Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wrocławska Madonna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 sierpnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Wrocławska Madonna - ebook

Inspiracją do napisania tej powieści stało się zagadkowe znikniecie z kaplicy arcybiskupa wrocławskiego renesansowego dzieła Łukasza Cranacha Starszego Madonna pod jodłami zwanego Wrocławską Madonną. Przez dziesięciolecia wydawało się, że ten cenny obraz jest dla Polski bezpowrotnie stracony. Mamy późną jesień 1970 roku. Wrocławski historyk sztuki, Marek Wolski, dzięki chytrej intrydze uknutej przez Kościół, opuszcza Polskę i wkrótce wpada na ślad zaginionego obrazu. Ma przeciwko sobie enerdowskie służby specjalne Stasi, obce społeczeństwo, wrogo nastawione do Polaka oraz agentów polskich służb specjalnych działających poza prawem. Może liczyć jedynie na siebie, swój spryt, inteligencję i urok osobisty. Nawet Wiedeń, gdzie zawiodły go kolejne tropy, okazuje się miastem równie pięknym co niebezpiecznym. Jest i piękna kobieta, emigrantka z Polski, malarka mieszkająca w Wiedniu. To w jej pracowni przetną się drogi głównych bohaterów, a spotkanie to wywrze piętno na ich dalszym życiu i zmusi do zrewidowania swoich planów.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura piękna polska
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-318-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

FESTUNG BRESLAU, 1945

Gdy kolejna bomba wybuchła tuż obok, sypiąc na głowy siedzących w piwnicy ludzi pył, kurz i piach, ksiądz Alfred Tepper wznowił głośne odmawianie _Zdrowaś Mario_. Starsza pani Lose wtórowała mu dzielnie, a dziewczynki od Millerów, Helga i Greta, mocniej przytuliły do siebie swoje szmaciane lalki. Ich matka siedziała milcząca, ze szklanym wzrokiem utkwionym w księdzu, jakby od niego oczekiwała wydania rozkazu zaprzestania bombardowań tego dogorywającego miasta.

Od trzech dni sowieckie naloty znacznie się nasiliły. Jak niosła szeptem podawana z ust do ust plotka, były one wynikiem braku zgody komendanta twierdzy Breslau generała Niehofa na kapitulację. Był szósty maja, Hitler od kilku dni już nie żył, a generał wciąż nie chciał poddać miasta. Ci, którzy z różnych przyczyn nie zdecydowali się na ucieczkę z twierdzy w styczniu 1945 roku bądź wrócili do niej kilka tygodni później, od lutego przeżywali prawdziwe piekło. Codzienne bombardowania, ostrzał artyleryjski, pożary, brak prądu, gazu i wody. Mieszkańcy, a byli to przeważnie ludzie starsi, kobiety i dzieci poniżej dwunastego roku życia, jak szczury przemykali między płonącymi kikutami murów.

Wiosną Rosjanie wdarli się w obręb miasta od strony południowej i walki toczyły się o każdy dom, każdą ulicę. Wśród ruin poniewierały się fragmenty ludzkich ciał, które wybuchy rozrzucały na wszystkie strony. Nie wożono już zmarłych i zabitych na cmentarze. Grzebano ich tam, gdzie zginęli. Powszechne stało się pijaństwo i rozpasanie obyczajowe. Nikt przecież nie znał dnia ani godziny swojej śmierci i wielu chciało zakosztować wszystkiego, zanim ta nadejdzie. Niektórzy woleli nie czekać i popełniali samobójstwo.

Nieliczni skupili się przy garstce kapłanów, którym komendant twierdzy pozwolił pozostać w Breslau. Taką trzódkę prowadził przez morze ognia i krwi ksiądz Tepper. Pośród kanonady sowieckich dział błagał swojego Boga, aby zakończył tę bezsensowną walkę o miasto, które już przestało istnieć.

Nagle upiorna kanonada ucichła. Ciszę zakłócały jedynie słowa modlitwy szeptane wyschniętymi ustami starej pani Lose:

– I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...

Po godzinie oczekiwania, nie wiadomo właściwie na co, grupka ludzi ukrytych w piwnicy kamienicy przy ulicy Mathiasstrasse 24 z niedowierzaniem wsłuchiwała się w głos płynący z bardzo odległego, niemożliwego do zlokalizowania głośnika. Informował on, że miasto skapitulowało. Po chwili ten sam głos mówił coś w bardzo obco brzmiącym języku.

– To koniec – powiedział ksiądz Alfred Tepper, a w jego słowach dało się wyczuć ulgę. – Koniec walk. Rosjanie nadają komunikat o kapitulacji.

– Boże... – szepnęła Millerowa. – Bóg w końcu księdza wysłuchał.

Otrzepując ubrania z kurzu i pyłu, przecisnęli się zawalonym gruzem korytarzem do wyjścia na ulicę. Przywitał ich wszechobecny od miesięcy swąd pożarów i gęsty dym. W ciepłym majowym powietrzu szczególnie dokuczliwy, wciskający się do ust i gryzący w oczy. Siedzący przez kilkanaście godzin razem z księdzem parafianie ucałowali jego chudą dłoń i pospieszyli w kierunku ruin, które nie tak dawno były ich domami.

Duchowny przez chwilkę rozglądał się niepewnie, jakby nie wiedział, w którą stronę się udać. Gdy ujrzał w oddali dwie ocalałe wieże kościoła Świętego Bonifacego, uśmiech rozjaśnił jego wymizerowaną twarz, pokrytą ciemną szczeciną kilkudniowego zarostu. Dom Boży, w którym jeszcze przed wojną był nauczycielem religii, ocalał. Zamiatając i tak już okropnie brudną sutanną pył z chodnika, szybkim krokiem skierował się w tamtą stronę. Z oddali dobiegła go skoczna melodia grana na harmonii i obce, rosyjskie słowa piosenki śpiewanej przez zwycięskich żołnierzy. Kiedy do jego uszu dotarł warkot silnika samochodowego, skrył się w najbliższych ruinach i dyskretnie obserwował, co dzieje się na ulicy.

Na pace ciężarówki pokrytej błotem, pyłem i kurzem siedziało kilku żołnierzy w brudnych i poszarpanych szynelach. Jeden z nich grał na harmonii, a pozostali pijąc zapewne wódkę wprost z butelki, ochoczo śpiewali. W pewnym momencie dostrzegli w oknie na parterze coś, co ich zainteresowało. Zaczęli walić pięściami w dach szoferki, dając kierowcy znak, by się zatrzymał. Zeskoczyli z samochodu i wbiegli do bramy. Po chwili dały się słyszeć głośne krzyki kobiet i ordynarny, sprośny rechot żołnierzy.

– To pani Heffnerowa i jej córki – szepnął ksiądz spieczonymi ustami.

Klęczał wśród ruin bezradny, wsłuchując się w odgłosy brutalnego gwałtu, który przez ponad dwie godziny dokonywał się na jego bezbronnych parafiankach. Młodszej pannie Heffnerównie najwyraźniej udało się wyrwać oprawcom, bo nagle wybiegła przed bramę prawie całkiem naga. Za chwilę jednak jeden z żołnierzy ją dopadł, chwycił z tyłu za włosy i przewrócił na ziemię. Podbiegł drugi i trzymając dziewczynę za ramiona, śmiał się, kiedy kolega szeroko rozłożył jej nogi i brutalnie wdarł się w jej dziewicze łono. Jedyne, co pozostało bezradnemu duchownemu, to modlitwa do Boga o skrócenie cierpień tych kobiet. Widać jego słowa zostały wysłuchane, bo po chwili usłyszał kilka strzałów z karabinu i krzyki kobiet ucichły.

Kilka tygodni później, razem z sędziwym proboszczem Georgiem Hauptfleichem, kończyli porządkowanie dokumentów kościelnych, wydobytych spod gruzów domu parafialnego. Obaj cieszyli się, że w tym przypadku nie użyto bomb zapalających, tylko zwykłe, burzące. W przeciwnym razie z ksiąg metrykalnych, liczących kilkadziesiąt lat, zostałby tylko popiół. Wierni parafianie, którym, jak sądzili, Bóg w łaskawości swojej zezwolił przeżyć koszmar wojny, wśród ruin znaleźli także szaty liturgiczne proboszcza, Biblię i kielichy mszalne. Te ostatnie niestety nie nadawały się na razie do użytku. Wysprzątano też kościół i ksiądz Georg mógł na drzwiach świątyni wywiesić ogłoszenie o godzinach odprawiania nabożeństw.

Miał przed sobą trudny obowiązek pokierowania swoimi wiernymi w tych jakże ciężkich dla nich wszystkich chwilach. Nowe władze miasta, Polacy, zajmowali ocalałe budynki, a ich, Niemców, wyrzucali dosłownie na bruk. Mimo to ci, którzy przeżyli ten straszny czas oblężenia, nie kwapili się do wyjazdu w nieznane, do czego ich zachęcano. Część z tych, którzy uciekli w styczniu i cudem przeżyli, teraz wracała. Jak błędnie sądzili, do siebie.

Ksiądz Alfred nie miał żadnych złudzeń: Breslau nie był już ich miastem. Przemianowano go na Wrocław i miał należeć do Polski. Świadczyły o tym nie tylko nazwy ulic, którym po kolei każdego dnia zmieniano patrona na jakiegoś polskiego, ale także coraz większa liczba przybywających tu polskich osadników. W jego wieku, a miał już ponad czterdzieści lat, trudno było tak szybko pojąć i zaakceptować zachodzące zmiany. Gdyby to od niego zależało, opuściłby to morze ruin już dziś. Ale wiedział, że jest tu potrzebny. Nie tylko swoim parafianom, szczególnie że Polacy teraz już nie wypuszczali niezbędnych im do pracy Niemców. On także następnego dnia musiał zostawić swoją parafię i pomóc przy porządkowaniu budynków należących do kurii arcybiskupiej. W innych okolicznościach uznałby może to za awans, ale obecnie czuł się jak ktoś, kto wysługuje się okupantom. Nie wziął pod uwagę, że doktor Engelbert mówił o pracy na rzecz katolików i Kościoła.

Nie jeździły tramwaje, nadal wybuchały pożary, brakowało wody, sprzętu i rąk do ich gaszenia. Czarny, gryzący dym wisiał nad tym umarłym miastem. Wymizerowani, brudni ludzie przemykali wzdłuż murów w poszukiwaniu jedzenia, odzieży i nadających się do użytku mieszkań. W niewiele lepszej sytuacji znaleźli się pierwsi polscy osadnicy. Lokali mieszkalnych brakowało, grabieże ubogiego, tułaczego mienia były na porządku dziennym. Ksiądz Tepper nie mógł w najmniejszym stopniu zrozumieć, co ich przygnało do tego zburzonego miasta.

– Chyba przyjechali rabować te nędzne resztki – mawiał do swoich parafian.

Nie chciało mu się wierzyć, że tym osadnikom, decyzją jakiejś konferencji, odebrano rodzinną ziemię, domy i kazano przyjechać do miasta, które przestało być niemieckie. Nikt jednak nie zadbał, aby poczuli się w nim jak u siebie w domu, aby stało się polskie.

Bardzo powoli, lecz uparcie życie wracało na tę wypaloną i zrujnowaną ziemię. Idąc ulicami, z których usuwano gruz, ksiądz Alfred cieszył się, widząc, że miasto nadal należy do nich. Polskie władze, chcąc upokorzyć Niemców, kazały im nosić białe opaski na ramieniu. Dzięki temu widać było wyraźnie, kto mieszkał w Breslau. I nadal większość stanowili Niemcy.

Pewnego lipcowego popołudnia, idąc Gneisenaustrasse w kierunku tego, co pozostało z budynków arcybiskupstwa, usłyszał wołanie:

– Księże Alfredzie! Księże Alfredzie!

Zaciekawiony zerknął za siebie. Ku niemu, lekko utykając, zmierzał szybkim krokiem bardzo młody mężczyzna, w zasadzie jeszcze chłopak. Wychudzony, jak oni wszyscy po tej strasznej wojnie, z bardzo krótko obciętymi jasnymi włosami, w wojskowych spodniach żołnierza Wehrmachtu, ale w cywilnej flanelowej koszuli w kratę. Skądś go znał, ale nie mógł sobie przypomnieć okoliczności.

– To ja, Franz Lissner! Wasz uczeń z lekcji religii – przedstawił się, widząc zagubienie malujące się na twarzy duchownego.

Teraz sobie przypomniał. Franz Lissner. Uroczy wyrostek, rozmiłowany w malarstwie, niezwykle uzdolniony. Po naukach katechizmu przychodził do zakrystii, gdzie razem szkicowali widoczne z okien zabytkowe kamienice. Czasami szli w okolice katedry i rysowali jej monumentalną bryłę. Chwycił go w objęcia i zapłakał.

– Franz, mój drogi chłopcze! Ty żyjesz...

Pamiętał, że w 1943 roku jego młodziutki przyjaciel jako siedemnastolatek został wcielony do Wehrmachtu i wyruszył na front. Po dwóch miesiącach przyszedł od niego pierwszy i zarazem ostatni list.

– Żyję, proszę księdza, żyję... I rodzice przeżyli. Byłem ranny. W nogę. Ale niegroźnie – opowiadał, chlipiąc i pociągając nosem, bo łzy wylewały się z niego nieprzerwanie.

– Jak wam się żyje? Nie głodujecie?

– Nie więcej niż pozostali. – Machnął ręką. – Zarabiam u Polaków malowaniem tabliczek z nowymi nazwami ulic. Na chleb wystarcza.

– Zaraz napiszesz podanie o zapomogę do księdza Engelbrandta – zadecydował ksiądz. – Tobie z pewnością nie odmówi.

Objęci, cały czas opowiadając sobie nawzajem przeżyty koszmar, zmierzali razem, jak kiedyś, w stronę okaleczonej przez bomby katedry.

Kilka dni później ksiądz z dumą wręczył Franzowi ocalały blok rysunkowy, pudełko kolorowej kredy, opakowanie farbek olejnych i kilkanaście pędzli.

– Znalazłem w gruzach, przy Kunst Schule – oznajmił z dumą.

– Boże! Proszę księdza. To istne skarby. Dziękuję! – wołał rozradowany chłopak, kładąc przybory rysunkowe na stole w maleńkiej salce katechetycznej kościółka Świętego Bonifacego.

– Pamiętasz te stare deski z ołtarza w zburzonym Petrskirche? Te jodłowe? Będziesz na nich mógł malować.

– Ja nie znam techniki takiego malowania – zaoponował Franz.

– Ale poznasz – triumfalnie oświadczył Tepper. – Spójrz, co zdobyłem!

W ręku trzymał egzemplarz podręcznika autorstwa Maxa Doerna _Materiał malarski i jego zastosowanie_.

– Będziemy mogli teraz naprawdę uczyć się malowania – ciągnął rozradowany duchowny. – Zwłaszcza że dostałem do naprawy i konserwacji kilka wybitnych dzieł. Pewno ich jeszcze nigdy nie widziałeś. A nie ma to, jak dobre wzorce do naśladowania – dodał z przekonaniem.

– O czym ksiądz mówi? – zdziwił się Franz. – Przecież zbiory muzealne wywieźli. Ponoć Hanke osobiście kierował akcją...

– Tak, tak... – Machnął ręką, bo nie te dzieła miał na myśli. – Z muzeów powywoził, ale z kurii ksiądz biskup sam zarządził ewakuację do klasztoru w Heinrichau, jeszcze w czterdziestym trzecim, jak tylko zaczęli nas bombardować ci zbrodniarze z Anglii. Teraz doktor Engelbert wszystko przywiózł tutaj. W zeszłym tygodniu pomagałem mu wypakowywać – opowiadał podekscytowany. – Zresztą sam jutro zobaczysz.

Gdy następnego dnia, zgodnie z obietnicą położył na stole dwa kawałki drewnianej deski, które niegdyś tworzyły całość, Franzowi zaparło dech w piersiach. Przed nim leżał obraz o przecudnych kolorach namalowany na desce. W jego centralnej części święta Madonna trzymała na kolanach nagie Dzieciątko. Jej ciemne włosy lśniły i falowały, spływając na ciemnoniebieską suknię. Prawie czarną aksamitną poduszkę, na której spoczywało Dzieciątko, ozdabiały niezwykle kunsztownie namalowane frędzle. Matka z ogromną czułością spoglądała na maleństwo pięknymi, ciemnymi oczami. W drugim tle widniał pagórkowaty pejzaż z dwiema dużymi pochylonymi nad Madonną jodłami, dając jej i dziecięciu ożywczy cień.

– Przenajświętsza Panienka... Jak żywa... – szepnął chłopak oszołomiony urodą dzieła. – Kto tak pięknie malował?

– Łukasz Cranach Starszy – odparł ksiądz. – Nasz niemiecki malarz epoki Renesansu – dodał z wyraźną pychą nieuchodzącą duchownemu.

– Dlaczego jest w dwóch kawałkach? Czy ktoś to zrobił celowo? – zainteresował się Franz, nie odrywając oczu od obrazu. Pokochał go od pierwszego wejrzenia, jakby był piękną kobietą.

– To chyba ze starości – spekulował Tepper. – Ma prawie pięćset lat. Żebyś ty widział, w jakich warunkach te wspaniałe dzieła sztuki wożono tam i z powrotem, jak je składowano i przerzucano z jednego kąta w drugi, aby tylko nie wpadły w ręce tych słowiańskich barbarzyńców – ciągnął ze łzami w oczach. – I tak wszystko na marne... – dodał z ciężkim westchnieniem.

– Jak to? Nie rozumiem? – Franz spojrzał na niego zdziwiony.

– Mówił mi doktor Engelbert, że niedługo nas stąd wyrzucą, a to i inne arcydzieła – wskazał ręką leżący na stole obraz – musimy zostawić tym... polaczkom.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij