Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wojna kobieca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna kobieca - ebook

Powieść, której akcja rozgrywa się w okresie Frondy, opowiada historię naiwnego gaskońskiego żołnierza, barona des Canolles, rozdartego między miłością do dwóch kobiet. Romanse i przygody młodego barona de Canolles rozgrywają się w tym wrzącym klimacie politycznym. Jest szczęśliwym kochankiem pięknej Nanon de Lartigues, która jest jednak także kochanką księcia Epernon, filaru partii rojalistów. Dzięki intrygom uknutym przez Cauvignaca, przyrodniego brata kobiety, Canollesowi udaje się spotykać z Nanon w podarowanym jej przez księcia domu, w wiosce w okolicach Bordeaux, ale zazdrosny Epernon zostaje o tym ostrzeżony, udaje się tam i przygotowuje oddział zabójców, którzy czekają na młodzieńca w domu. Canolles przybywa do gospody w pobliżu domu Nanon, gdzie wzywa go przystojny i nieśmiały młody dżentelmen, który widząc wykradających się z okna zabójców, wyjawia wszystko Canollesowi, ratując mu życie. A co było dalej można się będzie dowiedzieć po przeczytaniu całej książki.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-422-0
Rozmiar pliku: 482 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NANON DE LARTIGUES

ROZDZIAŁ I.

Niedaleko Libourne’u, tego wesołego miasta, co się przegląda w bystrych wodach Dordonji, między Fronsac a Saint-Michel-la-Riviére, znajdowała się niegdyś piękna wieś, której białe mury i czerwone dachy kryły się pod wysokiemi lipami. Droga z Libourine’u do Saint André-de-Cubzac, ciągnęła się między domami, budowanemi symetrycznie pod linję; oto wszystko, co wędrowiec dojrzałby z wnętrza tych domów. Za niemi, o sto może kroków, płynęła rzeka, której szerokość i bystrość w tem miejscu, zapowiadała bliskie sąsiedztwo morza.

Wojna domowa pozostawiła tu niezatarte ślady, powywracała drzewa, wyludniła domy, te ostatnie, będąc wystawionemi na jej wściekłe zapędy, rozwaliły się pomału, protestując przeciw barbarzyństwu zamieszek wewnętrznych.

Powoli, ziemia, która zdaje się być nato stworzona, by służyć za grób dla wszystkiego, co istniało, pokryła szczątki rozwalonych domów, niegdyś tak ponętnych i tak wesołych...

Nakoniec, na tym sztucznym gruncie wyrosła trawa; i dziś podróżny, idący drogą samotną, widząc na nierównych pagórkach pasące się liczne trzody, nie pomyśli nawet, że pasterz i owce depczą po cmentarzu, na którym wieś cała spoczywa.

Lecz w czasie, o którym mówimy, to jest w miesiącu maju 1650 roku, wieś ta rozwijała się po obudwóch stronach drogi i swój dobrobyt jej tylko zawdzięczała.

Podróżny, z przyjemnością spoglądał... to na wieśniaków, zaprzęgających i odprzęgających konie od pługów, to na rybaków, wyciągających na brzeg sieci, w których rzucała się biała i różowa ryba Dordogne, to wreszcie na kowali, bijących silnie w kowadła, na snop iskier, oświecający całą kuźnię za każdem uderzeniem młota.

Gdyby jednak droga dodała podróżnemu apetytu, bezwątpienia najbardziej podobałby mu się niski i długi dom jednopiętrowy, o pięćset kroków od wsi stojący.

Wychodzące z niego kominem i oknami różnorodne zapachy, wskazywały lepiej, niż złote cielę, wymalowane na tablicy z czerwonej blachy, że to ten jest jednym z tych zakładów gościnnych, którego mieszkańcy gotowi za pewne wynagrodzenie orzeźwić siły podróżnych.

Jednak spytają mnie niektórzy, dlaczego oberża pod „Złotem cielęciem” była położona o pięćset kroków od wsi, nie zaś pośród domów, stojących po obydwóch stronach drogi?

Oto naprzód: gospodarz, chociaż mieszkał w tym małym kąciku ziemi, był przecież w swojem rzemiośle artystą pierwszego rzędu. Gdyby był zajął miejsce w środku, lub na końcu jednego z dwóch rzędów domów, wieś składających, mógłby łatwo być traktowanym na równi z wiejskiemi garkuchmistrzami, których zmuszony był uważać za swoich towarzyszy, lecz nie za równych sobie;; odosobniając się zaś, zwracał na siebie uwagę znawców, którzy raz zakosztowawszy utworów jego sztuki, mówili jeden drugiemu: „Jak będziesz jechał z Libourne’u do Saint-André-de-Cubzac, albo z Saint-André-de-Cubzac do Libourne’u, nie zaniedbaj wstąpić na śniadanie, obiad lub kolację, do oberży pod „Złotem cielęciem”, o pięćset kroków od wsi Matifou”.

I znawcy zatrzymywali się, wyjeżdżali zadowoleni, posyłali innych, a mądry oberżysta ciułał pomału grosze, co jednak nie przeszkadzało mu (rzadka rzecz) utrzymywać dalej zakład gastronomiczny na tejże samej co i poprzednio stopie. To dowodzi, że pan Biscarros, jakieśmy już powiedzieli, był prawdziwym artystą w swoim rodzaju.

