Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielkie nadzieje - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2023
Ebook
71,00 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
71,00

Wielkie nadzieje - ebook

Ponadczasowa opowieść o dojrzewaniu i przemianie.

Poruszająca powieść dziewiętnastowiecznego mistrza pióra, Charlesa Dickensa, która doczekała się blisko dwudziestu filmowych adaptacji.

Osierocony Pip mieszka z siostrą i jej mężem kowalem. Pewnego dnia chłopiec pomaga ukrywającemu się zbiegowi. Mijają lata, Pip pracuje jako czeladnik u swojego szwagra. Jest nieszczęśliwie zakochany w Estelli, pięknej dziewczynce, wychowywanej przez bogatą, zdziwaczałą starą pannę Havisham. Młodych ludzi dzieli jeden z najbardziej prozaicznych powodów – status majątkowy. Pewnego dnia okazuje się jednak, że życie Pipa może ulec diametralnej zmianie. Młodzieniec otrzymuje od anonimowego darczyńcy ogromną sumę pieniędzy. Jest jednak jeden warunek – Pip ma wyjechać do Londynu i podjąć edukację.

Jak Pip, chłopak z prowincji, poradzi sobie w wielkim mieście? Czy dowie się, kim jest jego dobroczyńca? I wreszcie – czy uczucie Pipa i Estelli doczeka się szczęśliwego finału?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-218-5
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł ory­gi­nału
GREAT EXPEC­TA­TIONS

Wydawca
_Joanna Laprus-Mikul­ska_

Redak­tor pro­wa­dzący
_Pau­lina Kostrzyń­ska_

Redak­cja
_Miro­sława Kostrzyń­ska_

Korekta
_Tomasz Dzi­kow­ski_
_Wero­nika Kry­siak_

Copy­ri­ght © for this edi­tion by Dres­sler Dublin Sp. z o.o., 2023

War­szawa 2023

Wydaw­nic­two Świat Książki
ul. Han­kie­wi­cza 2
02-103 War­szawa

Księ­gar­nie inter­ne­towe
www.swiatk­siazki.pl
www.ksiazki.pl

Dys­try­bu­cja:
Dres­sler Dublin Sp. z o.o.
ul. Poznań­ska 91
05-850 Oża­rów Mazo­wiecki
e-mail: dys­try­bu­cja@dres­sler.com.pl
tel. + 48 22 733 50 31/32

www.dres­sler.com.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie ZecerRozdział I

Roz­dział I

Nazwi­sko ojca mego było Pir­rip, na chrzcie zaś dano mi imię Filip. W swym dzie­cin­nym języku połą­czy­łem oba te imiona, które tym spo­so­bem zlały się w krót­sze i łatwiej­sze Pip. I ja sam i wszy­scy ludzie nazy­wali mnie Pipem.

To, że ojciec nazy­wał się Pir­rip, stwier­dzał napis na nagrobku, a także świa­dec­two mej sio­stry Joeowej Gar­gery, żony kowala. Ni­gdy nie widzia­łem ojca i matki, ani nawet ich por­tre­tów (żyli jesz­cze przed wyna­le­zie­niem foto­gra­fii), poję­cie zaś o ich wyglą­dzie łączyło się w mej dzie­cin­nej wyobraźni z nagrob­kami. Kształt liter na nagrobku ojca nasu­nął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smu­kły męż­czy­zna z czar­nymi, wiją­cymi się wło­sami. Ze stylu zaś napisu na pły­cie matki po dzie­cin­nemu wywnio­sko­wa­łem, że matka moja była kobietą cho­ro­witą, a twarz jej pokry­wały wyrzuty. Pięć małych kamieni o for­mie rom­bo­idal­nej, każdy na pół­to­rej stopy długi, leżą­cych rzę­dem za mogi­łami rodzi­ców i poświę­co­nych pamięci pię­ciu mych bra­cisz­ków, któ­rzy rychło usu­nęli się od udziału w walce życio­wej, wzbu­dzały we mnie dziwne prze­ko­na­nie, które z usza­no­wa­niem pie­lę­gno­wa­łem, że wszy­scy rodzili się, leżąc na grzbie­cie z rękami w kie­sze­niach od spodni i nie wyj­mo­wali ich przez całe swe życie.

Żyli­śmy w bagni­stej oko­licy, w pobliżu rzeki i o dwa­dzie­ścia mil¹ od morza. Pierw­sze sil­niej­sze wra­że­nie odnio­słem w życiu pamięt­nego wil­got­nego wie­czora, kiedy po raz pierw­szy zro­zu­mia­łem, że ponure, zaro­słe pokrzy­wami miej­sce było cmen­ta­rzem; że Filip Pir­rip, nale­żący do tej gminy i Geo­r­gina, żona jego, pomarli i są pocho­wani; że Alek­san­der, Bar­tło­miej, Abra­ham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymie­nio­nych, pomarły rów­nież i zostały pogrze­bane; że ponure pustynne miej­sce poza cmen­ta­rzem, poprze­ci­nane we wszyst­kich kie­run­kach kana­łami, gro­blami, rowami, na któ­rym gdzie­nie­gdzie pasło się bydło, moczar; że kręta, poły­sku­jąca oło­wiem smuga w dali, rzeka; że wid­nie­jąca na dale­kim hory­zon­cie płasz­czy­zna, od któ­rej dmie wiatr, morze; a mała, drżąca ze stra­chu na widok tego wszyst­kiego i pła­cząca istota, Pip.

– Prze­stań beczeć! – krzyk­nął straszny głos i spoza mogiły w pobliżu kościel­nego por­tyku wynu­rzył się jakiś czło­wiek. – Ciszej, mały dia­ble, bo pode­rżnę ci gar­dło.

Był to straszny czło­wiek w gru­bym sza­rym ubra­niu i z wielką, żela­zną okową na nodze, bez kape­lu­sza, w zno­szo­nych cho­da­kach, z głową okrę­coną w starą, brudną szmatę. Był on prze­mok­nięty na wylot, obry­zgany bło­tem, poka­le­czony o kamie­nie, popa­rzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chro­mał i drżał na całym ciele, oczy jego błysz­czały, a zęby szczę­kały. Schwy­cił mnie za kurtkę.

– Panie, nie pod­rzy­naj mi gar­dła! – bła­ga­łem go ze stra­chem. – Zmi­łuj się, nie czyń tego!

– Jak się nazy­wasz? – rzekł – żywo!

– Pip, panie.

– A dalej – mówił czło­wiek, nale­ga­jąc. – No, mówże!

– Pip… Pip, panie!

– Pokaż, gdzie miesz­kasz – rzekł. – Pokaż pal­cem!

Wska­za­łem stronę, gdzie leżała nasza wio­ska, nad brze­giem rzeki, w odda­le­niu mili, lub nieco wię­cej od kościoła, oto­czona olchami.

Czło­wiek popa­trzył chwilę na mnie, następ­nie wywró­cił mnie na dół głową i wypróż­nił mi kie­sze­nie. Nic w nich nie zna­lazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzy­skał poprzed­nie poło­że­nie… bo w chwili, gdy mnie schwy­cił za nogi i obró­cił głową w dół, zda­wało mi się, że szczyt jego znaj­duje się u mych stóp, kiedy kościół zna­lazł się w poprzed­nim poło­że­niu, sie­dzia­łem na wyso­kim nagrobku i drża­łem na całym ciele, póki jadł mój kawa­łek chleba.

– No, szcze­niaku – rzekł, obli­zu­jąc wargi – ale też masz pyski!

Tak, policzki moje były dość tłu­ste, choć w ogóle byłem na swój wiek mało roz­wi­nięty.

– Niech mnie dia­bli wezmą, jeśli ich nie zjem – rzekł, groź­nie poru­sza­jąc głową – bo i dla­czego nie miał­bym ich zjeść!

Poważ­nie wyra­zi­łem nadzieję, że tego nie zrobi i jesz­cze sil­niej schwy­ci­łem płytę gro­bowca, na któ­rej mnie posa­dził, po czę­ści aby się na niej utrzy­mać, po czę­ści by stłu­mić łzy.

– Posłu­chaj no! – rzekł czło­wiek. – Gdzie twoja matka?

– Tu, panie – odrze­kłem.

Drgnął, odbiegł na kilka kro­ków, następ­nie sta­nął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.

– Oto tu, panie! – rze­kłem trwoż­li­wie. – Wła­śnie Geo­r­gina. To moja matka.

– O! – rzekł, wra­ca­jąc. – To zna­czy, że twój ojciec wraz z twoją matką?

– Tak, panie! – odpo­wie­dzia­łem. – On rów­nież podzie­lił jej los.

– Aha! – mruk­nął. – U kogoż miesz­kasz?… Jeśli przy­pu­ścimy, że będziesz żył… jesz­cze nic nie zde­cy­do­wa­łem co do tego.

– U sio­stry, panie!… U pani Joeowej Gar­gery… żony Joe Gar­gery’ego, kowala!

– Kowala?! – krzyk­nął i popa­trzył na swą nogę.

Chmur­nie spo­glą­dał kilka razy na nogę, to na mnie, wresz­cie pod­szedł do nagrobka, na któ­rym sie­dzia­łem, schwy­cił mnie za obie ręce i trzy­ma­jąc za nie wygiął mnie w tył, jak mógł naj­wię­cej, tak że oczy jego groź­nie patrzyły na mnie z góry, a ja bez­rad­nie spo­glą­dałem nań z dołu.

– No, słu­chaj! – rzekł. – Cho­dzi o to, czy mam cię zosta­wić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pil­nik?

– Tak, panie!

– A wiesz, co to pokarm?

– Tak, panie!

Za każ­dym pyta­niem prze­chy­lał mnie niżej i niżej, widocz­nie w tym celu, by prze­ko­nać mnie o mej bez­rad­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwie, w jakim się znaj­do­wa­łem.

– Dostar­czysz mi pil­nik? – Prze­chy­lił mnie jesz­cze niżej. – Przy­nie­siesz mi coś do zje­dze­nia? – Jesz­cze mnie prze­giął niżej. – A jeśli nie przy­nie­siesz, wyrwę twe serce i wątrobę! – Jesz­cze naci­snął niżej.

Tak prze­stra­szy­łem się i tak mi się zakrę­ciło w gło­wie, że z całych sił ucze­pi­łem się go rękami i rze­kłem:

– Nie był­byś pan łaskaw posta­wić mnie głową do góry… może wów­czas w gło­wie prze­sta­nie mi się krę­cić i będę mógł lepiej sły­szeć pana.

Zamiast odpo­wie­dzi tak mną zakrę­cił, że zda­wało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywró­cił koziołka. Następ­nie chwy­cił mnie za obie ręce, posta­wił na pły­cie gro­bowca i prze­mó­wił do mnie tymi strasz­nymi sło­wami:

– Jutro rano przy­nie­siesz mi pil­nik i coś do zje­dze­nia. I to przy­nie­siesz tu na te stare okopy. Masz to zro­bić i nikomu ni­gdy ani sło­wem, ani zna­kiem nie dasz poznać, żeś widział takiego czło­wieka, jak ja. Tylko wtedy zosta­niesz przy życiu. Odważ się nie posłu­chać mnie i zdradź się jakimś słów­kiem, a natych­miast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden mło­dzie­niec. W porów­na­niu z nim jestem praw­dzi­wym anio­łem. Sły­szy każde słowo, jakie mówię do cie­bie i wie dosko­nale, jak należy się roz­pra­wić z takim mal­cem, jak ty i z jego ser­cem i wątrobą. Taki jak ty malec powi­nien uni­kać go. Choć­byś zamy­kał drzwi na klucz, choć­byś krył się w cie­płej pościeli, choć­byś otu­lał się w swą koł­drę, choć­byś myślał, że jesteś zupeł­nie bez­pieczny, młody czło­wiek mimo to cicho, po cichutku prze­krad­nie się do cie­bie i upro­wa­dzi cię z domu. Wiele, bar­dzo wiele trudu mnie kosz­to­wało wstrzy­ma­nie tego czło­wieka, aby się nie roz­pra­wił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzy­mać go, by się nie rzu­cił na cie­bie. Cóż powiesz na to?

Przy­rze­kłem mu, że przy­niosę naza­jutrz rano pil­nik i tro­chę jedze­nia, jeśli znajdę.

– Powiedz – „Niech mnie Bóg ska­rze, jeśli nie przyjdę!”.

Powtó­rzy­łem te słowa, a on posta­wił mnie na ziemi.

– Uwa­żaj! – mówił. – Pamię­taj, co masz zro­bić i nie zapo­mnij o mło­dym czło­wieku. Idź teraz do domu!

– Dob… dobrej nocy, panie! – ledwo wyją­ka­łem.

– Oczy­wi­ście! – rzekł, obrzu­ca­jąc wzro­kiem wil­gotną, błot­ni­stą oko­licę. – Jed­nego tu tylko można sobie życzyć… by być żabą lub rybą.

Drżąc całym cia­łem, schwy­cił się rękami, jakby w oba­wie, że się roz­leci i uty­ka­jąc powlókł się do niskiego płotu kościel­nego.

Patrzy­łem na niego, kiedy prze­cho­dził wśród pokrzyw i kolą­cych krza­ków, które rosły po brze­gach zie­lo­nego nasypu i zda­wało mi się, że sta­ran­nie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysu­nęły się ręce mar­twych, nie schwy­ciły go za nogi i nie wcią­gnęły do sie­bie, do mogił.

Doszedł­szy do kościel­nego płotu, prze­lazł prze­zeń, jak czło­wiek, któ­remu nogi zdrę­twiały i nie zgi­nają się, zatrzy­mał się tu i spoj­rzał w moją stronę. Skoro tylko to spo­strze­głem, puści­łem się pędem do domu. Nie usta­jąc w biegu, na jakimś zakrę­cie obej­rza­łem się w tył i widzia­łem, że idzie ku rzece, schwy­ciw­szy się rękami jak poprzed­nio, z tru­dem prze­su­wa­jąc chorą nogę po ogrom­nych kamie­niach, roz­rzu­co­nych tu i tam dla wygody pie­szych na czas ulew­nych desz­czów i powo­dzi.

Moczar wid­niał na hory­zon­cie jakby długa ciemna smuga, kiedy znowu się zatrzy­ma­łem, by spoj­rzeć na niego, rzeka też wyglą­dała, jak smuga, ale nie tak już sze­roka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolo­ro­wych, poroz­dzie­la­nych ciem­nymi. Na samym brzegu rzeczki led­wie mogłem roz­róż­nić dwa czer­nie­jące przed­mioty obok sie­bie; jed­nym z nich była wie­cha, przy któ­rej lądo­wali rybacy; był to drąg, na szczy­cie któ­rego zatknięto dnem do góry beczkę bez obrę­czy. Dru­gim przed­mio­tem była szu­bie­nica, a na niej resztki łań­cu­chów, na któ­rych nie­gdyś powie­szono pirata. Czło­wiek szedł w stronę tej ostat­niej; jakby sam był pira­tem, który zmar­twych­wstał i poja­wił się tu, by go znowu powie­szono. Myśl ta prze­stra­szyła mnie i zda­wało mi się, że krowy też popod­no­siły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czym w ogóle mogły myśleć. Ogląd­ną­łem się dookoła, czy nie ma gdzie w pobliżu strasz­nego mło­dzieńca, ale ni­gdzie nie doj­rza­łem naj­mniej­szych śla­dów jego obec­no­ści. Znowu mnie ogar­nął strach i, nie zatrzy­mu­jąc się ani chwili, pobie­głem do domu.Rozdział II

Roz­dział II

Sio­stra moja, pani Joeowa Gar­gery była o dwa­dzie­ścia lat star­sza ode mnie i cie­szyła się wiel­kim wzię­ciem u sąsia­dów, dla­tego że wycho­wy­wała mnie „twardą ręką”. Wiele razy wów­czas pró­bo­wa­łem wyja­śnić zna­cze­nie tego dziw­nego wyra­że­nia, a wie­dząc, jak ciężka i silna była jej ręka, i jak czę­sto kła­dła ją na swego męża i na mnie, dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że taką ręką wycho­wuje nie tylko mnie, ale i Joe Gar­gery’ego.

Nie na dobro­duszną wyglą­dała moja sio­stra i robiła takie na mnie wra­że­nie, jakby swą „ręką” wzięła za męża Joe Gar­gery’ego. Joe był bar­dzo pięk­nym męż­czy­zną, z jasnymi, wiją­cymi się wło­sami, spa­da­ją­cymi na twarz, z oczyma nie­okre­ślo­nego błę­kit­nego koloru, zle­wa­ją­cego się z biał­kami oczu. Był to nad­zwy­czaj ule­gły, dobro­duszny, czuły i wesoły czło­wiek i dobry towa­rzysz, Her­ku­les z wyglądu i ze sła­bo­ści swego cha­rak­teru.

Sio­stra moja miała czarne włosy, czarne oczy i nie­zwy­kle czer­woną twarz; tak, że czę­sto przy­cho­dziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia musz­ka­to­ło­wego kwiatu. Wzro­stu wyso­kiego, kości­sta, nosiła zawsze gruby far­tuch, zwią­zany z tyłu w dwie pętle, z czwo­ro­boczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpil­kami. Far­tuch ten uwa­żała za spe­cjalną ze swej strony zasługę i wiecz­nie robiła wymówki Joe, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dla­czego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdej­mo­wała go przez cały dzień.

Kuź­nia Joe przy­le­gała do naszego domu, zbu­do­wa­nego z drewna, jak więk­szość budyn­ków naszej oko­licy w tym cza­sie. Gdy przy­bie­głem z cmen­ta­rza, kuź­nia była już zamknięta, a Joe sie­dział w kuchni. Joe i ja byli­śmy współ­uczest­ni­kami cier­pień i żyli­śmy z sobą w przy­jaźni. Tym razem nie zdą­ży­łem otwo­rzyć drzwi i zaj­rzeć do kuchni, gdy po przy­ja­ciel­sku rzekł mi:

– Pani Joeowa już ze dwa­dzie­ścia razy wycho­dziła cię szu­kać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.

– Tak?

– Tak, Pip – rzekł Joe – a co gor­sza wzięła ze sobą „łaskotkę”.

Usły­szaw­szy nie­miłą wia­do­mość, posu­ną­łem się ku świa­tłu i zaczą­łem krę­cić jedyny guzik mej kurtki, póki się cał­kiem nie ode­rwał. „Łaskotką” nazy­wa­li­śmy trzcinę z cien­kim koń­cem, która zmię­kła od czę­stego sty­ka­nia się z moim wierzch­nim odzie­niem.

– To sia­dała – mówił Joe – to zry­wała się, chwy­tała za rózgę, rzu­cała się i mio­tała. Ot co wypra­wiała – mówił, popra­wia­jąc pogrze­ba­czem w komi­nie. – Tak, Pip, rzu­cała się i mio­tała!

– A dawno wyszła, Joe?

Zawsze zwra­ca­łem się do niego, jak do star­szego dziecka, albo do rów­nego.

– Tak – odpo­wie­dział, patrząc na zega­rek – z pięć minut temu. Pip! Idzie!… Skryj się prędko przy­ja­cielu za drzwi!… Tu, za ręcz­nik!

Usłu­cha­łem go. Sio­stra żywo otwo­rzyła drzwi i w tej chwili poczuła za nimi jakąś prze­szkodę, od razu domy­śliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Joe, czę­sto słu­ży­łem jej za przed­miot do rzu­ca­nia w mał­żeń­skich nie­po­ro­zu­mie­niach, a Joe, zado­wo­lony, że mógł mnie wes­przeć, wsu­nął mnie w zagłę­bie­nie kominka i zasło­nił sobą.

– Gdzieś prze­pa­dał, smar­ka­czu? – rze­kła, tupiąc nogą. – Mów mi zaraz, gdzieś prze­pa­dał? Cóż to? Ha? Chcia­łeś mnie zanie­po­koić? Chcia­łeś mnie prze­stra­szyć? Wyrzucę was wszyst­kich stąd, choćby było pięć­dzie­się­ciu Pipów i pię­ciu­set Gar­ge­rych.

– Byłem tylko na cmen­ta­rzu – odpo­wie­dzia­łem ze swego miej­sca – pła­cząc i roz­cie­ra­jąc sobie ciało.

– Na cmen­ta­rzu! – Gdyby mnie nie było, dawno byś już był na cmen­ta­rzu! Kto cię „wła­sną ręką” wycho­wał?

– Ty – odpo­wie­dzia­łem.

– A jak to uczy­ni­łam, rada bym wie­dzieć?

– Nie wiem – wyją­ka­łem.

– Nie wiesz! A ja wiem, że już ni­gdy wię­cej tego nie uczy­nię. Śmiało mogę powie­dzieć, że ani razu nie zdję­łam tego far­tu­cha od czasu twego naro­dze­nia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jesz­cze mam być twoją matką!

Smutno patrzy­łem na ogień i różne myśli prze­la­ty­wały mi przez głowę. Myśla­łem o zbiegu z żela­zną okową na nodze, o tajem­ni­czym mło­dym czło­wieku, o pil­niku, o poży­wie­niu, o przy­gnia­ta­ją­cym mnie stra­chu, pod wpły­wem któ­rego goto­wa­łem się okraść ludzi, co dali mi przy­tu­łek; zda­wało mi się, że roz­ża­rzone węgle w kominku z wyrzu­tem patrzą na mnie.

– Ach! – mówiła, sta­wia­jąc trzcinkę na zwy­kłe miej­sce. – Cmen­tarz… tak! O czym macie obaj mówić, jak nie o cmen­ta­rzu! (Żaden z nas ani słowa o cmen­ta­rzu nie wspo­mniał.) Czy wcze­śniej, czy póź­niej zło­ży­cie mnie na cmen­ta­rzu, zło­ży­cie!… Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tym nie mówić.

Póki pani Joeowa krzą­tała się, przy­go­to­wu­jąc her­batę, Joe pil­nie patrzył na mnie, jakby roz­wa­żał, jaka by z nas była para, gdyby wbrew ocze­ki­wa­niom speł­niło się wyżej wspo­mniane zda­rze­nie. Sie­dział wciąż w jed­na­ko­wej pozy­cji, gła­dząc prawą ręką swe włosy i boko­brody, śle­dząc uważ­nie oczyma wszyst­kie ruchy pani Joeowej, co czy­nił zwy­kle, gdy była w takim uspo­so­bie­niu.

Sio­stra zawsze jed­na­kowo przy­go­to­wy­wała nam chleb z masłem. Sil­nie przy­ci­skała boche­nek do swej sukni na piersi, wsku­tek czego wbi­jały się weń i szpilki i dosta­wały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (nie­zbyt wiele) i sma­ro­wała nim chleb po apte­kar­sku, jak pla­ster, posłu­gu­jąc się przy tej czyn­no­ści obiema stro­nami noża z nad­zwy­czajną zręcz­no­ścią i wprawą, i kunsz­tow­nie zbie­rała masło z brze­gów skórki. Wygła­dziw­szy nożem powierzch­nię masła, odkra­wała grubą kromkę i, nie odej­mu­jąc jej od bochenka, dzie­liła na pół, po czym połowę poda­wała Joe a drugą mnie.

Tego dnia byłem głodny, lecz nie mogłem się zde­cy­do­wać na zje­dze­nie swej por­cji. Czu­łem, że powi­nie­nem zosta­wić cokol­wiek w zapa­sie dla strasz­nego zna­jo­mego i jego wspól­nika, okrop­nego mło­dego czło­wieka. Wie­dzia­łem, jak porząd­nie pro­wa­dziła swe gospo­dar­stwo pani Joeowa i sądzi­łem, że naj­sta­ran­niej­sze poszu­ki­wa­nia nie dostar­czą mi nic, czym by się można było poży­wić; dla­tego zde­cy­do­wa­łem się ukryć swój kawa­łek chleba z masłem, prze­pusz­cza­jąc go mię­dzy spodniami a nogą.

Nie­ła­two, oj, jak nie­ła­two było to speł­nić. Lżej by mi było zesko­czyć z dachu wyso­kiego domu lub nur­ko­wać w głę­bo­kiej wodzie. A jesz­cze trud­niej było uczy­nić to tak, by nie doj­rzał Joe. Już wspo­mnia­łem, że żyli­śmy w przy­jaźni i mie­li­śmy zwy­czaj wie­czo­rami porów­ny­wać, kto z nas prę­dzej zje swą kromkę; mil­cząc też poka­zy­wa­li­śmy ją sobie wza­jem­nie, jakby pobu­dza­jąc jeden dru­giego. I tym razem Joe parę razy poka­zy­wał mi swój szybko zmniej­sza­jący się kawa­łek, dając mi znak, bym przy­stą­pił do zwy­kłych wyści­gów, za każ­dym jed­nak razem, ku swemu zadzi­wie­niu widział, że sie­dzę, jak poprzed­nio, trzy­ma­jąc na jed­nym kola­nie żółty kubek z her­batą, a na dru­gim nie­tknięty kawa­łek chleba z masłem. Wresz­cie, tra­cąc nadzieję, zde­cy­do­wa­łem, że cokol­wiek by się stało, muszę to uczy­nić i to w naj­prost­szej for­mie, sto­sow­nie do oko­licz­no­ści. Korzy­sta­jąc z chwili, gdy Joe, popa­trzyw­szy na mnie, odwró­cił się, wsu­ną­łem chleb do spodni.

Joe widocz­nie roz­stro­jony tym, że stra­ci­łem ape­tyt, w zamy­śle­niu, bez żad­nego zado­wo­le­nia, odgry­zał kąsek za kąskiem. Wol­niej niż zwy­kle żuł je, zatrzy­mu­jąc się chwi­lami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochy­lił na bok głowę, aby móc to łatwiej uczy­nić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spo­strzegł, że moja kromka chleba gdzieś zni­kła.

Tak był zdzi­wiony tym, co się stało, że z chle­bem w ustach wytrzesz­czył na mnie oczy, co oczy­wi­ście nie mogło ujść uwagi sio­stry.

– Co się stało? – zapy­tała, sta­wia­jąc kubek na stół.

– Słu­chaj no – mru­czał do mnie Joe, kiwa­jąc głową z wyrzu­tem – Pip, przy­ja­cielu! Biedy się dopy­tasz. Udła­wisz się… Prze­cież nie zdą­ży­łeś go pogryźć!

– Cóż tam takiego się stało? – pytała sio­stra, jesz­cze ostrzej­szym tonem.

– Jeśli możesz odkaszl­nąć Pip, zmi­łuj się, uczyń to – mówił Joe, prze­cho­dząc stop­niowo do obawy. – Sztuka sztuką, a zdro­wie zdro­wiem.

Sio­stra wresz­cie stra­ciła cier­pli­wość i, rzu­ciw­szy się na Joe, dwa razy szarp­nęła go za boko­brody i ude­rzyła nim o ścianę; sie­dzia­łem, nie rusza­jąc się na miej­scu, czu­jąc, że jestem winny tego, co się stało.

– No, teraz spo­dzie­wam się, że mi powiesz o co cho­dzi, ośle! – zawo­łała sio­stra, zady­szana z pod­nie­ce­nia.

Joe bez­rad­nie spoj­rzał na nią, potem rów­nież bez­rad­nie na mnie.

– Wiesz co, Pip – mówił uro­czy­ście, trzy­ma­jąc ostatni kęs chleba w ustach, i to takim przy­ja­ciel­skim tonem, jak­by­śmy byli obaj równi. – Ale to połknąć taki nie­zwy­kły kęs!…

– Wszystko od razu połknął… tak?! – krzyk­nęła sio­stra.

– Wiesz, przy­ja­cielu, robi­łem i ja takie sztuki, gdy byłem w twoim wieku… i to dość czę­sto… z takimi samymi chłop­cami… ale ni­gdy nie widzia­łem, aby kto­kol­wiek poły­kał takie kawały. I jak ty od tego nie zgi­ną­łeś!

Sio­stra moja, jak sza­lona, rzu­ciła się ku mnie, schwy­ciła za włosy i nic wię­cej nie rze­kła, prócz tych strasz­nych słów:

– Chodź mi zaraz i pij lekar­stwo!

Jakiś nie­go­dziwy lekarz wpro­wa­dził w tym cza­sie w uży­cie dzieg­ciową wodę, jako lekar­stwo na wszyst­kie cho­roby, a pani Joeowa miała w swo­jej szafce znaczną ilość tego środka; wie­rzyła, że lecz­ni­cze jego wła­ści­wo­ści odpo­wia­dają zupeł­nie jego obrzy­dłemu sma­kowi. Lecz­ni­czy elik­sir, jako śro­dek wzmac­nia­jący, wiele już razy we mnie wle­wano w takiej ilo­ści, że czuć było ode mnie dzieg­ciem, jakby od świeżo posmo­lo­nego par­kanu. Tego wie­czora doza, prze­zna­czona dla mnie, doszła naj­więk­szych roz­mia­rów; pani Joeowa wlała mi ją wprost z butelki, ści­ska­jąc mą głowę pod ręką. Joe musiał wypić połowę dozy pod pozo­rem, że „źle mu się zro­biło”. Sądząc po sobie, mogę istot­nie przy­znać, że źle mi się robiło nie tylko przed przy­ję­ciem lekar­stwa, ale i po przy­ję­ciu.

Nie ma nic przy­krzej­szego nad wyrzuty sumie­nia, które męczą doro­słego czło­wieka lub dziecko, zwłasz­cza jeśli do nich przy­łą­cza się jesz­cze cięż­kie brze­mię, ukryte w spodniach; wów­czas (mogę to stwier­dzić wła­snym doświad­cze­niem) zno­szą ludzie naj­więk­szą karę w świe­cie. Świa­do­mość, że mam zamiar okraść panią Joeową (ni­gdy nie myśla­łem, że i Joe, ponie­waż gospo­dar­stwa nie uwa­ża­łem za jego wła­sność) połą­czona z koniecz­no­ścią przy­trzy­my­wa­nia chleba z masłem, gdy sie­dzia­łem, albo gdy musia­łem przejść po coś przez kuch­nię, dopro­wa­dzała mnie do roz­pa­czy. Gdy wiatr, wie­jący od moczaru, wpa­dał do komina i pod­nie­cał pło­mień ogni­ska, zdało mi się, że sły­szę skądś z zewnątrz głos czło­wieka z żela­zną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żąda­jący, by mu natych­miast jeść dano. Potem myśla­łem nad tym, co będzie, jeśli mło­dzie­niec, któ­rego wstrzy­my­wał z takim tru­dem, aby nie rzu­cił się na mnie, straci wresz­cie cier­pli­wość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupeł­nym pra­wie, nie cze­ka­jąc jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dęba, moje już z pew­no­ścią musiały się pod­nieść. A może to ni­gdy nikomu się nie przy­tra­fiło?

Była wigi­lia Bożego Naro­dze­nia i kazano mi mie­szać pud­ding, prze­zna­czony na dzień jutrzej­szy; mie­sza­łem go aku­rat od siód­mej do ósmej wie­czo­rem. Speł­nia­łem to z kulą u nogi (co zmu­szało mnie do cią­głego myśle­nia o czło­wieku z żela­zną okową) i wciąż czu­łem, jak chleb z masłem zsuwa się do kostki przy naj­mniej­szem poru­sze­niu, co w końcu stało się nie do znie­sie­nia. Na szczę­ście upa­trzy­łem dogodną chwilę i wśli­zną­łem się do swej izdebki na pod­da­szu.

– Cóż to! – zawo­ła­łem, sia­da­jąc przy kominku, aby ogrzać się cokol­wiek przed snem. – Strze­lono z wiel­kiej armaty?… Sły­szysz, Joe?

– A… – odpo­wie­dział. – Znowu jakiś wię­zień zbiegł.

– Co to zna­czy? – spy­ta­łem.

Pani Joeowa, która miała zwy­czaj wszę­dzie wmie­szać się ze swymi obja­śnie­niami, krzyk­nęła takim gru­bym gło­sem, jakim zwy­kle pro­po­no­wała dozę dzieg­cio­wej wody.

– Uciekł! Uciekł!

Powie­dziaw­szy to, zajęła się znów poń­czosz­kową robotą, a ja korzy­sta­jąc z tego, spy­ta­łem szep­tem Joe:

– Co to takiego wię­zień?

Joe zało­żył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpo­wie­dzi zro­zu­mia­łem tylko jedno słowo – „Pip”.

– Wczo­raj wie­czo­rem – mówił gło­śno – po zacho­dzie uciekł wię­zień! Strze­lono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocz­nie uciekł drugi.

– Kto strze­lał? – pyta­łem.

– Co za głupi malec! – wmie­szała się sio­stra, ponuro patrząc na mnie spoza swej roboty. – Do wszyst­kiego się musi wtrą­cić ze swymi pyta­niami. Nie dopy­tuj się, a nikt cię nie okła­mie.

Pomy­śla­łem, że źle czyni zapo­wia­da­jąc, że i ona by kła­mała, gdy­bym do niej zwró­cił się z pyta­niem. Ale ona ni­gdy przy nikim nie liczyła się z wyra­że­niami.

W tej chwili Joe jesz­cze bar­dziej pod­nie­cił mą cie­ka­wość, usi­łu­jąc wymó­wić jakieś słowo. Nie zro­zu­mia­łem go!

– Pani Joeowo – rze­kłem, zwra­ca­jąc się do niej, jakby do pierw­szo­rzęd­nego źró­dła, chciał­bym wie­dzieć, jeśli się nie pognie­wasz, skąd był ten wystrzał?

– Ach, ty nie­bo­skie stwo­rze­nie! – krzyk­nęła sio­stra takim gło­sem, jakby powie­działa co innego, niż chciała. – Z pon­tonu!

– O! – zawo­ła­łem, patrząc na Joe. – Pon­ton!

Joe kaszl­nął z odcie­niem wyrzutu, jakby mówił:

– Mówi­łem ci!

– A co to takiego pon­ton?

– No jakże wam się podoba ten malec?! – krzyk­nęła sio­stra, wska­zu­jąc na mnie dru­tem i z nie­za­do­wo­le­niem krę­cąc głową. – Odpo­wie­dzieć mu na jedno pyta­nie, on cię zarzuci innymi. Pon­tony to wię­zienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.

– Chciał­bym wie­dzieć, kogo tam sadzają i za co? – pyta­łem z rezy­gna­cją.

Tego już było tro­chę za wiele dla pani Joeowej, zerwała się ze swego miej­sca.

– Słu­chaj, mal­cze! Nie na to wycho­wy­wa­łam cię „wła­snymi rękami”, abyś męczył ludzi swymi głu­pimi pyta­niami! Wielka zasługa, nie ma co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pon­tony, widzisz, wypra­wiają takich, któ­rzy zabi­jają, kradną, wyra­biają fał­szywe monety i szko­dzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczy­nają od tego, że męczą wszyst­kich pyta­niami i dla­tego precz, natych­miast idź spać!

Ni­gdy mi nie dawali świecy, gdy sze­dłem spać, to też dra­pa­łem się po scho­dach w zupeł­nej ciem­no­ści; w gło­wie mi szu­miało i dzwo­niło praw­do­po­dob­nie stąd, że pani Joeowa akcen­to­wała ostat­nie słowa akom­pa­nia­men­tem, który wyko­ny­wała na mej gło­wie z pomocą naparstka. Jesz­cze więk­szy strach owład­nął mną na myśl, że jestem prze­zna­czony do pon­to­nów. Widzia­łem obec­nie jasno tę drogę przed sobą. Zaczą­łem od pytań, a oto przy­go­to­wy­wa­łem się okraść panią Joeową.

Od tego czasu, który pozo­stał daleko za mną, czę­sto myśla­łem, że ludzie mało rozu­mieją, do czego może dopro­wa­dzić dziecko strach. Nie cho­dzi o to, czy ważna jest jego przy­czyna, cho­dzi o sam strach. Czu­łem śmier­telną obawę na myśl o mło­dzieńcu, pra­gną­cym mego serca i wątroby; czu­łem śmier­telny strach na myśl o jego towa­rzy­szu z żela­zną okową; bałem się samego sie­bie z tego powodu, że dałem taką okropną obiet­nicę. A mimo to nie śmia­łem spo­dzie­wać się pomocy ze strony swej wszech­mo­gą­cej sio­stry, która zawsze, w każ­dym cza­sie gotowa była mnie ode­pchnąć. Z prze­ra­że­niem myślę o tym, na co mógł­bym się odwa­żyć dzięki stra­chowi.

Za każ­dym razem, gdy zasy­pia­łem tej nocy, zda­wało mi się we śnie, że silny prąd wody nie­sie mnie rzeką wprost na pon­tony i że w tej samej chwili, gdy prze­pły­wa­łem obok szu­bie­nicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej teraz nie pły­nął do brzegu, bo mnie powie­szą, w prze­ciw­nym razie zaś odłożą to na póź­niej. Bałem się usnąć, choć chciało mi się spać; wie­dzia­łem, że muszę speł­nić kra­dzież z pierw­szym prze­bły­skiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczy­nić, bo ogień wów­czas jesz­cze nie tak łatwo było wznie­cić; musiał­bym w tym celu wziąć hubkę i krze­siwo, a to wywo­ła­łoby hałas podobny do szczęku łań­cu­cha tego pirata.

Gdy czarna, aksa­mitna zasłona nocy, wid­nie­jąca za moim oknem, obra­mo­wała się sza­ra­wym bla­skiem, wysko­czy­łem z pościeli i zsze­dłem po scho­dach. Naj­mniej­szy trzask i szmer, gdy scho­dzi­łem po stop­niach, zda­wało się, mówiły: „Trzy­maj zło­dzieja!”, lub „Wsta­waj Joe!”. W spi­żarni, gdzie przy­go­to­wano wiele zapa­sów, wedle zwy­czaju, na nad­cho­dzące święta, prze­stra­szy­łem się okrop­nie na widok wiszą­cego zająca, który, jak mi się zda­wało, mru­gnął do mnie, gdy byłem doń zwró­cony. Nie mia­łem jed­nak czasu do spraw­dze­nia swych wra­żeń, ani do roz­my­ślań i w ogóle na nic, musia­łem korzy­stać z każ­dej chwili. Wzią­łem kawał chleba i sera, pół garnka drobno usie­ka­nego mięsa, zawią­za­łem to w kawa­łek płótna, wraz z wczo­raj­szą kromką chleba z masłem, odla­łem z kamien­nego gąsiora tro­chę wódki do przy­go­to­wa­nej na to szkla­nej butelki, po czym dola­łem do peł­no­ści do kamien­nego gąsiora z konewki sto­ją­cej w kuchen­nej szafce, wzią­łem prócz tego kość z tro­chą mięsa i piękny okrą­gły pie­róg nadziany wie­przo­winą. Mało już nie odsze­dłem bez tego pie­roga, ale oglą­da­jąc półki, czy nie ma tam czego odpo­wied­niego, zauwa­ży­łem okrą­głe gli­niane naczy­nie, zakryte z góry; zaj­rzaw­szy doń dostrze­głem pie­róg i zaraz zabra­łem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebny, a zatem nie od razu poznają brak jego.

W kuchni były drzwi łączące ją z kuź­nią; otwo­rzy­łem je i wyszu­ka­łem pil­nik mię­dzy przy­rzą­dami Joe. Zamkną­łem za sobą drzwi do kuźni, wysze­dłem przez te, któ­rymi wró­ci­łem wczo­raj z cmen­ta­rza, zamkną­łem je i zaczą­łem biec ku mocza­rom.Rozdział III

Roz­dział III

Ranek był chmurny i mgli­sty. Zewnętrzna strona mego maleń­kiego okna była obsiana osia­dłymi na niej kro­pel­kami wil­goci, jakby jakiś leśny duch prze­pła­kał nad nim całą noc i przez ten czas posłu­gi­wał się nim, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wil­gocią, błysz­czącą na nagich pło­tach i wątłej tra­wie, podobną do gru­bej paję­czyny, wią­żą­cej gałązki roślin. Ta sama kle­ista wil­goć pokry­wała par­kany i bramy, a z bagna pod­no­siła się tak gęsta mgła, że dotąd nie doj­rza­łem drew­nia­nego palca, wska­zu­ją­cego drogę do naszej wio­ski, do któ­rej zresztą nikt ni­gdy nie zacho­dził. Gdy zaś spoj­rza­łem nań i widzia­łem, jak mgła kro­pla za kro­plą spa­dała w dół, wydał mi się wid­mem, wska­zu­ją­cym mi pon­ton.

Mgła gęst­niała w miarę zbli­ża­nia się do moczaru, tak że teraz już nie ja bie­głem do ota­cza­ją­cych mnie przed­mio­tów, lecz one ku mnie. Zanie­po­ko­jone sumie­nie zwięk­szało jesz­cze nie­przy­jem­ność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzy­czały: „Malec z czymś w rodzaju pie­roga z wie­przo­winą! Zatrzy­maj­cie go!”. Zupeł­nie nie­spo­dzia­nie poja­wiło się przede mną bydło z roz­dę­tymi noz­drzami, z któ­rych buchała para. „Ej, ty, mały zło­dzieju!”. Czarny byk z białą plamą na szyi, która wyda­wała się memu win­nemu sumie­niu podobna do koł­nie­rza pastora, upo­rczy­wie wpi­jał się we mnie oczami i z takim peł­nym wyrzutu wyra­zem poru­szał głową, że nie mogłem wytrzy­mać i zawo­ła­łem: „Nie jestem nic winien, panie! Zro­bi­łem to nie dla sie­bie!”. W odpo­wie­dzi na to schy­lił łeb, wypu­ścił z noz­drzy kłąb pary, zadarł ogon i, kop­nąw­szy tyl­nymi nogami, znikł w jed­nej chwili.

Cały ten czas sze­dłem ku rzece. Pomimo tego, że szybko posu­wa­łem się naprzód, nie mogłem roz­grzać nóg; chłód i wil­goć tak ści­śle je objęły, jak żela­zna okowa nogę czło­wieka, do któ­rego sze­dłem. Dobrze zna­łem drogę do oko­pów, bo czę­sto w nie­dzielę przy­cho­dzi­łem tu z Joe, który sie­dząc raz ze mną na sta­rej arma­cie, mówił, że nie­raz wypra­wiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tym­cza­sem skut­kiem gęstej mgły zsze­dłem w prawo z wła­ści­wej drogi i musia­łem wra­cać w dół rzeki błot­ni­stym wybrze­żem, pokry­tym śli­skimi kamie­niami i wie­chami, wska­zu­ją­cymi linię, do któ­rej docho­dzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z moż­liwą dla mnie szyb­ko­ścią, prze­brną­łem rów w pobliżu oko­pów i chcia­łem już biec po nasy­pie z dru­giej strony rowu, gdy nagle ujrza­łem sie­dzącego czło­wieka. Zwró­cony ple­cami ku mnie, ze zło­żo­nymi rękami i nisko pochy­lony naprzód, spał twardo.

Pomy­śla­łem, że bar­dzo się ucie­szy, gdy w tak nie­spo­dzie­wany spo­sób otrzyma śnia­da­nie i dla­tego ostroż­nie pod­sze­dłem ku niemu i z lekka dotkną­łem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zoba­czy­łem nie wczo­raj­szego, lecz jakie­goś innego czło­wieka.

Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żela­zną okowę, także uty­kał i mówił chra­pli­wym gło­sem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tam­tego czło­wieka, z wyjąt­kiem twa­rzy i pła­skiego z sze­ro­kim skrzy­dłem kape­lu­sza na gło­wie. Wszystko to zmiar­ko­wa­łem w jed­nej sekun­dzie. On zaś ze strasz­nym prze­kleń­stwem rzu­cił się ku mnie i chciał mnie ude­rzyć, ale nie tra­fił, pośli­znął się, mało nie upadł i zaczął ucie­kać, potknął się jesz­cze dwa, trzy razy i znikł we mgle.

Sta­now­czo jest to wła­śnie ten młody czło­wiek! – pomy­śla­łem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczuł­bym też i ból w wątro­bie, gdy­bym wie­dział tylko, gdzie się ona znaj­duje.

Wkrótce potem byłem w oko­pach i zasta­łem wczo­raj­szego ska­zańca, który w ocze­ki­wa­niu na mnie błą­kał się tu i tam. Było mu widocz­nie bar­dzo zimno. Myśla­łem, że pad­nie na zie­mię i umrze z zimna w mej obec­no­ści. Oczy jego pło­nęły żądzą jadła, i gdy mu poda­łem pil­nik, z zimną krwią odło­żył go na bok na trawę, a całą swą uwagę sku­pił na zawi­niątku w mych rękach. Tym razem nie wykrę­cał mnie głową w dół, stał spo­koj­nie i patrzył, jak wypróż­nia­łem kie­sze­nie.

– Co tam masz w butelce, mały? – zapy­tał.

– Wódkę.

Jadł już przy­nie­sione drobno sie­kane mięso, wpy­cha­jąc je do ust, nie jak czło­wiek zaspo­ka­ja­jący swój głód, lecz jak ten, co w pośpie­chu pakuje swe rze­czy do walizki. Zatrzy­mał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całym cia­łem i zda­wało mi się, że odgry­zie i połknie szyjkę butelki.

– Ma pan pewno febrę? – spy­ta­łem.

– To samo myślę, mój mały! – odpo­wie­dział.

– Tu nie­zdrowe miej­sce – rze­kłem. – Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się naba­wić febry… lub reu­ma­ty­zmu.

– Jesz­cze zdążę zjeść śnia­da­nie, zanim śmierć nastąpi – powie­dział. – I będę jadł, choćby mnie potem mieli pro­wa­dzić na szu­bie­nicę. Nic to, usta­nie ten dreszcz, usta­nie… gotów jestem się z tobą zało­żyć, mal­cze!

Chci­wie łykał drobno sie­kane mięso, chleb, ser, pie­rogi z wie­przo­winą bez wyboru, jedne za dru­gim, z trwogą spo­glą­da­jąc w mgłę ota­cza­jącą nas i od czasu do czasu prze­sta­jąc żuć, by nasłu­chi­wać. Każdy rze­czy­wi­sty i uro­jony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask cze­goś żyją­cego na mocza­rze trwo­żyły go i wów­czas pytał:

– Nie myślisz ty mnie, dia­ble, oszu­kać? Nikogo nie spro­wa­dzi­łeś ze sobą?

– Nie, panie! Nie!

– A poli­cji nie zawia­do­mi­łeś?

– Nie!

– No, dobrze – rzekł – wie­rzę ci. I to prawda! Na cóż by się przy­dał taki szcze­niak, jak ty, gdyby w twych latach zamy­ślał poma­gać innym do drę­cze­nia na śmierć tak nie­szczę­śli­wego stwo­rze­nia, jak ja.

Dziw­nie zagrało mu w ustach przy tych ostat­nich sło­wach, wytarł oczy podar­tym, gru­bym ręka­wem.

Było mi go bar­dzo żal, a widząc, jak stop­niowo zabrał się do pie­roga z wie­przo­winą, rze­kłem mu wresz­cie:

– Bar­dzo jestem zado­wo­lony, że pie­róg panu sma­kuje.

– Co mówisz?

– Rad jestem, że pie­róg panu sma­kuje.

– Dzię­kuję, mój mały! Tak, sma­kuje mi.

Czę­sto przy­glą­da­łem się, jak jadł pokarm nasz podwó­rzowy pies i zna­la­złem wiele podo­bień­stwa w spo­so­bie ich jedze­nia. Podob­nie jak pies z początku odgry­zał kęsy, chwy­tał je i spiesz­nie, nie żując ich, poły­kał, oglą­da­jąc się rów­no­cze­śnie na wszyst­kie strony, jakby w oba­wie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pie­roga. Znaj­do­wał się w ogóle w takim sta­nie, że z tru­dem mógł oce­nić war­tość pie­roga, choć nikomu z pew­no­ścią nie pozwo­liłby podzie­lić go z sobą bez wyszcze­rze­nia zębów na nie­pro­szo­nego gościa. Wtem zupeł­nie był podobny do psa.

– Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego – nie­śmiało zauwa­ży­łem po chwili mil­cze­nia, pod­czas któ­rego namy­śla­łem się, czy nie będzie nie­de­li­katną z mej strony taka uwaga. – Wię­cej już nic w spi­żarni nie zostało.

Tylko wiara w rze­czy­wi­stość wspo­mnia­nego faktu pobu­dziła mnie do zwró­ce­nia się doń z tą uwagą.

– Zosta­wić dla niego? Dla kogo? – spy­tał, prze­sta­jąc gryźć skórkę pie­roga.

– Dla mło­dego czło­wieka, o któ­rym pan mówił… który ukrył się razem z panem.

– O… o! – krzyk­nął z czymś w rodzaju tłu­mio­nego śmie­chu. – Jemu? Tak, tak! On obej­dzie się i bez jedze­nia; niczego nie potrze­buje.

– Zda­wało mi się, że głodny – odrze­kłem.

Prze­stał jeść i spoj­rzał na mnie z naj­więk­szym zdzi­wie­niem, a zara­zem z nie­do­wie­rza­niem.

– Wyda­wało ci się? Kiedy?

– Teraz wła­śnie.

– Gdzie?

– Ot tam! – rze­kłem. – Sie­dział i spał, a ja myśla­łem, że to pan.

Schwy­cił mnie za kurtkę i tak spoj­rzał na mnie, że prze­stra­szy­łem się, czy nie wró­ciła mu poprzed­nia chęć pode­rżnię­cia mi gar­dła.

– Był ubrany tak, jak pan, tylko z kape­lu­szem na gło­wie – mówi­łem, drżąc ze stra­chu – i… i… – chcia­łem deli­kat­nie to wyra­zić – i miał te same powody życzyć sobie pil­nika. Sły­szał pan dziś w nocy wystrzał?

– Tak, prawda – rzekł do sie­bie – zdaje się, strze­lali.

– Dziwne, że nie jest pan pewien tego – odpo­wie­dzia­łem. – Myśmy sły­szeli w domu… a prze­cież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.

– Widzisz – rzekł – gdy człek musi włó­czyć się po tym bagnie z pustą głową i pustym żołąd­kiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic wię­cej nie sły­szy prócz wystrza­łów i krzy­ków, które go prze­śla­dują. Widzi żoł­nie­rzy w czer­wo­nych mun­du­rach z pochod­niami w rękach… widzi, jak coraz cia­śniej i cia­śniej ota­czają go kołem. Sły­szy, jak wywo­łują jego numer i wołają po imie­niu, jak szczę­kają ich musz­kiety i roz­lega się komenda: „Pal!”. – Wyce­lo­wali i… nic! Nie jedną ich par­tię, niech ich dia­bli wezmą, widzia­łem dziś w nocy, ale setki… Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrza­łów!… Widzia­łem, jak drżała mgła i nie prze­stała drżeć nawet z prze­bły­skiem dnia… Ale co do tego czło­wieka – dotych­czas mówił, jakby zupeł­nie zapo­mniał o mej obec­no­ści – nie zauwa­ży­łeś u niego cze­goś cha­rak­te­ry­stycz­nego?

– Całą twarz miał w sinia­kach – rze­kłem, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć go sobie.

– Czy nie tutaj? – zawo­łał, ude­rza­jąc się z całej siły w lewy poli­czek dło­nią.

– Tak, tutaj!

– Gdzież on? – pytał, cho­wa­jąc resztki jedze­nia pod szarą kurtkę. – Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśle­dzę go nie gorzej od tre­so­wa­nego psa. Niech licho weź­mie okowę z mej nogi. Daj no tu pil­nik, mój mały!

Wska­za­łem mu kie­ru­nek, w któ­rym pobiegł ów czło­wiek, a on przez chwilę patrzył uważ­nie w tę stronę. Po czym osu­nął się na nędzną trawę i z wście­kło­ścią zaczął piło­wać swą okowę, zapo­mi­na­jąc widocz­nie o mej obec­no­ści, a całą uwagę kie­ru­jąc wyłącz­nie na swą nogę; była na niej krwa­wiąca rana, a tak nie­ostroż­nie się z nogą obcho­dził, że można było sądzić, iż jest rów­nie nie­czuła, jak pil­nik. Widząc, z jaką bez­względ­no­ścią obcho­dzi się ze swą wła­sną nogą, znowu się prze­stra­szy­łem i poczu­łem, że jestem tro­chę za daleko od domu. Powie­dzia­łem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spoj­rzał nawet, sądzi­łem więc, że lepiej będzie jak naj­prę­dzej odda­lić się od niego. Po kilku minu­tach odwró­ci­łem się i ujrza­łem, że sie­dzi, pochy­liw­szy głowę nad kola­nem i z wście­kło­ścią piłuje, osy­pu­jąc prze­kleń­stwami kaj­dany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usły­sza­łem, gdy mgła zakryła go przed mymi oczami, gdy się zatrzy­ma­łem, był zgrzyt pil­nika.Rozdział VI

Roz­dział VI

Zbieg oko­licz­no­ści uwol­nił mnie od winy za popeł­nioną przeze mnie kra­dzież; zupeł­nie jed­nak nie pobu­dził mnie do wyznań, choć na dnie tej mojej skry­to­ści leżało przy­jemne uczu­cie.

Co się tyczy pani Joeowej, nie pamię­tam, abym się drę­czył wyrzu­tami sumie­nia, gdy prze­mi­nął strach, że odkryje moją kra­dzież. Ale lubi­łem Joe, do któ­rego przy­wią­za­łem się od naj­młod­szych lat i dla­tego nie mogłem czuć się zupeł­nie spo­kojny. Cza­sem mia­łem chęć (szcze­gól­nie wów­czas, gdy szu­kał swego pil­nika) odkryć mu całą prawdę. Ale nie czy­ni­łem tego ze stra­chu, że gorzej o mnie będzie sądził, niż było w rze­czy­wi­sto­ści. Obawa przed utratą jego zaufa­nia i myśl o tym, że sie­dząc przy ogni­sku, nie będę mógł spoj­rzeć pro­sto w oczy, jak poprzed­nio, swemu towa­rzy­szowi i przy­ja­cie­lowi, sku­wała mi język. Z bólem w sercu wyobra­ża­łem sobie, że za każ­dym razem, gdy będzie z zadumą gła­dził swe piękne boko­brody, będzie mi się zda­wało, że w tej chwili może roz­my­śla nad mym postęp­kiem. Że kiedy spoj­rzy na mięso lub pud­ding podane, jak dziś, na stół, zada sobie pyta­nie, czy byłem w spi­żarni, czy nie? A wów­czas, kiedy według domo­wego zwy­czaju poda­dzą piwo, wziąw­szy mój kubek zauważy, że ono cokol­wiek za rzad­kie lub za gęste, mnie zaś będzie się zda­wało, że podej­rzewa, czy nie ma w nim dzieg­ciu i krew ude­rzy mi do głowy. Bra­kło mi odwagi postą­pić tak, jak nale­żało, ale bra­kło mi też odwagi unik­nąć czynu, choć go uwa­ża­łem za zły. Nie mia­łem naj­mniej­szego poję­cia o świe­cie, ani o ludziach, któ­rzy tak postę­po­wali. I na wzór genial­nych samo­uków sam wyna­la­złem dla sie­bie wła­ściwy rodzaj dzia­ła­nia.

Byłem zupeł­nie senny, gdy­śmy wra­cali. Joe wsa­dził mnie znowu na plecy i nie zdej­mo­wał do samego domu. Znu­żony tą wycieczką, pan Wop­sle wpadł w taki zły humor, że gdyby kościelna kariera była otwarta dla wszyst­kich, z pew­no­ścią odsą­dziłby od kościoła uczest­ni­ków wyprawy, poczy­na­jąc ode mnie i Joe. Ponie­waż jed­nak był czło­wie­kiem świec­kim, mógł o tym tylko myśleć i dla­tego usiadł, by odpo­cząć na mokrej ziemi. Gdy­śmy wró­cili do domu, zdjął z sie­bie sur­dut, aby prze­su­szyć go w kuchni przy ogniu, a spodnie jego były w takim sta­nie, że gdyby był prze­stępcą kry­mi­nal­nym, na pewno zapro­wa­dzi­łyby go na szu­bie­nicę, jako _cor­pus delicti_.

Kiedy Joe opu­ścił mnie, zupeł­nie już sen­nego, na pod­łogę w kuchni, pora­żony nie­spo­dzie­wa­nym gwa­rem gło­sów i ośle­piony świa­tłem ognia, sta­łem przez pewien czas, zata­cza­jąc się, jak pijany. Przy­sze­dłem dopiero do sie­bie po otrzy­ma­niu tęgiego sztur­chańca wymie­rzo­nego w plecy i po żywym okrzyku mej sio­stry:

– Ach, cóż to za nic­poń!

Joe opo­wia­dał tym­cza­sem wyzna­nie więź­nia, po czym wszy­scy goście, jeden przez dru­giego sta­rali się odgad­nąć, jakim spo­so­bem mógł dostać się do spi­żarni? Pan Pum­ble­chook wyra­ził mnie­ma­nie, że naj­pew­niej wdra­pał się na dach kuźni, prze­szedł na dach domu i spu­ścił się przez komin do kuchni z pomocą liny, skrę­co­nej z prze­ście­ra­dła, które praw­do­po­dob­nie pociął w pasy. Ponie­waż zaś pan Pum­ble­chook był czło­wie­kiem na sta­no­wi­sku i jeź­dził swym wła­snym wóz­kiem na dwóch kołach, wszy­scy od razu zgo­dzili się z nim. Jeden tylko pan Wop­sle, zły z powodu zmę­cze­nia, krzyk­nął: „Nie!”. Ale ponie­waż nie miał żad­nych danych do oba­le­nia zda­nia pana Pum­ble­chooka, nie miał sur­duta, i stał tyłem do ognia, skut­kiem czego para buchała z jego spodni (co nie mogło wzbu­dzić do niego zaufa­nia), nikt nie zwró­cił uwagi na jego pro­test.

To wszystko sły­sza­łem do chwili, gdy sio­stra schwy­ciła mnie, i abym nie zara­żał towa­rzy­stwa swym sen­nym wyglą­dem, zapro­wa­dziła do łóżka, przy czym zda­wało mi się, że mam na nogach co naj­mniej z pięć­dzie­siąt trze­wi­ków, a wszyst­kie trą­cały o stop­nie scho­dów. Stan duszy mej, o któ­rym mówi­łem wyżej, zaczął się u mnie od następ­nego poranka, a trwał jesz­cze i wów­czas, gdy wszy­scy już zapo­mnieli o tym, co się stało, jeśli zaś wspo­mi­nali, to chyba przy nad­zwy­czaj­nych jakichś oko­licz­no­ściach.Rozdział VII

Roz­dział VII

W tym cza­sie, w któ­rym czy­ta­łem napisy na gro­bach, syla­bi­zo­wa­łem zale­d­wie słowa. Poję­cie moje o zna­cze­niu ich było też nie­zbyt pra­wi­dłowe. Słowa: „żona wyżej wspo­mnia­nego” mówiły mi o tym, że ojciec mój prze­niósł się do lep­szego świata. Jeśliby był na gro­bowcu któ­re­goś z mych zmar­łych krew­nych napis „niżej wspo­mniany”, z pew­no­ścią odniósł­bym bar­dzo złe mnie­ma­nie o tym członku naszej rodziny. Teo­lo­giczne moje wia­do­mo­ści, zaczerp­nięte z kate­chi­zmu, nie odzna­czały się rów­nież zbyt­nią jasno­ścią. Tak na przy­kład dosko­nale pamię­tam, że wyuczony przeze mnie tekst: „Chodź dro­gami tymi po wszyst­kie dni żywota swego” rozu­mia­łem, jako zobo­wią­za­nie do wycho­dze­nia z domu i prze­cho­dze­nia przez wieś w pew­nym kie­runku, ani na krok nie zba­cza­jąc z drogi.

Sio­stra posta­no­wiła, że kiedy dojdę do pew­nego wieku, będę uczniem Joe, a do tego czasu nie mogę się lenić i przy­wy­kać do bez­czyn­no­ści. Dla­tego nie tylko wypeł­nia­łem funk­cje chłopca do posługi przy kowalu, ale za każ­dym razem, gdy komuś z sąsia­dów potrzeba było chłopca do odstra­sze­nia pta­ków, wyzbie­ra­nia kamieni lub cze­goś innego w tym rodzaju, zawsze mnie tam wypra­wiali. Nie chcąc jed­nakże kom­pro­mi­to­wać się ze względu na zaj­mo­wane przez nas nie­złe sta­no­wi­sko, w kuchni nad komi­nem powie­sili puszkę, którą poka­zy­wali wszyst­kim i obja­śniali, że w niej znaj­duje się mój zaro­bek. Zawsze myśla­łem, że te pie­nią­dze idą na spłaty dłu­gów pań­stwo­wych i nie mia­łem nadziei, aby ten skarb mnie się kie­dyś dostał.

Ciotka pana Wop­sle’a utrzy­my­wała we wsi wie­czorną szkołę, a raczej, prawdę mówiąc, ta dziwna sta­ruszka, mająca ogra­ni­czone środki a nie­ogra­ni­czoną ilość sła­bo­ści, każ­dego wie­czora od szó­stej do siód­mej spała w obec­no­ści dzieci, które pła­ciły jej za przy­jem­ność zaba­wie­nia się tym wido­kiem dwa pensy na tydzień. Wynaj­mo­wała nie­wiel­kie miesz­ka­nie, któ­rego górną izbę zaj­mo­wał pan Wop­sle; my ucznio­wie czę­sto sły­sze­li­śmy, jak dekla­mo­wał coś strasz­nym i uro­czy­stym gło­sem i od czasu do czasu tak tupał nogami, że drżał nad nami sufit. Co kwar­tał pan Wop­sle „egza­mi­no­wał” nas. Egza­min pole­gał na tym, że zawi­jał swe rękawy, roz­bu­rzał włosy i dekla­mo­wał nam mowę Marka Anto­niu­sza nad cia­łem Juliu­sza Cezara. Potem nastę­po­wała oda o nie­szczę­ściach Col­linsa, w któ­rej pan Wop­sle wystę­po­wał w roli Zemsty, gdy rzuca zakrwa­wiony miecz i z bole­snym wyra­zem bie­rze swą trąbę, aby ogło­sić wojnę. Kiedy popa­dłem w nie­szczę­ście i nie byłem już tym co daw­niej, porów­na­łem swe nie­dole z nie­szczę­ściem Col­linsa i Wop­sle’a, a porów­na­nie to nie wypa­dło na korzyść obu tych dżen­tel­me­nów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: