoim wieku… i to dość często… z takimi samymi chłopcami… ale nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek połykał takie kawały. I jak ty od tego nie zginąłeś!
Siostra moja, jak szalona, rzuciła się ku mnie, schwyciła za włosy i nic więcej nie rzekła, prócz tych strasznych słów:
– Chodź mi zaraz i pij lekarstwo!
Jakiś niegodziwy lekarz wprowadził w tym czasie w użycie dziegciową wodę, jako lekarstwo na wszystkie choroby, a pani Joeowa miała w swojej szafce znaczną ilość tego środka; wierzyła, że lecznicze jego właściwości odpowiadają zupełnie jego obrzydłemu smakowi. Leczniczy eliksir, jako środek wzmacniający, wiele już razy we mnie wlewano w takiej ilości, że czuć było ode mnie dziegciem, jakby od świeżo posmolonego parkanu. Tego wieczora doza, przeznaczona dla mnie, doszła największych rozmiarów; pani Joeowa wlała mi ją wprost z butelki, ściskając mą głowę pod ręką. Joe musiał wypić połowę dozy pod pozorem, że „źle mu się zrobiło”. Sądząc po sobie, mogę istotnie przyznać, że źle mi się robiło nie tylko przed przyjęciem lekarstwa, ale i po przyjęciu.
Nie ma nic przykrzejszego nad wyrzuty sumienia, które męczą dorosłego człowieka lub dziecko, zwłaszcza jeśli do nich przyłącza się jeszcze ciężkie brzemię, ukryte w spodniach; wówczas (mogę to stwierdzić własnym doświadczeniem) znoszą ludzie największą karę w świecie. Świadomość, że mam zamiar okraść panią Joeową (nigdy nie myślałem, że i Joe, ponieważ gospodarstwa nie uważałem za jego własność) połączona z koniecznością przytrzymywania chleba z masłem, gdy siedziałem, albo gdy musiałem przejść po coś przez kuchnię, doprowadzała mnie do rozpaczy. Gdy wiatr, wiejący od moczaru, wpadał do komina i podniecał płomień ogniska, zdało mi się, że słyszę skądś z zewnątrz głos człowieka z żelazną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żądający, by mu natychmiast jeść dano. Potem myślałem nad tym, co będzie, jeśli młodzieniec, którego wstrzymywał z takim trudem, aby nie rzucił się na mnie, straci wreszcie cierpliwość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupełnym prawie, nie czekając jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dęba, moje już z pewnością musiały się podnieść. A może to nigdy nikomu się nie przytrafiło?
Była wigilia Bożego Narodzenia i kazano mi mieszać pudding, przeznaczony na dzień jutrzejszy; mieszałem go akurat od siódmej do ósmej wieczorem. Spełniałem to z kulą u nogi (co zmuszało mnie do ciągłego myślenia o człowieku z żelazną okową) i wciąż czułem, jak chleb z masłem zsuwa się do kostki przy najmniejszem poruszeniu, co w końcu stało się nie do zniesienia. Na szczęście upatrzyłem dogodną chwilę i wśliznąłem się do swej izdebki na poddaszu.
– Cóż to! – zawołałem, siadając przy kominku, aby ogrzać się cokolwiek przed snem. – Strzelono z wielkiej armaty?… Słyszysz, Joe?
– A… – odpowiedział. – Znowu jakiś więzień zbiegł.
– Co to znaczy? – spytałem.
Pani Joeowa, która miała zwyczaj wszędzie wmieszać się ze swymi objaśnieniami, krzyknęła takim grubym głosem, jakim zwykle proponowała dozę dziegciowej wody.
– Uciekł! Uciekł!
Powiedziawszy to, zajęła się znów pończoszkową robotą, a ja korzystając z tego, spytałem szeptem Joe:
– Co to takiego więzień?
Joe założył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpowiedzi zrozumiałem tylko jedno słowo – „Pip”.
– Wczoraj wieczorem – mówił głośno – po zachodzie uciekł więzień! Strzelono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocznie uciekł drugi.
– Kto strzelał? – pytałem.
– Co za głupi malec! – wmieszała się siostra, ponuro patrząc na mnie spoza swej roboty. – Do wszystkiego się musi wtrącić ze swymi pytaniami. Nie dopytuj się, a nikt cię nie okłamie.
