- W empik go
Włókniarze - ebook
Włókniarze - ebook
Pisana wierszem opowieść o fabrycznej Łodzi i jej mieszkańcach. Na tle historii murarza Gaduli autor przedstawia narodziny i śmierć miejskiego proletariatu. To opowieść o nędzy i biedzie, partyjnych przepychankach i ludzkiej nienawiści, w którą niespodziewanie miesza się historia zakazanej miłości. Czy szczęśliwe zakończenie może być realne, gdy zakochani są dziećmi dwóch śmiertelnych wrogów? Czy nadzieja wyjrzy spoza krwawych kart historii?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2587-1 |
Rozmiar pliku: | 414 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OJCIEC
Ponad miastem kolumny sczerniałych kominów
Strzelają w niebo dumne wysoko i giną
W kłębach dymów podniebnych, co kradną mi słońce,
I do izb robotniczej braci, tak łaknącej
Promienistego ciepła, wnoszą wieczny smutek.
Przez miasto płyną czarne kanały, zatrute
Oddechami fabrycznych ścieków, pełnych smrodu,
Który robotnik, dzieckiem będąc, już zamłodu
Wchłania w siebie, przetrawia i napół umarłem
Ciałem już jako młodzian w świat wstępuje — karłem.
Ulice przedmieść brudne, błotniste i szare,
Napełnione dziecięcą swawolą i gwarem;
Śródmieście pełne zgiełku krzykliwego tłumu,
Pijanego gonitwą za zyskiem — na umór.
Zziajane i zaplute twarze handełesów
Patrzą na siebie wzajem, jakby życie kresu
Już dobiegało — ale wiecznie gonią, pędzą
Za kretonem, szewiotem, trykotażem, przędzą...
Tu bele ciężkich kortów, tam platformy pełne,
Zwożą do fabryk jedwab, żelazo, bawełnę,
Części warsztatów, maszyn, beczki, zwoje pasów.
Pełno wokół złorzeczeń, wrzasku, klątw, hałasu.
Parkany i rynsztoki białym wapna sznurem
Ciągną się wzdłuż uliczek, jakgdyby ponure
Miasto proletarjatu jasnością swą chciały
Ożywić, dodać pulsu... Nie — w rynsztokach białych
Kapitał i zaraza walczą o człowieka.
Dzień za dniem, noc za nocą czas szybko ucieka,
Nie troszcząc się o ludzi, którzy czas ten gonią
Zbyt wolno — nie władając bezwzględności bronią,
Pozostają ostatni w gonitwie za szczęściem.
Cóż z tego, że się wkońcu podnoszą ich pięście,
Grożąc tym, którzy pierwsi stanęli u mety?
Zapóźno! W tej gonitwie trzeba być, niestety,
Śmiałkiem bez miłosierdzia, bohaterem zdrady,
Sojusznikiem szatana — pełzać jako gady,
Precz odrzucić skrupuły, zepchnąć bez litości
W otchłań swojego brata, jeśli spieszy w pościg
Przy tobie do świątyni rozkoszy, użycia...
Ci co na czas nie zdążą, parjasami życia
Zostają już na zawsze i swój żywot łzawy
Pędzą w troskach i znoju, wciąż pełni obawy,
Ze jutro ich się tylko pogorszy, cierpienia
Będą pełniejszej mocy; wiecznie — bez wytchnienia —
Z lichą ledwie nadzieją spotkania uśmiechu
Losu, czynią pokutę niespełnionych grzechów.
Jednym z takich parjasów był Michał Gadula,
Głowa licznej rodziny, ongiś niezły mularz;
Zarabiał nawet nieźle przez pół roku — latem,
Zimą żył z oszczędności. Źle wychodził na tem,
Bowiem te oszczędności — lepiej nie wspominać —
Wystarczały zaledwie na perki w łupinach
I na suchy sitkowy chleb dwa razy dziennie,
Świątek piątek jednako — zawsze — nieodmiennie.
Bywało, że z okazji chrzcin albo pogrzebu —
Co zdarzało się często — a to dzięki niebu —
Gadula się weselił lub smucił i wtedy
Zadłużał się, by swojej nie obnażać biedy,
I sprawiał poczęstunek znajomym, sąsiadom...
Niechaj każdy wie o tem, niechaj będzie świadom,
Że Gadula, choć mularz, umiał zagrać pana
I bawić się czasami do samego rana.
Czy w rodzinie kto umarł, czy też się urodził,
Gadula pił na umór, tak jak to się godzi
Zdawien dawna w tym fachu i jak bywa w modzie.
Bo kto nie jest bogaczem, kogo bieda bodzie,
Ten bibkę nieraz kończy bitką bardzo krwawą,
Bo zabawa bezkrwawa nie bywa zabawą.
Taki żywot nierówny — raz lepiej, raz gorzej —
Uprzykrzył się Gaduli i o rannej porze,
Pewnego dnia w jesieni porwał maciejówkę,
Nakrył głowę nabakier, nie mówiąc ni słówkiem
Żonie ani też dzieciom dokąd się tak spieszył.
Zmieszał się z gęstym tłumem robotniczej rzeszy
I podążył przed wielką fabrykę Scheiblera.
Portjer żelazną bramę właśnie już otwierał,
Tłum robociarzy wtargnął w podwórze, jakgdyby
Szedł do szturmu, aż brzękły portyjerni szyby.
Prawie w tej samej chwili strumień białej pary
Trysnął z syreny wgórę i, przechodząc w szary
Odcień podobny chmurze, rozdarł ranną ciszę
Tak głośno, że się wzajem nikt nie mógł usłyszeć
I milczeli. Dopiero po gwizdku, gdy para
Znikła, jęli rozprawiać, a każdy się starał
Przekrzyczeć towarzysza, będąc pod wrażeniem
Gwizdu, który trwał jeszcze w uszach, zaś kamienie
Bruku zraszały krople znikłej wgórze pary.
Tu spieszył słuszny wzrostem i już wiekiem stary
Tkacz z nogami zgiętemi w pałąk — chudy, blady.
Tam znowu przędzarz młody z wzrokiem, jakby zwady
Szukał z towarzyszami, śmiało naprzód kroczy.
Lecz to nie chęć zaczepki — jego bystre oczy
Już gonią zrywające się niteczki przędzy
Na długich selfaktorach; chciałby jaknajprędzej
Wiązać zerwane końce, bo przędza bez przerwy
Rwie się, a rwąc się — targa robotnika nerwy.
Niech nas zatem nerwowy jego wzrok nie dziwi.
Słychać głosy robotnic młodych i szczęśliwych
Zapewne, skoro śmiechem rozbrzmiewa ulica.
Drwią z majstra, który wzrokiem błądzi po spódnicach
W ciągu całego niemal dnia, szukając przygód
Romantycznych z Anielką, Zośką lub Jadwigą.
Robotnice kpią z majstra, lecz słabe w oporze
Wiedzą, że wkońcu każdą, jeśli zechce — zmoże.
Przez podwórze fabryczne goni twarde echo
Trepów starego pracza, co zdąża w pośpiechu
Do bielnika, by stanąć na czas przy robocie.
Gadula ciągle stoi przed bramą, choć krocie
Robotników już przeszło i w otchłannych murach
Fabrycznych znikło. Wreszcie odzywa się wtóra
Syrena — portjer bramę żelazną zamyka
I maszyn szumem budzi się wielka fabryka.
Spóźnieni maruderzy już przez portjernię
Spieszą do pracy. Portjer kontroluje wiernie
Przez pięć minut spóźnionych, by potem w kantorze
Zameldować nazwiska śpiochów. Ale gorzej
Wychodzą ci, co po tym prekluzyjnym czasie
Zjawią się u drzwi — tym już czekać na nic zda się,
Ci tracą ćwierć dnia pracy i zapłacą karę.
A Gadula wciąż stoi i swe oczy szare
Kieruje uporczywie wzdłuż ulicy, pustej
Już o tej porze, smętnej. Jeszcze tylko chustę
Dostrzegł jednej z robotnic spóźnionych i wreszcie
Nie widać już nikogo — choć życie wre w mieście.
A Gadula wciąż stoi. Wreszcie się doczekał.
Oto idzie dyrektor — ujrzał go zdaleka.
Serce mularza żywszem uderzyło tętnem;
Oczy zrazu błysnęły, potem jakby mętne
Stały się nagle, pełne niepewności, lęku...
Czy będzie chciał z nim gadać? O, jakąże męką
Jest chwila dla biedaka, gdy szczęście tuż blisko,
Że tylko ręką sięgnąć, a w duszy siedlisko
Niewiary, zwątpień, obaw i strachu przed czynem,
Choćby czyn ten wymagał tylko odrobinę
Śmiałości, choćby tylko ukłon, gest pokory...
Ale do upokorzeń człowiek nie jest skory.
Bez pokory jednakże i bez poniżenia,
Robotnik nędzy swojej w lepszy byt zamieniać
W owe czasy ni marzyć nie śmiał, ani wiedzieć
Nie mógł, jakby inaczej zaradzić swej biedzie.
Gadula czapkę w ręku trzymał i do kolan
Dyrektora pochylił grzbiet i rzekł: — Ma dola
Jest ciężka... chciałbym prosić pana dyrektora
O robotę. — Dyrektor ledwie się uporał
Z innym już robotnikiem, który obok domu
Już nań czekał i błagał, ażeby mu pomógł
Uwolnić się od biedy i dał jakąś pracę,
Więc machnął gniewnie ręką. — Ja czas tylko tracę
Na to wysłuchiwanie ciągłych ludzkich biadań.
Odejdźcie! — Lecz Gadula znowu swoje gada:
— Każdą robotę przyjmę, choćby byle jaką.
Mam w domu żonę, także mam kupę dzieciaków,
Czemże je, kiedy wrócę do domu, pocieszę?...
Na ustach dyrektora zaigrał uśmieszek.
Już chciał zakpić, że dzieci mu nie zrobił przecie,
Niech o dzieciach koszałek opałek nie plecie,
Ale w oczach mularza dostrzegł łzy i żarty
Pierzchły odeń odrazu. Na łokciu wytarty
Rękaw brudnej kapoty do samej koszuli,
Pomógł w prośbie o pracę staremu Gaduli.
Dyrektor skinął głową, dając mu znak ręką,
By szedł za nim. Raz jeszcze spojrzał nań tak miękko,
Że łzy z oczu mularza trysnęły radością
I zełzawione oczy w tę stronę, gdzie kościół
Ponad inne budynki wznosił swoją wieżę,
Skierował i do Boga serdecznie i szczerze
Westchnął, wierząc, że szczęście stamtąd nań spłynęło.
Gadula wszystko boskim przypisywał siłom,
Wierzył, że Bóg złem karze, dobrem wynagradza,
Zawsze też z wolą boską we wszystkiem się zgadzał.
Ale dziś wyjątkowe szczęście go spotkało.
Byle tylko miał zdrowie, siły i wytrwałość
W pracy, już mu jej nigdy, czy lato czy zima,
Nie braknie. Już nie będzie zimą, jako ślimak
W skorupie, w izbie siedział bez grosza zarobku.
Tyle miał, ile Wicek w Narodzenie z szopką
Chodząc po izbach zebrał, śpiewając kolędy,
Jak to było w zwyczaju w owe czasy wszędy,
Gdzie mieszkał lud prostaczy, pobożny i cichy.
Toteż wieczorem, zanim rodzina do michy
Wspólnej zasiadła razem, aby powieczerzać,
Michal Gadula klęknął z dziećmi do pacierza.
Mówili pacierz głośno w komplecie rodziny.
Nawet dwuletni Ignaś chudziutkie nożyny
Zgiął na rozkaz matczyny przed obrazem świętym.
Wicek też klęczał, jednak czem innem zajęty
Być musiał w myśli, bowiem spodełba spoglądał
W stronę ojca, to znowu zerkał na Edmunda
I niby ze zdrowaśką się porał, a usta
W uśmiech się układały. Lecz cóż, głowa pusta
Była jeszcze u Wicka. Tak mawiała matka.
Kiedyś przecie zmądrzeje. — Czekaj tatka latka!
Chłopak miał już trzynasty rok, a bisurmanił
I wszelkie napomnienia nie zdały się na nic.
Wszystko co ojciec mówił doń, to groch o ścianę.
Czart swoje, a pop swoje. — Dziecko nieudane —
Żalił się nieraz ojciec — choć to pierworodniak.
Ojciec każe mu siedzieć w domu, a on codnia
Goni gdzieś z chłopakami, gra w klipę, w palanta...
A jeśli przesiaduje — to u Niemca Kranta,
Który miał kilku synów; na całą dzielnicę
Słynął z tego, że takich urwisów jak Wicek
Na różnych instrumentach uczył grać gromadnie.
Miał w tem zamiłowanie — i któż to odgadnie —
Uczył muzyki darmo — takim był dziwakiem.
Ale Michał Gadula żył z Krantem nabakier —
Kiedyś nazwał Gadulę głupim polskim chamem. —
Dlatego nie chciał, żeby Wicek w Kranta bramę
Zaglądał — i brał chłopak od ojca batogi.
Nic to nie pomagało. Choć ojciec był srogi,
Wicek chodził do Niemca na skrzypkach rzępolić.
Toteż kto wie czy teraz, choć po ojca woli
Miał się modlić z rodziną, w jego młodej głowie
Nie błądziły wesołe melodje, albowiem
Człowiek wtedy uśmiecha się, gdy się weseli.
Rodzice jednak nigdy się nie dowiedzieli,
Jaka to myśl radosna chłopcem owładnęła,
Że uśmiech towarzyszył modlitwie. Czy siła
Złego ducha swe macki zapuszczała zdradne
I budziła zwątpienie? A może to żadne
Uboczne wpływy zzewnątrz? Tak też pewnie było,
Nic się niebezpiecznego w tym śmiechu nie kryło.
Gadula jednak nie był spokojny i sądził,
Że chłopak na fałszywą drogę wszedł i błądzi.
Pewnie to Kranta ręka, albo jego synów,
Jakichś tam socjalistów — a i sam Krant słynął
Z bezbożności i z Boga drwił już całkiem jawnie.
Dziś socjalizm nie straszny, nie groźny, lecz dawniej,
Za caratu, przed tysiąc i dziewięćset piątym,
Gdy socjalizm podpalał buntownicze lonty,
Słowo to niosło postrach, każdy socjalista
Miał rogi i podobny był do Antychrysta.
Po zbiorowej modlitwie, złożonej w podzięce
Bogu za to, że mularz swe mularskie ręce
Już na zawsze oderwał od wapna i kielni,
Oraz że uszczęśliwił go Scheiblera bielnik,
Do którego przyjęto go za robotnika,
Gadula siadł do stołu i wzrokiem przenikał
Wicka, aby dowiedzieć się prawdy i dociec,
Co się w jego uśmiechu kryło — jako ojciec
Miał prawo znać tajniki duszy swego dziecka.
Gadulowa, nie wiedząc co znaczy zbójecka
Bezmała mina męża, który wzrokiem wilka
Wpatrywał się w chłopaka dobrych minut kilka,
Struchlała, sądząc słusznie, że pewnie obije
Go batogiem, lub nawet i wygrzmoci kijem,
Co zdarzało się często. Podeszła do męża,
Pełna niby radości — gdyż zawsze zwyciężać
Umiała go uśmiechem, — lecz z bojaźnią w duszy,
Bo kochała Wicusia. Chłopak stulił uszy,
Uśmiech znikł z jego twarzy i drżąc odgadywał,
Czemu ojciec zły znowu, jak to często bywa,
I stoi nieruchomo zaciskając szczęki.
Wicek usiadł przy stole obok brata z lękiem,
Ale nie dał po sobie poznać, że się boi.
Rzucił wzrokiem na półkę, gdzie stał szklany słoik
Pełen marynowanych śledzi i rzekł nagle,
Dziecięcej dyplomacji rozpuszczając żagle:
— Niech mama na kolację poda tacie śledzia.
Ojciec, który już nie stał, lecz przy stole siedział —
Ciągle jednak miał w syna wlepione źrenice —
Złożył do śmiechu usta, co gdy widząc Wicek,
Uśmiechem odpowiedział i ojca rozbroił.
Gadula jeno mruknął: — Ci koledzy twoi,
Synowie Kranta pewnie uczą cię złych rzeczy.
— Nie tatko — Wicek żywo i śmiało zaprzeczył —
Stary Krant grać na skrzypcach poducza mnie trochę.
— Czego cię uczą młodzi? — Chłopca myśli płoche
Pobiegły aż do Krantów i — (jakby w przelocie,
Na moment zatrzymały się przy białym płocie,
Wysmarowanym wapnem, za którym w ogrodzie
Zbierała się niekiedy wieczorami młodzież,
Kędy także zachodził i Wicek) — wróciły
Wystraszone, lecz chłopak, co tylko miał siły
Woli, nie dał się myślom stropić i odważnie
Rzucił w ojca oczyma. — Niech mnie tata zarżnie —
Myśli Wicek — nie powiem nic nigdy nikomu,
Bom przyrzekł, że nie zdradzę sprawy nawet w domu.
Cóż to była za sprawa tak dziwna, że chłopiec
W trzynastym roku życia nie chciał, by na tropie
Jej znaleźć się mógł ojciec rodzony chłopięcia,
Który dla owej sprawy czynił przedsięwzięcia,
Samemu jeszcze w skutkach bynajmniej nieznane?
Ot poprostu wieczorem, niekiedy nad ranem
Wicek i kilku chłopców, których Krant był wodzem,
Nielegalne odezwy rzucali po drodze,
Kędy najwięcej ludzi najczęściej chodziło.
Gadula zmiękł — ojcowska zwyciężyła miłość —
Udobruchał się, mimo że syn ciągle milczał.
Był już pewien omyłki. Jego mina wilcza
Zamieniła się w minę łagodną baranka.
Widząc to siostra Wicka, ośmioletnia Hanka,
Która się chleba z barszczem dosyta najadła,
Zanuciła piosenkę. Matka trochę sadła
Pokrajała w kawałki i wrzuciła w rondel,
Potem, jakgdyby w męża zapuszczając sondę,
By wybadać go, czemu przed chwilą się dąsał,
Jęła stawiać pytania. Gadula na wąsach
Miał jeszcze resztki barszczu i odkładał łyżkę,
By kolację zakropić wódeczki kieliszkiem,
Zborgowanej u żyda — wpatrzył się w Anielkę
I, trzymając kieliszek w ręku, mruknął: — Wszelkie
Gadanie twoje na nic zda się, ty nic nie wiesz,
Nie rozeznasz się w moich myślach, moim gniewie.
Już się zresztą, jak widzisz, bynajmniej nie gniewam.
Nie chciał na śmiech narażać się, iż podejrzewał
Wicka o lekkomyślne i złośliwe drwiny
Z pacierza — chociaż Wicek był w domu jedyny,
Który pacierz codzienny zrana, czy wieczorem
Mówił jakby z przymusu. A dzieci nieskore
Są zwykle do pacierza i trzeba je pędzić
Do modlitwy nietylko u Gadulów — wszędzie.
Lecz Wicek okazywał opór wyjątkowy.
Gadula uznał, że tu nie może być mowy
O złem usposobieniu chłopca i u Krantów
Jeno się zmanierował, lecz sprawi mu manto —
Krnąbrność z niego wypędzi. Pomimo to przecie
Postanowił baczenie dać na starsze dziecię.
Krant był nietylko lutrem, lecz i socjalistą,
Co dla Gaduli było prawdą oczywistą,
Że z samym Lucyperem żył w wielkiej przyjaźni.
Z takim trzeba ostrożnie, takiego nie drażnić,
Bo „zły“, będąc z nim w zmowie, sprowadzi nieszczęście.
Gadula jednak musi odtąd coraz częściej
Pilnować, aby Wicek jaknajmniej z Krantami
Przebywał, gdyż Krant mógłby chłopaka omamić,
Zrobić zeń socjalistę, albo niedowiarka.
Choć dla oceny obu jedna służy miarka.
Zarówno socjalista, jak i niedowiarek,
To dwaj duchowi bracia i obaj za karę
Kiedyś, po śmierci, wiecznie będą gorzeć w piekle.
Tyle Gadula wiedział, gdyż tako orzekli
Ksiądz proboszcz i wikary nieraz na kazaniu
Gadula mieszkał w Chojnach, gdzie Michał Archanioł,
Jako figura święta, stał przy głównej drodze,
Prowadzącej od Łodzi do Rzgowa. Ubodzy
Obok owej figury często siadywali,
Żebrząc grosze. O jakąś wiorstę znowu dalej
Stał kościół modrzewiowy z cebulastą wieżą.
Przy kościele wokoło prochy ojców leżą.
Na ich grobach pobożni w święta i niedziele
Siadali, nie mogąc się pomieścić w kościele,
Gdyż kościół był maleńki, wiernych zaś tysiące
Łaski bożej, pociechy, modlitwy łaknące.
Którejś niedzieli obok Michała Anioła
Tłumy ludzi stawały, wznosząc wgórę czoła.
Święty Michał Archanioł miał strzaskane skrzydła,
Zbity nos, jamę w czole i raczej straszydła
Miał wygląd, niż świętego bożego rycerza.
Pod figurą na ziemi duży kamień leżał
W otoczeniu mniejszego kalibru kamieni.
Ludzie byli zdarzeniem ogromnie zdziwieni,
Różne wyprowadzając z tego faktu wnioski.
Jakiś chłop z Józefowa, zakościelnej wioski,
Mówił, że kiedy nocą wracał z miasta wozem,
Widział obok figury coś, jakgdyby kozę
Albo barana — dobrze tego nie podpatrzył,
Gdyż koń się strasznie przeląkł i uszami zastrzygł,
A zadarłszy ogona, gnał naprzód jak strzała,
Że gdy dopędził do wsi, para zeń buchała.
Inny znów opowiadał, że widział północą
Pod figurą stojących, niewiadomo poco,
Grupę chłopców — to pewnie ich niecna robota,
Albo może i żydów. Któżby prawdy dotarł,
Skoro każdy inaczej gadał, każdy swojem
Kierował się tu zdaniem, wysnutem z urojeń
Tylko i nikt na prawdzie nic nie mógł budować.
Strażnicy, proboszcz, także chojeńskiej połowa
Ludności była zdania, że jakiś kościoła
Wróg świętego figurę zburzył. Proboszcz zwołał
Tercjarzy na naradę i wspólnie uznano,
Że tylko Krant był zdolen do tego, gdyż miano
Niedowiarka w dzielnicy nosił całkiem jawnie.
Był to coprawda Niemiec, lecz i Niemcy dawniej
Nie bluźnili i swoją wyznawali wiarę
Rzetelnie, po bożemu. Pozatem Krant z carem
Żył w niezgodzie i twierdził jeszcze na dodatek,
Że fabrykant jest również robotników katem.
Bóg, carat i kapitał, oto trzej wrogowie
Robotników, jak mawiał Krant, ten dziwny człowiek,
Który skądinąd nawet był pełen dobroci.
Wszyscy huzia na Kranta. Starszy się aż spocił,
Ale gonił po Chojnach z gromadą strażników,
Zasięgając języka. Jednak żadnych znikąd
Nie dostał wiadomości, któreby zbrodniarza
Mogły wykryć. Lecz strażnik wcale się nie zrażał
Takiem niepowodzeniem. Poprostu opinją
Mieszkańców się kierował. Kogo ludzie winią,
Ten musi ponieść karę, chociażby niewinien,
Jeśli ludzie dopatrzą się w spełnionym czynie
Szkody o charakterze społecznym. Strażnicy
Aresztowali Kranta. W całej okolicy
Przeszukali domostwa, gdy doszły ich słuchy,
Że u Kranta zbierała się młodzież. Krant skruchy
Nie okazał, lecz w żywe oczy ze strażników
Kpił i śmiał się, dowodząc, że tylko muzyką
Trudni się i figura nic go nie obchodzi.
A chłopaki? Toż wszyscy wiedzą w całej Łodzi,
Że zbiera robociarskich synów, grać ich uczy
I chce zorganizować orkiestrę. Lecz Tuczyn —
Tak zwał się starszy strażnik — nie wierzył w te słowa
I w kajdanach odesłał Kranta aż do Rzgowa,
Gdzie dla gminy chojeńskiej był sąd powiatowy.
Potem strażnicy chłopców — co z Kranta namowy
Rzekomo kamieniami rozbili figurę —
Zebrali w jedną kupę, by ich długim sznurem
We dwa rzędy popędzić do aresztu gminy.
Z chłopców tych także żaden ani odrobiny
Skruchy nie chciał okazać i wszyscy gromadnie
Twierdzili, że niewinni są i raczej padnie
Każdy z nich trupem niźli przyzna się do zbrodni,
Której im nie jest w stanie żaden udowodnić
Sąd, albowiem nie wiedzą o niczem i basta.
Gdy Gadula po pracy wrócił i nie zastał
W domu Wicka, którego zabrali strażnicy,
Zmartwił się. Wyszedł z izby, postał na ulicy,
Podrapał się po głowie i prawie że pędem
Pobiegł do gminy polem — do urzędu tędy
Było bliżej niż drogą. Nic jednak nie wskórał.
Właśnie przed urząd gminny zajechała fura,
Do której młodociani wsiedli aresztanci
I pojechali naprzód. Za furą wolancik
Zdążał, wioząc starszego strażnika Tuczyna.
W żyłach Gaduli krew się aż z rozpaczy ścina,
Ale nic nie poradzi — konwój naprzód ruszył.
Spróbował dobyć głosu, krzyknąć z całej duszy,
Lecz głos mu w gardle zamarł, porwał go ból srogi.
Jego syn uwięziony! Już na skraju drogi
Widać zaledwie słabe płomyki latarek
Wolantu, którym stylu, zaprzężonym w kare
Konie, zdążał satrapa gminy — starszy strażnik.
Każdy gminiak znał kare konie i z bojaźni
Przed ich panem zdaleka z drogi ustępował.
Drżały przed nim Józefów, Chojny i Dąbrowa —
Wszystkie wsie całej gminy przyległej do miasta.
Tuczyn trząsł wielką gminą, w tłuszcz cały obrastał
I dlatego wolantem objeżdżał, że chodzić
Było mu ciężko po wsiach i przedmieściach Łodzi.
Był to wieczór jesienny, chłód sięgał do kości,
Gadula drżał wpół z zimna, w połowie ze złości,
Że nic nie wskórał. Zrazu przejęty rozpaczą
Milczał, teraz dał ujście wściekłości i zaczął
Kląć na strażników, którzy mu syna wywieźli
Bóg wie dokąd. Czy może do więzienia? Jeśli
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.