- W empik go
Wszyscy kumple posła Krudy - ebook
Wszyscy kumple posła Krudy - ebook
Prawdziwie polskie political fiction!
To opowieść o kreaturach i kobietach.
Gdy zejdziesz pod powierzchnię, pod bruk chodników i asfalt ulic, pod strzeliste gmachy i wiszące mosty, gdy zstąpisz na samo dno, tam, gdzie w mroku mieszka Bestia, ujrzysz zbiorowisko amoralnych kreatur zanurzonych po szyję w czymś gęstym o odrażającym kolorze, czymś, co powstało ze zmieszania płynnego kłamstwa z pianą obłudy i stężałym cynizmem. Oglądanie tego wywołuje w przyzwoitych ludziach mdłości, ale to uczucie ma uzdrawiającą moc, więc trzeba zstąpić i patrzeć, patrzeć i słuchać, co oni mówią o tobie, kiedy wiedzą, że nie słyszysz, jaką przyszłość ci szykują, kiedy odwracasz wzrok.
Opowieść o kobietach jest inna. Przede wszystkim dzieje się w świetle dnia, w pełnym blasku prawdy. Jest tragiczna, złożona z aktu desperacji, uwięzienia, milczącego marszu, zamachu bombowego, ofiar i przemiany Loli. Kim jest Lola? Jest kobietą, która otworzyła oczy; kobietą dającą nam wszystkim nadzieję. Lola zabije Bestię. Co prawda brzmi to jak jedna z tych fantastycznych przepowiedni, niewielu w nią wierzy, ale zapewniam – spełni się.
Autor Krystian Piwowarski ukończył studia na wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Śląskiego. Był nauczycielem, dziennikarzem, robotnikiem, urzędnikiem, bezrobotnym. Obecnie jest pracownikiem muzeum. Wrócił także do pracy w szkole. Debiutował w roku 1988 powieścią „Londyńczyk”. Opublikował kilka powieści i dwa zbiory opowiadań, ostatnio „Homo Polonicus”, „Więcej gazu, Kameraden!” oraz „Jak zostałem rewolucjonistą”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66503-05-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antoni Kruda i Wontroba spotkali się w stajni. Wontroba prosił o dyskrecję. Zaproponował rozmowę o polityce, ale bez polityki. Polityką nazywał trzy prawdy o jednej i tej samej sprawie, kiedy myśli się jedno, mówi drugie, a trzecie robi. Wontroba tak nie chce. Niech to będzie spotkanie mężczyzn mających na widoku dobro kraju. Kruda przystał na warunek. O partnerstwie nie było mowy z uwagi na różnice w statusie majątkowym, prestiżu, sile wpływów, rozpoznawalności i tak dalej. Wontroba musiał przekonać Toniego do siebie, co jednakże nie było trudne, zważywszy na otwartość rozmówcy, na jego umiarkowane poglądy i sprzyjanie rozsądnym pomysłom.
Wontroba przyjechał w porze, kiedy rozgwieżdżone, litościwe ciemności przykrywały ziemię. Wysiadłszy z samochodu, wciągnął w płuca powietrze tak lekkie, tak pachnące trawą i ziołami, jakby umęczona ziemia, za dnia mordowana, tylko nocą mogła odetchnąć pełnią swych łąk i lasów. Wontroba oddychał razem z nią. Współczuł ziemi, bolał nad jej coraz słabszym zdrowiem. Skierował się w stronę światła; wrota stajni były szeroko otwarte, co pozwalało mu oglądać koński teatr. Kruda stękał, przemawiał miękkim głosem i czyścił spocone konie wiechciem siana, zgrzebłem i dłonią. Sam także był spocony. Miał na sobie wypchane portki i fantastyczną koszulę w zielonobiałą kratę. Konie śmierdziały sobą, a Kruda końmi. Pracował bez pośpiechu, pieszczotliwie i starannie. Przesuwał palcami po końskich karkach i bokach i przemawiał do końskiego rozumu. Konie strzygły uszami i pochrapywały. Wontroba oparł się o ścianę i patrzył. Kruda nie przerwał końskiej serenady.
– Koniarz z pana – zauważył Wontroba.
– A pan? Ma pan jakieś zwierzę?
– Nie.
– Nie lubi pan?
– Nie potrzebuję.
– Wytrzymuje pan sam ze sobą?
– Tak. Jakoś się dogadujemy.
– Dobrze. Już kończę.
– One rozumieją?
– Nie rozumieją słów, ale wyczuwają sercem, co do nich mówię.
– Podzielają pańskie opinie?
– Zazwyczaj tak.
– Poczekam na zewnątrz. Noc jest piękna.
– Tu zawsze jest piękna. Zaraz będę.
Wontroba wyszedł. Zadarł twarz i patrzył w przeszłość. Wie, że stamtąd przyszedł, wie, gdzie jest, wie, dokąd chce pójść. Nie wie, czy dojdzie. Nadszedł Kruda. On także zadarł twarz. Zapytał, czy Wontroba zna nocne niebo, umie nazwać gwiazdy i konstelacje.
– Słabo. Właściwie wcale. A pan?
– Wiem sporo. Kiedy jestem tu nocą, rozkładam leżak i patrzę. Może ma pan ochotę?
– Rozmawiać pod gwiazdami?
– Nie rozmawiać. Milczeć. Inaczej to nie ma sensu, wie pan. Czy można powiedzieć coś, co znaczeniem przewyższy pustkę, która nas pochłonie? Chciałbym – ciągnął Kruda, patrząc w górę – żeby dusza człowieka była tak czysta, tak przejrzysta jak to niebo. Pan najwyraźniej też tego chce. Każdy na pewnym etapie życia tego chce. Ale jest inaczej. Rozmawiając o ludzkich sprawach, nie należy spoglądać w górę. Należy patrzeć w dół, pod stopy, i widzieć błoto, z którego się zrodziliśmy i w którym żyjemy. Chodźmy do środka. Napijemy się.
Kruda zaprowadził Wontrobę do bungalowu. W pokoju bilardowym zaproponował hiszpańską brandy. Cardenal Mendoza.
– Zna pan?
– Nie. Nie piję – powiedział Wontroba.
– Choroba alkoholowa?
– Nie. Po prostu. Lubię mieć trzeźwy umysł. Chcę panować nad sytuacją.
– Udaje się panu?
– Tak. Na ogół.
– Jak pan określi swoją sytuację?
– Jako niewygodną. Bez przyszłości.
– Ja się napiję. Może pan mówić bez skrępowania.
– Uważam pana za człowieka dotrzymującego słowa – zaczął Wontroba.
– Dlatego chciał się pan spotkać?
– Tak. Panu można powierzyć sekret.
– Miło mi to słyszeć. Proszę mówić. Wszystko zostanie między nami.
– Chcę z pana pomocą wejść do sejmu.
– Odejdzie pan od Kota?
– Tak. Jeżeli pan mi obieca.
– Nie obawia się pan jego reakcji?
– Obawiam. Dlatego zabezpieczam naszą transakcję.
– W jaki sposób?
– Gromadząc kompromitujące dokumenty.
– On nie zauważy?
– Jestem ostrożny.
Kruda się napił. Zapytał:
– Dlaczego związał się pan z tym człowiekiem?
– Nie tylko ja. Pan również. I jeszcze paru.
Kruda pochylił głowę. Przetarł usta wierzchem brudnej dłoni.
– Obyśmy nie musieli za to zapłacić – powiedział.
– Jeśli nic się nie zmieni, zapłacicie.
– Pan nie?
– Ja także, ale dużo mniej. Ucierpi moja ambicja. To wszystko.
– Chce pan popatrzeć na gwiazdy? Śmiało, bierz pan leżak. Ja tu dzisiaj zostanę. Dołączę do pana.
– Nie, dziękuję.
– Kosmos to za dużo dla pana?
– Dla pana nie?
– Również. Ale od czasu do czasu warto sobie uświadomić, że nic nie znaczymy.
Wontroba odjechał. Kruda zatelefonował do żony. Powiedział, że przenocuje w hacjendzie. Trochę wypił i chce mu się spać. Życzył Loli dobrej nocy. Zapytał o syna. Poszedł z butelką do stajni. Pogadał z końmi. Łyknął raz i drugi. Powiedział koniom dobranoc. Ułożył się na belach siana i nakrył derką.
PIĘKNO CYWILIZACJI
Józef miał się spotkać z informatorem pod linowym mostem, w miejscu zakazanym. Linowy most robi duże wrażenie, zwłaszcza z oddalenia. Wspaniałe, monumentalne, a zarazem lekkie dzieło inżynierów i architektów. Pod mostem zjednoczeni bandyci urządzali rzymskie igrzyska krwi i kości, gwałcili kobiety, bili dla zabawy i na śmierć, handlowali narkotykami, uprawiali politykę. Tyle Antoni Kruda i Józef wiedzieli, tyle wiedziała policja, tyle i jeszcze więcej mówiła miejska legenda. Kiedy jest się na mrocznym, potępionym dole, nie widać, jaki piękny może być świat u góry. A kiedy jest się u góry, nie widać plugastwa wszelkich miejsc ukrytych.
Józef zostawił samochód przed centrum budowlanym, dalej pojechał tramwajem. Zszedł betonowymi schodami nad rzekę. Między północnym przyczółkiem mostu a rzeką rozciągał się zarosły krzakami teren zalewowy śmierdzący mułem, padliną i zwierzęcymi, i ludzkimi odchodami. Informator miał przekazać Toniemu Krudzie dowody korupcji na wielką skalę, w którą zamieszanych jest paru facetów z rządu, biznes zbrojeniowy, importerzy węgla. Wieloma podziemnymi strumieniami popłynęło do prywatnych kieszeni bardzo dużo pieniędzy.
Toni nie pojechał, wysłał Józefa.
– Niech pan będzie pod telefonem, szefie – poprosił Józef.
– Obawiasz się czegoś?
– Dlaczego wyznaczył to miejsce? Pytał pan?
– Nie. Wydało mi się naturalne dla tego typu spotkań.
– Proponował pan inne?
– W hacjendzie. Nie chciał. Można to zrozumieć. Jeżeli mówi prawdę, ryzykuje. Może powinieneś zabrać broń.
– Zabiorę. Zadzwonię po wszystkim.
– A jeśli nie zadzwonisz?
– Niech pan sam zdecyduje.
– Mam przyjechać?
– Niech pan sam zdecyduje.
– Czuję się odpowiedzialny za ciebie.
– Nie jestem dzieckiem, szefie.
^(*)
Józef pod mostem. Człowiek samotny. Prawie noc. Nad Józefem dudnienie samochodów i tramwajów, oleiste światło lamp upadające ciężko na asfalt. Józef zatrzymał się na skraju żółtej poświaty. Kilka kroków dalej poświata przechodziła w ciemność i, choć przejście nie było gwałtowne, to budziło w Józefie niespokojne myśli o tym, co jest w głębi czerni, czego trzeba się wystrzegać, przed czym uciekać. Słuchał łagodnych dźwięków niesionych przez łagodną rzekę, matkę wszystkich rzek, czuł jej mokry, nieco mdły, nieco słodkawy, zapach. Ktoś zakaszlał w ciemnościach.
– Pokaż się – powiedział Józef.
– Stój tam, gdzie stoisz – powiedział głos. – Chcę cię widzieć.
Głos był głuchy, jakby dolatywał spod ziemi.
– Masz to? – zapytał Józef.
– Mam.
Józef wyciągnął rękę. Czekał.
– Dam ci następnym razem – odezwał się głos.
– Dlaczego nie teraz?
– Kim jesteś?
– Pracuję dla faceta, któremu złożyłeś propozycję.
– On jest na górze?
– Przyjechałem sam.
– Dlaczego sam?
– Pracuję dla niego. Już ci mówiłem.
– Nie znam cię.
– On mnie tu przysłał. Skąd inaczej miałbym wiedzieć?
– Za dużo gadamy!
– Boisz się? Połóż to, co masz, na ziemi i odejdź. Nie muszę cię widzieć. Nie chcę.
Józef usłyszał dźwięk, którego nie przyniosła rzeka. Wrócił na most. Chodnikami po obu stronach i w obu kierunkach szło wiele osób. Ludzie spacerowali wczesną letnią nocą. Oddychali powietrzem znad rzeki. Powietrze w mieście było brudne, skażone, oddychało się nim z trudem. Po stronie Józefa nadjeżdżała grupa rowerzystów. Po przeciwnej także rowerzyści. Ludzie z psami, dzieci, samochody, tramwaj. Jeszcze jeden tramwaj. Józef przyglądał się przechodniom o oliwkowych w świetle lamp twarzach i ciałach. Pozbawieni świadomości tego, co żyje pod ich nogami, co zbiera siły przed wyjściem z ciemności nocy, rozmawiali, śmiali się, fotografowali iluminację i siebie na tle. Most był długi, zdawał się nie mieć końca. Na jego smukłych jak maszty pylonach osadzono czerwone światła. A na linach podczas wietrznych dni grał wiatr – i liny śpiewały. Tej nocy wiatru nie było. Z mostu skakali samobójcy.
^(*)
Toni od wieczora galopował, kłusował, jechał stępa i znowu galopował na czarnym ogierze o imieniu Pik, koniu z charakterem. Drugi ogier, srokacz Łata, ganiał luzem. Bawili się we trójkę. Toni kochał swoje konie. Zwierzał się im. Konie słuchały. Strzygły uszami, kiedy Toni opowiadał, jak minął mu dzień. Każdy dzień Toniego wypełniony był licznymi obowiązkami; czasem zdarzyła się jakaś drobna przyjemność. Przelatywała jak meteoryt na nocnym niebie i przepadała w nieskończoności. Czyszcząc Pika i Łatę, popijał kardynała mendozę. Lubił zapach brandy i kwaśny, słodki i gorzki, przemieszany zapach stajni. Lubił zapach końskiego potu i lubił czuć ten zapach na sobie, na swoim ciele, na dłoniach, na twarzy. Mieszał się z jego zapachem. Wszystkie te wonie pasowały do siebie i do wyobrażeń Toniego o sobie, mężczyźnie otwartym, silnym i honorowym; mężczyźnie o wielu powszechnie znanych zaletach i wielu zaletach i talentach nieodkrytych; o sobie – walecznym żołnierzu, zuchwałym żeglarzu, dzielnym odkrywcy.
Józef przyglądał się szefowi przy pracy, jego oddaniu koniom, jego czułości wobec zwierząt. Toni nie okazywał czułości ludziom. Nawet najbliższym. Nawet Loli.
– No? – zapytał Toni. – Nie dzwoniłeś.
– Nie.
– Co masz?
– Nic, szefie. Facet pogadał chwilę i zniknął. Niczego mi nie przekazał.
– Widziałeś go?
– Nie.
– Co myślisz?
– Powiedział, że spotkamy się jeszcze.
– Poznałbyś go po głosie?
– Nie. Gadał sztucznie.
– Zastanawiałeś się, dlaczego akurat ja miałem to dostać?
– Widocznie ufa panu.
– A co z tego będzie dla nas? Jaki profit polityczny?
– Nie dowiemy się, póki nie zobaczymy.
– Jeżeli to coś przejmiemy, może być za późno.
– Jeżeli to prowokacja, szefie.
– Sam widzisz.
– W tym wypadku daliby mi od razu. Po co czekać?
– Daliby, gdybym ja tam był. Dokumenty miały trafić bezpośrednio do moich rąk. Mogli to filmować.
– Może.
– Jutro pojedziesz do Zawisaka i powiesz o spotkaniu.
– Myśli pan, że to jego robota?
– Możliwe, Józefie.
– Ale po co?
– Wiem tyle, co ty, mój drogi.
– Jakieś domysły?
– Nieśmiałe.
MIŁOSIERDZIE
Mówiono o nim powszechnie Niepokalanek. Był młodym i wysportowanym mężczyzną o ujmującym, pokornym, jakby nieco zawstydzonym uśmiechu. Grał na gitarze i śpiewał ciepłym tenorem. Znał wiele pieśni religijnych i popularnych piosenek. Inteligentny, skromny i wielce utalentowany. A przy tym łatwo się wzruszał. Nie wstydził się łez. Powiadał: dobry człowiek płacze, podczas gdy zły ma suche oczy, wyniosłe spojrzenie, gładkie czoło i wiele fałszywych słów, które wytrząsa z rękawa jak szuler lewe karty. Ponad wszystko Niepokalanek kochał dzieci i wszystko by im oddał. Nie miał dużo, więc oddawał głównie swoją miłość. Żywy święty. Wielu mogło poświadczyć, że ślad, jaki pozostawiał ksiądz Kazimierz, był mokrym śladem. Chodzi o łzy. Zbierał jedzenie po sklepach i przygotowywał paczki z kaszą, makaronem i mydłem dla dzieci z byłych pegeerów, dla tych najbiedniejszych z biednych ofiar neoliberalnej polityki gospodarczej spod znaku wyznawców amerykańskiego Żyda Friedmana. Sam te paczki zawoził własnym gruchotem. Mówił, że uśmiech na buzi brudnego wiejskiego dziecka jest dla niego najlepszą zapłatą. I od razu kazał matce szykować balię, to umyje dziecko.
Humanitarna działalność zawiodła Kazimierza do pałacu biskupa Łupiny. Przyszedł prosić o datek. Gorącokrwisty, owładnięty szlachetną ideą miłosierdzia, młody intelektualista i artysta, wpadł biskupowi w oko. Zaprosił Kazimierza do stołu. Akurat jadł obiad. Coś z mięs. Żuł i mruczał z wielkiego ukontentowania. Zapytał, czy Kazimierz myśli o karierze.
– To zależy, księże biskupie – odrzekł młodzieniec.
– Od czego?
– Od przychylności pewnej osoby.
– Której to?
– Księdza biskupa, ekscelencjo.
– Dyplomata z ciebie, Kazimierzu – oznajmił biskup. – Ileż talentów w jednym ciele!
Kazimierz spuścił duże, przepastne oczy. A rzęsy miał długie, dziewczęce. Oczy Kazimierza wydały się biskupowi jak jeziora pośród tataraku. Tak to ujął. Kazimierz podziękował.
– Przyglądam ci się – przemówił biskup – i widzę, że masz zapał, energię, jesteś bystry. Szkoda by cię było na probostwo w jakiejś dziurze. A nawet i w mieście.
– Nie staram się o probostwo. To by mnie krępowało.
– I słusznie. Zostawmy durniom użeranie się z głupimi ludźmi. Co byś powiedział na pracę u mnie? Asystent, kierowca, sekretarz, czy jak byśmy to nazwali. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Powiem ci w sekrecie, choć to pewnie żaden sekret, że otaczają mnie ludzie niepewni. I wariaci.
– Propozycja księdza biskupa jest, doprawdy, jak głos z nieba. Nie spodziewałem się. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę, nie jestem godzien służyć księdzu biskupowi. Któż ja jestem, ja lubię dzieci. Bardzo je lubię.
– Wiem. Wszyscy lubimy dzieci, mój drogi.
– Dzieci to moje powołanie. Nie mogę z niego zrezygnować. Nie chcę. Bóg tak zrządził, że kocham dzieci.
– Jakoś temu zaradzimy. Mamy pod naszą kuratelą wiele sierocińców. Są tam ładne dziewczynki. Zostaniesz wizytatorem kościelnych placówek opiekuńczych. Na pewno znajdziesz coś dla siebie.
– O, mój Boże! – Kazimierz złożył dłonie. – Jakie dziewczynki?
Biskup odłożył widelec. Otarł usta serwetą. Łyknął czerwonego wina. Wstał od stołu.
– Nie unoś się, mój drogi – powiedział. – Wiem dobrze o twojej słabości. Może Bóg w istocie maczał w tym palce, a może nie. Może to defekt genetyczny, a na to nie ma rady. Zresztą także z woli Boga te rozmaite defekty. Nie możemy się sprzeciwiać. Medycyna grzebie w ludzkich genach. I po co? Widać, Bóg ma w tym jakiś zamiar, żeby ludzie rodzili się kalekami, żeby cierpieli. Co? Jak myślisz? Och, jak ślicznie spąsowiałeś! Bardzo ci do twarzy z tym uroczym zmieszaniem. No, no, nie płacz. Chodź, przytulę cię.
Kazimierz utonął w obfitych ramionach biskupa. Wstrzymał oddech.
Buuurrrp!
Biskupowi odbiło się gęsim tłuszczem. Woń trafiła w ucho Kazimierza.
– Przepraszam – rzekł biskup.
– Nie szkodzi, księże biskupie.
– A możeś ty głodny? Co?
– Nie. Jadłem.
– Co?
– Jajka.
– Chudyś.
– W sam raz.
– Chudyś. Trzeba cię będzie podkarmić.