Wszystkie zaginione adresy - ebook
Wszystkie zaginione adresy - ebook
Laura Imai Messina, autorka bestsellerowej „Wyspy bijących serc”, po raz kolejny zabiera czytelników w pełną magii podróż, inspirowaną kulturą Japonii, do niezwykłego miejsca – poczty, gdzie gromadzone są listy bez adresata.
Na małej wyspie Awashima działa wyjątkowa poczta, do której trafiają listy bez adresata – słowa miłości, tęsknoty, żalu i nadziei, puszczone w świat jak wiadomości w butelce.
Risa zgłasza się do skatalogowania przesyłek. To ogromna praca, ale Risa podejmuje się jej z osobistych powodów. Jej ojciec był listonoszem i całe życie dbał, by żadna wiadomość nie zaginęła.
Czy pośród tysięcy słów miłości, tęsknoty, żalu Risa znajdzie te, które zostały napisane właśnie do niej?
Laura Imai Messina ma niezwykły dar uchwycenia ukrytej magii świata. Każda jej historia to podróż, która prowadzi nas daleko – aż do najgłębszych zakamarków naszych myśli.
Książka ukazuje się w serii Japońska Relacja – wyjątkowej kolekcji literatury współczesnej, wydawanej przez wydawnictwo Relacja, która wprowadza polskich czytelników w fascynujący świat japońskich bestsellerów. Seria ta zawiera starannie wybrane powieści, które zyskały ogromną popularność w Japonii, a teraz zdobywają serca czytelników na całym świecie.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68228-51-9 |
| Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JANIS RITSOS
Jak między duchem a ciałem
Między słowem a znaczeniem, które ono skrywa,
Jest wielkie nieporozumienie,
Jakby to był jeden cud
Nierozdzielny,
Podczas gdy cudem jest właśnie owo rozdzielenie,
Chwila gdy żywa tkanka słowa odpada
od białych, wysuszonych kości
Znaczenia,
I odkrywamy
Że dusza zawsze łączyła nas
bardziej niż krew.
Ana Blandiana
Jak między duchem a ciałem
Przełożyła Joanna Kornaś-WarwasPROLOG
– W domu jest jakaś dziewczynka.
Pani Shibata podniosła wzrok, a dłoń, w której trzymała nóż, zastygła w bezruchu.
– Co takiego?
– Przyszła jakaś mała dziewczynka. Czeka przy drzwiach.
Matka wydała się chłopcu roztargniona, jakby zupełnie nie rozumiała, że ta kwestia wymaga jej pilnej interwencji.
– Co mam z nią zrobić? Jest przemoczona i do tego boso. Nie ma na sobie butów, tylko skarpetki, mocno zabłocone.
Kobieta położyła nóż na kuchennym blacie, a Makoto zobaczył, jak czarne kręgi jej oczu nagle się rozszerzają:
– Ale co to za dziewczynka?
– Nie mam pojęcia.
Pani Shibata zgasiła palniki i wyszła zza kuchennej wyspy.
– Bądź delikatna – poprosił – jest bardzo mała.
Makoto, który tego letniego dnia kończył jedenaście lat, ostrożnie stawiał kroki: obawiał się, że nagły hałas może spłoszyć ich niespodziewanego gościa, jak zdarzało się ze szlarnikami, które krążyły wokół rosnącej w ogrodzie śliwy, ale wystarczyło, żeby dostrzegły choćby cień, i od razu odlatywały.
– Jest tam – powiedział ściszonym głosem, wskazując dziewczynkę siedzącą na schodku, który oddzielał przedpokój od reszty domu. Miała na sobie czerwoną sukienkę, która zupełnie straciła swój pierwotny fason, a ze zwisających włosów skapywał nadal deszcz.
– Cześć – odezwała się przyjaźnie kobieta. Przykucnęła w odległości kilku metrów od dziewczynki, a ta odwróciła się i spojrzała na nią. Z jej twarzy kobieta wyczytała, że musiała być bardzo mała, znacznie młodsza, niż się spodziewała.
– Kim jesteś? Co tutaj robisz?
Zupełnie przez przypadek, jak to zwykle bywa ze wszystkim, co nam się przytrafia i o czym wiemy, matka szepnęła:
– Zgubiłaś się?
A w tym samym momencie jej syn zapytał dziewczynkę, jak się nazywa, i w efekcie słowa zlały się jedne z drugimi. Mała zaśmiała się i wyciągnęła coś z kieszeni. Wygładziła to na podołku, po czym podała kobiecie.
Pani Shibata była nie mniej zdumiona niż chwilę wcześniej, gdy wyobrażała sobie, jak dziewczynka wychodzi z domu, rusza boso w deszcz, zauważa przypadkowe drzwi, które okazują się otwarte, i siada spokojnie w ich progu. Biorąc do ręki kopertę, aż podskoczyła, bo mała, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, nagle zawołała:
– Doręczony!
Rozwiązanie zagadki małej nieproszonej gościni zajęło niewiele ponad godzinę. Dochodzenie utrudniał ulewny deszcz, spowodowane burzą zakłócenia linii telefonicznych, nie wspominając o tym, że dziewczynkę trzeba było, w pierwszej kolejności, wysuszyć. Nazywała się Risa i miała trzy lata, co wyjaśniła, w odpowiedzi na pytanie prostując kolejno kciuk, palec wskazujący i środkowy. Adres nadawcy wskazywał na to, że list wysłano w prefekturze Oita, ale odbiorca mieszkał w Kamakurze, zaledwie kilka przecznic od nich.
Kiedy w końcu się przejaśniło, pani Shibata poleciła synowi, by został w domu, ona sama zamierzała natomiast udać się z dziewczynką pod adres z koperty; była przekonana, że mała miała ze sobą ten list, bo, najzwyczajniej w świecie, znalazła go w domu. Makoto jednak uparł się, że pójdzie z nimi, i przez całą drogę trzymał dziewczynkę za rękę, pomagając jej lawirować pomiędzy kałużami i kapiącymi dachami. Risa miała na nogach jego stare kalosze, milczała, ale uśmiechała się, rozbawiona nowymi ubraniami, w które ją odziano. W ręku niosła torebkę, do której pani Shibata włożyła czerwoną sukienkę, osuszoną, na tyle, na ile się dało, za pomocą suszarki do włosów.
Odnaleźli adres, ale zaskoczenie malujące się na twarzy starszej kobiety, która otworzyła im drzwi, mówiło jasno, że dziewczynka tam nie mieszkała.
– List jest do mnie, zgadza się – potwierdziła kobieta, obracając w dłoniach kopertę. – To od mojego brata. Pisze do mnie co miesiąc, od pięćdziesięciu lat, odkąd wyniósł się z Kamakury do Oity, by zostać nauczycielem… teraz jest już na emeryturze.
– Ale tej dziewczynki pani nie zna? Nie jest z panią w żaden sposób spokrewniona?
– Nie… Nie! – odpowiedziała wstrząśnięta. – Mieszkam sama, czasem odwiedzają mnie moje dzieci, ale mieszkają daleko, córka w Fukushimie, syn w Okinawie. – Po chwili konsternacji spojrzała ponownie na kopertę: – Ale jak ten list trafił do was?
– Dziewczynka miała go w kieszeni.
– Ta maleńka? Naprawdę?
Staruszka przyjrzała się Risie z zaciekawieniem, po czym dodała z lekkim wahaniem: – Ja cię już gdzieś widziałam…
– Pamięta pani, gdzie albo z kim?
Kobieta popatrzyła ponownie na kopertę, po czym gwałtownie podniosła wzrok:
– Wszystko jasne, przecież to córka Katō!
– Katō?
– Tak, Katō-san, to on dostarcza nam pocztę. Spotkałam ich kiedyś w supermarkecie, a innym razem w sylwestra przed Hachiman-gū.
– Listonosz?
Kobieta przytaknęła.
– Wie pani, gdzie mieszka?
Makoto, który ani na sekundę nie puścił dłoni Risy, widział, jak staruszka kręci przecząco głową. Nie odezwał się, ale pomyślał sobie, że to dziwne i trochę smutne, że ojciec dziewczynki znał adres zamieszkania wszystkich, a nikt nie znał jego, że on mógł doręczać paczki, rachunki i listy praktycznie z zamkniętymi oczami, ale nikt nie potrafił zwrócić mu jego córki. Dokładnie wtedy przypomniał sobie uczucie, które ogarniało go każdego ranka w szkole, gdy spotykał Kentarō, chłopca, który od lat powtarzał ciągle pierwszą klasę i który niestrudzenie uśmiechał się zawsze i do wszystkich, jakby życie było cudowne, pełne migoczących świateł, a wokół dżungla, dzikie zwierzęta i niezwykłe planety, a którego nikt nie traktował w ten sam sposób. Nikt nie brał na poważnie jego uśmiechu, nikt go nie odwzajemniał.
