Wojna - ebook
Wojna - ebook
Powieść „Wojna” zaczyna się od zaskakującej sytuacji: oto w miasteczku jakich wiele w Polsce, w Ciemnej Dolinie, ni stąd, ni zowąd pojawiają się osobniki ubrane w stroje khaki i zaczynają bezprzykładną rzeź ludności cywilnej, przypominającą okrucieństwa popełniane przez Niemców w Warszawie czy Rosjan w Czeczenii. Telefony milczą, a zrozpaczeni mieszkańcy nie mogą dociec, co sprowadziło na ich miasto „zielone ludziki”, jako żywo przypominające te, które nie tak dawno zajmowały Krym dla Putina. Jakubowski mnoży epizody, akcja toczy się niezwykle wartko, a trup ściele się gęsto. Do tego mamy ingerencję sił nadprzyrodzonych w postaci zmartwychwstających z grobów ciał, stających w obronie ludności.
„Odczytuję to jako zapis współczesnych lęków mieszkańców Polski Anno Domini 2020, którzy w skrytości ducha obawiają się takiego scenariusza. Jakubowski jest kronikarzem tego lęku i pokazuje go w sposób wielowymiarowy”.
Wojciech Chmielewski
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-53-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Coś zmieniło się nie umiem znaleźć słów
I tak jak dawniej nie będzie nigdy już”.
Edyta Bartosiewicz, Coś się zmieniło
1.
Nikt nie zauważył, kiedy zaczęła się wojna.
Jedni mówili, że to było wtedy, kiedy lato przełamało się z jesienią i zieleń na wzgórzach Wysokiego Lasu zaczęła czerwienieć, bordowieć i brunatnieć. Inni twierdzili, że to było trochę wcześniej, kiedy z końcem sierpnia lasy zapełniły się grzybiarzami i przy pasie startowym parkowały sznury samochodów. Nie brakowało też takich, zdaniem których wojna trwała od dawna, tylko nie było chętnych do jej uznania. To oczywiście czysto metaforyczne, można powiedzieć, poetyckie, rozumienie sprawy. Nikomu jednak nie było w głowie snuć poetyckich porównań.
Nie było też jasności w sprawie zwiastunów wojny. Lidia Witecka, zwana Czarną Wdową, która regularnie spowiadała się proboszczowi Dobrowolskiemu, była przekonana, że zmarli znaleźli przejście do świata żywych i zaczęli poczynać sobie coraz śmielej w spokojnej dotąd Ciemnej Dolinie. Opowiadała przygodnie napotykanym osobom o postaciach snujących się po miasteczku o szarej godzinie, kiedy noc jeszcze się nie kończy, a dzień jeszcze nie zaczyna. Mówiła, że słyszy szuranie ich nóg po asfalcie i stukanie do drzwi domów, które odwiedzają. Czarna Wdowa, której mąż alkoholik powiesił się kilka lat wcześniej, miała stuprocentową pewność, że pewnego razu nieboszczyk zapuka do jej drzwi, żeby się rozmówić. A mieli sporo do wyjaśnienia, bo zanim Stefan Witecki zaparkował malucha niedaleko kanału lateralnego, wszedł głęboko w las i powiesił się na pasku od spodni, nie rozmawiali już od wielu tygodni, a może miesięcy, kto by tam liczył. Wracał tego dnia z delegacji na południu kraju, w czasie której poza naprawami gwarancyjnymi urządzeń mleczarskich (był w tym niezłym specjalistą, dopóki chciało mu się śledzić nowinki techniczne) zajmował się głównie piciem i zaspokajaniem głodu erotycznego z pracownicami agencji towarzyskiej. Pani Lidia nie miała o to do niego pretensji, wiedziała że mąż – w przeciwieństwie do niej – zawsze miał wysokie libido i potrzebował sobie od czasu do czasu ulżyć. Nie mogła mu jednak wybaczyć tego, że przestał ją kochać. Bo że przestał, tego była pewna bardziej niż tego, że po jego śmierci zaczęła widywać upiory. Widziała to w jego oczach, kiedy się kochali (a musiała robić to z nim o wiele częściej, niż miała na to ochotę) i kiedy mijali się rano – on w drodze do klopika, jak nazywał ich ciaśniutką łazienko-ubikację, a ona – do kuchni, gdzie wstawiała wodę na kawę. Pili ją potem w milczeniu, z rzadka przerywanym jego komentarzem znad ekranu monitora, na którym śledził najnowsze doniesienia z kraju i ze świata. Nie znosiła jego wulgarnego języka, ale już dawno nie zwracała mu głośno uwagi. Nauczyła się już, że to tylko wywoła jego złość, której nie okaże jej od razu, ale z opóźnieniem, kiedy na przykład pod koniec tygodnia wróci podpity z pracy. Może wtedy ją zwyzywa albo nawet odepchnie, kiedy uzna, że żona stała się zbyt upierdliwa.
Nie mieli dzieci i może to sprawiło, że dość szybko stracili wspólne tematy do rozmów. Oboje nie należeli również do ludzi „z pasją”. Lidii Witeckiej wydawało się, że żonie, pani domu nie wypada zajmować się z jakimiś tam „bzdurami”, kiedy dom i mąż muszą być utrzymani jak należy. Stefan Witecki czas, kiedy akurat nie naprawiał „szrotu” (jak z właściwą sobie gracją nazywał maszyny mleczarskie), nie upijał się bądź nie kopulował z kurwami, spędzał na przeglądaniu Internetu i telewizji. Pani Lidii czasem wydawało się, że jej mąż wtedy znika, a przed ekranem tkwi pusta kukła do złudzenia go przypominająca. Zastanawiała się wtedy, czy gdyby zabiła tę kukłę, pozbyła się jej, to czy wtedy odzyskałaby swojego męża. Wyobrażała sobie nawet, że wbija tej kukle w głowę toporek albo że zachodzi ją od tyłu i podrzyna gardło nożem, tym najdłuższym, z ząbkowanym ostrzem do krojenia pieczywa, a wtedy zły czar pryska i jej mąż radośnie woła od progu, parodiując amerykańskie filmidła: „hany, ajm hołm!”.
Kiedy na początku października usłyszała pukanie do drzwi, nie podejrzewała niczego złego. Już jakiś czas temu przestała spodziewać się czegokolwiek. Wprawdzie delegacja męża trwała już trochę zbyt długo, nawet jak na niego, a pukanie do drzwi nie oznaczało jego powrotu, bo Stefan Witecki nie miał w zwyczaju pukać do drzwi własnego mieszkania. I nawet kiedy w drzwiach ujrzała policjanta i policjantkę (była niewiarygodnie niska, jak dziesięcioletnie dziecko), pomyślała, że to pewnie jedna z tych rzeczy, o których opowiada się, kiedy nie ma już innych tematów do rozmów, ot choćby jakaś akcja prewencyjna typu „bądź czujny, gdy sąsiada nie ma w domu”. Ale nic z tych rzeczy. Mała policjantka zapytała, czy Stefan Witecki to jej mąż, a kiedy pani Lidia z uśmiechem (choć gasnącym) potwierdziła, wyrecytowała (w wyobraźni pani Lidia widziała ją na szkolnej akademii) informację o znalezieniu jego zwłok wiszących na drzewie w lesie, jakieś sześć kilometrów od mieszkania w linii prostej. Policjant (twarz nie do zapamiętania, nawet gdyby się chciało) poruszył się czujnie, jakby spodziewał się wybuchu rozpaczy, ale spostrzegł (z pewnym rozczarowaniem, bo jego obecność okazywała się niepotrzebna), że kobieta, której przynieśli tragiczną wieść, ani myśli płakać, ani inne tego typu. Po prostu stoi, z oczami otwartymi i suchymi, z ustami może lekko zaciśniętymi, ale jednak opanowana, jakby otworzyła drzwi przed jakimiś „jehowymi”.
– Dziękuję – powiedziała, bo nie przyszło jej do głowy nic innego. I jeszcze tylko: – Co teraz?
To pytanie zabrzmiało już lepiej. Było wystarczająco bezradne, biorąc pod uwagę sytuację. A przecież Lidia Witecka doskonale wiedziała „co teraz”. Wiedziała, że oto otworzył się przed nią nowy świat, na którym będzie sama, absolutnie i idealnie, jak tylko sobie można wyobrazić. I ta myśl napełniła ją dziwnym spokojem. Dopiero później przyszedł żal. Jednak nie z powodu śmierci Stefana, bo co można poradzić na śmierć, która była, jest i będzie? Lidia Witecka żałowała, że nie mogła sama odegrać się na mężu za to, że przestał ją kochać, że śmierć sprzątnęła go jej sprzed nosa, zanim ona, w końcu żona, wymyśliła cokolwiek sensownego. Jeszcze kiedy żył, zdarzało się, że zadawała sobie pytanie: „jak długo może trwać koszmar?”, bo wyobrażała sobie koszmar jako coś w rodzaju odcinka, z początkiem, środkiem i końcem. Jednak śmierć Stefana dała na to pytanie zaskakującą odpowiedź. Okazało się, że koszmar ma wyłącznie środek i że w środku koszmaru zawsze znajduje się ona, Lidia Witecka.
Ostatnia delegacja Stefana Witeckiego wcale nie była długa. Wręcz przeciwnie, szef mleczarni, do której mężczyzna pojechał, stwierdził, że z naprawą uporał się w try miga i że nawet nie chciał nocować w miejscowym hotelu, tylko od razu wyrywał z powrotem.
– Powiedział, że ma coś do załatwienia – dodał mleczarz (jeśli tak można nazwać szefa wielkiej, zautomatyzowanej mleczarni), co policjanci, których Lidia Witecka w końcu wpuściła do mieszkania, skwapliwie jej powtórzyli.
– Pewnie będzie pani chciała zobaczyć zwłoki, ale odradzam – powiedział funkcjonariusz, który przedstawił się jako aspirant Nogawa (Lidia Witecka w myślach zjaponizowała jego nazwisko na Nogała, co wywołało na jej ustach nieznaczny uśmieszek). Policjant rozczarowany brakiem spodziewanej reakcji na to, co powiedział, dodał: – Pani mąż musiał tam wisieć od kilku dni. W każdym razie na tyle długo, że zdążyły się do niego dobrać zwierzęta.
„Pewnie odgryzły mu nogi, a może i jaja?”, pomyślała Lidia Witecka, po czym zapytała, bardziej z grzeczności niż zainteresowania:
– Jak go znaleźliście?
Policjant jakby na to czekał, bo spojrzał na koleżankę, chrząknął i rzekł:
– Mieliśmy akurat tego dnia patrol z koleżanką, no i żeśmy dostali zgłoszenie o maluchu koloru czerwonego, który stoi na poboczu szosy prowadzącej przez las, jakieś pół kilometra od kanału lateralnego. Zgłaszającym był leśniczy. Powiedział, że ten maluch stoi tam od trzech, a może czterech dni. Pojechaliśmy na miejsce i się rozejrzeliśmy, wie pani.
– No i natknęliśmy się na... – wtrąciła policjantka, za co spotkało ją piorunujące spojrzenie funkcjonariusza Nogawy.
– Najpierw poczuliśmy zapach, no, wie pani, nieprzyjemny. – Policjanta aż korciło, żeby dopowiedzieć, że od tego smrodu to koleżanka aż się porzygała, ale uznał, że to już byłoby za dużo. Powiedział więc tylko: – Zaraz potem natknęliśmy się na zwłoki. Były przy nich dokumenty na nazwisko pani męża.
– A samochód był na pani męża zarejestrowany – odezwała się policjantka (której nazwiska Lidia Witecka nigdy nie poznała), gdy już upewniła się, że kolega skończył swoje.
Ale Nogawa miał jeszcze coś w zanadrzu.
– Czy pani mąż miał jakieś kłopoty? Skarżył się na coś? Może długi albo choroba? – zapytał, patrząc uważnie na tę bladą, szczupłą kobietę i myśląc o tym, że w innych okolicznościach mogłaby mu się nawet spodobać.
– Nie, mąż na nic się nie skarżył. Dobrze nam się układało. To dla mnie szok. Mam nadzieję, że chociaż nie cierpiał – odparła Lidia Witecka, którą zaskoczył spokój własnego głosu.
– Zapewniam panią, a pracuję w tym fachu już ładnych parę lat, że śmierć przez powieszenie następuje bardzo szybko – stwierdził Nogawa, jakby objaśniał działanie sokowirówki.
– Bardzo nam przykro, że musieliśmy przekazać pani tak smutną wiadomość. W razie czego może się pani z nami skontaktować – powiedziała funkcjonariuszka, wręczając wdowie Witeckiej kartkę z telefonem.
Rzuciła jej na odchodne spojrzenie, które można było odczytać: „wiem, że nie mówisz prawdy, ale cię rozumiem”, choć mogło to być mylne wrażenie. W końcu wyszli, starannie zamykając drzwi.
Nie minął rok, a wdowa Witecka stała się Czarną Wdową, która opowiadała wszystkim, że widzi umarłych. Obłęd przyszedł w samą porę, wypełniając pustkę, z którą kobieta nie umiała sobie poradzić. Chodziła po miasteczku z walizką wypełnioną ciuchami i przyborami toaletowymi. Wyglądała jak ktoś gotowy w każdej chwili wsiąść do autobusu i wyjechać stąd na zawsze. Być może na początku była w niej ta gotowość, ale z czasem walizka stała się kolejnym rekwizytem szaleństwa. Dzieciaki pokazywały ją sobie palcami, wołały za nią, a ona szła – blada, szczupła, wysoka, cała na czarno, raczej sunęła ulicami miasteczka, które już dawno uznała za trupa. Niekiedy mówiła coś do siebie i gdyby ktoś miał ochotę temu się przysłuchać, usłyszałby, że wdowa Witecka rozmawia ze zmarłym mężem, pyta go dlaczego przestał ją kochać, skoro ona kocha go nawet teraz, kiedy on już dawno leży w grobie. I nikt nie usłyszałby tego, co ona słyszała.
Siedem lat po śmierci męża wciąż na niego czekała, a gdy w środku nocy, jakoś na przełomie lata i jesieni, usłyszała hałasy na korytarzu i walenie do drzwi, pomyślała z ulgą, że to nareszcie on. Nie zdążyła dojść do drzwi, gdy kopnięte z dużą siłą wpadły do przedpokoju, a za nimi ktoś w ubiorze koloru khaki, z wielkim karabinem i krzyczący coś ochryple w niezrozumiałym języku. Ten ktoś popchnął Lidię Witecką w głąb mieszkania. Kobieta przewróciła się i leżąc między przedpokojem a kuchnią, patrzyła, jak jej mieszkanie jest plądrowane już nie przez jednego, ale przez całą grupę podobnych osobników w strojach koloru khaki i uzbrojonych w wielkie czarne karabiny. Potem ci ludzie wywlekli Czarną Wdowę z mieszkania, nie pozwalając zabrać niczego. Znalazła się przed blokiem, z innymi wygarniętymi z niego mieszkańcami. Potężny drągal rozdzielał kobiety od mężczyzn i dzieci. Kobiety, wśród nich Czarną Wdowę, załadowano na ciężarówkę z plandeką (też w kolorze khaki) i zawieziono pod halę sportową. Ładna, obszerna, oddana do użytku pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, była prawdziwą dumą miasteczka. Teraz zagnano do niej kobiety. Gdy wdowa Witecka znalazła się w środku, zobaczyła, że jest tam już jakaś setka (jeśli nie więcej) kobiet w różnym wieku. Mężczyźni w ubraniach khaki przechadzali się wśród nich, wybierali sobie kobiety, po czym odciągali od grupy i kładli się na nich. Całe jasne, pastelowe wnętrze hali, aż po drewniane wsporniki zadaszenia, wypełniał krzyk gwałconych kobiet i śmiech gwałcących mężczyzn. Ci, którzy akurat nie byli zajęci kopulowaniem z mieszkankami Ciemnej Doliny, grali w kosza, w nogę, albo pili wódkę. Całe jej kartony przywieziono z „biedronki”, którą ludzie w kolorze khaki ogołocili z całego towaru.
W końcu przyszła pora na Czarną Wdowę. Wpadła w oko mężczyźnie o krępej budowie i niskim wzroście. Gdy pochylił się nad nią, buchnął w jej nozdrza odór kiełbasy, cebuli i wódki.
– Ty ładna – powiedział ze wschodnim akcentem, rzeczowo oceniając jej twarz i figurę. Po czym pociągnął ją mocno za sobą i wdowa Witecka poczuła ostry ból rozrywanego przegubu.
Krępy rzucił ją pod ścianę, rozpiął rozporek i położył się na niej. Pani Lidia poczuła ból krocza, promieniujący w górę. Chciało jej się wymiotować i płakać, ale nie zrobiła ani tego, ani tego. Leżała pod wierzgającym i posapującym mężczyzną, z głową odrzuconą w bok i zaciśniętymi mocno wargami. Modliła się, żeby ją zabił. Ale on, kiedy skończył i zapiął rozporek, pochylił się nad nią znowu, chwycił za włosy i podniósł jej głowę tak, że jej twarz znalazła się tuż przy jego zarośniętym, brudnym obliczu.
– Było dobre? Nu, gadaj, było dobre? – dopytywał się, podobnie jak Stefan, który po skończonym akcie płciowym miał w zwyczaju pytać ją, „jak było”, na co ona niezmiennie i zwykle niezgodnie z prawdą odpowiadała, że dobrze.
Tym razem Czarna Wdowa nic nie powiedziała, a żołdak przywarł do jej ust swoimi spierzchniętymi wargami i wsunął między nie język. Zagryzła go mocno zębami. Mężczyzna rozdarł się, zerwał na równe nogi i nie namyślając się wiele, strzelił Lidii Witeckiej w głowę. Krew, kości i mózg bryznęły na parkiet hali i na drewniane drabinki. Miazga skapywała szczebel po szczeblu, tworząc pod nimi krwawą kałużę. Czarna Wdowa w końcu mogła rozmówić się z mężem.2.
Działo się to mniej więcej wtedy, gdy: proboszcz Sambor Dobrowolski zaszedł na swoją plebanię, ale tylko po, żeby zabrać z niej myśliwską strzelbę i zapas nabojów; świeżo upieczony wdowiec Marek Fortuna usłyszał w swojej głowie głos żony mówiący dwa słowa: „już czas”, więc zadzwonił do córki Lidki i powiedział, że ma natychmiast wracać do domu, ale ona już wiedziała i właśnie wchodziła do mieszkania; mężczyzna z dumą noszący przydomek Zmasakrowany Przy Porodzie, zastanawiając się nad zmianą motocykla i w ogóle swojego życia, pędził pasem startowym w kierunku Ciemnej Doliny i ujrzał dymy unoszące się nad miasteczkiem; wdowa Barbara Dzielska stała nad zgliszczami domu w Leśnym Gościńcu i podjęła decyzję o jego odbudowie, co sprawiło jej niewysłowioną i dawno nieodczuwaną błogość; pilarz Stefan Draba wypił na odwagę ćwiartkę, po czym pojechał swoim maluchem na Dębową Górę, bo coś mu mówiło, że powinien tam się zjawić i gdy się zjawił, zobaczył jeszcze liczniejsze niż zwykle szeregi ociekających krwią i błotem, człapiące w kierunku Ciemnej Doliny, i przystąpił do nich, i wreszcie uwolnił się od strachu, i nawet nie czuł potrzeby wypicia.3.
Co do zwiastunów, to burmistrz Ciemnej Doliny Jacek Pazda (zwany nieuchronnie „Pizdą”; rozważał nawet zmianę nazwiska, ale w końcu zbyt długo na nie pracował, żeby dać za wygraną prześmiewcom) od dłuższego czasu słyszał w prawym uchu tykanie zegarka. Zlekceważył ten objaw, podobnie jak szerzące się pogłoski o „kanibalach z Kręgla” czy „żywych trupach z Dębowej Góry” albo rzekomo krwiożerczych obrzędach mieszkańców Leśnego Gościńca. Nie miał czasu na ludowe bajania. Czasy były trudne (zresztą, kiedy takie nie były?) i dla niego, i dla gminy. Dla niego, bo, no cóż, jakby to powiedzieć – zakochał się. Zakochał się w Annie Rachwalskiej, najładniejszej dziewczynie w Ciemnej Dolinie, narzeczonej najlepszego piłkarza miejscowej drużyny Piorun Ciemna Dolina – Zygi Łypaka, obdarzonego niesamowitym „kopytem”, jak mówili znawcy tematu. Anna była zatrudniona jako sekretarka w urzędzie – i to, co o niej mówili, że jest niedostępna jak źródła Amazonki, nie do końca okazało się prawdą. Bo skoro źródła Amazonki zostały odkryte, to i Anię się dało, to znaczy Ania się dała odkryć i w ogóle. Jednego dnia pojechali w delegację, do Warszawy, podpisać piekielnie ważną umowę na... nie pamiętał dokładnie, na co, zapamiętał jednak, że w hotelu wypili parę drinków, a potem on odprowadził ją do pokoju, a że mieszkali drzwi w drzwi, to ona zaproponowała, żeby wpadł jeszcze na chwilę, na co on zgodził się, pod warunkiem, że tylko na chwilę. Ona się roześmiała, a kilkadziesiąt sekund później leżeli już na łóżku, które było nakryte zimną pościelą.
Od tego czasu minęło z pół kadencji, a teraz wszystko się posypało, bo Ania zaszła w ciążę i choćby nie wiadomo jak od tej prawdy uciekać, to prawda jest taka, że dziecko zrobił jej pan burmistrz. Zyga Łypak oraz żona burmistrza, Maria Pazda, o niczym nie wiedzą, choć burmistrz Pazda wie, że tykanie w prawym uchu może być znakiem, że nie uda się utrzymać wszystkiego w tajemnicy i że nadchodzi dzień, w którym wszystko zawali się jak domek z kart, tyle że każda z kart waży co najmniej tonę. A gmina? Szkoda gadać, gmina nigdy do bogatych nie należała, a wieloletni brak większych inwestycji spowodował, że młodzi pouciekali, a na opiekę społeczną nad starymi i chorymi brakowało pieniędzy. Burmistrz Pazda był jednak w miarę spokojny o wybór na następną kadencję, bo póki co, to on rozdawał karty. Wystarczyło, że zagłosują na niego pracownicy ratusza, instytucji przyległych wraz z rodzinami i mandat miał w garści. Tyle tylko, że nic nie mogło zagłuszyć przeklętego tykania w prawym uchu. Tyk-tyk-tyk-tyk-tyk...
Kiedyś już mu się udało załagodzić skandal, kiedy żona dowiedziała się od kogoś „życzliwego”, że burmistrz Pazda ma romans ze stażystką z ośrodka pomocy społecznej. Pani Maria wyrzuciła nawet jego rzeczy przed dom, a on kilka dni przemieszkał u matki. W końcu jednak przemówił Marii do rozsądku. Żyli sobie spokojnie i dostatnio. Po co to psuć? W imię czego? To była tylko głupia smarkula, nic nie znaczący skok w bok. „Nie niszczmy naszego związku z tak błahego powodu. Już nigdy, słyszysz?, już nigdy nie spotka cię z mojej strony coś podobnego”. Na koniec dramatyczne klęknięcie, płacz, kurtyna. A potem jeszcze udali się do kościoła na niedzielną sumę, pieszo, tak żeby całe miasteczko widziało, że między nimi jest wszystko w porządku i nic, słyszano?, nic nie rozwali ich wieloletniego małżeństwa. Teraz jednak mogło być inaczej. Wszystko wskazywało na to, że będzie inaczej i że zwykłe „już nigdy więcej” albo „spróbujmy jeszcze raz” sprawy nie załatwi. Było cholernie daleko od dobrze i burmistrz Pazda nie musiał słyszeć (choć przecież słyszał) cichego płaczu Ani przez niedomknięte drzwi gabinetu, żeby to wiedzieć.
Był ranek, po siódmej, jednego z tych pięknych dni końca lata, kiedy słońce jeszcze całkiem mocno potrafi przygrzać, a trawa w jego promieniach jest soczysta i gęsta jak włosy. Burmistrz przystanął przy uchylonych drzwiach i zastanawiał się, czy pocieszyć jakoś Anię, ale w końcu tylko popatrzył na nią. Próbowała zapobiec rozmazaniu się makijażu, ocierając łzy rożkiem chusteczki. Była naprawdę śliczna, a on nie mógł odejść do niej od żony, choć miał na to cholerną ochotę. Miał ochotę rzucić wszystko i zacząć jeszcze raz, inaczej. Dzieci mieli już z Marią odchowane, pieniędzy też powinno wystarczyć, przynajmniej na początek, ale... no, jak by to powiedzieć, pełnienie władzy dawało Paździe chyba jeszcze większą frajdę niż dupczenie panienek. To było jak dupczenie stu, tysiąca panienek jednocześnie. Jak wielokrotny i symultaniczny orgazm. Miał się z tym pożegnać, bo zachciało mu się spuszczać bez zabezpieczenia? Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie, myślał burmistrz, patrząc za okno gabinetu, wychodzące na schludny, kwadratowy rynek, na którym zaczynał się zwyczajny dzień. Nagle zadzwonił telefon na jego biurku, ten, za pośrednictwem którego łączył się z Gminnym Centrum Zarządzania Kryzysowego.
– Panie burmistrzu, dzieje się coś... – Burmistrz mimo zakłóceń poznał głos Witka Rojka, dyżurnego i syna najbliższego kumpla Pazdy, Romka Rojka, dyrektora domu kultury.
– Co się dzieje? – spytał burmistrz, a w odpowiedzi usłyszał urywane:
– W kilku miejscach... zauw... pojazdy z ludźmi... coś, co przypomina mundury... podobno uzbrojeni... dużo pożarów... Ochotnicza... nie nadąża z wyjazdami... Panie burmistrzu, chyba trzeba zawiadomić...
W tym momencie połączenie urwało się na dobre, a burmistrz zauważył, że na rynek wjeżdża kolumna ciężarówek i że wyskakują z nich ludzie w strojach koloru khaki, uzbrojeni w wielkie karabiny. Samochody chcące przejechać przez rynek, napotkawszy nieoczekiwaną przeszkodę, roztrąbiły się, ale trąbienie zostało ścięte jedną długą serią z karabinu maszynowego. Przynajmniej tak się burmistrzowi Paździe wydawało, że to karabin, choć podobny dźwięk ostatni raz słyszał ze trzydzieści lat temu w wojsku. Ania krzyknęła przeraźliwie i wpadła do gabinetu.
– Co to jest? – zapytała blada jak papier.
Pazda wyszukiwał już na swojej komórce bezpośredni numer do komendanta policji podinspektora Henryka Szredera.
– Na razie nic nie wiem, pościągałem ludzi i wypuściłem w teren wszystkie patrole, jakie miałem. Podobno jakaś ekipa fanów militariów czy rekonstruktorów historycznych robi grandę. Czekaj, bo coś widzę... kurwa, oni... nie, to nie dzieje się naprawdę... strzelają gdzie popadnie, właśnie widziałem, jak ścięli serią jakiegoś faceta niedaleko komendy. Jak możesz, to schroń się w jakimś bezpiecznym miejscu. Ja już zawiadomiłem województwo. Sztab kryzysowy powinien...
Połączenie zostało przerwane dźwiękiem podobnym do tego, jakie wydają kamienie spadające ze skalistego zbocza. Dużo kamieni.
– Do piwnicy! – rzucił burmistrz Pazda i chwycił Anię, po czym ruszyli w dół schodami zapełnionymi już przez zdezorientowane urzędniczki i urzędników.
Na parterze zrobiło się głośno, co znaczyło, że „goście” wtargnęli do ratusza. Kilka chwil później wszyscy stali już na brukowanej ulicy przed urzędem, otoczeni przez uzbrojonych napastników, którzy obstawili także wszystkie ulice wylotowe z rynku. Zatrzymywali i wyciągali z samochodów wszystkich, którzy nadjeżdżali, a następnie ustawiali ich razem z osobami wyprowadzonymi z ratusza. Burmistrz, nie zważając na to, że Ania kurczowo trzyma go za rękę, wyrwał się jej, wyszedł przed tłum i zawołał:
– Co to ma znaczyć, do cholery?! Jeśli to jakaś ukryta kamera, to ja sobie wypraszam! Jestem burmistrz Jacek Pazda i żądam rozmowy z kierownikiem tego zamieszania!
Mężczyzna, który stanął przed burmistrzem, uderzył go otwartą dłonią w twarz. Niezbyt mocno, ale na tyle dotkliwie, że zszokowany Pazda odchylił się i potarł zaczerwieniony policzek. Parę kobiet krzyknęło, słychać było chlipanie i głośne westchnięcia.
– Co... co... – zdołał wybąkać burmistrz.
– Gówno! – przerwał mu mężczyzna. – Jak ty tu szef, to masz przejebane.
Akcent brzmiał obco, przeciągle.
– Kim jesteście i czego chcecie? – zapytał Pazda, starając się patrzeć hardo w twarz oprawcy.
– My tu nowe pany. A wy ścierwo. My przyszli zrobić z wami porządek. Nu, baby na lewo, dziady na prawo! – krzyknął dowódca i paru jego ludzi wykonało rozkaz, dzieląc tłum na dwie grupy.
Pazda dostrzegł Annę wśród innych kobiet. Płakała, patrząc na niego. Po raz pierwszy tego dnia doznał przeczucia graniczącego z pewnością, że nie dożyje wieczoru. Jakby na potwierdzenie tych myśli ludzie w strojach khaki ustawili mężczyzn pod murem ratusza, z twarzami do ściany, z podniesionymi rękami. Pazda przygryzł wargi, odwrócił się i wystąpił przed szereg.
– Weźcie mnie, a ich zostawcie. Oni niewinni.
Dowódca roześmiał się chrapliwie.
– Niewinni! Job twoju mać! – krzyknął i teraz roześmiali się pozostali żołnierze.
– Zostawcie chociaż kobiety – nie dawał za wygraną burmistrz. Myślał o Ani i o dziecku, które miała w brzuchu. Ich dziecku.
– Wiesz co, burmistrz? Ty mnie ubiedił – odparł dowódca, wyciągnął z kabury pistolet i z bliskiej odległości strzelił Paździe w czoło.
Burmistrz padł na bruk, nie zdążywszy rzecz jasna zauważyć, jak Ania rzuca się w stronę dowódcy chowającego broń do kabury i jak pada ścięta krótką serią z automatu, jeszcze zanim zdołała dopaść do żołnierza, wyrwać mu pistolet i... sama nie wiedziała, co chciała zrobić, działała odruchowo, a teraz leżała na bruku, niedaleko pracodawcy i kochanka, a jej nogi przez chwilę jeszcze poruszały się w przedśmiertnych drgawkach, po czym znieruchomiały na dobre.
– No, to tera se zatańcujem – rzekł spokojnie dowódca, splunął na zwłoki u swych stóp i kazał ludziom zabrać kobiety do hali, a mężczyzn rozwalić na miejscu.nota biograficzna autora
Jarosław Jakubowski (ur. w 1974 r. w Bydgoszczy) – poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta. Laureat konkursów na Bydgoską Książkę Roku „Strzała Łuczniczki” (2008, 2010, 2015, 2016) oraz nagrody za scenariusz oryginalny spektaklu telewizyjnego na Festiwalu Dwa Teatry Sopot 2019 (za Generała i Znaki). Zwycięzca XI Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych „Raport” (2011) i Ogólnopolskiego Konkursu Dramaturgicznego „Metafory Rzeczywistości” (2012). Nominowany do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego Orfeusz za tom Wzruszenia (2018). Mieszka w Koronowie. Jego dramaty: Buława, Człowiek, który nie umiał odejść, Człowiek z lodu, Generał, Głową w dół, Koncert na rożek, bęben i violę, Królestwo, Licheń Story, Magik, Nieodwołalne, Wieczny kwiecień, Witaj Barabaszu, Wszyscy święci, Zgon w pałacu biskupim, Znaki i Życie, zostały zrealizowane przez Teatr Telewizji, Teatr Polskiego Radia i Teatr IMKA. Wydał zbiory wierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2012), Święta woda (2012), Światło w lesie (2015), Wzruszenia (2017); zbiory opowiadań: Slajdy (2009), Oczy pełne strachu (2014); powieści: Cyryl, dlaczego to zrobiłeś? (2012), Rzeka zbrodni (2015), Hejter (2020), Wojna (FLiHB / FORMA 2020) oraz zbiory dramatów: Generał i inne dramaty polityczne (2014), Prawda i inne dramaty (2017), Czerwony autobus. Didaskalia (2020). Jego opowiadanie znalazło się w antologii współczesnych polskich opowiadań 2020 (FORMA 2020).w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Andrzej Ballo „Made in Roland”
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Jacek Bielawa „Kościelec”
Jarosław Błahy „Rzeźnik z Niebuszewa”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn” , „Ukryte myśli”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Jerzy Franczak „Święto odległości”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Jarosław Jakubowski „Wojna”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Ricochette”, „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”