Włóczędzy - ebook
Włóczędzy - ebook
Nominowana do Nagrody Arthura C. Clarke'a powieść autorki należącej do młodego pokolenia przedstawicieli literatury SF, laureatki Nagrody Hugo (za „Składany Pekin”).
Porównywani do arcydzieł gatunku – w tym „Wydziedziczonych” Ursuli K. Le Guin czy „Wojny światów” H.G. Wellsa – „Włóczędzy” są zarazem dziełem osobnym. Tę opowieść o Ziemi i Marsie, starciu dwóch różnych światów, wojnie idei i upadku ostatniej utopii można odczytywać jako alegorię relacji między Chinami a Zachodem. Jednak przede wszystkim to metapowieść, powieść o powieściach, komentarz do literackich narracji XX i XXI w., zarówno tych chińskich, jak i zachodnich oraz uniwersalna przypowieść o zmierzchu cywilizacji.
***
Hao Jingfang (ur. w 1984 w Tiencinie), posiada doktorat z fizyki i ekonomii, a na co dzień pracuje w jednym z instytutów naukowo-badawczych w Pekinie. „Włóczędzy” to jej pierwsza przetłumaczona na język polski książka.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
Spis treści
773
SPIS TREŚCI
Prolog .................................................................................5
Tom 1. Powrót na Marsa .....................................................7
Statek..................................................................................9
Hotel ................................................................................ 29
Dom ..................................................................................45
Archiwum filmowe ....................................................... 71
Gabinet ........................................................................... 98
Wystawa ....................................................................... 120
Archiwum .....................................................................144
Kawiarnia ...................................................................... 167
Teatr Wielki .................................................................. 177
Pracownia .....................................................................199
Galeria ............................................................................216
Wieża ............................................................................ 229
Yinghuo ......................................................................... 242
Sala chorych ................................................................ 248
Taras ..............................................................................258
Pokój hotelowy .............................................................278
Koniec, który okazał się początkiem ...................... 286
Tom II. Samotna planeta ............................................... 299
Książka ......................................................................... 302
Kryształ ........................................................................ 326
Wiadomości .................................................................341
Membrany ................................................................... 364
Medal .............................................................................387
774
Kamień .......................................................................... 411
Skrzydła ........................................................................437
Statek ............................................................................ 456
Wiatr ..............................................................................475
Piasek ............................................................................491
Gwiazdy ........................................................................495
Poranek .........................................................................512
Początek, który stał się końcem ...............................527
Tom III. Świat jutra .........................................................533
Rudy ...............................................................................537
Chania ........................................................................... 557
Reini ..............................................................................572
Luoying .........................................................................592
Gielle ..............................................................................613
Pierre ............................................................................ 623
Sorin ............................................................................. 636
Luoying ........................................................................ 645
Reini ............................................................................. 665
Anka .............................................................................690
Hans ..............................................................................710
Luoying ........................................................................ 726
Koniec, ale także początek ........................................735
Posłowie. Ja i moje pisarstwo .....................................743
Przypisy..........................................................................747
Roztańczony kompas, czyli kilka uwag
o nawigacji w uniwersum Hao Jingfang .................749
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8196-994-9 |
| Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia pamięta pokolenie, które urodziło się w jednym świecie, a dorastało w innym.
Świat ich dzieciństwa przypominał wieżowiec o ściśle określonej, regularnej strukturze. Świat ich młodości natomiast był niczym dziewiczy ogród. Schludny, przejrzysty, ambitny projekt versus nieskrępowane karnawałowe szaleństwo. Światy te zmaterializowały się przed ich oczami jeden po drugim, nie pytając ich o zdanie, nie licząc się z ich odczuciami. Popychane nieubłaganą logiką przeznaczenia, potężną, lodowatą falą, zmiotły ich życia i porwały w odmęty.
To, co pieczołowicie konstruowano w wieżowcu, w ogrodzie rozsypało się w drobny mak. To, co zostało zapomniane w przypływie szaleństwa, zachowało się w projekcie. Ci, którzy żyli jedynie w wieżowcu, nigdy nie doświadczyli rozpadu. Ci, którzy żyli jedynie w szaleństwie, nigdy nie poznali, czym jest iluzja. Jedynie młodzi, którzy stali się świadkami zmiany warty pomiędzy światami, widzieli na własne oczy nocną nawałnicę, unicestwienie dalekosiężnych wizji i przedziwne kwiaty, które rozłożyły się czarodziejskim dywanem na zgliszczach.
Niezrozumiani, milczeli pod ostrzałem krytyki, która atakowała ich ze wszystkich stron.
Cóż to byli za ludzie i dlaczego wszystko to stało się ich udziałem? Dwieście lat nie starczyłoby na opowiedzenie ich historii. Zresztą oni sami nie mają pewności. Nikt nie ma. Pochwyceni przez los w wieku, w którym nie mieli nawet prawa wiedzieć, czym jest los, byli prawdopodobnie najmłodszą grupą kosmicznych włóczęgów w dziejach. Znając inny świat jedynie z fantastycznych opowieści, porwani zostali w jego obcy nurt. Ich wygnanie zaczęło się w domu, nie mieli żadnego wpływu na kierunek historii.
Opowieść rozpoczyna się w momencie powrotu tych młodych ludzi do domu. W chwili, gdy zakończyło się fizyczne wygnanie, rozpoczęło się dla nich wygnanie duchowe.
To opowieść o upadku ostatniej utopii.STATEK
Statek zbliżał się do lądu. Zgaszono światła.
Jednostka kołysała się w przestworzach niczym kropla wody pośród ciemności, powolutku wpływając do portu w kształcie łuku. Był to bardzo stary statek, połyskujący srebrzystym blaskiem jak wyświechtana odznaka, na której widać jeszcze inskrypcje i zdobienia, ale krawędzie i wierzchołki starły się od dotyku licznych dłoni. Wobec otaczającego go mrocznego bezkresu wydawał się maleńki. Samotny pośród otchłannej próżni. Statek, Słońce i Mars ustawiły się w jednej linii. Słońce po jednej stronie, Mars po drugiej, statek pośrodku. Jego kurs był prosty jak miecz. Obosieczny miecz o ostrzach rozpływających się w pustce. Srebrna kropla w oceanie ciemności, ledwie dostrzegalna. Samotnie dryfowała ku lądowi, dzielnie stawiając czoła milczącemu przestworzu.
Statek nazywał się Maerth. Był jedynym połączeniem pomiędzy Ziemią a Marsem.
Statek nie mógł wiedzieć, że dawniej jego trasa była ruchliwym szlakiem handlowym. Sto lat przed jego narodzinami w porcie stały kosmiczne transportowce, które kursowały między planetami niczym po rzece i lądowały na piasku. To było u schyłku dwudziestego pierwszego wieku, kiedy to ludziom udało się w końcu przełamać potrójną przeszkodę grawitacji, atmosfery i własnego umysłu. Z niepokojem, który stopniowo przeradzał się w podniecenie i samozadowolenie, poczęli na potęgę przewozić z Ziemi najróżniejsze rzeczy na planetę swoich marzeń. Przyziemna dotąd konkurencja rozszerzyła się aż po powierzchnię Marsa. Wysłannicy różnych rządów, przyodziani w różne stroje, mówiący różnymi językami, wprowadzali w życie plany rozwoju różnych państw. Ówczesne statki towarowe były niezdarne, okute szarozieloną blachą przypominały metalowe słonie poruszające się wolnym, ale pewnym krokiem. Docierały jeden po drugim do portu, pośród tumanów pomarańczowego pyłu otwierały włazy, z których wysypywały się najróżniejsze maszyny, zapasy żywności i gorące głowy płonące zapałem.
Statek nie mógł też wiedzieć, że siedemdziesiąt lat przed jego narodzinami upolitycznione floty państwowe zostały stopniowo wyparte przez prosperujące floty komercyjne. Przez trzy dekady istnienia marsjańskich baz macki handlowców, niczym magiczna fasola Jasia, cal po calu pięły się w górę, aż w końcu Jasiom udało się wdrapać do nieba. Wraz z nimi na piaszczystej planecie pojawiły się rachunki i z dnia na dzień konsolidowane biznesplany. Początkowo biznesy te ograniczały się do handlu konkretnymi towarami. Potem przedsiębiorcy sprzymierzyli się z politykami, pozyskując prawo do administrowania gruntami, handlu surowcami, rozwoju produktów kosmicznych. Z poezją na ustach wyprzedali jedną planetę drugiej. Później przedmiotem transakcji zaczęła stawać się wiedza. Podobnie jak miało to miejsce podczas wielkiej historycznej transformacji na Ziemi, tyle że to, co tam trwało dwieście lat, tu przebiegło w przyspieszonym tempie i dokonało się w ledwie dwadzieścia. Kapitał niematerialny stał się towarem, biznesmeni zaczęli pozyskiwać najtęższe mózgi spośród naukowców, budując niewidzialne mury pomiędzy bazami. Na pokładach przemierzających nocne ciemności statków, jak w ziemskich biurowcach, mieściły się tętniące życiem restauracje, w których biesiadowano i podpisywano liczne kontrakty.
Wreszcie statek nie wiedział i tego, że czterdzieści lat przed jego narodzinami na szlaku handlowym pojawiły się latające jednostki militarne. Najróżniejsze czynniki doprowadziły do wybuchu wojny o niepodległość Marsa, w której łowcy przygód i inżynierowie z różnych baz połączyli siły, by wspólnie rzucić wyzwanie ziemskim nadzorcom kolonii. Za pomocą zdobyczy astronautyki i kosmicznych technologii pragnęli złamać potęgę pieniądza i władzy. Szlak międzyplanetarny wypełnił się statkami wojennymi ustawionymi jeden za drugim w długi łańcuch, odpierającymi ataki najeźdźców – potężne niczym rozjuszone fale i jak fale bezgłośnie wycofujące się w kosmiczną ciemność. Zwinne i szybkie myśliwce nadlatywały z daleka, napędzane gniewem zdradzonych, i z obojętną, a zarazem zażartą wściekłością zrzucały bomby, sprawiając, że pośród tumanów pyłu rozkwitały kwiaty krwi.
Statek nie miał pojęcia o tym wszystkim. Narodził się dziesięć lat po zakończeniu wojny, kiedy dym się rozproszył, a pył opadł. Na niebie znowu zapanował spokój, a szlak już nie był uczęszczany. Ciemność okryła wszystko. Statek narodził się w tej ciemności. Zmontowany z odłamków metali unoszących się w przestrzeni, samotnie wpatrywał się w morze gwiazd, przemierzając w tę i z powrotem dystans pomiędzy dwoma planetami. Szlakiem, na którym niegdyś tłoczyły się najpierw transportowce, a potem jednostki militarne.
Poruszał się powoli, bezszelestnie. Nikt go nie mijał, nikt nie wyprzedzał, nikt nie przecinał mu drogi. Niczym srebrzysta kropelka wody sunął przez pustkę, pokonując niewidzialne bariery i mury, przeszłość, o której milczeli mieszkańcy obu światów.
Od jego narodzin upłynęło trzydzieści lat. Czas wyrzeźbił blizny na jego metalowym ciele.
Jego wnętrzności stanowiły labirynt. Oprócz kapitana nikt nie był w stanie zrozumieć jego struktury.
Był ogromny. Liczne schody prowadziły na liczne piętra, gdzie wzdłuż wijących się licznych korytarzy usytuowano liczne pomieszczenia. Nie brakło też dużych magazynów i spiżarni. Majestatyczny, wyposażony w najróżniejsze sprzęty, z kolumnadami we wnętrzach, przypominał opuszczony pałac. Wąskie przejścia wiodły do sypialni i sal bankietowych, ich układ był niczym przekombinowana fabuła. Na statku nie dało się odróżnić góry od dołu. Podłoga była po prostu obrotową ścianą, po której chodziło się dzięki działaniu siły odśrodkowej. Za obrót odpowiedzialne były metalowe słupy, niczym szprychy odchodzące od głównej osi. Maerth miał już swoje lata. Świadczyły o tym zdobienia słupów, wzory na podłodze, staromodne lustra, malowidła. Był pomnikiem minionego czasu. Hołdem. Pamiątką epoki, w której między ludźmi panowała jedność.
*
Tym razem statek wiózł trzy grupy pasażerów: pięćdziesięcioosobową delegację Ziemian, pięćdziesięcioosobową delegację Marsjan i dwudziestoosobową reprezentację marsjańskich uczniów.
Delegacje wybierały się na wystawę, która miała odbywać się na przemian na obu planetach, by pokazać tam swoje produkty. Właśnie zakończyła się pierwsza edycja ziemska i zbliżało się oficjalne otwarcie pierwszej edycji marsjańskiej. Obie strony wiozły najprzedziwniejsze eksponaty – Marsjanie, by pokazać Marsa Ziemianom, a Ziemianie, by pokazać Ziemię Marsjanom. Miało to im przypomnieć o sobie nawzajem. Było to pierwsze spotkanie obu społeczności po wielu latach od zerwania stosunków.
Reprezentacja młodzieży nazywana była Drużyną Merkurego. Jej członkowie mieli po osiemnaście lat i wracali na Marsa po pięciu latach pobytu na Ziemi. Merkury, zwany inaczej Hermesem, był wszakże posłańcem bogów. Nadanie grupie jego imienia było wyrazem nadziei na odnowienie zerwanych relacji.
*
Wojna skończyła się czterdzieści lat temu. Statek kursował od trzydziestu. Stanowił jedyne ogniwo łączące Ziemię i Marsa.
Był świadkiem kilku rund negocjacji, kilku wymian handlowych, zawarcia kilku umów, wybuchu kilku konfliktów. Poza tym jednak niewiele widział. Przez większość czasu tkwił bezczynnie w porcie. Jego pokład świecił pustkami, w sypialniach nikt nie spał, w magazynach nie było towaru, w salach bankietowych panowała cisza, a załoga nie miała zajęcia.
Kapitan i jego żona byli parą siwowłosych staruszków. Pracowali na statku od trzydziestu lat, tam mieszkali i tam się zestarzeli. Maerth stał się ich domem, życiem i światem.
– A więc nigdy nie byliście na zewnątrz? – zapytała ostrożnie śliczna młoda dziewczyna.
– W pierwszych latach wysiedliśmy parę razy, ale później postarzeliśmy się i przestaliśmy – odpowiedziała z łagodnym uśmiechem kapitanowa. Na głowie miała burzę siwych loków, od kącików jej ust odchodziły dwie zmarszczki w kształcie księżyca w nowiu. Wyglądała bardzo dystyngowanie, niczym drzewo w zimie.
– Dlaczego?
– Częste zmiany grawitacji są trudne do zniesienia. Na starość kości nie wytrzymują.
– Dlaczego więc nie przejdziecie na emeryturę?
– Garcia nie chce. Jego marzeniem jest dożyć swojego czasu na tym statku.
– Ilu ludzi jest na pokładzie?
– Gdy mamy zadanie do wykonania, ponad dwudziestu. Ale kiedy nic się nie dzieje, wówczas tylko my dwoje.
– Jak często wykonujecie kursy?
– Różnie to bywa. Czasami raz na cztery miesiące, czasami trzeba czekać ponad rok.
– Tak rzadko? Nie doskwiera wam tu samotność?
– Nie. Dawno się przyzwyczailiśmy.
Dziewczyna milczała przez chwilę. Opuściła długie rzęsy, po czym uniosła je ponownie.
– Dziadek często o was mówi. Tęskni za wami.
– My też bardzo tęsknimy za twoim dziadkiem. Na biurku Garcii cały czas stoi zdjęcie ich czwórki. Codziennie na nie spogląda. Pozdrów dziadka, gdy dotrzesz do domu.
Dziewczyna uśmiechnęła się, ale w uśmiechu tym był cień smutku.
– Ciociu Ellie, na pewno tu wrócę, żeby was odwiedzić.
Uśmiechała się, bo lubiła ciocię. Cień smutku zaś oznaczał, że pewnie długo przyjdzie jej czekać na spełnienie tej obietnicy.
– Dobrze. – Kapitanowa również się uśmiechała. Łagodnym ruchem pogładziła dziewczynę po włosach. – Jesteś taka piękna, przypominasz mamę.
*
Sypialnia kapitana znajdowała się z przodu statku, tuż przy sterówce i stabilizatorni. Wejście do niej mieściło się przy skrzyżowaniu dwóch korytarzy. Przechodząc tamtędy, łatwo było je przeoczyć. Przed drzwiami wisiała niebieska lampka, rzucająca słabe księżycowe światło na głowy kapitanowej i dziewczyny. Był to jedyny element wystroju wspólny dla pomieszczeń na Marsie i na Ziemi. Za każdym razem wzbudzał w nich wspomnienie domu. Drzwi zrobione z białego szkła niemal zlewały się ze ścianą. Uwagę przyciągała jedynie niewielka srebrna płaskorzeźba z wygrawerowanym konturem startującego statku kosmicznego z uniesionym dziobem oraz sznurem dzwoneczków na rufie. Pod statkiem zaś widniał rząd ozdobnych liter: Ellie, Garcia i Maerth. Drzwi pozostawały zamknięte przez większość czasu, w pustych korytarzach również panowała niezmącona cisza. Zdawało się, że ciągną się one w nieskończoność.
Kapitan Garcia był niegdyś towarzyszem wojennym dziadka dziewczyny. Byli bliskimi kompanami z jednostki. Urodzeni w czasie wojny, spędzili na pokładzie statków wojennych kilkanaście lat życia. Stali się też filarami powojennego społeczeństwa marsjańskiego. Dziadek wrócił na ląd, kapitan zdecydował się pozostać na niebie.
Okres powojenny był najtrudniejszym czasem w historii Marsa. Jałowe gleby, rzadka atmosfera, niedobory wody, niebezpieczne promieniowanie, wszystko to stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla życia. Marsjanie każdego dnia musieli walczyć o przetrwanie. Przed wojną rozwój Marsa napędzany był wszakże z Ziemi, stamtąd pochodziła też większość zasobów żywności. Połączony był z Ziemią jak płód z matką. Wojna zaś przypominała przedwczesny poród – ból i wstrząs, zakończony odcięciem pępowiny. A potem trzeba się było uczyć chodzenia na własnych nogach. Nie sposób było obyć się bez niektórych rzeczy z Ziemi. Nawet najtęższe głowy nie zdołałyby stworzyć z niczego zwierząt czy choćby niezbędnych bakterii, organicznych makrocząsteczek o kluczowym znaczeniu dla produkcji paliw. Bez tego nie dało się utrzymać przy życiu, a tym bardziej prosperować. W tym właśnie okresie kapitan postanowił wstąpić na statek.
Był to dziesiąty rok od zakończenia wojny. Wielu Marsjan nie pochwalało żebrania u Ziemian, ale kapitan nie ustępował. Podjął pierwszą w historii międzyplanetarną misję dyplomatyczną. Jak samotny żołnierz błąkał się po ziemskich prowincjach. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, jakie nastroje panują na Ziemi: wstyd porażki stopniowo przeradzał się w mściwą radość z nieszczęść wroga. Ale nie mógł się wycofać. Gdyby to zrobił, nowo narodzona ojczyzna nie dożyłaby dorosłości.
Druga połowa życia kapitana była nierozerwalnie związana ze statkiem. Zamieszkał na nim, wysyłał wiadomości na Ziemię, błagał, groził, kusił, wymieniał marsjańską technologię na ziemskie surowce. Po trzydziestu latach spędzonych na pokładzie nie potrafił już zejść na ląd. Był marsjańskim dyplomatą. W ciągu tych trzech dekad udało mu się doprowadzić do pierwszej transakcji między Ziemią a Marsem i do pierwszej wizyty delegacji, a także do pierwszej wystawy i wymiany studenckiej. Garcia znaczyło kapitan. Kapitan znaczyło Garcia. Jego misja zrosła się organicznie z jego imieniem, nie sposób było ich oddzielić. Ellie, Garcia i Maerth. Te słowa wypisane zostały na drzwiach.
Dziewczyna i kapitanowa wymieniły jeszcze parę uprzejmości, po czym każda ruszyła w swoją stronę. Nagle kapitanowa odwróciła się i zawołała rozmówczynię.
– Zapomniałabym. Kapitan chciałby coś przekazać twojemu dziadkowi.
– O co chodzi?
– „Czasem walka o skarb jest cenniejsza od samego skarbu”.
Dziewczyna zamyśliła się. Wydawało się, że chciała o coś zapytać, ale nie zapytała. Wiedziała, że słowa kapitana mają związek z dyplomacją, ale nie śmiała podejmować tak trudnego tematu. Pokiwała jedynie głową i zapewniła, że zapamięta, po czym odeszła. Szła szybkim, lekkim krokiem, prostując nogi w kolanach i stawiając stopy lekko na zewnątrz. Przypominały one dwa piórka opadające na ziemię albo żaby muskające wodę, albo czysty powiew bez drobinki pyłu.
Kapitanowa odprowadziła ją wzrokiem. Dopiero gdy dziewczyna zniknęła jej z oczu, weszła do swojej sypialni. Dzwoneczki na drzwiach zadźwięczały łagodnie pośród nocnej ciszy. Rozejrzała się po ciemnym pokoju i odetchnęła bezgłośnie. Kapitan już spał. Jego organizm był coraz słabszy. Ledwie wypowiedział zdanie skierowane do dziadka dziewczyny, już wyczerpany zapadł w sen. Nie wiedziała, ile czasu mu jeszcze zostało. Nie wiedziała też, ile zostało go jej. Wiedziała jedynie, że kiedy wsiadała wraz z nim na statek, przeczuwała już to, co dokonywało się właśnie teraz. Była gotowa umrzeć z nim tutaj. Do ostatniej chwili kursować między Ziemią a Marsem. Weszła do pokoju i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Dziewczyna nosiła imię Luoying. Miała osiemnaście lat i należała do Drużyny Merkurego. Uczyła się tańca.
*
Nazwa statku „Maerth” była połączeniem angielskich nazw Ziemi i Marsa. Nie pozostawiała wątpliwości co do przeznaczenia statku, stanowiła świadectwo niegasnącego ducha negocjacji i kompromisu, a zarazem idealny przykład nazewniczego pragmatyzmu, pozbawionego jakichkolwiek estetycznych ambicji i wrażliwości.
Technologia zastosowana do produkcji statku nie odznaczała się nadmiernym wyrafinowaniem. Konstrukcja i silniki zbudowane były tradycyjnym przedwojennym sposobem. Panele słoneczne dostarczały energii elektrycznej, która napędzała układ złożony z potężnych słupów w taki sposób, by uzyskać siłę odśrodkową zastępującą efekt grawitacji i umożliwiającą poruszanie się na statku. Mechanizm był solidny, ale powolny i ociężały. Od zakończenia wojny zarówno na Marsie, jak i na Ziemi technologia posunęła się tak mocno naprzód, że z powodzeniem można by zbudować dużo zwrotniejsze i szybsze statki, które pokonałyby odległość między planetami w znacznie krótszym czasie. Ale Maerth był jedynym kursującym na tej trasie. Od trzydziestu lat nie znalazł się żaden następca. Jego powolność i ociężałość sprawiały, że robił wrażenie pozbawionego jakiejkolwiek drapieżności, co poniekąd sprzyjało jego koncyliacyjnej misji. Niezdarność okazała się najlepszą techniką, a opieszałość – najwyższą prędkością. W lodowatym oceanie Kosmosu, w którym cały czas wyczuwało się gorzki posmak wojny, był niczym samotny, łagodny wieloryb. Rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny, że najtrudniejsza do pokonania nie jest bynajmniej fizyczna odległość. Najprostsze i najskromniejsze sposoby mogą okazać się najdoskonalsze.
Wnętrze statku dzieliło się na cztery strefy, wyznaczone przez cztery prostopadłe filary odchodzące od centralnej osi. Między strefami można było swobodnie przechodzić, ale odległości były ogromne, a droga skomplikowana. Mało kto więc opuszczał swoją strefę. Każda z trzech ekip znajdujących się na statku zamieszkiwała w innej. Toteż choć spędzili na jednym pokładzie sto dni, niemal się nie znali. Zdarzały się oczywiście wspólne imprezy, ale mało w nich było spontaniczności, a znacznie więcej chłodnej, wymuszonej uprzejmości.
Pośród delegacji panowały odmienne nastroje. Marsjanie kończyli swoją ziemską misję i wracali do domu, toteż dało się pośród nich wyczuć radość i podniecenie. Byli rozluźnieni, nie przejmowali się tym, co inni o nich pomyślą. Rozmawiali swobodnie o jedzeniu, dzieciach, dziwach, które widzieli na Ziemi, troskach wieku średniego. W stołówce opowiadali sobie żarty. Czuli się jak ryba w wodzie, mając do dyspozycji potrawy i naczynia w marsjańskim stylu, których brakowało im podczas misji.
W strefie należącej do Drużyny Merkurego trwała jedna wielka impreza. Ci osiemnastoletni dziś ludzie, odkąd w wieku trzynastu lat opuścili Marsa, skazani byli na samotność. Rozproszeni po całej Ziemi, rzadko się widywali. Lot międzyplanetarny był więc dla nich niepowtarzalną okazją, by wreszcie spędzić razem trochę czasu. Bawili się twardo przez całe sto dni. Pili, żartowali, hałasowali. Grali w piłkę w komorze nieważkości. Nocami śpiewali do utraty tchu.
Pośród Ziemian atmosfera była zgoła odmienna. Członkowie delegacji pochodzili z różnych krajów, nie znali się, dopiero się docierali. Poza lunchami biznesowymi spotykali się jedynie w małym barze, rozmawiali bardzo ostrożnie. Znajdowali się wśród nich dostojnicy państwowi, znani naukowcy, potentaci przemysłowi i medialni. W pewnym sensie wszyscy ulepieni byli z tej samej gliny. Zawsze w centrum uwagi, potrafili zachować wewnętrzny dystans. Ubierali się niby skromnie, ale z rękawów marynarek tu i ówdzie w okolicach nadgarstka wystawała odrobina luksusu. Mówili niby swobodnie, ale rzadko o sobie, tłumiąc wyniosłość w spojrzeniach, ale w taki sposób, żeby było widać, że tłumią.
W barze często widywało się maleńkie dwu-, trzyosobowe grupki ludzi odzianych w lekkie koszule i szepczących między sobą. Pomieszczenie urządzone było na ziemską modłę. Panował w nim półmrok. Do drinków dorzucano kostki lodu, szklanki z whisky połyskiwały w słabym świetle.
– Zauważyłeś spięcie między Antonowem a Wangiem?
– Między Antonowem a Wangiem? Nie, chyba nie.
– Przyjrzyj im się dobrze. Ciebie szczególnie powinno to obchodzić.
Tak rozmawiali ze sobą pewien łysy mężczyzna w średnim wieku i młody brunet. Inicjatorem rozmowy był ten pierwszy, to on właśnie zadał pytanie. Miał czarujący uśmiech i gładko ogolony podbródek, jego jasnoszare oczy błyszczały niczym morska woda w letnim słońcu. Młodszy rozmówca był z kolei dość małomówny, jedynie od czasu do czasu odpowiadał uśmiechem. Jego głęboko osadzone brązowe oczy przysłonięte były burzą loków opadających na czoło, toteż trudno było z nich cokolwiek wyczytać. Starszy nazywał się Thomas Theon i był głównym dyrektorem wielkiej ziemskiej spółki medialnej Thales oraz spadkobiercą jej majątku. Młodszego zwano zaś Eko Lu, podróżował wraz z delegacją Ziemian jako reżyser filmów dokumentalnych, zatrudniony przez spółkę. Wspomniani przezeń Antonow i Wang reprezentowali Rosję i Chiny. Spoglądali na siebie spode łba ze względu na sprzeczność interesów terytorialnych między ich ojczyznami. Był to tylko jeden z wielu przykładów napięć pomiędzy delegatami. Wszak ich kraje miały za sobą długą historię wzajemnych konfliktów. Z twarzy nie sposób było wyczytać otwartej wrogości, w sercach jednak kotłowały się najróżniejsze uczucia. Theon nie miał żadnego obywatelstwa. Posiadał paszporty czterech państw, mieszkał w piątym, lubił kuchnię szóstego, a żył według strefy czasowej siódmego. Na przepychanki na politycznej mapie świata patrzył więc zawsze z dystansem i pobłażliwym uśmiechem. Obserwował wszystko i rozumiał wiele, ale nigdy by tego otwarcie nie przyznał. Reprezentował postawę typową dla zglobalizowanego społeczeństwa końca dwudziestego drugiego wieku. Gardził ideą państwa i ostentacyjnie manifestował swój brak jakichkolwiek prób zagłębienia się w problemy natury historyczno-politycznej wynikające z istniejących niegdyś podziałów terytorialnych. Eko domyślał się, do czego Theon pije, ale wolał nie podejmować tematu. Każdy z członków delegacji miał inne cele i marzenia. To normalne. Każdy z nich czego innego oczekiwał po tej wyprawie. Eko nie stanowił wyjątku.
– Wiesz, co jest najlepszym obiektem dla kamerzysty? – zapytał roześmiany Theon.
– Co?
– Dziewczyna.
– Dziewczyna?
– Tak, pewna dziewczyna z delegacji marsjańskiej. Ma na imię Luoying.
– Luoying? Która to?
– Ta z najdłuższymi, czarnymi włosami. Ma bardzo jasną cerę. Trenuje taniec.
– Chyba kojarzę. A co w niej takiego szczególnego?
– Po powrocie na Marsa będzie dawała występ solowy. Myślę, że warto to zobaczyć. Nagraj o niej jakiś materiał. Na pewno będzie mieć wzięcie.
– I co jeszcze?
– Jakie jeszcze?
– Jeszcze… dlaczego jeszcze miałbym to robić? Jaki jest właściwy powód?
– Zgubi cię ta ciekawość. – Theon znów się roześmiał. – Ale dobrze, powiem ci. Jej dziadek jest gubernatorem Marsa. To jedyna wnuczka wielkiego dyktatora. Sam dopiero niedawno się o tym dowiedziałem.
– Czy to oznacza, że powinienem zwrócić się do niego o pozwolenie na filmowanie?
– Nie. Pod żadnym pozorem nikomu nic nie mów. Nie chcę kłopotów.
– Nie boisz się, że po powrocie będą z tego problemy?
– O problemy ziemskie będziemy się martwić na Ziemi.
Eko nic więcej nie powiedział. Nie wyraził ani aprobaty, ani dezaprobaty. Theon zresztą nie pytał go o opinię. Lepiej było milczeć. Zapewniało to obu stronom bezpieczny komfort. Eko nie był skrępowany obietnicą, a Theon mógł umyć ręce od podżegania. Młodzieniec bawił się trzymaną w ręku szklanką. Rozmówca przyglądał mu się, nie przestając się uśmiechać.
Theon był weteranem przemysłu filmowego. Doskonale wiedział, co można komu sprzedać, wiedział też, jak unikać problemów. Eko natomiast był nowy w branży, cały czas zachowywał się trochę jak uczeń. Miał mnóstwo pomysłów i nie lubił utartych ścieżek. Theon zaś wierzył w potęgę czasu. Widział już wielu nieopierzonych adeptów, przekonanych o swojej nienagannej moralności. Widział jednak też wielu takich, którzy odebrawszy lekcję życia, oprzytomnieli, uświadamiając sobie, że żeby przetrwać, trzeba umieć się sprzedać, i że dumę najlepiej schować do kieszeni.
W barze puszczano elektrojazz. Pulsująca muzyka zagłuszała biznesowe rozmowy i sekrety wymieniane przy stolikach. W pomieszczeniu było bardzo ciepło. Goście porozluźniali krawaty. Bar obywał się bez kelnerów. Napoje wybierało się z oszklonego automatu w ścianie. Z sufitu zwisały szkliste półkule. Dobywające się z nich światło padało na pozornie przyjazne twarze i głowy, w których kłębiły się najróżniejsze myśli. Od czasu do czasu rozbrzmiewał śmiech. Rozmowy powoli dobiegały końca, wymieniano ostatnie uprzejmości przed zbliżającym się lądowaniem.
Choć każdy z członków delegacji miał swoje cele, wszyscy zgadzali się co do głównego kierunku działań, którym była technologia. Technologia równa się bogactwo. W dwudziestym drugim wieku to ona była kluczowym elementem funkcjonowania wszystkich sektorów gospodarki. Swoistą monetą, na której opierał się system finansowy. Na niej, jak wcześniej na pieniądzu, zasadzała się sieć zależności międzynarodowych. I to ona zapewniała światu trudną do utrzymania stabilność i wątłą równowagę. Wymiana wiedzy stała się najistotniejszym czynnikiem społeczno-politycznym. Właśnie dzięki niej udało się przełamać wojenny impas w relacjach i wciągnąć do współpracy także wrogiego Marsa. Ludzie zdali sobie bowiem sprawę, że Mars jest fabryką inżynierów. Wiedza tymczasem oznacza niezależność, a także wiele korzyści, po które szkoda byłoby nie wyciągnąć ręki.
Muzyka grała dalej, światła paliły się, uśmiechy nie schodziły z twarzy, przemyślne kalkulacje osiągały kolejne poziomy abstrakcji.
W barze panował półmrok, na ścianach wisiały stare fotografie, na które nikt nie zwracał uwagi. Nowi bywalcy nie mieli pojęcia o historycznych pęknięciach, które skrywały. Przychodził tu niegdyś starzec przypominający złotogrzywego lwa, który ryczał wielkim głosem. A także inny, siwiuteńki brodacz, który rozpracował tu potężne oszustwo. Nazywali się Galiman i Ronen. To oni stali na tamtym zdjęciu na biurku kapitana, obok Garcii i dziadka dziewczyny.
Wszelkie konflikty przygasły, wszelkie pretensje w świetle dokumentów okazały się bezpodstawne, wszelkie ślady zatuszowano. Bar był, jak niegdyś, eleganckim barem. Zdjęcia w oszklonych brązowych ramkach wisiały równiutko, nie przyciągając uwagi.
*
Za pół nocy statek miał dotknąć powierzchni Marsa. Spotkania powoli dobiegały końca, gwar cichł. Złożono scenę, pochowano serwetki i wazoniki z kwiatami, poduszki i śpiwory, zgasły ekrany, wytarto kurz, opróżniono magazyny, wszystkie pomieszczenia opustoszały i wypełniły się przezroczystą ciszą. Pozostały jedynie błyszczące podłogi oraz szklane stoły i krzesła. Nagie ciało statku.
Maerth wiele już razy doświadczył zaludniania i wyludniania. Każdy stolik pamiętał wiele obrusów, a każdy dywan kroki wielu epok. Statek przywykł do bycia zapełnianym i opróżnianym, życia od pustki do pełni i od szarości do barw tęczy. W jego korytarzach wisiało wiele zdjęć. Od czarno-białych fotografii z czasów, kiedy ludzie nie marzyli jeszcze o lotach w Kosmos, aż po barwne trójwymiarowe z dumnej ery powojennej. Niczego nie brakowało. Wędrując krętymi przejściami, przytrzymując się od czasu do czasu szarych ścian albo wspinając się po licznych schodach, pasażerowie mogli odbyć podróż w czasie przez wszystkie epoki, a zarazem doświadczyć chaosu historii. Nie sposób było tu bowiem przemierzyć jednego okresu od początku do końca, gdyż zdjęcia nie zostały uporządkowane chronologicznie. Te sprzed wojny wisiały obok tych powojennych, rok 2096 sąsiadował z 1905, bez ładu i składu. Podobnie Ziemia i Mars wisiały obok siebie, jak gdyby nigdy nic. Zależnie od przyjętej logiki można było zrekonstruować na podstawie tych fotografii najróżniejsze kręgi zataczane przez czas.
Po zakończeniu każdego kursu sprzęt i elementy wystroju lądowały w szafach. Jedynie zdjęć nie ruszano. Nikt nie wiedział o tym, że w dniach wolnych od pracy kapitan samotnie przemierzał wszystkie korytarze i czyścił ramkę po ramce.
*
Impreza zakończyła się w momencie lądowania.
Luoying nigdy nie zdołała do końca rozwikłać labiryntu korytarzy na statku. Jej najpewniejszy punkt odniesienia stanowiła kabina nieważkościowa, w której młodzi spotykali się najchętniej. Była to kulista kajuta na samym tyle statku. Obracała się w kierunku przeciwnym do centralnych słupów powodujących obrót całego wnętrza. Wokół niej rozmieszczono tarasy widokowe. To było jej ulubione miejsce relaksu. Przez wysokie okna widać było rozciągającą się w nieskończoność kosmiczną ciemność.
Po rozmowie z kapitanową Luoying szybkim krokiem wracała pustymi korytarzami z drugiego końca statku. Taras widokowy świecił pustkami, za oknem rozpościerała się wszechogarniająca ciemność. Kiedy kobieta zbliżała się do kabiny nieważkościowej, jej uszu dobiegł nagły wybuch radości. Domyśliła się, że zakończyły się zawody, przyspieszyła więc i biegiem wparowała do środka.
W kabinie było głośno i kolorowo, jakby ktoś odpalił karton fajerwerków.
– Kto wygrał? – zapytała Luoying, chwytając za rękę najbliższego z uczestników.
Zanim usłyszała odpowiedź, poczuła, jak ktoś mocno przyciska ją do piersi. Nie wiedziała, co się dzieje. Zaraz jednak ocknęła się i zorientowała, że wylądowała w objęciach Leona.
– To ostatni mecz – wymamrotał.
Wypuścił Luoying z objęć, by pochwycić zbliżającego się Kingsleya. Uściskali się i poklepali po plecach. W tej samej chwili przed Luoying stanął Anka, który zdołał przecisnąć się przez tłum. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, za ramię od tyłu chwycił go Sorin. Zaraz potem zjawiła się Chania. Luoying zauważyła w jej oczach łzy.
Mira otworzył dwie butelki gio, po czym wlali alkohol do środka wielkiej sfery. Ten natychmiast rozproszył się w mgiełkę drobnych błyszczących kropelek. Odbili się od ściany i podryfowali w kierunku środka, wykręcając się i wyginając, żeby pochwycić ustami jak najwięcej trunku.
Za zwycięstwo! – wykrzyknął Anka, a cała reszta zawtórowała mu gromko. Tylko Luoying usłyszała, jak szeptem dodał jeszcze: – Za jutrzejsze lądowanie.
Uniosła głowę i zamknęła oczy. Opadła na plecy, jakby pociągnięta przez niewidzialną dłoń. Ułożyła się wygodnie i pozwoliła się objąć gwiaździstemu niebu.
To był ich ostatni wspólny wieczór.
*
Była szósta rano czasu marsjańskiego. Maerth zbliżył się do docelowej planety niemal równo z pierwszymi promieniami słońca. Dokładnie według planu znalazł się w porcie transferowym na orbicie synchronicznej. Port miał kształt pierścienia, w jego środku osiadł statek, na zewnątrz zaś oczekiwały samoloty pasażerskie kursujące między orbitą a Marsem.
Lądowanie trwało trzy godziny, pasażerowie mieli więc jeszcze sporo czasu, by dośnić niedokończone sny. Statek cal po calu przybliżał się do platformy w środku pierścienia, która przez przednią szybę wyglądała jak potężne bramy świątyni. Sam statek zaś był niczym biały gołąb pielgrzym, szybujący dostojnie i z godnością. Słońce świeciło od tyłu, powierzchnia lądowiska odbijała złociste światło. Samoloty czekały spokojnie na swoją kolej niczym strażnicy boskiego przybytku, lewym skrzydłem dotykając krawędzi platformy, prawym natomiast wskazując kierunek tonącej w tumanach czerwonego pyłu planety.
Spośród stu dwudziestu pasażerów statku jedynie trzydzieści pięć osób nie spało. Stali albo siedzieli we własnych pokojach albo innych mało uczęszczanych zakątkach, wyglądając przez okna. W momencie lądowania pospiesznie i niepostrzeżenie wrócili do swoich łóżek. Na statku nigdy jeszcze nie było tak cicho. Półtorej godziny później rozległa się nastrojowa muzyka. W piżamach, przecierając zaspane oczy, pasażerowie wychynęli ze swoich kabin, pozdrawiając się nawzajem. Sprawnie popakowali resztę rzeczy i zaczęli zmierzać w kierunku wyjścia. Na pokładzie znów zapanował gwar. Pożegnawszy się ze sobą, wsiedli do wyznaczonych samolotów i każdy udał się w swoją stronę. Był rok 2190 według kalendarza ziemskiego i 40 według kalendarza marsjańskiego.ARCHIWUM FILMOWE
Przed spotkaniem z Janet Brook Eko odwiedził lidera delegacji Ziemian, Petera Beverleya. Wybrał się do niego bez zapowiedzi i nie planował wywiadu. Stanął po prostu przed drzwiami jego apartamentu i zapukał.
Była dziewiąta trzydzieści. Eko wiedział, że Beverley musiał już być na nogach. O dziesiątej miała bowiem rozpocząć się pierwsza tura negocjacji. Przejście z hotelu do sali konferencyjnej zajmowało dziesięć minut, kilka minut rozmowy przed wyjściem nie powinno zatem stanowić problemu.
Eko domyślał się, że po wczorajszym przyjęciu Beverley nie tryskał optymizmem. Chciał jednak wiedzieć, jak czuł się po powrocie do hotelu. Podczas bankietu ukrył kamerę pod donicą sępolii i choć nikomu o tym nie powiedział, był pewien, że Beverley wiedział. Był w końcu gwiazdą filmową, na całej planecie próżno by szukać człowieka o większej wrażliwości na kamerę niż on. Przez cały wieczór obracał się prawym profilem do obiektywu, uśmiechnięty, przybierając najbardziej okazałą pozę. Odkąd w wieku trzydziestu pięciu lat rzucił show-biznes i zajął się polityką, zdążył doskonale wyćwiczyć tę pozycję. Eko był tym bardzo zaintrygowany. Nieczęsto miał do czynienia z ludźmi o takiej ogładzie. Przystojny, pochodzący z wpływowej rodziny, absolwent prestiżowej uczelni, posiadający wiele znajomości w świecie, w wieku niespełna pięćdziesięciu lat był już Beverley w oczach wielu najpoważniejszym kandydatem do reprezentowania Partii Demokratycznej w walce o fotel prezydencki. Na jego korzyść działało dodatkowo poparcie rodziny. Podobno to właśnie rodzinne koneksje umożliwiły mu udział w wyprawie na Marsa. Nie ulegało wątpliwości, że wykazanie się zaangażowaniem w tak istotne, a nieniosące za sobą żadnego wizerunkowego ryzyka przedsięwzięcie okaże się cennym kapitałem politycznym. Dlatego też bardziej niż ktokolwiek inny dbał o swoją prezencję i starał się wypaść bez zarzutu przed kamerą. To właśnie niesamowicie ciekawiło Eko. Po powrocie z bankietu obejrzał całe nagranie i zorientował się, że prawie polubił tego krzykacza, który siedział obok Petera Beverleya.
Beverley otworzył drzwi. Twarz miał rozpromienioną. Ubrany był elegancko w granatowy jedwabny garnitur. Zdecydowanie wyróżniał się strojem. Przywitał Eko uśmiechem, nie szczędząc uprzejmości.
– Dzień dobry – zaczął Eko. – Nie, nie będę wchodził. Mam tylko kilka pytań.
Beverley skinął głową na znak, że nie ma nic przeciwko.
– Czy słyszał pan zeszłego wieczoru, jak gubernator Marsa mówił o demokracji? Rozmawiałem wczoraj z jednym z członków marsjańskiego parlamentu. Powiedział mi, że parlament odpowiada za decyzje w bieżących sprawach oraz projekty inżynieryjne, ale w niektórych kwestiach odbywają się debaty i konsultacje społeczne oraz referenda. Różni się to trochę od tego, co zwykle słyszy się u nas o marsjańskim ustroju, prawda?
– Prawda.
– I co pan o tym sądzi? Mam na myśli… o tej różnicy. U nas obowiązuje demokracja pośrednia, a przedstawiciele wybierani są przez społeczeństwo w wyborach. Tu nie ma wyborów, ale za to obywatele mogą bezpośrednio uczestniczyć w podejmowaniu decyzji.
– Tak. – Beverley pokiwał głową. – Masz rację. Ta różnica… warto się nad nią zastanowić.
– Czy mogę do tego nawiązać w moim filmie?
– Oczywiście. Dlaczego by nie?
– To dotyczy poważnych kwestii światopoglądowych. Boję się, że jeśli zabrnę w to zbyt daleko, efekt może być trudny do przewidzenia.
– Nie szkodzi. Próba refleksji jest istotniejsza od ostatecznego efektu.
– Hmm… Panie Beverley, myślę, że nie do końca mnie pan zrozumiał. Wie pan, że na Ziemi obecnie nie uważa się Marsjan za społeczeństwo demokratyczne. Niewykluczone więc, że mój film wywoła wielkie poruszenie i wpłynie na poglądy Ziemian.
Beverley nie przestawał się uśmiechać. Wydawało się, że słucha uważnie, ale Eko zauważył, że dwa razy strzepnął z ramienia włosy i poprawił sobie rękaw. W końcu wyciągnął rękę i poklepał Eko po plecach jak dobry wujek.
– Młody człowieku, nie trzeba bać się wpływu. Bez wpływu nie ma przyszłości.
Eko był lekko poirytowany. Czuł, że w postawie Beverleya nie ma odrobiny szczerości. Był wręcz nieznośnie uprzejmy. Nie zajął żadnego stanowiska. O ile w ogóle miał wyrobioną jakąkolwiek opinię. Eko przypuszczał, że zupełnie nie zrozumiał, o co mu chodziło.
Teoretycznie Beverley powinien wiedzieć, że – mimo licznych konfliktów interesów między państwami ziemskimi – panuje wśród nich zgoda co do tego, żeby w relacjach z Marsem występować jako jeden obóz. Między planetami toczyło się coś w rodzaju kosmicznej zimnej wojny. Mars uważany był za samotną wyspę, rządzoną przez bestialską armię i szalonych naukowców, podręcznikowy przykład społeczeństwa o wysokim stopniu kontroli politycznej, którą umożliwiają najróżniejsze rozwiązania technologiczne. Uchodził za wielkiego wroga gospodarki wolnorynkowej. Zgodnie z obrazem kreowanym przez ziemskie media i intelektualistów Mars stanowił siedlisko tyranii, okrucieństwa i obojętności. Wielką machinę militarną, radykalną realizację autorytarnych utopii, które nigdy nie ziściły się na Ziemi. Wojnę między planetami jednogłośnie uznawano zaś za samobójczy akt zdrady, który ostatecznie doprowadzić musi albo do ponownego zjednoczenia, albo do samozagłady rebelianta. Jeśli Beverley był tego świadom i zdawał sobie sprawę z powszechności tego przekonania, powinien był zrozumieć, o co chodziło Eko. Pokazanie w filmie marsjańskiej demokracji wywróciłoby wszystko do góry nogami, oznaczałoby, że wiele przekonań, którym hołdują Ziemianie, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Oznaczałoby to także konieczność uznania własnej małostkowości i zazdrości względem tryumfatora. Nie był to drobiazg, ale kwestia całkowicie pierwszorzędna, dotycząca samych podstaw funkcjonowania ziemskiej polityki i dyplomacji. O tym właśnie mówił Eko. Nie zależało mu na sianiu fermentu, doskonale wiedział, czym jest poprawność polityczna i czego wymaga się od niego jako członka delegacji.
Ale Beverley miał mu do zaoferowania jedynie przyjemnie brzmiące frazesy, zachowywał się jak łaskawy arystokrata.
Skoro tak, to w porządku – pomyślał Eko. W takim razie będę kręcił, co i jak uważam, przynajmniej nie będzie mógł mieć mi za złe, że nie zapytałem. W rzeczywistości taki obrót spraw był dla niego korzystniejszy. Jako wieloletni antysystemowiec i rewersjonista Eko lubił wbijać szpilki w nadęty balon ziemskich uprzedzeń.
– Dziękuję panu – powiedział. – Zapomniałem pana uprzedzić, że to nie był wywiad. Nie miałem włączonej kamery.
I wycofał się grzecznie. Odchodząc, kątem oka przez szczelinę w drzwiach zobaczył piękną żonę Beverleya, która przed lustrem wprowadzała ostatnie poprawki do makijażu. Młodsza o dziesięć lat, tak jak mąż była gwiazdą filmową. Ich miłość od początku stanowiła wydarzenie medialne. Od pierwszego pocałunku do momentu narodzin syna wszystko działo się przed kamerami. Beverley jak nikt inny potrafił odgrywać rolę arystokraty, dobrego, czułego męża, wyrażać romantyczne uczucia, recytować klasyczną poezję. Jego małżeństwo mogło służyć za wzorzec. Zawsze i wszędzie pojawiał się z żoną. Eko widział wielu aktorów, którzy zaangażowali się w politykę, ale nie doceniali, jak istotne w wyborach są głosy kobiet, a tych nie sposób pozyskać bez kobiety u boku. Beverley tymczasem zyskał poparcie żeńskiej części społeczeństwa, dzięki czemu z roku na rok jego szanse rosły, rzadko notował spadki popularności. Był największym zwycięzcą wyborów.