Jednego z tych pięknych majowych wieczorów, kiedy natura, na południu już obudzona, na północy dopiero budzić się zaczyna, gęsty dym i wonie jeszcze przyjemniejsze, niż zazwyczaj, rozchodziły się z okien oberży „Pod złotem cielęciem”. Na progu domu stał właściciel, Biscarros, cały biało ubrany, według zwyczaju ofiarników wszystkich wieków i narodów, skubiąc swemi dostojnemi rękami kuropatwy i przepiórki, przeznaczone na jeden z tych wykwintnych obiadów, które tak po mistrzowsku urządzał i z zamiłowaniem swej sztuki, w najdrobniejszych wykańczał szczegółach...

Zmierzchało się.

Wody Dordogne, wijące się dość daleko, zaczynały się bielić pod czarnemi liśćmi drzew; cisza i smętność zaległy wieś, lekki wietrzyk powiewał; rolnicy spoczywali obok wyprzężonych koni a rybacy przy rozwieszonych sieciach; hałas wiejski ucichł, po ostatniem uderzeniu młota, kończącego dzień roboczy, rozległa się w sąsiednim gaju pierwsza piosnka słowika.

Biscarros, zachęcony świergotaniem pierzastego śpiewaka, sam zaczął nucić: skutkiem tego muzycznego współzawodnictwa i natężonej uwagi a jaką oberżysta kończył swą pracę, stało się, że wcale nie spostrzegł małego oddziału, złożonego z sześciu rycerzy, który się ukazał na końcu wsi Matifou i skierował swe kroki ku oberży.

Lecz krzyk niespodziany z pierwszego piętra gospody, oraz szybkie i głośne zamknięcie okna, zniewoliły poczciwego oberżystę do podniesienia oczu, a wtedy dopiero ujrzał rycerza, który jadąc na czele oddziału, prosto ku niemu zmierzał.

„Prosto” nie jest tu koniecznie dobrze powiedzianem; dlatego więc pospieszamy naprawić omyłkę naszą. Rycerz ten często się zatrzymywał, rzucając na prawo i lewo badawcze spojrzenia, i zdawało się, że jednym rzutem oka chce przeniknąć wszystkie ścieżki, drzewa i krzaki; wspartą na kolanie ręką trzymał rusznicę, jakby szykując się do napadu i obrony: niekiedy czynił znak swym towarzyszom by pospieszali.

Biscarros tak był zajęty tą dziwną jazdą rycerza, że nawet zapomniał odrzucić oskubane z kuropatwy pióra, które trzymał między wielkim i wskazującym palcem.

– Ten jegomość szuka mego zakładu – rzekł do siebie – lecz musi mieć krótki wzrok, bo przecież moje „Złote cielę” niedawno odnowione, a szyld dość jaskrawy. Ha, trzeba wystąpić naprzód.

Biscarros wyszedł na środek drogi, i nie przestawał skubać zręcznie i okazale swej kuropatwy.

Ruch ten wywarł skutek, jakiego się spodziewał oberżysta, bo zaledwie rycerz go spostrzegł, spiął konia ostrogami, podjechał, a grzecznie skłoniwszy się, powiedział:

– Wybacz, panie Biscarros, czy nie widziałeś tutaj oddziału rycerzy, naszych przyjaciół, którzy mnie niezawodnie szukają?... Nie są to wojskowi, tylko poprostu, zbrojni... Tak, zbrojni... wyraz ten najlepiej maluje myśl moją. No jakże!... nie widziałeś pan przypadkiem oddziału uzbrojonych ludzi?

Oberżyście bardzo się podobało, że go wołają po nazwisku, odpowiedział na to najgrzeczniejszym ukłonem, nie wiedząc, że nieznajomy, rzuciwszy bystre spojrzenie na oberżę wyczytał na szyldzie nazwisko i stan właściciela domu.

– Szanowny panie – odpowiedział Biscarros po chwilowym namyśle – widziałem tylko dwóch uzbrojonych ludzi, to jest szlachcica z masztelarzem, którzy przed godziną zatrzymali się u mnie.

– Aha! – rzekł nieznajomy, gładząc twarz prawie bez zarostu, a jednak już nacechowaną męskością. Aha!... u pana w oberży jest szlachcic z masztelarzem! i powiadasz, że obaj są uzbrojeni?

– Tak, tak, panie; czy pan chcesz, żebym oznajmił temu szlachcicowi, iże masz chęć z nim pomówić?

– Zdaje się, że to byłoby nie bardzo przyzwoicie?... – odparł rycerz. – Przeszkodzić nieznajomemu, byłoby to postąpić z nim zanadto poufale, zwłaszcza jeżeli to jest jaka.znakomita osoba. Nie, nie, panie Biscarros, opisz mi go tylko, albo jeszcze lepiej, pokaż tak, żeby on mię nie widział.

– Pokazać, go panu, byłoby trudno, gdyż zdaje mi się, że się ukrywa, a nawet w chwili, kiedy pan i jego towarzysze pokazali się na drodze, zamknął okno. Daleko mi łatwiej przyjdzie go opisać: jest to młodzieniec niskiego wzrostu, o blond włosach i delikatny, zaledwie szesnaście lat mający, którego siły zdają się być tak wątłe, że zaledwo wystarczają do noszenia małej szpady, zawieszonej na temblaku.

Po twarzy nieznajomego przebiegł jakby cień nieprzyjemnego wspomnienia.

– Bardzo dobrze – rzekł – wiem, co chcesz powiedzieć, młody panicz, blondyn i zniewieściały, z lokajem, sztywnym jak walet pikowy... Nie jego to szukam...

– A!... więc pan nie jego szukasz!... – powtórzy! Biscarros.

– Nie.

– A no, to zanim się pan doczekasz tego, którego szukasz, a który koniecznie będzie musiał tędy przejeżdżać, gdyż nie ma tu innej drogi, moglibyście panowie wstąpić do mnie i pokrzepić swe siły.

– Nie potrzebujemy tego... Pozostaje mi tylko podziękować ci i zapytać, która teraz godzina?

– Oto właśnie bije szósta na wiejskim zegarze. Racz pan posłuchać dzwonu.

– Dobrze. Teraz, czy zrobisz mi jeszcze ostatnią przysługę, panie Biscarros?

– Z miłą chęcią.

– Powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać łódki i przewoźnika?

– Czy pan chcesz przeprawić się przez rzekę?

– Nie, chcę się przejechać po niej.

– Nic łatwiejszego; rybak, który mi ryby dostarcza... Ale... czy pan lubisz ryby? – zapytał Biscarros sposobem nawiasowym, powracając do swej myśli, mającej na celu pozostawienie nieznajomego u siebie na kolacji.

– Nieszczególna to potrawa, ryba – odpowiedział podróżny – gdy jednak dobrze jest przyprawiona, nie gardzę nią w potrzebie.

– Mam zawsze wyborne ryby.

– Winszuję ci, panie Biscarros, lecz powróćmy do tego co ci je dostawia.

– A prawda!... O tej godzinie skończył już on swoją robotę i niezawodnie obiaduje. Stąd można widzieć jego łódkę, przywiązaną do wierzby, niedaleko tego wiązu. Dom jego ukryty tą oto łoziną. Zastaniesz go pan zapewne przy obiedzie.

– Dziękuję ci, panie Biscarros, dziękuję – rzekł nieznajomy.

I dawszy znak swoim towarzyszom, galopem popędził ku drzewom, a wkrótce zastukał do wskazanej chatki.

Żona rybaka otworzyła drzwi.

Rybak, jak przepowiedział Biscarros, siedział przy stole.

– Weź wiosła – rzekł rycerz – i chodź za mną; zarobisz talara.

Rybak powstał z pośpiechem i spytał:

– Czy pan chcesz popłynąć do Vayres?

– Nie, odwieziesz mię tylko na środek rzeki, i pozostaniesz tam ze mną przez kilka minut.

Rybak zdumiał się, usłyszawszy to dziwaczne żądanie; lecz ponieważ miał zarobić talara, a przytem o dwadzieścia kroków po za rycerzem ujrzał jego towarzyszy, żadnych więc nie czynił trudności; domyślał się bowiem, że w razie oporu, użytoby siły, a wtedy straciłby obiecaną nagrodę.

Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.

Wtedy mały oddział skierował się ku rzece; nieznajomy dojechał do samego brzegu, towarzysze zaś jego zatrzymali się na wzgórku, uszykowawszy się tak, że mogli patrzeć na wszystkie strony; zapewne obawiali się jakiego niespodziewanego napadu.

Nieznajomy, wysoki, blond - włosy młodzieniec, blady, silny chociaż chudy, z pojętną twarzą, pomimo, że ciemna obwódka okalała mu błękitne oczy, a wyraz gminnego cynizmu błądził na ustach jego, nieznajomy starannie obejrzał swoje pistolety, zawiesił muszkiet na temblaku, spróbował, czy długa jego szpada łatwo wysuwa się z pochwy, i skierował oczy na brzeg przeciwny, ogromną łąkę przerżniętą ścieżką, ciągnącą się od nadbrzeża rzeki do miasteczka Izon. Przy złotawych promieniach zachodzącego słońca, widać było czarną dzwonnicę i białawy dym, z domów jego wychodzący.

Na drugiej stronie, o ćwierć mili zaledwie wznosiła się niewielka warownia Vayres.

– No cóż... – spytał zniecierpliwiony nieznajomy swoich towarzyszy, stojących na czatach. Czy jedzie?... Czy widzicie go gdzie, na prawo lub na lewo, na przedzie lub w tyle.

– Zdaje mi się – rzekł jeden z nich – że widzę jakiś oddział na drodze Izońskiej; lecz nie jestem tego pewny, słońce przeszkadza mi patrzeć. Zaczekajcie... tak, to oni... Jeden, dwóch, trzech, czterech, pięciu ludzi. Na przedzie rycerz w lamowanym kapeluszu i płaszczu niebieskim. Oto właśnie posłaniec, którego czekamy, widać, że dla większego bezpieczeństwa, wziął konwój.

Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.

– Ma zupełne do tego prawo – ozięble odrzekł nieznajomy – Ferguzon, weź mego konia.

Ten któremu rozkaz został wydany na pół przyjaznym, na pół rozkazującym tonem, pośpieszył go wykonać i udał się ku rzece; tymczasem nieznajomy zsiadł z konia, rzucił towarzyszowi cugle, przygotowując się wsiąść w łódkę.

– Posłuchaj, Cauvignac – powiedział Ferguzon, położywszy rękę na jego ramieniu. – Jeśli dostrzeżesz w nim najmniej podejrzane poruszenie pal w łeb. Widzisz, przebiegły to poplecznik, przyprowadził z sobą cały oddział.

– Tak, ale nie większy od naszego. A co więcej, prócz przewagi męstwa, jest po naszej stronie i przewaga liczebna; niema się więc czego obawiać. Aha!... otóż i głowy ich zaczynają się pokazywać.

– Lecz co oni zrobią?... – spytał Ferguzon – nigdzie nie zna idą łódki... A!... nie! otóż tam jakby cudem stoi jakaś łódka.

– Należy ona do mego kuzyna, Izońskiego przewoźnika – rzekł rybak, którego te wszystkie przygotowania mocno zdawały się zajmować i który obawiał się, by na jego i kuzyna łódce, nie zawiązała się morska walka.

– Dobrze, otóż niebieski płaszcz siada do łodzi – powiedział Ferguzon – siada sam... Doskonale! właśnie tak było powiedziane w surowych warunkach umowy.

– A więc nie dajmy mu czekać – dodał nieznajomy.

I wskoczywszy do łódki dał znak rybakowi, by zajął swe miejsce.

– Uważaj dobrze i bądź ostrażnym, Rolandzie – rzekł Ferguzon – rzeka szeroka; nie zbliżaj się do tamtego brzegu, bo mogą do ciebie dać ognia z muszkietów, na który stąd z powodu znacznej odległości, nie moglibyśmy odpowiedzieć; trzymaj się bliżej naszej strony, jeżeli można.

Ten, którego Ferguzon nazywał już to Rolandem, już to Cauvignaciem, to jest bez wątpienia po imieniu i nazwisku, kiwnął głową na znak zgody i rzekł:

– Nie bój się, ja sam o tem w tej chwili myślałem; nieostrożni mogą być ci tylko, którzy nic nie ryzykują: a nasza sprawa jest zanadto korzystną, bym chciał ją utracić. Jeżeli kto postąpi sobie nierozsądnie w tym przypadku, to pewno nie ja. No, przewoźniku, ruszaj.

Rybak odwiązał linkę i wepchnął w tratwę długi bosak; a kiedy łódź zaczęła się oddalać od brzegu, na przeciwległym, odbijała prawie wtymże czasie łódka Izońskiego przewoźnika.

Na środku rzeki znajdowała się mała grobla, z trzech sztuk drzewa złożona, na wierzchu której powiewała biała chorągiewka. Grobla ta służyła jako znak ostrzegawczy dla ładownych statków płynących Dordogne, bo w tem miejscu z powodu wielu skał podwodnych, przystęp jest niebezpieczny. Przy małej wodzie, można było nawet widzieć czarne i gładkie ich wierzchołki: lecz teraz, gdy woda na Dordogne wezbrała, chorągiewka tylko i lekkie wrzenie wody w tem miejscu, wskazywały niebezpieczeństwo.

Dwaj przewoźnicy pojęli bezwątpienia, że miejsce to będzie najdogodniejszem do spotkania się dwóch nieznajomych, dlatego też obaj skierowali łódki ku tej stronie. Przewoźnik Izoński przybył pierwszy i z rozkazu swego pasażera, przywiązał łódkę do żelaznego łańcucha.

W tej chwili rybak, który wyjechał z przeciwnego brzegu, odwrócił się do swego podróżnego, aby odebrać rozkazy; lecz zdziwił się nadzwyczaj, ujrzawszy w swej łódce zamaskowanego człowieka, owiniętego płaszczem.

Strach rybaka zwiększył się, i ze drżeniem prosił o rozkazy swego dziwnego pasażera.

– Przywiąż łódkę tutaj – rzekł Cauvignac, wskazując ręką na jeden ze słupów – jak można najbliżej tej drugiej.

Przewoźnik był posłuszny, i obie łódki, uszykowawszy się rzędem, do czego im dopomógł silny pęd rzeki, dały możność dwom nieznajomym rozpocząć następującą rozmowę.ROZDZIAŁ II.

– Jakto, pan jesteś zamaskowany?... – spytał z zadziwieniem i złością nowoprzybyły, człowiek otyły, około pięćdziesięciu ośmiu lat mieć mogący, z oczyma srogiemi i nieruchomemi, jak oczy drapieżnych ptaków, z siwawemi wąsami i hiszpańską bródką. Nieznajomy ten nie miał maski, lecz włosy i twarz o ile mógł najstaranniej chował pod obszerne skrzydła, galonami okrytego kapelusza; ciało zaś jego i ubiór ginęły pod licznemi fałdami niebieskiego płaszcza.

Cauvignac przypatrzywszy mu się zbliska, nie mógł ukryć swego zadziwienia, i pomimowolnie zdradził je szybkiem poruszeniem.

– Co panu jest?... – spytał nieznajomy w niebieskim płaszczu.

– Nic panie... o mało co nie straciłem równowagi. Lecz zdaje mi się, żeś pan raczył mię o coś pytać; cóżeś do mnie mówił?

– Pytam się, dlaczego włożyłeś pan maskę?

– Szczere pańskie pytanie – rzekł Cauvignac – i ja też odpowiem na nie z równą szczerością; zamaskowałem się dlatego, żebyś pan nie mógł widzieć mej twarzy.

– Więc ją znam?

– Nie sądzę; lecz gdybyś ją raz tylko zobaczył, mógłbyś później poznać, co podług mego zdania, zupełnie jest bezużytecznem.

– Tak, lecz wtenczas, kiedy moja szczerość nic mi zaszkodzić nie może.

– Szczerość pańska odsłania – nawet cudze tajemnice?

– Tak, lecz wtenczas kiedy podobne odkrycie może mi przynieść jakąś korzyść.

– Szczególnem się pan zajmujesz rzemiosłem.

– Cóż! każdy robi co może, mój panie. Byłem z kolei adwokatem, żołnierzem i partyzantem; widzisz pan, żem wszystkiego próbował.

– A czemże psan jesteś teraz?

– Pańskim najuniżeńszym sługą – odrzekł młody człowiek, kłaniając się z wymuszonem uszanowaniem.

– Czy masz pan list wiadomy?

– A pan, masz obiecany blankiet?

– Oto jest.

– Czy pan chcesz uczynić zamianę?

– Racz pan chwilkę zaczekać jeszcze – rzekł rycerz w niebieskim płaszczu. Rozmowa z panem sprawia mi wielką przyjemność, nie chciałbym jej tak prędko przerywać.

– Owszem, panie! rozmowa moja i ja sam jesteśmy na jego usługi. A więc rozmawiajmy, jeśli panu to sprawia przyjemność.

– Może pan chcesz, żebym wsiadł do jego łódki, lub może też raczysz przejść do mojej? Ponieważ zaś jedna zostanie próżną, będziemy mogli wsadzić do niej naszych przewoźników i kazać im się oddalić!

– Niema potrzeby; pan władasz zapewne jakim obcym językiem?

– Mówię po hiszpańsku.

– I ja także. Mówmy więc po hiszpańsku, jeśli ten język panu się podoba.

– Doskonale!... – rzekł tym umówionym językiem rycerz w niebieskim płaszczu. A więc, jaka przyczyna – mówił dalej tenże – skłoniła pana do odkrycia księciu d’Epernon niewiary pewnej damy?

– Chciałem wyświadczyć usługę temu zacnemu panu, zjednać sobie względy jego.

– Czy pan masz jaką urazę do panny de Lartigues?

– Ja! przeciwnie, muszę nawet wyznać, że jej wiele winien jestem, i byłbym w rozpaczy, gdyby się jej jakie nieszczęście przytrafić miało.

– A więc pan jesteś nieprzyjacielem barona de Canolles?

– Nigdy go nie widziałem i znam go tylko z nazwiska; muszę jednak wyznać, żem wiele słyszał o uprzejmości i odwadze tego szlachcica.

– A więc do tego postępowania żadna pana nie zmusza uraza?

– Nie! Bo gdybym miał jaką urazę do barona de Canolles, tobym go poprosił, żeby się ze mną strzelał lub rąbał; on zaś jest tak grzecznym, że nigdy nie odmawia wezwaniu podobnego rodzaju.

– A więc muszę wierzyć temu, coś pan powiedział?

– Sądzę, że nic lepszego nie możesz pan uczynić.

– Dobrze! czy masz pan list, będący dowodem niewiary panny de Lartigues?

– Oto jest! Lecz pozwolisz pan bez wyrzutu uczynić tu wzmiankę, że już po raz drugi go panu pokazuję.

Stary szlachcic rzucił zdała spojrzenie pełne smutku, na cienki papier, przez który widzieć można było przebijające czarne litery.

Młodzieniec rozwinął powoli list.

– Wszak pan poznajesz pismo?

– Tak, poznaję.

– A więc daj mi pan blankiet, a zaraz list mieć będziesz.

– Poczekaj pan. Jeszcze jedno pytanie.

– Słucham.

Tu młodzieniec spokojnie złożył list i schował do kieszeni.

– Takim sposobem dostałeś pan ten bilecik?

– Zaraz powiem panu.

– Słucham.

– Pan wiesz zapewne, że rozrzutny zarząd księcia d’Epernon zrodził mu wiele kłopotów w Guyennie.

– Wiem, cóż dalej?

– Pan wiesz także bezwątpienia, że zarząd sknerczv kardynała Mazarini, narobił mu wiele kłopotów w stolicy?

– Jakąż z tem ma styczność kardynał Mazarini i książę d’Epernon?

– Poczekaj pan: z tych dwóch przeciwnych zarządów wynikło coś bardzo podobnego do ogólnej wojny, w której każdy udział przyjmuje. Teraz, Mazarini prowadzi wojnę za królową, książę d’Epennon za króla: koadjutor, za pana de Beaufort; pan de Larochefoucault za panią de Longueville; książę Orleński za pannę Soyon; Parlament za naród; nakoniec, księcia de Condé prowadzącego wojnę za Francję, wsadzono do więzienia. Ponieważ ja nicbym nie zyskał, bijąc się za królowę, króla, koadjutora, Beauforta, panią de Montbazon, panią Longueville, pannę de Soyon, lub też za naród i za Francję, przyszła mi więc myśl nie przystawać do żadnego z tych stronnictw, lecz trzymać się tego, do którego poczuję pociąg chwilowy. Mojem więc zadaniem jest: wszystkiego używać stosownie. Co pan powiesz na tę myśl moją?

– Jest dowcipna.

– Otóż wskutek tego zebrałem armję. Patrz pan: stoi uszykowana na brzegach Dordogne.

– Pięciu ludzi!... Nieźle!

– Mam więcej od pana o jednego człowieka; wcale więc nie masz powodu pogardzać moją armją.

– Ale bardzo źle ubrani – dodał gniewnie stary szlachcic, gotów wszystkiemu przyganiać.

– Prawda – odpowiedział młodzieniec – że oni są bardzo podobnymi do towarzyszów Falstaffa.. Falstaff, jest to angielski dżentelmen, mój przyjaciel... Lecz dziś wieczór, będą już mieli nowe ubrania, i jeśli spotkasz ich pan jutro przekonasz się, że istotnie są to piękni chłopcy.

– Co mnie do pańskich ludzi; mów pan o sobie.

– A więc dobrze! Prowadzę wojnę jedynie dla siebie: spotkaliśmy poborcę podatków, który jeździł ze wsi do wsi w celu napełnienia worka Jego Królewskiej Mości; dopóki jeszcze zbierał pieniądze, nic mu złego nie czyniliśmy, przyznam się nawet, że widząc coraz bardziej grubiejący worek, chciałem przystać do stronnictwa króla. Lecz rozmaite wypadki djablo powikłały sprawę: ogólna nienawiść dla kardynała Mazarini, ciągłe skargi ze wszech stron na księcia d’Epernon rozchodzące się, zniewoliły nas nieco się namyśleć. Pomyśleliśmy, że wiele dobrego musi być w stronnictwie książąt, i na honor! przyłączyliśmy się do takowego z całym zapałem; poborca właśnie kończył wydane sobie polecenie w tym małym domku, który pan widzisz, ot tam... kryjący się między topolami, i dębami.

– W domku Nanony!... – pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu – tak, widzę go.

– Czatowaliśmy na niego aż wyjdzie, a potem udawszy się za nim, przeprawiliśmy się razem przez Dordogne. Niedaleko Saint-Michel, gdyśmy już wyjechali na środek rzeki, oznajmiłem mu o naszej przemianie politycznej prosząc go, jak z największą grzecznością o oddanie nam zebranych przez niego pieniędzy. Czy uwierzysz, łaskawy panie, że odmówił? Wtedy moi towarzysze zrewidowali go, a ponieważ krzyczał jak warjat, porucznik więc mój, człowiek pełen wynalazków, patrz pan... oto ten, w czerwonym płaszczu, co trzyma mego konia, on to więc zauważył, że woda nie przypuszczając powietrza, nie przepuszcza także głosu; ja, jako lekarz, pojąłem ten fizyczny pewnik, pochwalając go. Ten co nam podał tę zbawienną radę, zanurzył głowę poborcy w wodzie, nie więcej jak na jedną stopę; w samej rzeczy, poborca przestał krzyczeć, albo raczej, myśmy jego krzyków nie słyszeli. Wtedy, w imieniu książąt, zebraliśmy wszystkie pieniądze, i całą znajdującą się przy nim korespondencję. Pieniądze oddałem moim żołnierzom, którzy, jakieś pan sprawiedliwie powiedział, koniecznie potrzebują nowych mundurów; ja zaś zatrzymałem sobie papiery, a między innemu ten list. Zdaje się, że poczciwy poborca służył pannie de Lartigues za miłosnego posłannika.

– W istocie – pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu – jeśli się nie mylę, był on bardzo przywiązany do Nanony. A cóż się stało z tym nędznikiem?

– A, przekonasz się pan, żeśmy doskonale uczynili, zmaczawszy w wodzie tego, jak pan nazywasz, nędznika, inaczej, byłby on cały świat przeciwko nam podburzył; wystaw pan sobie, że gdyśmy go wyciągnęli z rzeki, już nie żył, chociaż nie zostawał w wodzie dłużej kwadransa. Umarł widać ze złości.

– To też go pewno z powrotem do wody wpuściliście?

– Ma się rozumieć.

– Lecz jeśli poseł utonął...

– Ja nie mówiłem, że on utonął.

– Nie kłóćmy się o jeden wyraz... No.... A jeśli poseł umarł?

– A, to co innego; umarł najprawidłowiej.

– A więc pan de Canolles nic nie wie, i rozumie się, z własnego natchnienia przyjdzie na schadzkę.

– O, pozwól pan: ja prowadzę wojnę z ludźmi potężnymi, a nie ze zwyczajnymi. Pan de Canolles odebrał kopję listu, który mu naznaczał schadzkę. Ja zaś, sądząc, że tylko autograf mieć może wartość jaką, schowałem go...

– Cóż baron pomyśli, skoro zobaczy nieznajomy charakter pisma?

– Że osoba, zapraszająca go na schadzkę, dla większej ostrożności, poleciła komu innemu napisać bilecik.

Nieznajomy z zadziwieniem spojrzał na Cauvignaca; zdumiewała go podobna bezczelność, lecz zarazem i przytomność umysłu.

Chciał spróbować, czy nie uda mu się zastraszyć tego nieulękłego śmiałka; spytał go więc:

– Jakto! pan nigdy nie pomyślisz o rządzie, o śledztwach?

– O śledztwach?... – powtórzył młodzieniec z uśmiechem – książę d’Epernon nie ma czasu zajmować się śledztwami; a przytem czy już nie powiedziałem panu, że to wszystko zrobiłem jedynie dla pozyskania jego względów? Książę bardzo byłby niewdzięcznym, gdyby mi takowych odmówił.

– Zupełnie tego nie rozumiem – rzekł stary szlachcic z ironją. Jakto, panu, co się przyznajesz, żeś się przyłączył do stronnictwa książąt, przyszła ta dziwna mysi, służyć księciu d’Epernon.

– To jednak jest bardzo proste: papiery, zabrane przeze mnie poborcy podatków, wykazały mi całą czystość zamiarów królewskiego stronnictwa; Jego Królewska Mość zupełnie jest usprawiedliwiony w moich oczach, a książę d’Epernon tysiąc razy więcej ma słuszności od wszystkich swych podwładnych, i widząc, że na stronie królewskiej jest sprawiedliwość, zaraz do niej przeszedłem.

– A to rozbójnik!... – murknął szlachcic, pokręcając siwych wąsów – niech mi tylko wpadnie kiedy w ręce, a niezawodnie wisieć będzie.

– Co pan mówisz?... – spytał Cauvignac, przymrużając pod maską oczy.

– Nic... Teraz jeszcze jedno pytanie: Co pan zrobisz z blankietem, którego żądasz?

– Niech mnie djabli porwą, jeżeli sam wiem; prosiłem o blankiet dla tego, bo to rzecz najdogodniejsza, najelastyczniejsza i najmniej zajmująca miejsca; być może także, że go utracę dla pierwszego lepszego kaprysu; i ot być może, że sam przedstawię go panu w końcu tego tygodnia, jak również, że powróci do pana dopiero za trzy lub cztery miesiące, z kilkunastoma przekazującemi podpisami, jak weksel w obieg puszczony. Lecz w każdym razie bądź pan spokojny, nie użyję go w żadnej takiej sprawie, za którą ja lub pan, mielibyśmy się rumienić. Bo przecież i ja jestem szlachcicem.

– Pan jesteś szlachcicem?

– Tak, nawet starej daty.

– Każę go więc łamać kołem – pomruknął nieznajomy – ot!... na co mu blankiet posłuży.

– No i cóż? Czy raczysz pan dać mi ten blankiet? – spytał Cauvignac.

– Cóż robić!... muszę dać – odpowiedział stary.

– Ja pana nie zmuszam, proponuje tylko zamianę: nie chcesz dać mi blankietu, ja nie dam listu.

– Gdzież list?

– A gdzie blankiet?

I Cauvignac jedną ręką podawał list, gdy tymczasem drugą odwodził kurek pistoletu.

– Schowaj pan broń swoją – rzekł nieznajomy, rozrzucając fałdy swego płaszcza – ja mam także pistolety, również przygotowane. Postąpmy lepiej zgodnie, i... oto blankiet.

– Oto list.

Zamiana papierów odbyła się uczciwie, w milczeniu; każdy powoli i z uwagą obejrzał otrzymany papier.

– Gdzie pan teraz pojedziesz?... – spytasz Cauvignac.

– Ja muszę popłynąć na prawy brzeg rzeki.

– A ja na lewy – odpwiedział Cauvignac.

– Jakże zrobimy?... Moi ludzie są na tym brzegu, gdzie pan jedziesz, a pańscy tam gdzie ja się udaję.

– Nic łatwiejszego; przyślij pan moich, ludzi w swojej łódce, ja zaś pańskich, w mojej odesłać każę.

– Pan masz bystry i wynalazczy umysł.

– Zrodziłem się na dowódcę armji – rzekł Cauvignac.

– Nawet już nim pan jesteś.

– A!... prawda, zapomniałem o tem.

Nieznajomy kazał przewoźnikowi odwiązać łódkę i skierować się w przeciwną stronę brzegowi, z którego wypłynął.

Cauvignac, spodziewając się tu jakowejś zdrady, podniósł się nieco i śledził odpływającego oczyma, trzymając ciągle pistolet w ręku, gotów dać ognia za byle podejrzanem poruszeniem nieznajomego, lecz starzec nie raczył nawet zwrócić uwagi na tę nieufność, której był przedmiotem; z rzeczywistem, czy też udanem niedbalstwem obrócił się tyłem do młodzieńca, zagłębiając się w czytanie listu.

– Nie zapominaj pan godziny schodzki – krzyknął Cauvignac – dziś wieczór o ósmej godzinie.

Nieznajomy nie odpowiedział, udał nawet, że go nie słyszy.

A!... – pomyślał Cauvignac, gładząc ręką lufę pistoletu – gdybym chciał, mógłbym otworzyć następstwo na urząd gubernatora Guyenny i uśmierzyć wojnę domową!... Lecz jeśli książę d’Epernon zginie, na cóż przyda się jego blankiet? Jeśli się skończy domowa wojna, z czegóż ja żyć będę? A!... są czasem chwile, w których zdaje mi się, że rozum tracę!... Niech żyje książę d’Epernono i wojna domowa!... No, przewoźniku, za wiosła i płyń do brzegu; nie trzeba dać czekać temu zacnemu panu na jego świtę.

Po chwili Cauvignac przybył do lewego brzegu Dordogne właśnie wtenczas, kiedy rycerz w niebieskim płaszczu odsyłał Ferguzona z jego pięciu towarzyszami w łódce izońskiego przewoźnika.

Cauvignac chcąc się okazać również punktualnym, rozkazał swemu przewoźnikowi, przewieźć czterech ludzi nieznajomego na brzeg prawy.

Oba oddziały spotkały się wśrodku rzeki, grzecznie się sobie skłoniwszy, potem każdy przybył tam, gdzie oczekiwał dowódca.

Stary szlachcic zniknął ze swoim oddziałem w lasku, ciągnącym się aż do wielkiej drogi, a Cauvignac, na czele swej armji, udał się do Izon.ROZDZIAŁ IV.

Podczas gdy baron de Canolles napróżno szukał towarzystwa do kolacji, i po bezowocnych poszukiwaniach, postanawia wieczerzać sam, zobaczmy, co się dzieje u Nanony.

Najiona, pomimo wszystkiego, co o niej mówili i pisali jej nieprzyjaciele, a do liczby jej nieprzyjaciół należy policzyć wszystkich historyków nią się zajmujących, była w tej epoce śliczną kobietą, od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat wieku; małego wzrostu, cery śniadej, wspaniałej i pełnej wdzięku postawy, z żywym i świeżym rumieńcem i z czarnemi jak węgiel oczyma, rzucającemi ogniste promienie. Powierzchownie, Nanona zdawała się być wesołą i chętną do śmiechu; lecz w istocie, bardzo rzadko oddawała się dziwactwu i swawolom, napełniającym zwykle życie młodej kobiety, żyjącej miłością.

Przeciwnie, najważniejsze plany, obmyślane w jej głowie, stawały się zajmującemi i jasnemi, skoro je objawiał jej drżący głos, silnie nacechowany narzeczem gaskońskiem. Nikt nie zgadłby, że pod tą różaną maską z delikatnemi i wesołemi rysami, za tem spojrzeniem, pełnem rozkosznych obietnic i błyszczącem żywemi zapałami, ukrywa się niezwyciężona stałość głębokość widoków ministra.

A jednak, takie były przymioty lub wady Nanony, według tego zjakiej strony kto na nią patrzeć będzie; taki był jej wyrachowany umysł, takie było jej chciwe sławy serce, dla których jej cudne ciało za pokrywkę służyło.

Nanona urodziła się w Agen.