Pomyślałem, że źle czyni zapowiadając, że i ona by kłamała, gdybym do niej zwrócił się z pytaniem. Ale ona nigdy przy nikim nie liczyła się z wyrażeniami.
W tej chwili Joe jeszcze bardziej podniecił mą ciekawość, usiłując wymówić jakieś słowo. Nie zrozumiałem go!
– Pani Joeowo – rzekłem, zwracając się do niej, jakby do pierwszorzędnego źródła, chciałbym wiedzieć, jeśli się nie pogniewasz, skąd był ten wystrzał?
– Ach, ty nieboskie stworzenie! – krzyknęła siostra takim głosem, jakby powiedziała co innego, niż chciała. – Z pontonu!
– O! – zawołałem, patrząc na Joe. – Ponton!
Joe kaszlnął z odcieniem wyrzutu, jakby mówił:
– Mówiłem ci!
– A co to takiego ponton?
– No jakże wam się podoba ten malec?! – krzyknęła siostra, wskazując na mnie drutem i z niezadowoleniem kręcąc głową. – Odpowiedzieć mu na jedno pytanie, on cię zarzuci innymi. Pontony to więzienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.
– Chciałbym wiedzieć, kogo tam sadzają i za co? – pytałem z rezygnacją.
Tego już było trochę za wiele dla pani Joeowej, zerwała się ze swego miejsca.
– Słuchaj, malcze! Nie na to wychowywałam cię „własnymi rękami”, abyś męczył ludzi swymi głupimi pytaniami! Wielka zasługa, nie ma co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pontony, widzisz, wyprawiają takich, którzy zabijają, kradną, wyrabiają fałszywe monety i szkodzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczynają od tego, że męczą wszystkich pytaniami i dlatego precz, natychmiast idź spać!
Nigdy mi nie dawali świecy, gdy szedłem spać, to też drapałem się po schodach w zupełnej ciemności; w głowie mi szumiało i dzwoniło prawdopodobnie stąd, że pani Joeowa akcentowała ostatnie słowa akompaniamentem, który wykonywała na mej głowie z pomocą naparstka. Jeszcze większy strach owładnął mną na myśl, że jestem przeznaczony do pontonów. Widziałem obecnie jasno tę drogę przed sobą. Zacząłem od pytań, a oto przygotowywałem się okraść panią Joeową.
Od tego czasu, który pozostał daleko za mną, często myślałem, że ludzie mało rozumieją, do czego może doprowadzić dziecko strach. Nie chodzi o to, czy ważna jest jego przyczyna, chodzi o sam strach. Czułem śmiertelną obawę na myśl o młodzieńcu, pragnącym mego serca i wątroby; czułem śmiertelny strach na myśl o jego towarzyszu z żelazną okową; bałem się samego siebie z tego powodu, że dałem taką okropną obietnicę. A mimo to nie śmiałem spodziewać się pomocy ze strony swej wszechmogącej siostry, która zawsze, w każdym czasie gotowa była mnie odepchnąć. Z przerażeniem myślę o tym, na co mógłbym się odważyć dzięki strachowi.
Za każdym razem, gdy zasypiałem tej nocy, zdawało mi się we śnie, że silny prąd wody niesie mnie rzeką wprost na pontony i że w tej samej chwili, gdy przepływałem obok szubienicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej teraz nie płynął do brzegu, bo mnie powieszą, w przeciwnym razie zaś odłożą to na później. Bałem się usnąć, choć chciało mi się spać; wiedziałem, że muszę spełnić kradzież z pierwszym przebłyskiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczynić, bo ogień wówczas jeszcze nie tak łatwo było wzniecić; musiałbym w tym celu wziąć hubkę i krzesiwo, a to wywołałoby hałas podobny do szczęku łańcucha tego pirata.
Gdy czarna, aksamitna zasłona nocy, widniejąca za moim oknem, obramowała się szarawym blaskiem, wyskoczyłem z pościeli i zszedłem po schodach. Najmniejszy trzask i szmer, gdy schodziłem po stopniach, zdawało się, mówiły: „Trzymaj złodzieja!”, lub „Wstawaj Joe!”. W spiżarni, gdzie przygotowano wiele zapasów, wedle zwyczaju, na nadchodzące święta, przestraszyłem się okropnie na widok wiszącego zająca, który, jak mi się zdawało, mrugnął do mnie, gdy byłem doń zwrócony. Nie miałem jednak czasu do sprawdzenia swych wrażeń, ani do rozmyślań i w ogóle na nic, musiałem korzystać z każdej chwili. Wziąłem kawał chleba i sera, pół garnka drobno usiekanego mięsa, zawiązałem to w kawałek płótna, wraz z wczorajszą kromką chleba z masłem, odlałem z kamiennego gąsiora trochę wódki do przygotowanej na to szklanej butelki, po czym dolałem do pełności do kamiennego gąsiora z konewki stojącej w kuchennej szafce, wziąłem prócz tego kość z trochą mięsa i piękny okrągły pieróg nadziany wieprzowiną. Mało już nie odszedłem bez tego pieroga, ale oglądając półki, czy nie ma tam czego odpowiedniego, zauważyłem okrągłe gliniane naczynie, zakryte z góry; zajrzawszy doń dostrzegłem pieróg i zaraz zabrałem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebny, a zatem nie od razu poznają brak jego.
W kuchni były drzwi łączące ją z kuźnią; otworzyłem je i wyszukałem pilnik między przyrządami Joe. Zamknąłem za sobą drzwi do kuźni, wyszedłem przez te, którymi wróciłem wczoraj z cmentarza, zamknąłem je i zacząłem biec ku moczarom.Rozdział III
Rozdział III
Ranek był chmurny i mglisty. Zewnętrzna strona mego maleńkiego okna była obsiana osiadłymi na niej kropelkami wilgoci, jakby jakiś leśny duch przepłakał nad nim całą noc i przez ten czas posługiwał się nim, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wilgocią, błyszczącą na nagich płotach i wątłej trawie, podobną do grubej pajęczyny, wiążącej gałązki roślin. Ta sama kleista wilgoć pokrywała parkany i bramy, a z bagna podnosiła się tak gęsta mgła, że dotąd nie dojrzałem drewnianego palca, wskazującego drogę do naszej wioski, do której zresztą nikt nigdy nie zachodził. Gdy zaś spojrzałem nań i widziałem, jak mgła kropla za kroplą spadała w dół, wydał mi się widmem, wskazującym mi ponton.
Mgła gęstniała w miarę zbliżania się do moczaru, tak że teraz już nie ja biegłem do otaczających mnie przedmiotów, lecz one ku mnie. Zaniepokojone sumienie zwiększało jeszcze nieprzyjemność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzyczały: „Malec z czymś w rodzaju pieroga z wieprzowiną! Zatrzymajcie go!”. Zupełnie niespodzianie pojawiło się przede mną bydło z rozdętymi nozdrzami, z których buchała para. „Ej, ty, mały złodzieju!”. Czarny byk z białą plamą na szyi, która wydawała się memu winnemu sumieniu podobna do kołnierza pastora, uporczywie wpijał się we mnie oczami i z takim pełnym wyrzutu wyrazem poruszał głową, że nie mogłem wytrzymać i zawołałem: „Nie jestem nic winien, panie! Zrobiłem to nie dla siebie!”. W odpowiedzi na to schylił łeb, wypuścił z nozdrzy kłąb pary, zadarł ogon i, kopnąwszy tylnymi nogami, znikł w jednej chwili.
Cały ten czas szedłem ku rzece. Pomimo tego, że szybko posuwałem się naprzód, nie mogłem rozgrzać nóg; chłód i wilgoć tak ściśle je objęły, jak żelazna okowa nogę człowieka, do którego szedłem. Dobrze znałem drogę do okopów, bo często w niedzielę przychodziłem tu z Joe, który siedząc raz ze mną na starej armacie, mówił, że nieraz wyprawiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tymczasem skutkiem gęstej mgły zszedłem w prawo z właściwej drogi i musiałem wracać w dół rzeki błotnistym wybrzeżem, pokrytym śliskimi kamieniami i wiechami, wskazującymi linię, do której dochodzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z możliwą dla mnie szybkością, przebrnąłem rów w pobliżu okopów i chciałem już biec po nasypie z drugiej strony rowu, gdy nagle ujrzałem siedzącego człowieka. Zwrócony plecami ku mnie, ze złożonymi rękami i nisko pochylony naprzód, spał twardo.
Pomyślałem, że bardzo się ucieszy, gdy w tak niespodziewany sposób otrzyma śniadanie i dlatego ostrożnie podszedłem ku niemu i z lekka dotknąłem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zobaczyłem nie wczorajszego, lecz jakiegoś innego człowieka.
Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żelazną okowę, także utykał i mówił chrapliwym głosem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tamtego człowieka, z wyjątkiem twarzy i płaskiego z szerokim skrzydłem kapelusza na głowie. Wszystko to zmiarkowałem w jednej sekundzie. On zaś ze strasznym przekleństwem rzucił się ku mnie i chciał mnie uderzyć, ale nie trafił, pośliznął się, mało nie upadł i zaczął uciekać, potknął się jeszcze dwa, trzy razy i znikł we mgle.
Stanowczo jest to właśnie ten młody człowiek! – pomyślałem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczułbym też i ból w wątrobie, gdybym wiedział tylko, gdzie się ona znajduje.
Wkrótce potem byłem w okopach i zastałem wczorajszego skazańca, który w oczekiwaniu na mnie błąkał się tu i tam. Było mu widocznie bardzo zimno. Myślałem, że padnie na ziemię i umrze z zimna w mej obecności. Oczy jego płonęły żądzą jadła, i gdy mu podałem pilnik, z zimną krwią odłożył go na bok na trawę, a całą swą uwagę skupił na zawiniątku w mych rękach. Tym razem nie wykręcał mnie głową w dół, stał spokojnie i patrzył, jak wypróżniałem kieszenie.
– Co tam masz w butelce, mały? – zapytał.
– Wódkę.
Jadł już przyniesione drobno siekane mięso, wpychając je do ust, nie jak człowiek zaspokajający swój głód, lecz jak ten, co w pośpiechu pakuje swe rzeczy do walizki. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całym ciałem i zdawało mi się, że odgryzie i połknie szyjkę butelki.
– Ma pan pewno febrę? – spytałem.
– To samo myślę, mój mały! – odpowiedział.
– Tu niezdrowe miejsce – rzekłem. – Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się nabawić febry… lub reumatyzmu.
– Jeszcze zdążę zjeść śniadanie, zanim śmierć nastąpi – powiedział. – I będę jadł, choćby mnie potem mieli prowadzić na szubienicę. Nic to, ustanie ten dreszcz, ustanie… gotów jestem się z tobą założyć, malcze!
Chciwie łykał drobno siekane mięso, chleb, ser, pierogi z wieprzowiną bez wyboru, jedne za drugim, z trwogą spoglądając w mgłę otaczającą nas i od czasu do czasu przestając żuć, by nasłuchiwać. Każdy rzeczywisty i urojony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask czegoś żyjącego na moczarze trwożyły go i wówczas pytał:
– Nie myślisz ty mnie, diable, oszukać? Nikogo nie sprowadziłeś ze sobą?
– Nie, panie! Nie!
– A policji nie zawiadomiłeś?
– Nie!
– No, dobrze – rzekł – wierzę ci. I to prawda! Na cóż by się przydał taki szczeniak, jak ty, gdyby w twych latach zamyślał pomagać innym do dręczenia na śmierć tak nieszczęśliwego stworzenia, jak ja.
Dziwnie zagrało mu w ustach przy tych ostatnich słowach, wytarł oczy podartym, grubym rękawem.
Było mi go bardzo żal, a widząc, jak stopniowo zabrał się do pieroga z wieprzowiną, rzekłem mu wreszcie:
– Bardzo jestem zadowolony, że pieróg panu smakuje.
– Co mówisz?
– Rad jestem, że pieróg panu smakuje.
– Dziękuję, mój mały! Tak, smakuje mi.
Często przyglądałem się, jak jadł pokarm nasz podwórzowy pies i znalazłem wiele podobieństwa w sposobie ich jedzenia. Podobnie jak pies z początku odgryzał kęsy, chwytał je i spiesznie, nie żując ich, połykał, oglądając się równocześnie na wszystkie strony, jakby w obawie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pieroga. Znajdował się w ogóle w takim stanie, że z trudem mógł ocenić wartość pieroga, choć nikomu z pewnością nie pozwoliłby podzielić go z sobą bez wyszczerzenia zębów na nieproszonego gościa. Wtem zupełnie był podobny do psa.
– Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego – nieśmiało zauważyłem po chwili milczenia, podczas którego namyślałem się, czy nie będzie niedelikatną z mej strony taka uwaga. – Więcej już nic w spiżarni nie zostało.
Tylko wiara w rzeczywistość wspomnianego faktu pobudziła mnie do zwrócenia się doń z tą uwagą.
– Zostawić dla niego? Dla kogo? – spytał, przestając gryźć skórkę pieroga.
– Dla młodego człowieka, o którym pan mówił… który ukrył się razem z panem.
– O… o! – krzyknął z czymś w rodzaju tłumionego śmiechu. – Jemu? Tak, tak! On obejdzie się i bez jedzenia; niczego nie potrzebuje.
– Zdawało mi się, że głodny – odrzekłem.
Przestał jeść i spojrzał na mnie z największym zdziwieniem, a zarazem z niedowierzaniem.
– Wydawało ci się? Kiedy?
– Teraz właśnie.
– Gdzie?
– Ot tam! – rzekłem. – Siedział i spał, a ja myślałem, że to pan.
Schwycił mnie za kurtkę i tak spojrzał na mnie, że przestraszyłem się, czy nie wróciła mu poprzednia chęć poderżnięcia mi gardła.
– Był ubrany tak, jak pan, tylko z kapeluszem na głowie – mówiłem, drżąc ze strachu – i… i… – chciałem delikatnie to wyrazić – i miał te same powody życzyć sobie pilnika. Słyszał pan dziś w nocy wystrzał?
– Tak, prawda – rzekł do siebie – zdaje się, strzelali.
– Dziwne, że nie jest pan pewien tego – odpowiedziałem. – Myśmy słyszeli w domu… a przecież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.
– Widzisz – rzekł – gdy człek musi włóczyć się po tym bagnie z pustą głową i pustym żołądkiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic więcej nie słyszy prócz wystrzałów i krzyków, które go prześladują. Widzi żołnierzy w czerwonych mundurach z pochodniami w rękach… widzi, jak coraz ciaśniej i ciaśniej otaczają go kołem. Słyszy, jak wywołują jego numer i wołają po imieniu, jak szczękają ich muszkiety i rozlega się komenda: „Pal!”. – Wycelowali i… nic! Nie jedną ich partię, niech ich diabli wezmą, widziałem dziś w nocy, ale setki… Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrzałów!… Widziałem, jak drżała mgła i nie przestała drżeć nawet z przebłyskiem dnia… Ale co do tego człowieka – dotychczas mówił, jakby zupełnie zapomniał o mej obecności – nie zauważyłeś u niego czegoś charakterystycznego?
– Całą twarz miał w siniakach – rzekłem, starając się przypomnieć go sobie.
– Czy nie tutaj? – zawołał, uderzając się z całej siły w lewy policzek dłonią.
– Tak, tutaj!
– Gdzież on? – pytał, chowając resztki jedzenia pod szarą kurtkę. – Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśledzę go nie gorzej od tresowanego psa. Niech licho weźmie okowę z mej nogi. Daj no tu pilnik, mój mały!
Wskazałem mu kierunek, w którym pobiegł ów człowiek, a on przez chwilę patrzył uważnie w tę stronę. Po czym osunął się na nędzną trawę i z wściekłością zaczął piłować swą okowę, zapominając widocznie o mej obecności, a całą uwagę kierując wyłącznie na swą nogę; była na niej krwawiąca rana, a tak nieostrożnie się z nogą obchodził, że można było sądzić, iż jest równie nieczuła, jak pilnik. Widząc, z jaką bezwzględnością obchodzi się ze swą własną nogą, znowu się przestraszyłem i poczułem, że jestem trochę za daleko od domu. Powiedziałem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spojrzał nawet, sądziłem więc, że lepiej będzie jak najprędzej oddalić się od niego. Po kilku minutach odwróciłem się i ujrzałem, że siedzi, pochyliwszy głowę nad kolanem i z wściekłością piłuje, osypując przekleństwami kajdany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usłyszałem, gdy mgła zakryła go przed mymi oczami, gdy się zatrzymałem, był zgrzyt pilnika.Rozdział VI
Rozdział VI
Zbieg okoliczności uwolnił mnie od winy za popełnioną przeze mnie kradzież; zupełnie jednak nie pobudził mnie do wyznań, choć na dnie tej mojej skrytości leżało przyjemne uczucie.
Co się tyczy pani Joeowej, nie pamiętam, abym się dręczył wyrzutami sumienia, gdy przeminął strach, że odkryje moją kradzież. Ale lubiłem Joe, do którego przywiązałem się od najmłodszych lat i dlatego nie mogłem czuć się zupełnie spokojny. Czasem miałem chęć (szczególnie wówczas, gdy szukał swego pilnika) odkryć mu całą prawdę. Ale nie czyniłem tego ze strachu, że gorzej o mnie będzie sądził, niż było w rzeczywistości. Obawa przed utratą jego zaufania i myśl o tym, że siedząc przy ognisku, nie będę mógł spojrzeć prosto w oczy, jak poprzednio, swemu towarzyszowi i przyjacielowi, skuwała mi język. Z bólem w sercu wyobrażałem sobie, że za każdym razem, gdy będzie z zadumą gładził swe piękne bokobrody, będzie mi się zdawało, że w tej chwili może rozmyśla nad mym postępkiem. Że kiedy spojrzy na mięso lub pudding podane, jak dziś, na stół, zada sobie pytanie, czy byłem w spiżarni, czy nie? A wówczas, kiedy według domowego zwyczaju podadzą piwo, wziąwszy mój kubek zauważy, że ono cokolwiek za rzadkie lub za gęste, mnie zaś będzie się zdawało, że podejrzewa, czy nie ma w nim dziegciu i krew uderzy mi do głowy. Brakło mi odwagi postąpić tak, jak należało, ale brakło mi też odwagi uniknąć czynu, choć go uważałem za zły. Nie miałem najmniejszego pojęcia o świecie, ani o ludziach, którzy tak postępowali. I na wzór genialnych samouków sam wynalazłem dla siebie właściwy rodzaj działania.
Byłem zupełnie senny, gdyśmy wracali. Joe wsadził mnie znowu na plecy i nie zdejmował do samego domu. Znużony tą wycieczką, pan Wopsle wpadł w taki zły humor, że gdyby kościelna kariera była otwarta dla wszystkich, z pewnością odsądziłby od kościoła uczestników wyprawy, poczynając ode mnie i Joe. Ponieważ jednak był człowiekiem świeckim, mógł o tym tylko myśleć i dlatego usiadł, by odpocząć na mokrej ziemi. Gdyśmy wrócili do domu, zdjął z siebie surdut, aby przesuszyć go w kuchni przy ogniu, a spodnie jego były w takim stanie, że gdyby był przestępcą kryminalnym, na pewno zaprowadziłyby go na szubienicę, jako _corpus delicti_.
Kiedy Joe opuścił mnie, zupełnie już sennego, na podłogę w kuchni, porażony niespodziewanym gwarem głosów i oślepiony światłem ognia, stałem przez pewien czas, zataczając się, jak pijany. Przyszedłem dopiero do siebie po otrzymaniu tęgiego szturchańca wymierzonego w plecy i po żywym okrzyku mej siostry:
– Ach, cóż to za nicpoń!
Joe opowiadał tymczasem wyznanie więźnia, po czym wszyscy goście, jeden przez drugiego starali się odgadnąć, jakim sposobem mógł dostać się do spiżarni? Pan Pumblechook wyraził mniemanie, że najpewniej wdrapał się na dach kuźni, przeszedł na dach domu i spuścił się przez komin do kuchni z pomocą liny, skręconej z prześcieradła, które prawdopodobnie pociął w pasy. Ponieważ zaś pan Pumblechook był człowiekiem na stanowisku i jeździł swym własnym wózkiem na dwóch kołach, wszyscy od razu zgodzili się z nim. Jeden tylko pan Wopsle, zły z powodu zmęczenia, krzyknął: „Nie!”. Ale ponieważ nie miał żadnych danych do obalenia zdania pana Pumblechooka, nie miał surduta, i stał tyłem do ognia, skutkiem czego para buchała z jego spodni (co nie mogło wzbudzić do niego zaufania), nikt nie zwrócił uwagi na jego protest.
To wszystko słyszałem do chwili, gdy siostra schwyciła mnie, i abym nie zarażał towarzystwa swym sennym wyglądem, zaprowadziła do łóżka, przy czym zdawało mi się, że mam na nogach co najmniej z pięćdziesiąt trzewików, a wszystkie trącały o stopnie schodów. Stan duszy mej, o którym mówiłem wyżej, zaczął się u mnie od następnego poranka, a trwał jeszcze i wówczas, gdy wszyscy już zapomnieli o tym, co się stało, jeśli zaś wspominali, to chyba przy nadzwyczajnych jakichś okolicznościach.Rozdział VII
Rozdział VII
W tym czasie, w którym czytałem napisy na grobach, sylabizowałem zaledwie słowa. Pojęcie moje o znaczeniu ich było też niezbyt prawidłowe. Słowa: „żona wyżej wspomnianego” mówiły mi o tym, że ojciec mój przeniósł się do lepszego świata. Jeśliby był na grobowcu któregoś z mych zmarłych krewnych napis „niżej wspomniany”, z pewnością odniósłbym bardzo złe mniemanie o tym członku naszej rodziny. Teologiczne moje wiadomości, zaczerpnięte z katechizmu, nie odznaczały się również zbytnią jasnością. Tak na przykład doskonale pamiętam, że wyuczony przeze mnie tekst: „Chodź drogami tymi po wszystkie dni żywota swego” rozumiałem, jako zobowiązanie do wychodzenia z domu i przechodzenia przez wieś w pewnym kierunku, ani na krok nie zbaczając z drogi.
Siostra postanowiła, że kiedy dojdę do pewnego wieku, będę uczniem Joe, a do tego czasu nie mogę się lenić i przywykać do bezczynności. Dlatego nie tylko wypełniałem funkcje chłopca do posługi przy kowalu, ale za każdym razem, gdy komuś z sąsiadów potrzeba było chłopca do odstraszenia ptaków, wyzbierania kamieni lub czegoś innego w tym rodzaju, zawsze mnie tam wyprawiali. Nie chcąc jednakże kompromitować się ze względu na zajmowane przez nas niezłe stanowisko, w kuchni nad kominem powiesili puszkę, którą pokazywali wszystkim i objaśniali, że w niej znajduje się mój zarobek. Zawsze myślałem, że te pieniądze idą na spłaty długów państwowych i nie miałem nadziei, aby ten skarb mnie się kiedyś dostał.
Ciotka pana Wopsle’a utrzymywała we wsi wieczorną szkołę, a raczej, prawdę mówiąc, ta dziwna staruszka, mająca ograniczone środki a nieograniczoną ilość słabości, każdego wieczora od szóstej do siódmej spała w obecności dzieci, które płaciły jej za przyjemność zabawienia się tym widokiem dwa pensy na tydzień. Wynajmowała niewielkie mieszkanie, którego górną izbę zajmował pan Wopsle; my uczniowie często słyszeliśmy, jak deklamował coś strasznym i uroczystym głosem i od czasu do czasu tak tupał nogami, że drżał nad nami sufit. Co kwartał pan Wopsle „egzaminował” nas. Egzamin polegał na tym, że zawijał swe rękawy, rozburzał włosy i deklamował nam mowę Marka Antoniusza nad ciałem Juliusza Cezara. Potem następowała oda o nieszczęściach Collinsa, w której pan Wopsle występował w roli Zemsty, gdy rzuca zakrwawiony miecz i z bolesnym wyrazem bierze swą trąbę, aby ogłosić wojnę. Kiedy popadłem w nieszczęście i nie byłem już tym co dawniej, porównałem swe niedole z nieszczęściem Collinsa i Wopsle’a, a porównanie to nie wypadło na korzyść obu tych dżentelmenów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki