- promocja
-
W empik go
Własne miejsca - ebook
Własne miejsca - ebook
Czy możliwe jest zrozumienie innej kultury? A może język jest granicą, za którą mentalność, uczucia, doświadczenia historyczne stają się niepojęte? I pomimo iż usiłujemy się zrozumieć, zbliżyć, zaprzyjaźnić, kochać, to język, świadomość, odmienność biografii uniemożliwia pełne porozumienie?
„Własne miejsca” to znakomity portret Polki, żony Szweda – jej wewnętrzne dojrzewanie, próby ogarnięcia dwóch bardzo różnych kultur i poczucie obcości stale towarzyszące bohaterce. To także historia miłości – zarówno polskiej, romantycznej, jak i powściągliwej, protestanckiej. To koleje związków tradycyjnych i partnerskich, histerycznych i rozsądnych, ale też dzieje przełamywania stereotypów.
Czy język, w jakim mówimy, wpływa na to, jak kochamy? A może wystarczy uczucia po prostu wyrażać, nie pozwolić im odejść, nie przegapić?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9208-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To Ty jesteś moim domem, Jon. To Ty. Det är du som är mitt hem, Jon. Det är du.
Oczy ojca robią się wilgotne, nie wie, co począć z obecnością patrzącego wyczekująco syna, więc robi to, co zawsze – odwraca się. Okno jest uchylone, na twarzy czuć styczeń. Powinni je zamknąć, bo zimno leci do mieszkania, ale nie, niech będzie tak, jak jest. Szelest kartek.
Paweł stoi w progu i choć dzieli ich teraz zaledwie kilka metrów, wydaje mu się, że to odległość niemożliwa do przebycia. Ojcu trzęsą się ramiona, jest tak cicho, że słychać, jak w kuchni tyka mały ścienny zegar. Tego nie da się zrobić. Paweł nie potrafi.
A jednak się dzieje. Podchodzi do ojca i kładzie mu rękę na zgarbionych plecach. Czy to możliwe, że stał się ostatnio mniejszy?
Ojciec zaczyna płakać. Zanosi się szlochem. Jak dziecko.
Pół godziny później sąsiadka z domu naprzeciwko wyprowadza na spacer swoje dwa niemądre pudle. Zdumiona unosi głowę – z mieszkania tego starszego pana, który niedawno się wprowadził, skąd zazwyczaj dochodzą uspokajające dźwięki Mozarta, z mieszkania tego pana, który nigdy z nikim nie rozmawia, tylko codziennie wychodzi na spacer i karmi kaczki na pobliskiej plaży, z mieszkania tego właśnie smutnego pana słychać teraz aż tutaj na dole głośny śmiech. Sąsiadka zapomina, że nie wypada podsłuchiwać, zatrzymuje się i usiłuje zgadnąć, ilu ludzi zebrało się tam na górze i co może być przyczyną tej niepojętej, niepasującej do człowieka ani do pory roku wesołości. Jej ciekawość nie zostaje jednak zaspokojona, ponieważ psy zdołały okręcić wokół jej nóg smycze i sąsiadka upada w śnieg. Kiedy już się podniesie i uspokoi szalejące pudle, wraca do domu dużo szybciej niż zwykle. Dopiero wieczorem przed zaśnięciem przemyka jej jeszcze przez głowę: co tam się mogło dziać?I
Z krótkiej drzemki wyrwały go podskoki samolotu i tępy ból w uszach. Turbulencje. Odruchowo zacisnął mocniej powieki, ale za chwilę sam sobie wydał się śmieszny. Fotel obok był pusty, a on udawał spokój, jakby obserwował go wyimaginowany sąsiad. Spróbował skupić się na gazecie.
Nie, jednak nie da się czytać, za bardzo trzęsie. Nieprzyjemne uczucie. Nie lęk, raczej niesmak wywołany sytuacją totalnego braku kontroli. Ludzie, jak landrynki, stłoczeni w metalowym pudełku, grzechocą, potrząsani tłustą rączką rozrabiającego w niebie pięciolatka. Litery skaczą przed oczami, nie sposób przedrzeć się przez pierwsze słowo, wszystko rozpada się na wirujące, niepasujące do siebie cząstki. Kolana trzęsą się w innym rytmie niż ręce. Wszystko jest oddzielne.
Dziewczyna z rzędu obok wygląda na przerażoną. Gdyby siedziała bliżej, odezwałby się do niej.