Książę d’Epernon, syn owego nierozłączonego przyjaciela Henryka IV-go, jego samego, co siedział z królem w powozie, w chwili, gdy sztylet Ravaillaca wykonał na nim zbrodnię ohydną, książę d’Epernon mianowany gubernatorem Guyenny, gdzie go powszechnie nienawidzono za jego dumę, gwałty i łupiestwa, poznał tam małą mieszczankę, córkę adwokata. Wtedy postanowił, że ona do niego koniecznie należeć musi; i chociaż wprawdzie długo mu się opierała, w końcu jednak uległa; a działając zawsze ze zręcznością wielkiego taktyka, choć zwalczona, tę osiągnęła korzyść, że dała uczuć księciu całą wartość jego zwycięstwa.

Lecz wzamian za odebraną jej przez księcia dobrą sławę. Nanona odjęła mu jego wolność i potęgę.

W pół roku po zawarciu przyjaznych stosunków, łączących gubernatora Guyenny z Nanoną, ta ostatnia wyłącznie rządziła całą tą piękną prowincją, płacąc z lichwą za otrzymane krzywdy i zniewagi tym wszystkim, co ją przedtem obrazili lub poniżyli. Trafem zastawszy królową, z wyrachowania zmieniła się w tyrana, przewidując swoim bystrym rozumem, że krótkość panowania trzeba będzie dopełnić bezprawiami.

Dlatego Nanona zawładnęła wszystkiem; ogarnęła skarby, wpływy, zaszczyty.

Była bogatą, rozdawała urzędy, przyjmowała kardynała Mazzarini i pierwszych panów dworu; z zadziwiającą zręcznością władając swoją potęgą, z korzyścią użyła jej na ustalenie sobie znaczenia i nagromadzenia majątku.

Każda usługa przez nią wyświadczona, hojnie opłacaną być musiała.

Stopień w armji, urząd w sądzie, miał stałą cenę.

Nanona nadawała stopnie i urzędy, byle jej za to płacono pieniędzmi gotowemi, albo bogatym królewskim podarkiem; tym sposobem, wypuszczając z rąk cząstkę swej władzy, odzyskiwała ją zaraz pod inną postacią; oddając władzę, otrzymywała pieniądze, a pieniądze jak wiemy są najsilniejszą sprężyną władzy.

To objaśnia długotrwałość jej panowania, gdyż ludzie, czujący do kogo nienawiść, nie lubią obalać nieprzyjaciela, któremu pozostanie jakakolwiek pociecha.

Zemsta... żąda zupełnego zniszczenia, zupełnej zagłady. Ludy z żalem wypędzają tyrana, który unosząc ich złoto jeszcze się z nich naśmiewa.

A Nanona miała dwa miljony!...

Dlatego też prawie spokojnie żyła na tym wulkanie, ciągle w koło niej wrzącym; czuła zemstę ludu, wznosząca się jak morze podczas przypływu i roztrącającą swemi bałwany władzę księcia d’Epernon, który będąc wygnanym z Bordeaux, uprowadził z sobą Nanonę, jak okręt pociągający łódkę.

Nanona poddała się burzy, obiecując sobie odemścić za wszystko, skoro ta przeminie; wzięła za wzór kardynała Mazarini, i jak pokorna uczennica naśladowała politykę zręcznego i chytrego wiocha.

Kobieta ta zwróciła uwagę kardynała, bo wzniosła się i zbogaciła temi samemi środkami, jakie jego postawiły na stopniu pierwszego ministra, posiadacza pięćdziesięciu miljonów.

Uwielbiał on małą gaskonkę; uczynił nawet więcej, bo zostawił ją wspokoju, pozwolił jej działać; być może, że później poznamy przyczynę tego pobłażania.

Pomimo to wszystko i chociaż niektórzy zapewniali, że Nanona koresponduje z kardynałem Mazarini, mało mówiono o politycznych intrygach pięknej gaskonki.

Nawet sam Canolles nie wiedział, co ma myśleć w tym względzie o Nanonie. Co się zaś tyczy intryg miłosnych, to nawet sami jej nieprzyjaciele nic o nich nie mówili; może być dlatego, że Nanona będąc zajętą ważnemi sprawami odłożyła je do późniejszego czasu; może wreszcie dlatego, że miłość księcia d’Epernon, główną wszystkich uwagę zwracała.

Canolles mógł więc sądzić, że Nanona do chwili jego przybycia, była niezwyciężoną.

Nanona i Canolles poznali się w następujący sposób:

Canolles był porucznikiem w Nawalskim pułku; zapragnąwszy być kapitanem, musiał napisać list do księcia d’Epernon, naczelnego dowódcy piechoty. Nanona przejęła list i sądząc, że sprawa ta może być korzystną pod względem pieniężnym, naznaczyła baronowi schadzkę. Canolles wybrał z pomiędzy starożytnych familijnych kosztowności przepyszny pierścień, wartujący przynajmniej pięćset pistolów (zawsze to było taniej, niż kupić kompanję) i udał się na schadzkę; lecz na ten raz, zwycięzca Canolles, słynący już ze szczęścia do kobiet, pomieszał wszystkie rachuby panny de Lartigues. Oboje pierwszy raz się widzieli: oboje byli młodzi, piękni i dowcipni. Widzenie ich upłynęło na wzajemnych grzecznościach; o stopniu nie było ani wzmianki, a jednak rzecz ta załatwioną została. Następnego dnia, Canolles otrzymał patent na kapitana, a kosztowny pierścień przeszedł z jego ręki na palec Nanony, już nie jako nagroda za spełnione żądanie, lecz jako zakład miłości szczęśliwej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: