- W empik go
Wspomnienia z martwego domu - ebook
Wspomnienia z martwego domu - ebook
Wspomnienia z martwego domu to najbardziej osobiste dzieło Fiodora Dostojewskiego.
W 1849 roku Dostojewski za przynależność do Koła Pietraszewskiego został skazany na karę śmierci przez rozstrzelanie. W ostatniej chwili car zamienił ją na więzienie połączone z ciężkimi robotami. Pisarz przebywał na katordze cztery lata, a doświadczenia zebrane w tym okresie pozwoliły mu przedstawić w powieści obraz życia w syberyjskim więzieniu.
Swoje wspomnienia Dostojewski wkłada w usta szlachcica skazanego za zabójstwo żony na dziesięć lat ciężkich robót. Opisuje zwyczaje panujące na katordze, relacje między współwięźniami, ich historie, zachowania, postawy i charaktery, przedstawia różne fragmenty katorżniczego życia (pobyty w szpitalu, handel wódką, święta, kary cielesne, zachowanie przełożonych, roboty) i wiele sylwetek skazańców. Są pośród nich ludzie dobrzy, wartościowi, z którymi nawiązuje przyjaźnie. Jednak większość katorżników to ludzie ponurzy, dumni, ambitni, zawistni, źli i złośliwi. Awantury, kradzieże i bójki są na porządku dziennym, atmosfera moralna panująca w barakach jest trudna do zniesienia. Większość skazańców pochodzi ze stanu chłopskiego, do byłego „pana” odnoszą się niekiedy z nienawiścią, Aleksandrowi Pietrowiczowi jako byłemu szlachcicowi jest na katordze wyjątkowo ciężko, wrogość większości współwięźniów i samotność – to uczucia szczególnie doskwierające mu podczas pierwszych miesięcy pobytu w więzieniu.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-430-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nasz dom więzienny stał na krawędzi fortecy, tuż pod wałem fortecznym. Popatrzysz, bywało, przez szczeliny ostrokołu na świat Boży, czy nie zobaczysz tam czegokolwiek? I widzisz tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny, porosły burzanem, a po tym wale tam i z powrotem, dniem i nocą, chodzi straż wojskowa, i zaraz pomyślisz, że przejdą całe lata, a ty tak samo będziesz podchodził do częstokołu i zobaczysz ten sam wał, taką samą straż na wale i ten sam maleńki skrawek nieba, nie tego nieba, które nad więzieniem, ale innego, dalekiego, wolnego nieba. Wyobraźcie sobie wielki dziedziniec, dwieście kroków długi, a sto pięćdziesiąt szeroki, dziedziniec w kształcie nieregularnego sześciokąta, cały otoczony częstokołem z wysokich pali, mocno i głęboko w ziemię wbitych, szczelnie przystających do siebie krawędziami, utwierdzonych poprzecznymi belkami i z góry zaostrzonych: oto zewnętrzna rama więzienna. W jednej ze stron tej zagrody jest mocna brama, zawsze zamknięta, dniem i nocą strzeżona, otwierano ją tylko, aby puścić więźniów do roboty. Za tą bramą był jasny, wolny świat, tam żyli ludzie, jak wszędzie. Ale po tej stronie ostrokołu ów świat wydawał się marzeniem fantastycznym. Tutaj był świat osobny, do żadnego innego niepodobny, tu były odrębne prawa, stroje, zwyczaje, obyczaje: dom żywcem pogrzebanych, życie – jakiego nigdzie znaleźć nie można i ludzie szczególni. Ten to osobliwy zakątek zamierzam opisać.
Wchodząc za ogrodzenie, widzicie w jego wnętrzu kilka budynków. Po obu stronach wewnętrznego dziedzińca ciągną się dwa długie domy; to są „kazarmy”, czyli koszary. Tu mieszkają aresztanci, rozmieszczeni według tego, do jakiego typu przestępców należą. Dalej w głębi dziedzińca jest jeszcze jeden budynek drewniany; to kuchnia podzielona na dwa oddziały. Następnie budynek, gdzie pod wspólnym dachem mieszczą się piwnice, spichrze i szopy. Środek dziedzińca niezabudowany, tworzy równy i dość duży plac. Tu szykują się więźniowie, tu następuje ich wywoływanie i sprawdzanie rano, w południe i wieczorem, a niekiedy i częściej, co zależy od podejrzliwości strażników i ich umiejętności liczenia. Wkoło, pomiędzy budynkami a ostrokołem, zostaje jeszcze dość wolnej przestrzeni. Tutaj pod tylnymi ścianami budynków niektórzy więźniowie, posępniejsi i bardziej stroniący od ludzi, lubią chodzić w czas wolny, ukryci przed ludzkim wzrokiem. Spotykając się z nimi podczas takich przechadzek, lubiłem wpatrywać się w ich ponure, napiętnowane twarze i zastanawiać się, o czym oni tak dumają. Ulubionym zajęciem jednego z zesłanych było liczenie pali. Wszystkich pali było półtora tysiąca, a on wszystkie liczył bardzo dokładnie. W jego rachunku każdy pal oznaczał jeden dzień; każdy dzień odliczał po jednym palu i tym sposobem po liczbie pozostałych pali mógł wiedzieć, jak długo jeszcze musi zostawać na katordze. Wiele lat wypadało mu czekać, ale w więzieniu było dość czasu, by nauczyć się cierpliwości. Widziałem raz, jak żegnał się z towarzyszami więzień, który przebył na katordze dwadzieścia lat i wreszcie wychodził na wolność. Byli tacy, którzy pamiętali, jak wchodził do więzienia młody, o nic się nietroszczący, niemyślący ani o swojej zbrodni, ani o karze. Wychodził siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. Milcząc, obchodził każdy kąt naszych koszar, modlił się przed obrazami, a potem nisko, wpół zginając się, kłaniał się swoim towarzyszom i prosił, aby go źle nie wspominali. Pamiętam także, jak pewnego więźnia, który był przedtem zamożnym właścicielem sybirskim, wezwano raz pod wieczór do bramy. Pół roku przedtem otrzymał on wiadomość, że żona jego wyszła za mąż i mocno to przeżył. Teraz ta żona właśnie podjechała do bramy, wywołała go i dała mu jałmużnę. Pomówili ze sobą ze dwie minuty, zapłakali i pożegnali się na wieki. Widziałem twarz jego, kiedy wracał do kazarmy… Tak, tutaj można było nauczyć się cierpliwości.
Gdy zmierzch zapadał, wprowadzano wszystkich nas do kazarmów i zamykano na całą noc. Ciężko mi było zawsze wracać z dziedzińca do naszej kazarmy. Była to długa, niska, duszna sala, mdło oświetlona łojówkami, z ciężkim, zabijającym zapachem. Nie pojmuję teraz, jak w niej przeżyłem lat dziesięć. Do spania na tak zwanych narach¹ miałem tylko trzy deski: to było całe moje miejsce. Na tych narach w naszej tylko izbie mieściło się trzydziestu ludzi. W zimie zamykano nas wcześnie; trzeba było ze cztery godziny czekać, dopóki wszyscy zasną. A do tego gwar, hałas, śmiechy, przekleństwa, dźwięk łańcuchów, swąd i kopcenie, golone głowy, piętnowane twarze, łatane ubiory – wszystko zbezczeszczone. Tak, człowiek dużo może wytrzymać. Człowiek jest istotą do wszystkiego przywykającą i myślę, że to najlepsze jego określenie.
Mieściło się nas w ostrogu² stale prawie dwieście pięćdziesięciu ludzi. Jedni przybywali, drudzy kończyli karę, inni umierali. I kogo tu nie było! Myślę, że każda część, każda gubernia Rosji miała swoich przedstawicieli. Byli innoplemieńcy, znalazło się nawet między skazańcami kilku kaukaskich górali. Podzieleni byli według popełnionych przestępstw, a więc według liczby lat kary, naznaczonych za przestępstwo. Można uznać, że nie dałoby się znaleźć takiego przestępstwa, które by tam nie miało swego przedstawiciela. Podstawę całej ludności więziennej stanowili cywilni przestępcy (silnokatorżni – zamiast zsilno katorżni – jak się sami naiwnie nazywali). Byli to przestępcy pozbawieni wszelkich praw, odcięte od społeczeństwa strzępy, z twarzą napiętnowaną, na wieczne świadectwo, że są wyrzutkami społecznymi. Przysyłano ich do ciężkich robót na osiem do dwunastu lat, a potem rozsyłano gdziekolwiek po wsiach sybirskich, jako posileńców. Byli i przestępcy wojskowi, niepozbawieni praw swego stanu, jak w ogóle w rosyjskich rotach więziennych. Przysyłano ich nie na długo, a kiedy termin kary mijał, odsyłano tam, skąd przyszli, do sybirskich liniowych batalionów jako żołnierzy. Wielu z nich wnet powracało do ostrogu za powtórne poważne przestępstwa, ale już nie na krótko, tylko na lat dwadzieścia. Ten oddział nazywał się „wiecznym” (po rosyjsku wsiegdasznim). Ale i „wieczni” nie byli zupełnie pozbawieni praw. Na koniec znajdował się tu jeszcze jeden oddział najstraszniejszych przestępców, przeważnie wojskowych, oddział dość liczny. Nazywał się „osobnym oddziałem”. Przysyłano tu przestępców z całej Rosji. Oni sami uważali siebie za wiecznych i nawet nie wiedzieli, jaki jest termin ich kary. Zgodnie z wyrokiem powinni dwa lub trzy razy więcej pracować niż inni. Trzymano ich w ostrogu, dopóki nie zostaną otwarte na Syberii najcięższe roboty katorżne. „Wam do terminu, a nam wzdłuż po katordze” – mówili oni do innych uwięzionych. Słyszałem potem, że oddział ten został zniesiony. Prócz tego zniesiony został w naszej fortecy i cywilny porządek i urządzona została jedna powszechna wojskowo-więzienna rota. Rozumie się, że razem z tym zmienił się zarząd. Opisuję tu zatem rzeczy minione…
Dawno to już było. Wszystko to teraz wydaje mi się jak we śnie. Pamiętam, kiedy wszedłem do ostrogu. Było to już wieczorem, w styczniu. Zmierzchało się, lud więzienny wracał z robót. Przygotowywano się do raportu. W końcu wąsaty podoficer otworzył przede mną drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem przeżyć tyle kolejnych lat, odnieść tyle ciężkich wrażeń. O tych wrażeniach, nie doznawszy ich w rzeczywistości, nie mógłbym mieć nawet niejasnego pojęcia. Na przykład, w żaden sposób nie mógłbym sobie wyobrazić, co jest takiego strasznego, męczącego w fakcie, że przez całe dziesięć lat mojej katorgi nie będę ani przez chwilę sam jeden. Na robocie zawsze pod konwojem, w domu z dwustu towarzyszami i ani razu, ani razu sam. Zresztą czy do tego tylko miałem się jeszcze przyzwyczaić?
Byli tu zabójcy przypadkowi i zabójcy z rzemiosła, rozbójnicy i hersztowie rozbójników. Byli prości rzezimieszkowie i włóczęgi, tacy, co pieniądze znalezione przywłaszczali sobie, i tacy, co się do nich dobierali. Byli i tacy, o których trudno było powiedzieć, za co też mogli się tu dostać. A tymczasem każdy z nich miał swoją opowieść, mętną i ciężką, jak głowa po wczorajszej pijatyce. W ogóle o swojej przeszłości mówili mało, nie lubili opowiadać i wyraźnie starali się zapomnieć o tym, co było. Znałem wśród nich zabójców do tego stopnia wesołych, tak nigdy nie zamyślających się, że można było iść o zakład, iż nigdy sumienie nie robiło im żadnego wyrzutu. Ale były i twarze posępne, prawie zawsze milczące. W ogóle o życiu swoim rzadko kto opowiadał, a i ciekawość nie była w modzie, w zwyczaju, nie była rzeczą przyjętą. Chyba że czasem ktoś z braku zajęcia rozgada się, a drugi obojętnie i pochmurnie słucha. Nikt tu nikogo nie mógł swoim opowiadaniem zadziwić. „My – naród piśmienny”, mawiali oni często z jakimś dziwnym zadowoleniem z siebie. Pamiętam, jak raz jeden zbój pijany (w katordze można się było czasem upić) zaczął opowiadać, że zarżnął pięcioletniego chłopczyka, zwabił go najpierw jakąś zabawką, zaprowadził potem do pustej szopy i tam go zarżnął. Cała kazarma, która dotychczas śmiała się z jego żartów, zakrzyczała jak jeden mąż i zbój musiał zamilknąć. Ale kazarma zakrzyczała nie z oburzenia, ale dlatego, że nie trzeba mówić o tym, że o tym mówić nie wypada. Winienem dodać, że to byli rzeczywiście ludzie piśmienni i to nie w przenośnym, ale w zwykłym znaczeniu tego słowa. Z pewnością więcej niż połowa ich umiała czytać i pisać. W jakimkolwiek innym miejscu, gdzie lud rosyjski zbiera się w większych masach, oddzielcie gromadę dwustu pięćdziesięciu ludzi; czy znajdzie się tam choć połowa piśmiennych? Słyszałem potem, jak z podobnych objawów wnioskowano, że piśmienność prowadzi lud do zguby. Jest to błąd; zupełnie inne działają tu przyczyny, chociaż nie można się na to nie zgodzić, że piśmienność rozwija w ludziach ufność w swoje siły. Ale przecież to nie jest wadą.
Oddziały odróżniały się ubiorem. Jedni mieli kurty w połowie ciemnobure, w połowie szare i spodnie tak samo: jedna noga szara, druga bura. Pewnego razu na robocie mała dziewczyna, sprzedająca kołacze, podszedłszy do aresztantów, długo się wpatrywała we mnie i potem nagle zaśmiała się. „Fe, jak nieładnie – zawołała – i szarego sukna nie starczyło i czarnego sukna nie starczyło”. Byli i tacy, u których cała kurtka była szara, tylko rękawy ciemne. Głowy golono także w różny sposób; jedni mieli pół głowy ogolonej wzdłuż czaszki, inni w poprzek.
Na pierwszy rzut oka można było zauważyć w tej dziwnej, więziennej rodzinie pewien wspólny charakter. Nawet najbardziej samodzielne, oryginalne osobowości, mimo woli panujące nad innymi i te starały się zastosować do powszechnego tonu, jaki panował w ostrogu. W ogóle trzeba wiedzieć, że cały ten lud więzienny – wyjąwszy niewielu ludzi nieustannie wesołych, za to doznawali powszechnej pogardy – był to lud ponury, zawistny, straszliwie próżny, chełpliwy, obraźliwy i do najwyższego stopnia przywiązany do formy. Zdolność, by niczemu się nie dziwić, uchodziła za największą cnotę. Wszystkim ogromnie zależało na tym, by się dobrze pokazać w oczach innych. Ale nieraz największy zuchwalec z szybkością błyskawicy zmieniał się w największego tchórza. Było kilku prawdziwych siłaczy; ci byli prości i min nie stroili. Ale rzecz dziwna! I między tymi siłaczami byli ludzie niesłychanie, niemal chorobliwie próżni. W ogóle próżność, dbałość o pozór, znajdowały się na pierwszym planie. Większość była zepsuta i strasznie spodlona. Nie ustawały plotki i obmowy: było to piekło, otchłań gehenny. Ale przeciwko wewnętrznym ustawom i powszechnie przyjętym zwyczajom ostrogu nikt nie śmiał się sprzeciwić, wszyscy im ulegali.
Zdarzały się charaktery wybitne, podporządkowujące się z trudnością, ale i te ulegały. Przychodzili do ostrogu i tacy, którzy już zbyt wiele pozwalali sobie na świecie, zbyt nadużyli wolności rąk, tak że pod koniec popełniali przestępstwa, jakby bez celu, jakby w gorączce, w szaleństwie; często z ambicji, do najwyższego stopnia rozbudzonej. Ale choć tacy nieraz bywali postrachem i grozą dla całych okolic, u nas prędko osadzono ich na miejscu. Oglądając się wokoło, nowicjusz od razu spostrzegał, że tu inaczej niż gdzie indziej, że tu nie ma kogo zadziwiać i nieznacznie pokorniał i do ogólnego tonu się stosował.
Ten ton ogólny stanowiło na zewnątrz jakieś poczucie własnej, odrębnej godności, którym przejęty był nieomal każdy mieszkaniec ostrogu. Rzekłbyś, że stanowisko takiego skazańca katorżnego było jakimś stopniem urzędowym, i to zaszczytnym. Ani śladu wstydu i skruchy. Prawda, było pewne zewnętrzne korzenie się, urzędowe, spokojne rezonowanie: „My ludzie zgubieni!” – mawiali. – „Nie umieli żyć wolni, teraz kopią zieloną drogę”. – „Nie słuchał ojca i matki, posłucha teraz skóry na bębnie”. – „Nie chciałeś szyć złotem, teraz bij kamienie młotem”. Wszystko to powtarzało się często niczym naukę moralną, rodzaj zwykłych przysłów, nigdy na serio. Były to tylko słowa. Bodaj czy choć jeden z nich przyznawał się w duszy do bezprawia. Niech no kto z niekatorżnych spróbuje wytknąć więźniowi przestępstwo, zgromić go za to (chociaż robić wyrzuty przestępcy nie zgadza się z charakterem Rosjanina) – obelgom nie będzie końca. A byli mistrzami w obelgach. Łajali się subtelnie, kunsztownie. Lżenie zostało do stopnia nauki podniesione; starali się dociąć nie tyle krzywdzącym słowem, ile krzywdzącym znaczeniem, duchem, ideą, a to czyniło obelgę subtelniejszą, jadowitszą. Nieustanne kłótnie sprzyjały rozwojowi tej nauki. Cały ten lud pracował pod kijem, więc był próżniaczy i psuł się coraz bardziej; kto nie zepsuty przybywał do katorgi, to się musiał zepsuć. Wszyscy się tu zebrali nie z własnej woli; wszyscy byli sobie obcy.
„Czart trzy pary łapci znosił, nim zebrał nas w jedną kupę” – mówili o sobie; a stąd plotki, intrygi, zawiść, swary, złość były zawsze na pierwszym planie w tym życiu czyścowym. Żadna baba nie zdoła być taką babą, jaką bywali niektórzy z tych zbójów. Powtarzam, byli wśród nich ludzie silni, charaktery przywykłe przez całe życie łamać i rozkazywać, zahartowane, nieznające strachu. Tych mimo woli szanowano. Oni zaś ze swej strony, chociaż czuli byli na swoją sławę, ale w ogóle starali się nie dokuczać innym, nie wdawali się w obelżywe kłótnie, zachowywali z niezwykłą godnością, postępowali rozsądnie i prawie zawsze posłuszni byli władzy – nie dla zasady posłuszeństwa, nie z poczucia obowiązku, ale jakby na podstawie jakiegoś kontraktu, jakby wskutek zrozumienia wzajemnych korzyści. Zresztą i władza obchodziła się z nimi ostrożnie. Pamiętam, jak jednego z takich więźniów, człowieka nieustraszonego i stanowczego, znanego naczelnikom ze zwierzęcego usposobienia, wezwano raz dla ukarania za jakieś wykroczenie. Dzień był letni, czas nieroboczy. Sztabsoficer, najbliższy, bezpośredni zwierzchnik ostrogu, przyjechał sam do kordegardy, ażeby być obecny przy egzekucji. Ten major był fatalną dla więźniów istotą; doprowadził do tego, że trzęśli się przed nim. Srogi był do okrucieństwa, „rzucał się na ludzi” – mówili katorżnicy. Najbardziej lękali się jego przenikliwego, rysiego wzroku, przed którym nie można było nic ukryć. Zdawało się, że widział, nie patrząc. Wchodząc do ostrogu, już wiedział, co się dzieje na drugim końcu. Więźniowie nazywali go ośmiookim. System jego był fałszywy. Swoim wściekłym, złym postępowaniem budził tylko jeszcze większą złość w ludziach i tak pełnych złości, i gdyby nie miał nad sobą komendanta, człowieka szlachetnego i rozsądnego, łagodzącego niekiedy jego dzikie wybryki, to jego rządy wiele by nieszczęść sprowadziły. Nie rozumiem, jak mógł zakończyć służbę szczęśliwie; wystąpił z wojska, jest żywy, chociaż był pod sąd oddany.
Więzień pobladł, kiedy go wezwano. Zazwyczaj milcząc, bez wahania kładł się pod rózgi, w milczeniu znosił karę, a po egzekucji wstawał, jakby się nic nie stało, obojętnie i filozoficznie zapatrując się na złą przygodę. Z nim zresztą postępowano zawsze ostrożnie. Tym razem jednak, nie wiem dlaczego, uważał, że słuszność jest po jego stronie. Pobladł i ukradkiem, tak że nikt z konwoju nie widział, zdołał wsunąć w rękaw szewski nóż, ostry, angielski. Noży i wszelkich ostrych narzędzi nie wolno było mieć w ostrogu pod straszną odpowiedzialnością. Rewizje trafiały się częste, niespodziane i nie na żarty, ale że trudno znaleźć u złodzieja coś, co on bardzo pragnie ukryć, więc że noże i inne narzędzia były ciągle potrzebne w ostrogu, to ich nigdy nie brakło. A jeśli znaleziono i odebrano, to natychmiast zjawiały się nowe. Cała katorga rzuciła się ku ostrokołowi i z przyspieszonym tętnem serc patrzyła przez szczeliny między palami. Wszyscy wiedzieli, że Pietrow tym razem nie zechce poddać się rózgom i że major zginie. Ale w rozstrzygającej chwili major wsiadł do dorożki i odjechał, poruczywszy egzekucję innemu oficerowi. „Sam Bóg go ocalił” – mówili potem więźniowie. Co się tyczy Pietrowa, to on najspokojniej zniósł karę. Jego gniew zniknął z odjazdem majora. Więzień jest posłuszny i spokojny do pewnego stopnia, ale istnieje granica, której nie trzeba przekraczać. Nawiasem dodam, że nic nie ma ciekawszego od tych strasznych wybuchów zniecierpliwienia i zuchwalstwa. Niejeden znosi cierpliwie przez kilka lat najsroższe kary, okazuje pokorę i naraz wybucha przy jakiejś drobnostce, prawie bez powodu. Można by to nazwać szaleństwem, a przecież tak się dzieje.
Powiedziałem już, że w ciągu kilku lat nie dostrzegłem w tych ludziach najmniejszej oznaki skruchy, ani śladu żalu za zbrodnie i że większa ich część w głębi duszy czuła się zupełnie niewinna. Jest to fakt. Niewątpliwie próżność, złe przykłady, zuchowatość, fałszywy wstyd, wiele się przyczyniają do tego. Z drugiej strony, kto może powiedzieć, że sięgnął w głąb tych serc zatrutych i odczytał w nich to, co tam się przed światem ukrywa! Ale przecież przez tyle lat można by było choć cokolwiek zauważyć, uchwycić; dostrzec w tych sercach choćby jeden rys, który by świadczył o trosce wewnętrznej, o cierpieniu. Ale nie było tam tego, stanowczo nie było. Tak, zbrodnia nie może być pojmowana z gotowych, z góry oznaczonych punktów widzenia i filozofia zbrodni jest nieco zawilsza, niż ludzie sądzą. Naturalnie więzienia wspólne i system robót przymusowych nie poprawiają przestępców; one tylko są karą i zabezpieczają społeczeństwo od dalszych zamachów złoczyńcy na jego spokój. W przestępcy zaś ostróg i najcięższa praca katorżna rozbudzają tylko nienawiść, pragnienie wzbronionych przyjemności i niesłychaną lekkomyślność. Ale mam silne przekonanie, że sławny system więzienia w osobnych celach osiąga tylko złudne, pozorne rezultaty. Wysysa on żywotne soki z człowieka, denerwuje, osłabia duszę, czyni ją przelękłą i potem tę moralnie wysuszoną mumię, półobłąkańca, przedstawia jako wzór poprawy i skruchy.
Niewątpliwie przestępca, który powstał przeciw społeczeństwu, nienawidzi go i prawie zawsze upatruje słuszności po swojej stronie, a winę po stronie społeczeństwa. Przy tym on już doznał kary, a wskutek tego zdaje mu się, że się oczyścił, że się skwitował. Na koniec można na rzecz tę patrzeć z takiego punktu widzenia, że omal zaczniemy usprawiedliwiać zbrodniarza. Ale jakiekolwiek mogą być punkty widzenia, każdy zgodzi się z tym, że są takie zbrodnie, które zawsze i wszędzie, według wszelkich praw, od początku świata uważane są za zbrodnie niezaprzeczone i będą za takie uważane, dopóki człowiek jest człowiekiem. Tylko w ostrogu słyszałem opowiadania o najstraszniejszych, najprzeciwniejszych naturze postępkach, o najpotworniejszych zabójstwach, opowiadania, którym towarzyszył niepowstrzymany, dziecinnie wesoły śmiech opowiadającego.
Szczególnie nie wychodzi mi z pamięci pewien ojcobójca. Pochodził on ze szlachty, mieszkał z sześćdziesięcioletnim ojcem, względem którego był czymś w rodzaju marnotrawnego syna. Prowadził się jak najgorzej, wplątał się w długi. Ojciec ograniczał go, napominał; ale ojciec miał dom, miał futor, domyślano się, że ma pieniądze, i syn zabił ojca, pragnąc dziedzictwa³. Zbrodnię odkryto dopiero miesiąc po jej wykonaniu. Sam zabójca doniósł policji, że jego ojciec nie wiadomo gdzie się podział. Cały ten miesiąc przeżył w najwyuzdańszej rozpuście. Na koniec podczas jego nieobecności policja znalazła ciało zabitego. Na dziedzińcu, przez całą jego długość, był wykopany kanał dla odprowadzenia nieczystości, przykryty deskami. Ciało leżało w tym kanale. Trup był odziany, siwa głowa odcięta i przystawiona do tułowia, a pod głowę zabójca podłożył poduszkę. Syn nie przyznał się; pozbawiono go szlachectwa, rangi i zesłano na dwadzieścia lat ciężkich robót. Przez cały czas mojego z nim pożycia był w najdoskonalszym, najweselszym usposobieniu. Był to rozpuszczony, lekkomyślny, w wysokim stopniu nierozsądny człowiek, chociaż wcale nie głupiec. Nie dostrzegłem w nim nigdy jakiejkolwiek skłonności do okrucieństwa. Aresztanci gardzili nim, nie z powodu zbrodni, o której nawet nie wspominali, ale za lekkomyślność, za to, że nie umiał zachować pozorów przyzwoitości. W rozmowach wspominał czasem o swoim ojcu. Raz, mówiąc ze mną o tym, że w jego rodzinie zdrowy organizm był dziedziczny, dodał: „oto mój ojciec, do samej śmierci nie skarżył się na żadną dolegliwość”. Taka zwierzęca nieczułość jest naturalnie niemożliwa. Tu jest coś fenomenalnego, jakiś błąd organiczny, jakaś cielesna i moralna potworność, jeszcze nieznana nauce, niezwykła zbrodnia. Ja też nie wierzyłem w tę zbrodnię. Ale ludzie z jego rodzinnego miasta, którzy powinni byli znać wszystkie szczegóły tej historii, opowiadali mi całą sprawę. Fakty były tak jasne, że trudno było nie wierzyć. Więźniowie słyszeli raz, jak krzyczał w nocy we śnie: „Trzymaj go, trzymaj! W głowę tnij, w głowę, w głowę!”.
Prawie wszyscy więźniowie mówili i bredzili nocą. Obelgi, złodziejskie terminy, noże, topory słychać było w tym nocnym bredzeniu. „My naród bity – mawiali. – U nas wnętrze odbite i dlatego krzyczymy po nocach”.
Rządowa katorżna robota forteczna nie była zajęciem, ale obowiązkiem. Więzień odrabiał nakazaną pracę dzienną albo spędzał na robocie oznaczone prawem godziny i szedł do ostrogu. Na robotę spoglądano z nienawiścią.
Bez swego własnego, osobnego zajęcia, któremu by się można było oddać całą duszą, z całym wyrachowaniem, człowiek w ostrogu żyć by nie mógł. Bo i jakim sposobem wszyscy ci ludzie, rozwinięci, którzy mocno życie lżyli i mocno żyć pragnęli, przemocą zgonieni w jedną gromadę, przemocą oderwani od społeczeństwa i życia moralnego, jak inaczej mogliby się oni zżyć z sobą, z własnej woli i ochoty? Z samego próżniactwa rozwinęłyby się tutaj takie zbrodnicze popędy, o których przedtem niejeden nie miał pojęcia. Bez pracy, bez prawem uznanej wartości człowiek nie może żyć, rozpuszcza się, przemienia się w zwierzę. I dlatego to każdy w ostrogu, wskutek naturalnej potrzeby i jakiegoś instynktu samozachowawczego, miał swoje rzemiosło i zajęcie. Długi dzień letni cały był wypełniony robotą przymusową, krótka noc ledwie dawała czas, by się wyspać. Ale zimą aresztant zgodnie z przepisami, jak tylko zmrok zaczyna zapadać, powinien być zamknięty w ostrogu. Cóż robić w długie, nudne godziny zimowego wieczoru? I dlatego prawie każda kazarma, nie uważając na zakaz, zamieniała się w wielki warsztat. Właściwie praca, zajęcie nie było zabronione, ale surowo zakazano mieć przy sobie narzędzia, a bez nich praca niemożliwa. Ale praca odbywała się w największej ciszy i zdaje się, że władza w niektórych przypadkach patrzyła na to przez palce.
Wielu aresztantów przybywało do ostrogu, nic nie umiejąc, ale uczyli się tu od drugich i potem wyszedłszy z więzienia, byli dobrymi majstrami. Znaleźć tu można było szewców, robiących buty i trzewiki, krawców, stolarzy, ślusarzy, rytowników, złotników. Był jeden Żyd, Izaak Bumstein, jubiler, a zarazem lichwiarz. Wszyscy oni pracowali i zarabiali grosz jakiś. Zamówienia otrzymywano z miasta⁴. Pieniądz jest brzęczącą swobodą, a stąd dla człowieka, zupełnie pozbawionego wolności, dziesięć razy droższy. Niech mu brzęczy w kieszeni, on już w połowie zadowolony, choćby go nie mógł użyć. Ale pieniądze zawsze i wszędzie można wydawać, tym bardziej że owoc zakazany podwójnie słodko smakuje. A w katordze można było mieć nawet wódkę. Fajki były najsurowiej zabronione, ale wszyscy palili. Pieniądze, tytoń ratowały od szkorbutu i innych chorób. Praca zaś ratowała od zbrodni; bez pracy więźniowie wymordowaliby się wzajem, jak pająki w szklance. Pomimo tego i praca, i pieniądze były zabronione, a choć pieniądze ukrywano starannie, wpadały przecież czasem w ręce poszukujących. Oto po części dlaczego nie oszczędzano ich, a prędko przepijano; oto dlaczego sprowadzano wódkę do ostrogu. Po każdej rewizji winny nie tylko tracił wszystko, co u niego znaleziono, ale bywał zwykle boleśnie ukarany. Ale natychmiast po każdej rewizji na miejsce utraconych sprowadzano nowe rzeczy i wszystko szło po dawnemu. I władza wiedziała o tym, i więźniowie nie narzekali na kary, chociaż takie życie podobne było do życia ludzi mieszkających na Wezuwiuszu.
Kto nie trudnił się jakimś fachem, wynajdował sobie inne zajęcie, dochód przynoszące. Bywały sposoby dość oryginalne. Niektórzy na przykład trudnili się handlem, a sprzedawano niekiedy takie rzeczy, których za ostrokołem więziennym nie tylko nie przyszłoby nikomu do głowy sprzedawać i kupować, ale nawet uważać tego za rzeczy. Ale katorga była bardzo biedna i nadzwyczajnie przemyślna. Ostatni strzępek miał wartość i mógł się na coś przydać. Wskutek ubóstwa i pieniądze w katordze miały zupełnie inną cenę niż na wolności. Za dużą i skomplikowaną pracę płacono grosze. Niektórzy z powodzeniem uprawiali lichwiarstwo. Więzień, który się zadłużył i nie miał ani grosza, niósł ostatnie swoje rzeczy do lichwiarza i otrzymywał od niego kilka miedziaków na szalony procent. Jeśli nie wykupił tych rzeczy w terminie, lichwiarz sprzedawał je niezwłocznie, na nic nie mając względu; lichwiarstwo tak się rozwinęło, że przyjmowano w zastaw nawet rządowe rzeczy, na przykład bieliznę, obuwie i tym podobne, potrzebne więźniowi w każdej chwili. Ale przy takich zastawach sprawa brała czasem inny obrót: ten, który dał zastaw i otrzymał pieniądze, natychmiast szedł do starszego podoficera, najbliższego zwierzchnika więziennego, donosił o zastawie rządowych rzeczy i wnet odbierano je od lichwiarza, nie odnosząc się nawet do wyższej władzy. Rzecz ciekawa, że nieraz nie było nawet z tego powodu kłótni; lichwiarz w ponurym milczeniu oddawał, czego żądano, i zdawało się, że sam spodziewał się takiego rozwiązania. Być może, iż czuł w duchu, że nie inaczej by postąpił na miejscu zastawiającego. I dlatego, jeżeli lżył niekiedy potem, to bez gniewu, a tylko jakby dla spełnienia obowiązku.
W ogóle wszyscy kradli wzajem u siebie straszliwie. Prawie każdy miał swój kufer z zamkiem, gdzie składał rządowe rzeczy. Pozwalano na to; ale kufry nie ratowały. Myślę, że czytelnik łatwo sobie wyobrazi, jacy zręczni byli tam złodzieje. U mnie jeden więzień, człowiek szczerze mi oddany (i mówię to bez przesady) ukradł Biblię, jedyną książkę, którą wolno było mieć w katordze; tego samego dnia przyznał mi się do kradzieży, ale nie przez skruchę, tylko z żalu nade mną, gdy widział, jak długo jej szukałem. Byli tacy, którzy handlowali wódką i prędko się wzbogacali. O tej sprzedaży opowiem kiedyś osobno, bo jest godna uwagi. Było wśród nas wielu kontrabandzistów, nic więc dziwnego, że wódka, pomimo rewizji i konwojów, dostawała się do ostrogu. A kontrabanda jest szczególnego rodzaju przestępstwem. Czy łatwo na przykład zrozumieć, że u niektórych kontrabandzistów pieniądze, zyski, grają rolę podrzędną, stoją na drugim planie? A tymczasem tak właśnie bywa. Kontrabandzista oddaje się swemu zajęciu z namiętności, z powołania. Jest w nim po części poeta. On wszystko stawia na jedną kartę, wystawia się na groźne niebezpieczeństwo, używa podstępów, tworzy pomysły, wyplątuje się z najtrudniejszych sytuacji; czasem nawet działa jakby pod wpływem natchnienia. Jest to namiętność równie silna jak hazard. Znałem w ostrogu pewnego więźnia, człowieka olbrzymiej postawy, ale tak dobrego, cichego, pokornego, że trudno było zrozumieć, skąd on się tutaj wziął. Tak mało w nim było złości, tak był uprzejmy, że przez cały czas pobytu w katordze z nikim się nie pokłócił. Ale pochodził znad zachodniej granicy, zesłany był do katorgi za kontrabandę i naturalnie nie mógł się oprzeć pokusie i przenosił wódkę. Ileż to razy karano go i jak on się bał rózeg! A i zysk z przenoszenia wódki był bardzo nędzny; handel wódką wzbogacał tylko przedsiębiorcę. Ale dziwny ten człowiek kochał sztukę dla sztuki. Płaczliwy był jak baba i ileż razy bywało, zaklinał się i zarzekał nie nosić kontrabandy. Mężnie pokonywał pokusy nieraz przez cały miesiąc, ale w końcu nie mógł się oprzeć… Dzięki takim osobistościom nigdy nie brakło w ostrogu wódki.
Na koniec mieliśmy jeszcze jedno źródło dochodu, które nie wzbogacało wprawdzie aresztantów, ale było stałe i dobroczynne. Mówię o jałmużnie. Wyższa warstwa naszego społeczeństwa nie ma wyobrażenia o tym, jak się opiekują „nieszczęśliwymi” kupcy, mieszczanie i cały nasz prosty lud. Jałmużna jest prawie nieustanna i prawie zawsze w postaci chleba, tak zwanych sajek⁵, i kołaczy, daleko rzadziej pieniężna. Bez tej jałmużny w wielu miejscach byłoby bardzo ciężko aresztantom, szczególnie tym, co jeszcze byli pod sądem i których trzymają pod daleko ściślejszym dozorem niż skazanych. Jałmużnę z religijną skrupulatnością dzieli się między więźniów na równe części. Jeśli na przykład liczba kołaczy nie odpowiada liczbie osób, to kołacze kraje się na równe części, czasem nawet na sześć części i każdy więzień musi otrzymać swoją cząstkę.
Pamiętam, jak pierwszy raz otrzymałem jałmużnę pieniężną. Było to wkrótce po moim przybyciu do ostrogu. Powracałem z rannej roboty, sam jeden z żołnierzem konwojowym. Na drodze spotkałem idące naprzeciwko mnie matkę i córkę, dziewczynkę lat dziesięciu, piękną jak aniołek. Widziałem już je raz przedtem. Matka była wdową. Jej mąż, młody żołnierz, trafił pod sąd i umarł w szpitalu aresztanckim, kiedy i ja tam leżałem chory. Żona i córka przychodziły pożegnać się z nim; obie gorzko płakały. Zobaczywszy mnie, dziewczyna zarumieniła się i szepnęła coś do matki; matka zatrzymała się, odszukała w węzełku ćwierć kopiejki i dała ją dziewczynie.
Ta rzuciła się w pogoń za mną. „Masz, nieszczęśliwy, weź w imię Chrystusa” – wołała, zabiegając mi drogę i wtykając w rękę grosik. Wziąłem go i dziewczynka wróciła do matki zupełnie zadowolona. Ten grosik długo chowałem.
------------------------------------------------------------------------
¹ Drewniany pomost do spania pod ścianami (przyp. tłum.).
² Zwykła nazwa podobnych więzień w Rosji (przyp. tłum.).
³ W dalszej części jest sprostowanie tego faktu. Skazaniec, jak się potem okazało, nie był zabójcą (przyp. tłum.).
⁴ Miastem, gdzie Dostojewski przesiedział cztery lata na katordze, jest Omsk (przyp. tłum.).
⁵ Sajki – bułki pszenne z gęsto zamieszanego ciasta (przyp. tłum.).