Pani Shibata ukłoniła się starszej kobiecie na pożegnanie i ruszywszy zdecydowanym krokiem w stronę głównego urzędu pocztowego w mieście, skierowała te słowa do każdego z dzieci: „Nie martw się, Riso, zobaczysz, że niedługo będziesz w domu!”, „Spróbujmy odrobinę przyśpieszyć kroku, matka tej dziewczynki na pewno umiera ze strachu… twój ojciec wróci dziś wcześniej z pracy, żeby razem z nami świętować twoje urodziny, nie chciałabym, żeby nie zastał nikogo w domu”. Makoto rozmyślał nad tą niekonsekwencją, której niesprawiedliwość odczuwał teraz bardzo wyraźnie. W dniu swoich jedenastych urodzin, kiedy maleńka nieznajoma stanęła bosa i przemoczona w progu jego domu, zrozumiał, że relacjami międzyludzkimi rządzi asymetria wzajemności, nienazwana niesprawiedliwość, na którą wszyscy się godzili i której wszyscy się dopuszczali.
Ruszyli ulicą, minęli przejazd kolejowy i dotarli do budynku poczty. Powiedziano im, że pan Katō właśnie wyszedł. Wykonano telefon do jego domu, ale nikt nie odebrał. („Dopiero co skończył zmianę, prawdopodobnie jeszcze nie dojechał”, „Jego żona, już od dłuższego czasu, ma się nie najlepiej. Musiała spuścić dziewczynkę na chwilę z oczu”, „To już nie pierwszy raz. Często przesypia całe dnie”). Makoto zauważył, że źrenice jego matki zaczęły się powoli zwężać, jak zwykle u dorosłych, gdy porzucają próbę rozwiązania wszystkich problemów.
– Nie ma sensu wzywać policji, lepiej po prostu odprowadzić ją do domu. Czy to daleko?
Znowu znaleźli się na ulicy, Risa wyciągnęła w górę ramiona, a pani Shibata wzięła ją na ręce. Makoto tymczasem unosił ku niebu parasol, tak wysoko, jak tylko sięgał ręką. Przebyli ponownie te same ulice, przejście kolejowe, minęli te same sklepy, aż w końcu ruszyli pod górę, drogą prowadzącą na wzgórze Sasame.
Szli w milczeniu, Risa spała oparta o ramię kobiety, Makoto obserwował zastygłą twarz dziewczynki. Zatrzymali się dopiero, gdy dotarli do ostatniego domu, za którym kończyła się droga, a góra stawała się nieprzeniknioną plątaniną krzewów goryczki, czarnych sosen i łodyg bambusa. Nad wejściem kołysała się niewielka lampka. Dom spowijała ciemność, która zdawała się gotowa go pochłonąć.
– Risa? Risa, obudź się. Jesteśmy na miejscu. To tutaj mieszkasz, zgadza się?
Dziewczynka otworzyła oczy, ale nie odezwała się ani słowem i zaczęli już zastanawiać się, czy na pewno trafili pod właściwy adres.
Budynek był całkowicie porośnięty oszałamiającym bluszczem, pnącza pełzały nawet po szybach okien: można było odnieść wrażenie, że góra pożyczyła go światu na chwilę, na jedną porę roku i była już gotowa zabrać go z powrotem.
Pani Shibata przycisnęła dzwonek. Dopiero po trzecim podejściu z wewnątrz dało się słyszeć odgłosy i po krótkiej chwili drzwi otworzyła kobieta. Zmierzyła ich zaspanym wzrokiem i już miała coś powiedzieć, gdy zauważyła dziewczynkę:
– Risa!
Córka wyczytała wszystko z twarzy matki i jakby czas dopiero w tym momencie zaczął znów biec, poczuła się nagle niezwykle zmęczona i wybuchnęła płaczem. Jej szloch zaskoczył panią Shibatę nie mniej niż wcześniejsze milczenie dziewczynki. W żaden sposób się do niego nie przyczyniła, ale mimo to czuła się winna.
– Dotarliśmy tu najszybciej, jak to było możliwe – usprawiedliwiła się, przekazując kobiecie dziewczynkę. – Niestety, nie wiedzieliśmy, kim jest, mój syn znalazł ją u nas w domu, stała w progu, boso. Lało jak z cebra, więc musieliśmy ją trochę wysuszyć.
– Risa…
– Nie zdecydowaliśmy się iść na policję, bo uznaliśmy, że dla dziewczynki będzie lepiej, jeśli odprowadzimy ją bezpośrednio do domu. Oczywiście, jeśli sprawa by się przeciągnęła, na pewno byśmy to zgłosili.
– Ja… dziękuję, tak mi przykro… przepraszam za kłopot – wyszeptała kobieta, obejmując córkę i przyciskając ją mocno do swojej piersi.
– Ależ to żaden kłopot. To bardzo spokojna dziewczynka – zapewniła pani Shibata. – Ubrania i buty możecie zatrzymać. To stare, już dawno za małe, rzeczy mojego syna. I tak powinnam była się ich pozbyć. Jeśli się wam nie przydadzą, może je pani wyrzucić.
Kobieta zdawała się zupełnie nieświadoma tego, co zaszło. Nie zauważyła zniknięcia córki, nie zwróciła uwagi na mokre ubrania w plastikowej reklamówce, prawdopodobnie nie wiedziała nawet, że przez wiele godzin padał deszcz ani że zbliżała się już noc.
Skrępowana tą sytuacją pani Shibata zaczęła się wycofywać.
– To my już sobie pójdziemy. Mamy tort do odebrania w cukierni… mój mąż pewnie wrócił już do domu… rozumie pani, jest późno, jutro szkoła.
Wtedy usłyszeli dobiegający zza ich pleców odgłos zbliżających się kroków, a z ciemności wyłonił się mężczyzna.
– Tata – zawołała Risa i uwolniwszy się z objęć matki, ruszyła biegiem w jego stronę. Nie zwlekając dłużej, pani Shibata ukłoniła się lekko i obejmując ramieniem syna, zawróciła.
– Chodźmy.
Makoto odwrócił się na chwilę, żeby spojrzeć na listonosza. Wydał mu się znajomy, ale mimo tego był pewien, że jeśli następnego dnia spotkaliby się przypadkiem na mieście, nie rozpoznałby go.
Matka z synem zeszli pośpiesznie ze wzgórza, a gęsty od wieczornej wilgoci mrok rozstępował się przed nimi niczym czarna woda.
– Nie wiedziałem, że ktoś tutaj mieszka – powiedział ściszonym głosem chłopiec. – Nie wiedziałem nawet, że w głębi tej ulicy są w ogóle jakieś domy.
– Ja też nie – odpowiedziała kobieta.
– A to w sumie niedaleko od nas.
– Mniej niż kilometr w linii prostej…
– Dlaczego nie wiemy takich rzeczy?
– Jakich rzeczy? Tego, że istnieje jakiś dom?
Makoto skinął głową.
– Pewnie dlatego, że nas nie interesują… przynajmniej do czasu, aż się o nich dowiemy – odpowiedziała z lekkim uśmiechem.
Do cukierni dotarli w ostatniej chwili przed zamknięciem. Odebrali tort i kupili smażonego kurczaka. Przyjęcie upłynęło w spokojnej atmosferze, a Makoto przez cały wieczór zachwycał się sprzętem do kendo, który podarował mu ojciec. Jedynie podczas kolacji między rodzicami wybuchło kilka zwyczajowych sprzeczek. Już od miesięcy rozmawiali ze sobą, unikając kontaktu wzrokowego. Makoto zaczynał powoli myśleć, że tak właśnie wygląda komunikacja u dorosłych.
Zanim wyobraził sobie rozległe pole kołysanej wiatrem trawy, obraz, który zazwyczaj miał przed oczami tuż przed zaśnięciem, Makoto wrócił pamięcią do oplecionego bluszczem domku i ze wszystkich wspomnień ze swoich jedenastych urodzin, ostatnich, które miał spędzić w tym mieście, wybrał dziewczynkę w czerwonej sukience, która przemoczona do cna siedziała w progu jego domu i podawała mu kopertę. List, który nie miał nic wspólnego ani z nią, ani z nim, a który mimo to, w jakiś niewyjaśniony sposób, sprawił, że się spotkali.JEDEN
Wystarczy choćby znak, pretekst, by zdarzyło się coś niezwykłego.
Risa czuła, że działo się to przede wszystkim tam, gdzie otoczenie było obce, i gdzie nie znała nikogo z osób, z którymi wchodziła w interakcje. Już od dziecka wiedziała, że prawdziwa magia rodzi się między nieznajomymi i utrzymuje się tak długo, jak nimi pozostają.
Risa podeszła do okna i spojrzała na Morze Wewnętrzne, które rozciągało się daleko, dalej, niż sięgał jej wzrok. Powietrze z zawieszonego wysoko wentylatora falami smagało jej twarz i odrzucało w tył włosy. Walizkę wcisnęła pomiędzy swój fotel, a oparcie tego przed nią. Wszędzie wokół nieznajomi; osób na pokładzie nie było wiele, ale wszystkie połączone tą grubą nicią, jaką było dla Risy to, że nic o nich nie wiedziała. Tylko kilka młodych dziewczyn wyglądało na turystki, pozostali musieli być stałymi pasażerami, bez bagażu, sprawiający wrażenie tych, którzy doskonale wiedzą, ile potrwa podróż. Prawdopodobnie co świt wsiadali na prom, aby dotrzeć do szkoły lub pracy, a po zachodzie słońca przebywali tę samą drogę w przeciwnym kierunku.
– Awashima, zbliżamy się do wyspy Awashima. Prosimy wszystkich pasażerów o upewnienie się, że nie pozostawili bagażu na pokładzie. Prosimy o pozostanie na miejscach do momentu zacumowania statku.
Risa wyruszyła o świcie, wśród tłumów przemieszczających się we wtorkowy poranek, wcisnęła się do pociągu w kierunku Jokohamy. O siódmej trzydzieści złapała lot z lotniska w Hanedzie i, podczas startu, uważnie przyglądała się, jak domy, biurowce, parki, szkolne podwórka, place zabaw, boiska powoli zlewają się jedne z drugimi, aż przestrzenie między nimi stawały się niewidoczne. To właśnie w tym momencie Tokio, ze swoimi bezimiennymi ulicami, numerami domów, które pojawiały się i znikały przy każdej kolejnej rozbiórce, niespotykaną loterią adresów, opuszczonymi budynkami i ciągłymi zmianami miejsca zameldowania, stawało się pozbawioną granic bezkształtną masą.
Lot do Takamatsu upłynął szybko, tym bardziej że od razu po starcie zapadła w sen. Otworzyła z powrotem oczy, dopiero gdy zapowiedziano lądowanie, i ponownie skupiła całą swoją uwagę na obserwacji krajobrazu. Nagle wody rozstąpiły się, a setki wysp rozrzuconych po Morzu Wewnętrznym zabrały ją z powrotem do dnia, gdy miała dziewięć lat, do wspomnienia dużego zielonego ceramicznego talerza, który wyślizgnął jej się z dłoni, spadł na podłogę i roztrzaskał się na tysiące kawałków; przypomniała sobie, że matka wtedy aż podskoczyła, pamiętała jej szeroki uśmiech oraz to, jak ona sama, pochylona, starała się w pośpiechu zebrać wszystko, zanim kobieta, wśród swoich pląsów i śpiewów, nadepnie na łupiny i się pokaleczy.
Ciekawe, co ona wtedy podśpiewywała, pomyślała Risa. Potem, przeczesując wzrokiem krajobraz w poszukiwaniu wysepki kształtem przypominającej śmigło, szepnęła:
– Która z nich to Awashima?
Plan przewidywał, że przyjedzie na miejsce wcześnie, aby móc zagospodarować część poranka, nauczyć się na pamięć trasy z Dryfującego Urzędu Pocztowego do domu, w którym miała się zatrzymać, poukładać ubrania w szafie, zrobić listę wszystkiego, czego może potrzebować podczas tego miesięcznego pobytu.
Dom, który jej przydzielono, był jedną z kwater, które zazwyczaj udostępniano artystom, miejscem pracy twórczej, gdzie zatrzymywali się na długie miesiące, by realizować projekty, które później wystawiali na wyspie lub prezentowali podczas Festiwalu Sztuki w Setouchi, najważniejszego wydarzenia artystycznego w rejonie. Główny obiekt mieścił się w budynku dawnego gimnazjum, natomiast niewielki domek, dosłownie z kilku tatami, który jej przyznano, był położony z dala od przystani. Znajdował się na końcu jedynej drogi, która biegła przez całą wyspę i z tego miejsca zaczynała piąć się ku szczytowi góry.
Dokładnie w okresie tych dwóch miesięcy, na przełomie zimy i wiosny, chatka stała pusta i dzięki uporowi Risy, wsparciu autorytetu uczelni, na której pracowała, i odrobinie czegoś jeszcze, co ona uznała za łut szczęścia, udało się im przekonać lokalne władze, by pozwoliły jej się tam zatrzymać.
– Awashima, zbliżamy się do wyspy Awashima. Prosimy pasażerów o upewnienie się, że nie pozostawili państwo bagażu na pokładzie. Prosimy o pozostanie na miejscach do momentu zacumowania statku.
Prom zaczął skręcać w kierunku portu i aby zakończyć manewr, lekko przechylił się na bok.
Dwie turystki podekscytowane zerwały się z miejsc, a pozostali pasażerowie zapięli kurtki, zarzucili na ramiona plecaki i torby i oderwali wzrok od ekranów pokładowych telewizorów, na których nadawano właśnie jakiś program rozrywkowy, pełen przerysowanych postaci, wyświetlany z napisami o pogrubionej czcionce.
– Pomóc pani z walizką? – zapytał niewiele starszy od niej mężczyzna, który zapewne zauważył, jak szarpie się, próbując wyciągnąć swój bagaż. Risa odruchowo zaczęła zastanawiać się, gdzie siedział przez cały ten czas i czy nie był może członkiem załogi, bo nie zauważyła go wcześniej pośród pasażerów.
– Dziękuję, nie trzeba – odpowiedziała krótko, dokładnie w momencie, gdy udało jej się wydobyć walizkę zza fotela.
Mężczyzna w odpowiedzi lekko się skłonił, po czym pchnął ramieniem drzwi prowadzące na zewnątrz. W obu rękach trzymał torby pełne jedzenia: z jednej wystawała cebula negi, z drugiej kiść bananów.
Kiedy również Risa wyszła na dwór, od razu uderzyło ją chłodne powietrze znad oceanu, który wyłącznie na tym odcinku nazywano „morzem”.
Wreszcie jesteście w domu – pomyślała i odruchowo pogładziła przyciśniętą do boku torbę pełną listów. Na każdej z tych zbłąkanych kopert widniał inny adres, zapisany nierównym charakterem pisma, które Risa, choć nie była ani nadawcą, ani odbiorcą, doskonale znała.
Popatrzyła na Awashimę z dziobu statku i poczuła, że jej życie, nie w sensie namacalnej pajęczyny dni, ale raczej tego, jak je sobie wyobrażała i postrzegała, odtąd miało się zmienić. Nic wcześniej tego nie zapowiadało, tymczasem charakterystyczny kształt wyspy, która widziana z tego miejsca zdawała się nieskończenie długa, zarys przystani osłoniętej szerokim białym, płóciennym dachem, a za nią cień szmaragdowo zielonej góry, mówiły same za siebie. W tym momencie krajobraz, który miała przed oczami, nałożył się w umyśle Risy na dziesiątki filmów i fotografii zebranych w nim podczas przygotowań do tej podróży i natychmiast wymazał je, wszystkie bez wyjątku.
– Uwaga, proszę się cofnąć – zalecali stanowczym tonem członkowie załogi, popychając wózek.
Na brzegu stał drobny mężczyzna trzymający w dłoniach pokaźnych rozmiarów tabliczkę. Widniało na niej jej imię i nazwisko: Dr Katō Risa. Uniósł ją ponad głowę i spojrzał na Risę, zauważając jej twarz pośród wielu innych zebranych na dziobie. Odpowiedziała mu lekkim uśmiechem, nie zwykła zbytnio okazywać emocji.
Marynarze zaczepili cumy i przywitali kolegów słowami, które wydały się Risie tak naturalne, jakby zaledwie kilka godzin wcześniej przerwali rozmowy w tym samym miejscu. Pomost został w końcu przymocowany do kei, a pasażerowie zaczęli schodzić na ląd, przytrzymując się lin.
– Witamy na Awashimie, Katō-sensei – przywitał ją mężczyzna, podchodząc do niej z tabliczką wciśniętą pod pachę.
Niczym cień rzęs na policzkach, ranek opadał, sięgał ku popołudniu i je domykał.
Risa odprowadziła wzrokiem turystki ciągnące walizki w kierunku jedynego na wyspie hotelu i zauważyła również mężczyznę, który zaproponował jej pomoc z bagażem. Wsiadł do samochodu dostawczego zaparkowanego tuż obok portu.
– Dotarła pani w samą porę, przed szturmem.
Risa odwróciła się zdziwiona w stronę mężczyzny, który czekał na nią z tabliczką, a teraz ładował jej walizkę na tylnie siedzenie samochodu.
– Szturmem?
– Jutro będziemy mieć na wyspie o jedną trzecią osób więcej niż zwykle – zaśmiał się, odsłaniając wszystkie zęby. – To pokojowy najazd, ma się rozumieć.
– Czytałam, że na wyspie na stałe mieszka nieznacznie więcej niż sto osób – rzuciła ogólnikowo.
– Według ostatniego spisu liczymy sobie sto czterdzieści dwie dusze, ale któż może wiedzieć, czy ta liczba nie zmieni się za tydzień. Mamy tu wiele osób po osiemdziesiątce, które, umówmy się, całkiem dobrze się trzymają. Ale nigdy nie wiadomo. Nie mamy tu wybitnej rotacji, w zeszłym roku przybyła tylko jedna rodzina.
Mężczyzna otworzył jej drzwiczki samochodu i oznajmiając cel podróży, wsiadł za kierownicę. W drodze wyjaśnił, że następnego dnia wyspa zapełni się ludźmi z okazji Festiwalu Momote. Tylko część z nich zarezerwowała sobie nocleg, większość zamierzała wrócić na stały ląd zaraz po uroczystościach.
Risa spędziła ostatnie dziesięć tygodni na przeszukiwaniu bibliotek, sieci i księgarni w poszukiwaniu wszelkich możliwych informacji o wyspie, ale nie przerywała mu. Patrzyła na ciągnący się wzdłuż drogi wysoki wał, który nie odstępował jej ani na chwilę, przesłaniając plażę i widok na morze.
– Może się pani spokojnie odprężyć w swoim lokum. Stoi tu z dala od wszystkiego, nikt nie będzie pani przeszkadzał – doprecyzował, gdy zatrzymali się przed domkiem.
Ona jednak pozbyła się już bagażu, wzywało ją morze. Zerknęła jedynie na kolorowe pudełka zawieszone pod sufitem, dziwaczne rysunki na ścianach i rzeźby ustawione w rogach przedpokoju.
– Mówiąc szczerze, chciałabym udać się od razu do urzędu pocztowego. Myśli pan, że to wykonalne?
– Och, myślałem, że wrócę po panią w porze kolacji. Chcieliśmy panią przywitać, ale przez jutrzejszy festiwal, rozumie pani, nie wszyscy mogą się zjawić.
– Przyjdę na piechotę. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie mam się stawić.
Widząc, że mężczyzna chwilę się wahał, dodała: – Będę na czas.
– Ale stąd to jakieś pół godziny drogi. No i te chmury…
– Droga jest prosta, zgadza się?
– Tak, cały czas prosto. Nie da się zabłądzić, rozumie pani.
Risa poprawiła czapkę z daszkiem, którą uwielbiała nosić w podróży, i założyła z powrotem płócienne buty.
– Możliwe, że kierownik poczty dołączy do nas na kolacji, ale nie wiem, czy da radę otworzyć urząd wcześniej niż jutro rano.
– Nic nie szkodzi, obejrzę budynek z zewnątrz. Zwiedzę okolice. Dziś to mi wystarczy.
Mężczyzna wzruszył ramionami, nie dociekał. Ukłonił się Risie i wsiadł z powrotem do samochodu.
– Do zobaczenia późnej – odpowiedziała na pożegnanie. A kiedy upewniła się, że uruchomił już silnik, pomachała mu i dodała przyjaźnie: – Bardzo dziękuję!
Już od dziecka momenty rozłąki działały na nią kojąco, zostawiały swoiste uczucie czułości wobec tego, z czym się rozstawała, zupełnie jakby dystans pogłębiał zażyłość: obie strony stawały się częścią czegoś, co właśnie zaczynało się kruszyć.
Do czerwonego liścia, który wylądował na parapecie
Z jakiego pochodzisz drzewa? Jeśli spadniesz znów na ulicę, to czy później wrócisz? Dokąd byś się wybrał, jeśli mógłbyś podróżować? Potrzebujesz mapy? Rysuję mapy, odkąd byłam dzieckiem, mapy z trasą powrotną do domu, z drogą ze szkoły na basen, mapy dla mrówek, żeby mogły trafić do śmietnika, mapy dla gwiazd, by mogły spaść, gdy już zmęczą się bezruchem. Ty wiesz już, dokąd chciałbyś polecieć? Miło było znaleźć cię na parapecie, gdy otworzyłam okno. Ale teraz trochę się martwię. Chciałeś dolecieć właśnie tutaj czy wybierałeś się gdzieś indziej? Nie przeszkadzałoby ci, jeśli zdecydowałabym się włożyć cię między strony książki, którą podarowała mi moja mama? Jeśli jednak chcesz lecieć dalej, mogę zapisać ci z tyłu drobnymi literami nasz adres. W ten sposób będziesz mógł wrócić tu, kiedy zechcesz. Co ty na to?
RioDWA
„Jeśli nie będziesz chodzić, nie upadniesz” – mawiała matka Risy – „co oznacza, że jeśli zaczniesz chodzić, bez wątpienia nie raz się przewrócisz”.
Kiedy Risa płakała, kobieta siadała przy niej i mówiła: „Szczęście jest jak tort: jeśli patrzysz na niego, gdy jesteś głodna, zdaje się, że nie wystarczy, żeby się najeść, ale już po spałaszowaniu jednego kawałka robi ci się niedobrze”, a kiedy córka odwracała się w jej stronę, dodawała: „Wierz mi, smutek jest nieporównywalnie piękniejszy”. Kiedy córka przeżuwała, szeptała jej do ucha: „Jedz powoli, ucz się od ślimaka”, a potem tajemniczo: „Niebo wcale nie jest błękitne, jak mówią, za to ziemia naprawdę jest kulą”. Ilekroć widziała, że Risa bierze do ręki długopis, ostrzegała: „Nie zapisuj nigdy rzeczy, na temat których możesz zmienić zdanie”. Czasami stanowczo nakazywała: „Wyprostuj się, zobacz, jak to robi żyrafa”, kiedy indziej troskliwie przypominała: „Ciało potrzebuje ciepła, bez niego choruje. Dbaj szczególnie o krańce twoich kończyn, stopy i dłonie”.
Matka sypała tymi radami i natchnionymi wyznaniami i bez względu na to, czy córka miała akurat lat trzy czy dwadzieścia, nie zmieniała ich treści ani tonu. Czasem przewracała przy tym oczami albo wpatrywała się w twarz Risy, zaskoczona tym, jak bardzo dziewczynka urosła. Ostatecznie jednak nigdy tego nie komentowała, po prostu odwracała wzrok i decydowała się nie przyjmować do wiadomości tego absurdalnego odkrycia.
Nieregularność udziału matki w życiu Risy równoważyła gorliwa obecność ojca. Od pierwszych dni to on kompensował absencję żony, podźwigał jej poprzewracane słowa, zamglone spojrzenia i długie bezsenne godziny. Matka Risy zasypiała dopiero, gdy umysł gotów był się poddać, co nierzadko zbiegało się z nadejściem poranka. Zdarzało się, że wołała radośnie „Dzień dobry!” o trzeciej w nocy, i wtedy ojciec wstawał, odwzajemniał czule jej powitanie, głaskał ją po głowie i odprowadzał z powrotem do łóżka; bywało, że się opierała, wtedy przygotowywał śniadanie i sadzał ją w fotelu, gdzie czekała, aż światło słońca wespnie się i wyjrzy zza szczytu góry.
„Jesteś zupełnie jak twój ojciec”, mówiła Risie, gdy była zła. „Jesteś zupełnie jak twój ojciec”, szeptała, tuląc ją czule.
To określenie z czasem stało się neutralne, właściwe. W końcu nie dawało się ukryć, że Risa była podobna do ojca i kochała go tak bardzo, że dorastając, zaczęła się obawiać tego, że nigdy nie będzie w stanie obdarzyć podobnym uczuciem nikogo innego. Nie chodziło wyłącznie o więzy krwi, wspaniałe historie, które jej opowiadał, opanowanie, z jakim przyjmował każdą wiadomość, bez względu na to, czy była dobra czy zła; Risę fascynowała również jego praca, w której, jako listonosz, dokonywał czegoś nadzwyczajnego, dostarczał listy i paczki, a jednocześnie pogłębiał więzi między ludźmi, którzy mieszkali daleko od siebie, a nawet tymi, którzy w ogóle się nie znali. Risa podziwiała ojca za jego bezbłędną pamięć do adresów, twarzy i frontów budynków, ale nade wszystko ceniła jego nadzwyczajną zdolność do przywoływania na podstawie pojedynczego rzędu cyfr i liter konkretnego miejsca w mieście, zupełnie tak, jak robią to niektórzy muzycy, którym wystarczy zerknąć na partyturę, by usłyszeć melodię.