– To tylko turbulencje! Nie ma się czego bać – powiedziałby, sam nabierając przy tym pewności. Znawca i poskramiacz kobiecego lęku.
No dobrze, nareszcie się uspokoiło. Stewardesy rozpoczynają wędrówkę z gruchoczącymi wózkami. Największą zaletą latania jest czas na nicnierobienie. Zasada numer jeden: na pokładzie samolotu nie wyjmować laptopa z torby. Wypić wino. Drzemać. Zaległości nadrobić wieczorem.
Paweł znowu zamyka oczy. A więc trzeba było, żeby ojciec zdecydował się sprzedać dom i przeprowadzić do nowego mieszkania – w dobrym punkcie dla emeryta, niedaleko supermarketu, przychodni i wypożyczalni kaset wideo – trzeba było wielkiego pakowania, całego tego nerwowego pośpiechu, żeby Paweł przypadkiem znalazł zeszyt mamy.
Poupychanie do kartonów rzeczy, które zdążyło się nazbierać przez ponad trzydzieści lat życia w domu nad jeziorem, wydawało się niewykonalne.
– Po co się w ogóle przeprowadzać? Po co ta cała przeprowadzka?
Chodzili wściekli po starych trzeszczących podłogach, które w tym rozgardiaszu wydawały się coraz mniej znajome, w coraz mniejszym stopniu własne. Każdy mruczał pod nosem ze złości. Każdy sobie.
Dom też podzielili na strefy i każdy pracował w swojej. Pawłowi przypadły w udziale sypialnie, gabinet i piwnica. Spieszył się. Żadnych wspomnień. Zawartość szuflad, jej szuflad, przekładał szybkimi ruchami do kolejnych pudeł. Metodycznie przeszukiwał kąty i zakamarki mamy, do których nie potrafili zajrzeć zaraz po jej śmierci. Dopóki szuflady pozostawały takie, jak je zostawiła, dopóty ona sama ciągle była gdzieś w tym domu, pośród swoich papierów zapisanych nerwowym drobnym pismem, w szafie z letnimi sukienkami, która kiedyś zawsze pachniała lawendą. Zapach lawendy już się ulotnił, tak jak wszystkie inne związane z nią zapachy.
Nie zrobić porządków w rzeczach osoby, która odeszła. Czy to normalne? Nie szukać śladów po niej, jakiegoś pamiętnika, notesu, ukochanego zdjęcia z pierwszych rodzinnych wakacji, które może schowała pośród apaszek albo pod paczką czystych kopert czekających jeszcze na listy, które już nigdy nie zostaną napisane.
Nie mogli, nie potrafili. Potrzebowali całych miesięcy, żeby się do tego wreszcie zabrać.
Czego starali się uniknąć? Dodatkowego bólu? Tęsknoty? Niemęskich łez? Wstyd przyznać, ale chyba tak. Bali się też bliskości, która nieproszona mogłaby zająć miejsce dzielącego ich dystansu (dystans pozwalał unikać niewygodnych rozmów).
Kobieta, która ich dotąd łączyła, a jednocześnie zawsze pomiędzy nimi stała, już nigdy nie usiądzie w tej sypialni, na tym drewnianym łóżku przykrytym narzutą w paski, pośród swoich książek i papierów.
Starał się nie patrzeć na to, co pakuje. To nieprawda, że każda rana goi się z czasem, że wystarczy tylko poczekać. Nie pomaga milczenie, nie pomaga, że starają się nie mówić z ojcem o mamie. Obydwaj o niej myślą, to pewne. Ale rozmawiać? Nie, nigdy.
Dotykanie jest trudne, dlatego szybko, byle szybciej.
Kiedy tak grzebał w rzeczach mamy, tych samych, do których kiedyś nikt nie miał prawa zaglądać, coraz mocniej przygryzał wargi. Nie mógł pozwolić, żeby to coś, co wyrywało się z gardła, kazało mu rzucić się na podłogę i wrzeszczeć jak mały chłopiec przekonany, że istnieją takie rzeczy, których nikt nie ma prawa mu odebrać.
Ten zeszyt upadł mu na kolana. Na mocno sfatygowanej okładce napisano zielonym długopisem: Zapiski szwedzkie. Nie pokazał go ojcu. Najpierw sam musi wszystko przeczytać. Wtedy, kiedy zbierze wystarczająco dużo odwagi. Na razie zeszyt leży na samym dnie walizki.
Musiał znowu przysnąć, bo kiedy się ocknął, samolot podchodził już do lądowania. Spod chmur za oknem wyłaniały się obrzeża miasta. Małe domki z czerwonymi dachami, prostokąt pola, wąska żmijka rzeki. Z odpowiedniej wysokości każdy krajobraz wydaje się uporządkowany, poukładany w geometryczne kształty. Może to tu, a nie w pragnieniu wolności należy szukać źródeł ludzkiego marzenia o lataniu – w tęsknocie za porządkiem, za spojrzeniem na świat z dystansu, który nada rzeczom nowy, wyraźniejszy kształt.
Tam dalej są Kabaty – maleńki skrawek bezpiecznego dobrobytu, czystość i bezpieczeństwo, co drugi mijany człowiek to ochroniarz. Wystarczy jednak przejechać kilka przystanków jedyną w mieście linią metra, żeby wpaść w chaos materii i poczuć, czym jest niemożność prostego definiowania. Metropolia, która jest wielkim straganem, stolica i prowincja w jednym: Warszawa.Zapiski szwedzkie
Jestem emigrantką. Nie wyjechałam z Polski z powodów politycznych ani w poszukiwaniu zarobku, a nawet nie z nienawiści do komunistycznej szarzyzny, choć nie przeczę, mnie także pociągał Zachód. Zepsuty, zdegenerowany Zachód ze sklepami kipiącymi od nadmiaru towarów, z prawdziwymi dżinsami i z dobrym tuszem do rzęs. Kiedy decydowałam się na wyjazd, o swoich oczekiwaniach względem życia, ludzi oraz samej siebie wiedziałam tyle, ile można o tym wiedzieć, kiedy ma się dwadzieścia kilka lat i dopiero co ukończone studia. Prawie nic.
Skończyłam polonistykę, która za moich czasów wypuszczała w mały komunistyczny światek roztargnionych opozycjonistów, nudnawe nauczycielki i egzaltowanych artystów. Sama nigdy nie byłam działaczką, po części ze względu na zupełnie niepolityczny temperament, po części dlatego, że grożące za nieprawomyślność skreślenie z listy studentów było dla mnie jednoznaczne z wyraźnie kiedyś przez ojca sformułowaną, mało pociągającą alternatywą: czerwonymi policzkami, zapachem drożdży i wąsami, upstrzonymi kroplami potu.
– W razie czego wydamy cię za syna Markowskiego. Od pierwszej klasy kocha się w tobie!
Markowski był jedynym piekarzem w miasteczku. Jego syn służył w każdą niedzielę do mszy i kiedy zbierał na tacę, potykał się o piętrzące się przed nim, niewidoczne dla reszty świata przeszkody. Był idiotą i wymarzonym zięciem dla ojców dorastających córek z okolicy. Syn piekarza to zawsze jakaś gwarancja stabilności. A Markowski był swój chłop, hojny i nie wylewał za kołnierz.
Tak, byłam egzaltowana. W moim przypadku zresztą egzaltacja mogła łatwo zostać pomylona z pozytywnie ocenianym przez świat apetytem na życie. Chciałam żyć, doznawać, przeżywać, doświadczać. Zamiast tego systematycznie pogrążałam się w różnego typu „rozpaczach”, bo dotychczasowe życie nie spełniało moich wygórowanych oczekiwań. Jeszcze nie wiedziałam, że smutek będzie towarzyszył mi zawsze, niezależnie od okoliczności.
Kiedy spotkałam Jona, wydał mi się ucieleśnieniem wszystkiego, o czym dotąd marzyłam. Przyszłość miała jego szorstkie policzki i śmiała się, błyskając białymi zębami, które były dowodem na to, że gdzie indziej życie ma dużo lepszy smak. W wyglądzie Jona najbardziej zachodnie były zęby. My nie mieliśmy takich. Nasze były gęsto łatane ciemnymi plombami z najtańszego amalgamatu. Bez znieczulenia.
Więc chciałam Jona. Boże, jak ja go chciałam. W dziecinnym słowie „chcę” jest tyle pasji, tęsknoty, drapieżności…
Dominika przylepiła nos do szyby. Chmury były tak gęste, że sprawiały wrażenie bezpiecznie bliskiej ziemi.
Co za ulga, jej referat na konferencji, którego tak się bała, został świetnie przyjęty. Poszło jak z płatka. Dobrze, że wygłosiła go pierwszego dnia, bo dzięki temu bez większych wyrzutów sumienia pominęła niektóre punkty obfitego programu i zamiast całymi dniami wysiadywać w dusznych salach, zwiedzała miasto. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że dobrze wypadła. Rok 1998, co do którego zaczynała już tracić nadzieję, że przyniesie coś dobrego, zaoferował jej genialną niespodziankę.
Kiedy zamyka oczy, widzi Sztokholm. To miasto uwiodło ją, oszołomiło. Dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, że może być tak olśniewająco piękne?
Wszechobecna woda. Statki i jachty cumujące w samym centrum, patrzysz na nie i przez chwilę czujesz się jak na wakacjach nad morzem: zapach wody, krzyk mew. Unosisz głowę i widzisz przed sobą… nie, nie smażalnię ryb, tylko płaską bryłę Pałacu Królewskiego. Odwracasz się, podświadomie szukając jakiejś niedoskonałości, skazy, ale napotykasz tylko architektoniczny ład ekskluzywnego Östermalm. Potem idziesz szerokimi, jasnymi ulicami, pomiędzy masywnymi skałami kamienic i nie możesz przestać się zastanawiać, jak to możliwe, że temu małemu narodowi, żyjącemu na peryferiach Europy, udało się tak wiele rzeczy, które nam, Polakom – umieszczonym w samym centrum zdarzeń kozłom, a może raczej koziołkom ofiarnym historii – wciąż nie wychodzą.
Dominika kręci głową. Warszawa w porównaniu ze Sztokholmem wydaje jej się taka bezładna, szara i przygnębiająca.
Muszę pokazać Sztokholm Kajtkowi – postanawia. Niech jak ja zachwyci się aniołami Millesa. Trudno jej powstrzymać uśmiech na samo wspomnienie muzeum na wyspie Lidingö: anioły, które wspięły się tak wysoko po podarowanych im przez rzeźbiarza kolumnach, że ich skrzydła dotykają chmur.
Tylko że Kajtka i tak najbardziej zainteresuje okręt „Vasa” – Dominika układa w głowie plan zwiedzania.
Nagły wstrząs, dziwne buczenie i samolot zaczyna gwałtownie podskakiwać jak w ostrym ataku padaczki. Serce w gardle.
Jezus Maria! Spadniemy! Na dole jest Kajtek, Kajtuś! – Dominika czuje, że zaczyna się pocić. Zamyka oczy. Kiedy wszystko się nareszcie uspokaja, nie może przestać się bać. Zaraz spadną. Na pewno. Wkłada do uszu słuchawki, przewija płytę na ten niezawodny kawałek, przy którym zawsze czuje się, jakby ktoś ją przytulał: If you want a lover, I’ll do anything you ask me to…
Po wylądowaniu jest jej wstyd. Z niechęcią patrzy na faceta z rzędu obok, świadka jej jak zwykle zbyt histerycznych reakcji. Zauważył?
– Straszne dziś były turbulencje. – Mężczyzna uśmiecha się przyjaźnie. W jego słowach słychać ledwo wyczuwalny obcy akcent, na głowie jakby za dużo włosów, sztruksowa marynarka.
Dominika czuje, jak pieką ją policzki.
– Tak, tak. – Nic więcej nie przychodzi jej do głowy. Pospiesznie zbiera do torby pisma, które miała przejrzeć po drodze. Byle się stąd wydostać, byle do Kajtka.
DOMINIKA
Nie. Nie mogę powiedzieć, że wydał mi się wtedy kimś szczególnym. Zauważyłam go, bo się do mnie odezwał, nawet nie zapamiętałam dobrze jego twarzy. Że słuchałam Cohena? Że właśnie tej piosenki, którą on także bardzo lubi? To zaledwie kilka ulotnych zbiegów okoliczności, a ja próbuję widzieć w nich konieczność. Całość.
Pewnie nieraz słuchałam Cohena, kiedy obok mnie siedział ktoś, kto lubi tę samą co ja piosenkę. Wielu ludzi lubi Cohena. Nie jestem oryginalna.
Może przypadkiem zajmowałam w kinie miejsce obok ludzi, z których każdy mógłby stać się dla mnie kimś szczególnym. Idąc krzywymi ulicami mojego ponurego miasta, potykając się o wciąż te same wystające płyty chodnikowe, codziennie mijam zalążki jakichś ważnych historii. Które nigdy nie stają się historiami.
I nagle chciałabym, żeby akurat ta jedna, jak wiele innych, przelotna znajomość przekształciła się w mój los, w realizację misternego planu, jak dobrze skomponowany utwór, jak pewność, że tak naprawdę nic nie jest przypadkiem, chociaż wszystko się nim wydaje. Chcę uporządkować zdarzenia, ułożyć w głowie scenariusz, którego zakończenie będę mogła przewidzieć.
A prawda jest po prostu taka, że nasze spotkanie w samolocie nie pozostawiło po sobie żadnego śladu. Kto wie, może już wcześniej tak się spotykaliśmy, pukaliśmy do tych samych drzwi, jak w tym wierszu Szymborskiej: mijaliśmy się od dawna na tych samych korytarzach, dotykaliśmy tej samej klamki. Bo każdy początek to „tylko ciąg dalszy”, bo od dłuższego czasu bawił się nami przypadek, który podobno powinien zamienić się w los. Los, który też jest przypadkiem.
Warszawa wita Pawła falą gorąca. Półtorej godziny lotu ze Sztokholmu i chłodnawy szwedzki sierpień, przypominający już o nadchodzącej jesieni, przekształcił się w lepki upał. Ludzie stłoczeni w niewielkiej hali przylotów nie robią wrażenia uszczęśliwionych szalejącym latem, ale Paweł jest już w swoim żywiole. W ramach przedłużonego powitania z niewidzianym od dwóch tygodni miastem rezygnuje z taksówki i wsiada do autobusu. Jest już po piętnastej, może być tłoczno. Paweł ustawia się ze swoją walizką z tyłu autobusu. Na linii z lotniska do centrum grasują zorganizowane grupy kieszonkowców. Znak rozpoznawczy: każdy trzyma w rękach pustą reklamówkę. Można do niej łatwo wsadzić wyciągnięty z czyjejś kieszeni portfel albo paszport. Zezują porozumiewawczo jeden na drugiego, popychają współpasażerów. Sztuczny tłok. Polowanie na obcokrajowców i emerytów. Pawłowi wydaje się to w jakiś sposób ekscytujące.
Przyjechał do Warszawy w miesiącu, w którym Wisława Szymborska dostała Nobla. Uznał to za dobry znak, Szwedzka Akademia podobnie jak on uznała, że warto przyjrzeć się temu, co nad Wisłą. I Warszawa nadal jest dla niego przygodą. Chwiejność rzeczywistości, afery, skandale…
Czy w takim świecie da się zrobić szybką karierę?
Szwedzki paszport jest jak magiczny amulet, otwiera wszystkie drzwi i wywołuje przymilny uśmiech na twarzach. Człowiek z Zachodu wie lepiej – polskie kompleksy. Ciekawe, ilu lat potrzeba, by uwierzyli w swoją wartość. Szwed jest święcie przekonany, że szwedzki kartofel smakuje dziesięć razy lepiej od kartofla francuskiego czy niemieckiego. Polakowi polski kartofel śmierdzi Polską. Paradoksalnie w pogardzie dla tego, co własne, w gorączkowej chęci przerabiania wszystkiego na model zachodni kryje się jakieś piękno, pragnienie transgresji…
Portfel i dokumenty przezornie schował w wewnętrznej kieszeni marynarki. W tym upale należałoby ją zdjąć, ale trzeba będzie jeszcze trochę wytrzymać. Autobus wyjechał z obsadzonej lipami alei Żwirki i Wigury i zbliża się do najbardziej zabałaganionej części miasta. Dworzec Centralny: nieciekawa konstrukcja z niezgrabnych bloków kamienia. Budynek chory na brzydotę i szarość, wykańczany na akord, aby ucieszyć oczy któregoś z bratnich przywódców zaszczycających Polskę odwiedzinami. W podziemiach postkomunistycznego bunkra kwitnie sobie w najlepsze kapitalizm. Drobny handel w małych sklepikach, ściśniętych, poprzylepianych do siebie jak plastry miodu. Podejrzane typki, jak na wszystkich dworcach, narkomani, kieszonkowcy, pijacy. Od jak dawna tutaj są? Kiedy jako chłopiec przyjeżdżał do Warszawy z mamą, podziemia Centralnego emanowały spokojem. Lubili napić się tutaj kawy.
Wokół dworca powyrastały wieżowce. Jak jednonogie egzotyczne żurawie, które ni stąd, ni zowąd wsadzono do brudnego kurnika. Nie pasują do otoczenia, ale stoją na swoich długich nogach i czekają, co będzie dalej.
Zaraz obok powszechnie znienawidzony za brzydotę Pałac Kultury. Paweł zupełnie nie rozumie, co jego warszawscy znajomi mają przeciwko Pałacowi. Jest zabawny, szczególnie odkąd na jego wierzchołku umieszczono zegar. Zrobił się z tego rozrośnięty Big Ben.
Wysiadka. Paweł przepycha się z trudem do drzwi.
– Co się tak pcha?! – syczy jakaś oburzona staruszka. – Nie po ludziach! Trzeba było wcześniej pomyśleć o wysiadaniu! Boże, co się porobiło z temi ludziami!
W kawiarni na placu Trzech Krzyży czeka Tomasz.
Nieporęcznie z tą walizą przy niedużym stoliku. Długonoga kelnerka z trochę krzywymi zębami i oczami tak niebieskimi, że wygląda to raczej na zasługę szkieł kontaktowych niż natury – ale kto wie – potknęła się o nią już cztery razy.
– Stary, ta kampania to jest nasza szansa! Za-je-bista historia! W grę wchodzi duża kasa, wszystkie media chcą kręcić po kilka filmów dla jednego produktu. Nie ma się nad czym zastanawiać, wchodzimy w to.
– Dobra, dobra – wzdycha Paweł, średnio podekscytowany wizją pracy nad kolejną linią kosmetyków. Samochody, dżinsy, to by było coś. Niestety, będzie znowu o likwidowaniu zmarszczek. – Trzy pączki poproszę. – Uśmiecha się przepraszająco do niebieskookiej, która znowu zaczepiła nogą o walizkę. – Proszę mi wybaczyć, że zająłem tutaj tyle miejsca. – Prawie automatycznie zaczyna ją podrywać.Zapiski szwedzkie
Imigrant to po szwedzku invandrare. To słowo nie brzmi dobrze, kojarzy się z kłopotami, z całą masą kłopotów, których przysparzają społeczeństwu szwedzkiemu przybysze, czyli obcy. Przybywają płaczliwą, wyrzuconą z rodzinnego gniazda chmarą, z tego kraju, z tamtego kraju, nie wiadomo skąd. Krzykliwi i niezadowoleni. Nie robią postępów w szwedzkim. Ani w przyswajaniu sobie nowych kodów obyczajowych. Prowadzą autobusy w turbanach albo podają kawę z głowami starannie zasłoniętymi chustkami, zza których wyglądają bardzo ciemne, bardzo przyjezdne oczy. Skaranie boskie – elände.
Szwedzkie słowo oznaczające akcent to brytning, kojarzy mi się z polskimi słowami „prymitywizm” i „zabrudzenie”. Nie wiem, czy bardziej ze względu na pewne, w sumie nikłe, podobieństwo brzmienia, czy też przez jakieś nieokreślone, ale dla mnie bardzo wyraźne asocjacje. I pomyśleć, że kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce, słowo „akcent” brzmiało bardzo pozytywnie, obiecująco. Mieć francuski akcent albo jeszcze lepiej akcent amerykański…
Kiedy zaczynam myśleć po szwedzku i nazywam siebie samą invadrare – a przecież nie ma innego słowa, które określałoby moją sytuację – czuję, że jestem ciężarem dla opiekuńczego państwa szwedzkiego. I choć w rzeczywistości nigdy nim nie byłam, żadnych zasiłków, żadnego wyciągania ręki po pomoc, żadnych prób wykorzystywania systemu, który jest wręcz nadopiekuńczy, to i tak sam fakt przynależności do nadmiernie rozrastającej się grupy obcych czyni mnie kimś mniej wartościowym, podejrzanym, niepełnym… A może to tylko moje przewrażliwienie? Jon bardzo się złości, kiedy dzielę się z nim tymi myślami.
W doświadczeniu emigracji najbardziej zaskoczyło mnie to, że zostałam nagle wrzucona do wielkiego worka z historiami ludzkimi, które nie mają nic wspólnego ze mną samą, a przecież jednocześnie są moją własną historią. Wyjechałam z Polski, ponieważ zakochałam się w Jonie, ale wychodząc za niego za mąż, poślubiłam także uciekinierów politycznych, nielegalnych pracowników, polskie i rosyjskie sprzątaczki oraz obrzezane kobiety z Somalii. Wszyscy jesteśmy invandrare.
Dominika pcha przed sobą wózek z dużo za dużą jak na cztery dni konferencji walizką. Już są! Już machają do niej i coś pokrzykują. Dominika nie słyszy dokładnie, o co im chodzi – za dużo ludzi stłoczyło się przy barierkach dla oczekujących. Sama też się śmieje i pokrzykuje. I za chwilę na jej szyi zawisa uszczęśliwiony sześciolatek. Wymięte w spoconych łapkach stokrotki upadły na ziemię i gdyby nie szybka reakcja babci Elżbiety, rozdeptałby je przepychający się do przodu taksówkarz. Musi złapać klienta, mus to mus.
Stanisław wziął walizkę, Elżbieta próbuje zabrać Dominice torbę.
– Oj, mamo, dam sobie radę, nie przesadzaj.
– Dasz radę, akurat. Ciężary takie nosisz. Na miłość boską, co ty dźwigasz, dziewczyno?!
Kajtek, który zazwyczaj nie lubi chodzenia za rękę, ściska teraz kurczowo dłoń Dominiki i opowiada w wielkim skrócie o najnowszych wydarzeniach.
– Będę psem! Będę psem!
– Jakim psem?
– W sztuce! W teatrze!
– Przygotowują teraz takie przedstawienie o psie – tłumaczy Elżbieta. – Wiesz, Kajtuś zrobił wielkie postępy w graniu. Pani Joasia mówi…
– Pani Ponuracha! Nienawidzę Ponurachy i pieprzonego pianina!
– Kajtuś! Jak ty się odzywasz! No widzisz, Dominiko, ty przy nim używasz takich słów i masz efekty. Nic nie pomoże elitarne przedszkole…
– Jakie przedszkole, babcia? Zerówka! – poprawia oburzony Kajtek.
– Nic nie pomoże, jeśli sami będziemy zarażać go tym chamstwem!
– Jakim chamstwem, mamo? O czym ty mówisz?! Kajtek, nie mów „cholerny”, mów „lerny”. I tak będzie wiadomo, o co chodzi.
– Ty żartujesz sobie chyba, Dominiko, czego ty go uczysz!? Stanisławie, słyszałeś?!
Ale ojciec nie słyszał, ponieważ jak zadowolony i głuchy na jazgoty swojego stadka indyk prowadzi rodzinę na parking.
– Imbecyl jeden tak się ustawił, że za Boga nie wyjadę. Cholera by to wzięła!
– Wiesz, Stanisławie, ja już nie mogę tego słuchać – złości się piskliwie Elżbieta. – Przed chwilą mówiłam Dominice, żeby przestała się wyrażać przy dziecku.
– Cicho, dziecinko, cicho. – Stanisław widzi w żonie dziewczynkę, istotę nie w pełni kompetentną, w swej kobiecości niedojrzałą i wymagającą sterowania. – No nie wiem, jak teraz wyjedziemy, kiedy ten pajac tak tu się wpasował.
Jest starszy od Elżbiety o osiem lat, ale ta różnica jest dziś prawie niewidoczna. Stanisław każdy zbyt długi dzień w pracy odreagowuje na rowerze treningowym albo w saunie, a Elżbieta każdy trochę zbyt pusty dzień w domu rekompensuje sobie ciastkiem przed telewizorem. „Bynajmniej nie gapi się na głupoty! Ogląda programy społeczno-polityczne i co inteligentniejsze seriale”.
– Babciu, jaki pajac prowadził tamten samochód? Pinokio, babciu? Mamo, Pi-no-kio? – niecierpliwi się Kajtek.
– Jezus Maria! Żeżby go! – piekli się Stanisław, cudem jakoś wymijając torującego mu drogę forda.
– Dominiczko, kochanie, jaka ty bladziutka jesteś – roztkliwia się nagle Elżbieta podniesiona na duchu popisem samochodowej ekwilibrystyki męża. – No to jak było? Jak twój referat?
– Widziałaś króla Szwecji, mamo? – dopytuje się zawsze chłonny wiedzy Kajtek. – A Karlssona z dachu? On chyba tam musi mieszkać, prawda? A może on już jest stary i nie żyje? Bo Astrid Lindgren była stara i umarła. A może król też umarł? Czy on jest bardzo stary, mamo? Taki stary jak dziadek?
– Dziadek wcale nie jest stary! – obrusza się Elżbieta.