- promocja
- W empik go
Wszystko się stało - ebook
Wszystko się stało - ebook
Po TYM puściły wszystkie hamulce.
Tajemniczy kataklizm zamienił ludzi w poddanych pierwotnym instynktom „dzikich”. Nieliczni zachowali ludzką świadomość. Urzędniczka Anna razem z urodzoną na wsi Teresą próbują przetrwać w nowym, groźnym świecie, ale kiedy Teresa ulega wypadkowi, Anna musi liczyć na własne siły. Gdy nie obowiązują już żadne prawa, każdy może ustalić sobie własne reguły… Przejmujący obraz świata po katastrofie, w którym pod warstwą znakomitej rozrywki kryją się pytania o prawdziwą naturę człowieczeństwa i siłę naszej cywilizacji.
Joanna Mucha (ur. 1976 ) – polska ekonomistka, polityk, posłanka na Sejm VI, VII i VIII kadencji, od 2011 do 2013 minister sportu i turystyki. Ukończyła studia na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. W 2007 uzyskała stopień doktora nauk ekonomicznych. Wykładała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wszystko się stało to jej debiut literacki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4400-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(prawdopodobnie) 16 marca 2018
Nie wiem, po co to piszę. I tak nikt tego nie przeczyta. Teresa wręczyła mi zeszyt, kiedy już wiedziała, że nie da rady. Wymusiła na mnie obietnicę. Mówiła: Musisz pisać. Jeśli nie będziesz pisać, to przestaniesz myśleć. A jak przestaniesz myśleć, to staniesz się taka jak tamci. A jak staniesz się taka jak tamci, to nie przetrwasz. Musisz przetrwać.
Przetrwać. Dla Teresy nic nie było ważniejsze. Przetrwać, przetrwać… Ale po co.
Teresa umarła przedwczoraj. Nic już nie ma. Nikogo. Zostałam sama. A przecież tylko dzięki niej tu jestem, to jej dom, ona to wszystko zorganizowała, wszystko wiedziała, co, jak, kiedy zrobić. Sama nie jestem w stanie…
Anna
Zanim
Ania wybrała numer i czekała na połączenie.
– Halo, słucham – powiedział nieprzyjemny głos w słuchawce.
– To ja, mamo. Dzień dobry.
– A. To ty. No i co tam? Zapłacił ci w końcu za tę twoją kampanię?
– No, właściwie to tak. Tylko trochę inaczej, niż się spodziewałam. On tu musi wszystko zaorać i od nowa całe miasto zbudować. A nie ma ludzi, nie ma z kim tego robić. Więc zaproponował mi współpracę. W przyszłym tygodniu mam zostać jego zastępcą. Będę panią wiceburmistrz, mamo! – Anna stała przy kredensie; słuchawkę przytrzymywała ramieniem, podnosiła jedną po drugiej porcelanowe figurki, gestykulowała z nimi w rękach, a potem przecierała je szmatką i stawiała w tym samym miejscu.
Mama odezwała się dopiero po chwili.
– Zastępcą burmistrza? Przecież ty się, dziecko, na tym nie znasz! Doświadczenia żadnego nie masz. Co ty myślisz, że to tak można z ulicy wejść i burmistrzem być?
– Mamo, nie burmistrzem, tylko zastępcą. A po tej kampanii wiem o tym mieście więcej niż cała poprzednia ekipa razem wzięta. Poradzę sobie.
– To odpowiedzialność jest, co ty sobie myślisz! Manko zrobisz w kasie i będziesz musiała potem ze swoich dopłacać. I ciekawe, z czego dopłacisz, co?
– Mamo. Nie zrobię żadnego manka…
– A co ty tam wiesz! Albo cię wplączą w coś i cię potem będę w Uwadze oglądać…
– Mamo!
– Jakbyś matki słuchała, tobyś sobie normalną pracę znalazła!
– Mamo, to jest normalna praca. A jakbym ciebie słuchała, tobym całe życie z Parczewa nie wyjechała.
– I może dobrze by było. To wolałaś pojechać do Lublina za tym… I teraz masz, sama, czterdzieści pięć lat na karku i dwoje dzieci na studiach na utrzymaniu.
– A to właśnie, mamo, jedyny moment, kiedy się mamy posłuchałam! Bo on taki przystojny się mamie wydawał, taki bogaty był, z takiej dobrej rodziny.
– To się było go trzymać. Chłop zawsze ma jakąś na boku, nie trzeba od razu do sądu z tym lecieć. To teraz masz za swoje. A dzieci biedne pracować muszą, zamiast się uczyć.
Anna wytarła wszystkie figurki i zaczęła obrywać przysuszone kwiaty z ustawionych w rzędzie storczyków.
– Mamo, oni nie muszą pracować, tylko chcą pracować. I dobrze. Niech się uczą, przynajmniej będą samodzielni.
Matka zamilkła. Po chwili tym samym tonem zapytała:
– Obiad zrobiłaś?
– Nie, mamo, sama sobie to mi się nie chce, zjadłam coś na mieście.
– To mi potem będziesz narzekać, jak ci się wrzody zrobią. Obiad domowy to przynajmniej wiesz, z czego zrobiony, a na mieście to nigdy nie wiadomo. – Znów na chwilę zamilkła. – I co teraz robisz?
– Idę zaraz na siłownię.
– Gdzie? To już roboty w domu żadnej nie masz?
– Mamo, a jaką ja mam mieć robotę w domu, przecież sama tu jestem. Do ludzi muszę wyjść, nikogo tu nie znam poza burmistrzem i jego rodziną.
– To na siłowni to na pewno dobre towarzystwo poznasz. Do kościoła idź, do chóru się zapisz, zawsze dobrze śpiewałaś. Tam ludzi porządnych spotkasz.
– Mamo, tu nie ma chóru. Muszę już iść, zadzwonię za tydzień. Pa, mamo.
– Zawsze tak mówisz, a potem się przez całe miesiące nie odzywasz. Myślisz, że ja ze swojej emerytury będę do ciebie dzwonić. Sama tu jak palec zostałam.
– Mamo, masz minuty w abonamencie, możesz zadzwonić, to cię nic nie kosztuje. Muszę iść, mamo. Umówiłam się z jedną dziewczyną ze sztabu.
– No, to już idź sobie, idź. Do widzenia.
– Do widzenia, mamo.
Anna zgarnęła w rękę garść suchych kwiatów.
(prawdopodobnie) 17 marca 2018
Teresa miała niezwykły zmysł przetrwania. Wszystko mi opowiedziała. Już pierwszego dnia, kiedy się zaczęło, wyjechała do domu ojca. Z trzech stron las, dom frontem na łąkę, wysokie ogrodzenie, mocne sztachety, brama na pilota z wjazdem do garażu! Własna studnia z dobrą wodą. Wielka obora, chociaż krów nie było od śmierci Jej – Teresa nigdy o swoim mężu nie mówiła inaczej niż Mój. Kurnik przy oborze. Stodoła nowa, porządna, murowana. Sama ją parę lat temu kazała zbudować na miejscu starej, która spłonęła od samozapłonu. Sama zrobiła projekt, załatwiła wszystkie pozwolenia i pilnowała majstrów, kiedy budowali. Klepisko duże, sąsieki po obu stronach przestronne. Duża wiata na ciągnik. Na maszyny rolnicze postawiła oddzielne garaże. Stajnia z dwoma stanowiskami, bo Jej lubił konie i często jeździł w pole konno. Mały chlewik, zapuszczony, świń nie trzymali, bo nie spełniał norm unijnych. W pokrzywach stał nawet stary wóz, deski popróchniały, ale koła z ogumieniem w dobrym stanie, dyszel tylko połamany. Wszystko tu było pozarastane i opuszczone, ale nadawało się do użycia.
I najważniejsze, prawdziwy skarb: kuchnia kaflowa z piecem. Sto lat chyba nikt jej nie używał, z ojcem gotowali na butli. Ale gdyby jej nie było, musiałybyśmy ją chyba wymyślić! Na dole są trzy pokoje, w każdym piec kaflowy, chociaż dom ma centralne ogrzewanie na olej. Jest duży strych, na którym jeszcze nie byłam, nie pozwalała mi. Najpierw wyniosła tam wszystkie rzeczy męża, a kilka miesięcy później – wszystkie rzeczy taty. Pierwszy umarł Jej, potem tata. Umarło też gospodarstwo. Sprzedała zwierzęta, maszyny, ziemię, dom sobie zostawiła. Ale zamknęła go i nie przyjeżdżała od lat.
Podobno pierwszą rzeczą, o której pomyślała, była strzelba. Odkopała ją na strychu. Naboi znalazła mało, parę pudełek. Ale były race, wspominała, że ojciec lubił mieć takie rzeczy. Bóg wie po co, mówiła. Przyda się, pomyślała i zniosła na dół. Świec znalazła całą szufladę, mieli na wszelki wypadek, ale wiedziała, że kilkadziesiąt świec to nic, gdyby prądu już nigdy miało nie być. Lekarstw w domu nie było żadnych, zostały tylko przeterminowane przeciwbólowe. Szafki w kuchni, opowiadała, puściusieńkie, drewna do kuchni też ani polana. W schowku obejrzała narzędzia – niby wszystko było, ale tępe. Znalazła kilka pustych kanistrów i wrzuciła je na pakę nissana. Postanowiła, że garaż trzeba będzie zasłaniać; potem, w pierwszych dniach tutaj, ścinałyśmy gałęzie, z zewnątrz nie widać było za nimi garażu.
Czasem wyobrażam sobie jej pierwszy dzień tutaj, kiedy była sama. Może chciała pojechać do miasta, ale wcześniej usiadła na tej starej ławeczce obok studni, rozejrzała się, i dopiero wtedy dotarło do niej, co się stało. Zrozumiała, że już nie pójdzie do pracy, nie spotka rodziny, znajomych, że może już nigdy z nikim nie porozmawia.
Wieczór się już robił, a do miasta daleko. Pomyślała, że po ciemku niebezpiecznie. Mówiła mi, że już miała wracać do domu, kiedy doleciało do niej ryczenie krów. Niedojone, pomyślała. Znalazła w garażu swoje stare gumowce, w domu ubranie gospodarskie, przebrała się, wzięła wiadro i poszła w pole.
Jedną po drugiej doiła, mleko wylewała, krowy prowadziła za sobą. Noc już zapadła, kiedy dwanaście przepięła na łąkę koło domu. Było ciepło.
Spotkałyśmy się drugiego dnia na stacji benzynowej. Wlewałam paliwo do kanistrów, które wyszabrowałam na stacji. Patrzyłam na drogę i myślałam tylko o tym, jak się przebić do Warszawy.
Teresa podjechała swoim nissanem pick-upem.
– Pani nie zdziczała! – krzyknęła do mnie, mimo że była tuż obok.
– Nie, nie zdziczałam – odpowiedziałam nieprzytomnie.
Teresa złożyła ręce jak do modlitwy.
– Boże Przenajświętszy, dzięki Ci, Jezu Chryste, wszyscy święci! – Po chwili religijnego uniesienia dodała niezwykle przytomnie: – Gdzie się pani ukryła?
A gdzie się miałam ukryć. Byłam w domu, drzwi zatarasowałam szafą, nie spałam. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie mogłam zrozumieć. Dzwoniłam do chłopaków, do mamy, do Tomka, do Jacka nawet, on w końcu w Warszawie, może coś wie… Nic, żadnego kontaktu. Burmistrzowi telefon sam się odebrał, ale nic nie mówił, było słychać tylko jakieś trzaski. A na dworze wrzask, płacz dzieci, krzyk kobiet. Gdzieniegdzie jeszcze wybuchał gaz, wszędzie niedogaszone pożary, zastanawiałam się, czy mojego bloku też ktoś w nocy z dymem nie puści. Dopiero nad ranem się uspokoiło, pozasypiali wszyscy w przypadkowych miejscach. Niektórzy obesrani i obszczani, bo nie wiedzieli, jak sobie z ubraniem poradzić. Inni półnadzy. Ale czerwiec był wyjątkowo ciepły w ubiegłym roku.
– Gdzie się ukryłaś, pytam – głos Teresy wyrwał mnie z zamyślenia.
Bezceremonialnie przeszła ze mną na ty.
– Nie wiem. Nigdzie. W domu. Muszę pojechać do Warszawy, do moich synów… – odpowiedziałam nadal nieprzytomnie.
Teresa otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
– Gdzie chcesz jechać. Jak. Wszystkie drogi zatarasowane. Nawet przez miasto się nie przebijesz. I co, tym gokartem może. – Spojrzała pogardliwie na mój samochód. – Tym chcesz przez rowy przejechać. – Teresa nie zadawała pytań, ona stwierdzała fakty.
– Ale ja muszę jechać do synów, studiują w Warszawie…
– Już nie studiują – przerwała mi brutalnie. – Nie masz kogo szukać. Jedziesz ze mną. Pakuj do wozu wszystko, co znajdziesz. Nie mamy czasu.
Szabrowałyśmy wszystko, co wpadło w ręce – świece, zapalniczki, baterie, latarki, nawet pojedynczych sztuk nie zostawiałyśmy. Teresa śmiała się ze mnie, bo z rozpędu i oszołomienia zgarnęłam do torby gumy do żucia i prezerwatywy. W supermarkecie obok stacji pakowałyśmy jedzenie z długimi terminami przydatności. Leki, plastry, bandaże, wszystko wrzucałam do worków jak popadło, pół apteki spakowałam do bagażnika.
Udało nam się tego dnia trzy razy obrócić, wyrzucałyśmy tylko wszystko na ganek i wracałyśmy do miasta. Za drugim razem ogołociłyśmy sklep rolniczy – narzędzia, nasiona, sadzonki. Potem chemia, mydła, szampony, proszki do prania, płyny do naczyń. I kiedy ja już się przewracałam ze zmęczenia, ona pojechała jeszcze na wieś, niedaleko, powiedziała, że do teściów. Wróciła rozbita. Na pace miała cztery prosiaki. Potem przywiozła jeszcze klatki z kurami, worki ziemniaków, pszenicy i jakąś paszę. A z kabiny wyskoczył piękny sznaucer olbrzym.
– Wygląda jak Giaur, pies mojej przyjaciółki – powiedziałam.
– Może być Giaur – zgodziła się i poszła doić krowy.
Spałam, jak wróciła.
A dzisiaj nie ma już Teresy… Pochowałam ją na posesji, inaczej psy by ciało wygrzebały. Ziemia jeszcze zmarznięta, kopać było ciężko, ręce mam całe w pęcherzach. Owinęłam ją w prześcieradło, przykryłam ciało dwiema deskami. Krzyż postawiłam upleciony z gałęzi, Teresa chciałaby mieć krzyż. Niech jej ziemia lekką będzie. Zawsze spałyśmy razem, bo cieplej. W piecu nie paliłyśmy, bo drewna mało. Teraz jestem sama. Pościelę sobie na zapiecku.
Sfora psów, jak co noc, próbuje przedrzeć się przez ogrodzenie. Giaur biega wzdłuż płotu i ujada niemiłosiernie. Tamte gryzą się ze sobą, jeśli nic nie upolują, znów zagryzą najsłabszego. Przetrwają najsilniejsze.
(prawdopodobnie) 22 marca 2018
Nie mogę przestać myśleć o moich chłopcach… Kilka dni po tym, jak tu trafiłam, siedziałyśmy długo wieczorem przed domem. Teresa znalazła w kredensie zakurzoną butelczynę wiśniówki, mocnej jak sto diabłów. Sączyłyśmy ją jak ostatnie wspomnienie świata przed TYM. Niebo było takie, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Gwiazdy hipnotyzowały, zdawało się, że wszechświat nad nami wysysa po małej kropelce nasze dusze, tak jak my osuszałyśmy butelkę. Teresa opowiadała o swoim mężu, o tym, jak bardzo chciała mieć dzieci, a ja nie byłam w stanie wymówić choćby jednego słowa. Wydawało mi się, że staję się coraz bardziej pusta, że wysycham, że całe moje ciało, komórka po komórce, wyparowuje i rozpływa się w powietrzu. Najkrótsze, najbardziej mgliste wspomnienie chłopców sprawiało mi taki ból, jakby ktoś wyrywał mi brzuch, jakby ich wyszarpywał z mojego łona.
Tego wieczoru śnili mi się. Byliśmy w górach, szliśmy stromym szlakiem w górę. Zimno, wokół kamienie, śnieg i lód. Żadnych roślin. Szli przede mną, za szybko, nie nadążałam. Zatrzymywali się, patrzyli w dół z taką miłością w oczach, z taką wyrozumiałością… Szliśmy bardzo długo, byłam zmęczona, nie mogłam nawet spojrzeć w górę, nie wiedziałam, jak daleko jeszcze. W końcu dotarliśmy do wysokiego kamiennego muru z dużą bramą. Za nią rozkwitał ogród jakby z innego miejsca na ziemi. Motyle latały w promieniach słońca, które świeciło tylko tam, a ścieżka nagle stała się łagodna. Chłopcy stanęli naprzeciwko mnie, wzięli mnie za ręce i długo na mnie patrzyli. Ich dłonie były miękkie i ciepłe. Wiedziałam, że nie mogę pójść z nimi, wiedziałam, że za chwilę zostanę za bramą sama, ale byłam z tym pogodzona. Odwrócili się, przeszli przez bramę. Nie obejrzeli się.
Obudziłam się i wyłam do rana.
Teresa
Zanim
– Da pani drugą nóżkę, pani Teresko. A co to się pani tak dzisiaj szykujesz?
– A, to szwagierka urodziny Kazi robi, całą rodzinę sprosiła. A co jak co, ale wyglądać to kobieta w towarzystwie musi.
– Jaki lakier dzisiaj damy?
– No sama nie wiem. Ale ciepło się zrobiło, buty mam z odkrytymi palcami, to jakiś może wyrazistszy taki?
– A to się pani jeszcze przebierasz.
– No, tak, tak, buty te czarne zostawię, a spódnicę mam taką, wie pani, asymetryczną, w mięcie.
– To może i te paznokcie w mięcie zrobimy, co? Taki mam, rimmel, długo się na paznokciu trzyma.
– Ale to odcień nie ten, chyba się będą gryzły z tą spódnicą.
– To może frencz zrobimy?
– Na rękach frencz i na nogach frencz? Nie, to już może blady róż by był lepszy, co? Jak pani myśli?
– To może ten? Pani sobie obejrzy. A ta Kazia to najstarsza jest, tak?
– Najstarsza. Szesnaście skończyła.
– Ale imię to jej dali!
– Nic pani nie mów. Szwagier na syna czeka. Pierwszej dał Kazia, drugiej Krzysia, a trzeciej Stasia. No do czego to podobne, pani powie.
– A tej najmłodszej to nie widziałam, jakoś musiała szwagierka niedawno urodzić, co?
– Niech będzie ten róż. Nie, no już sześć lat będzie miała, do zerówki chodzi.
– Naprawdę? Oj, coś mi pani te nogi zapuściła po zimie. To ja jej w ogóle z brzuchem nie widziałam. A jaki prezent masz pani dla tej Kazi?
– A co tam prezent będę robić, włożyłam pięćset do koperty, się dziewczyna najbardziej ucieszy.
– Pięćset?! To na bogato!
– A co, nie stać mnie? Sroce spod ogona nie wypadłam, pensję w kancelarii też mam, że ho, ho. A i tatuś świętej pamięci trochę grosza zostawił. Dzieci swoich nie mam, mój najpierw nie chciał, a potem się tak szybko zawinął, że… Szkoda gadać. Świeć, Panie, nad jego duszą. To co, do grobu pieniądze zabiorę? A to mądra dziewczyna jest, nie przetraci.
– Dobrze się uczy.
– Dobrze, dobrze. I w siatkówkę gra, mówią, że jakiś talent wielki ma.
– To ma szczęście, bo u nas dziura, ale siatkówka to podobno dobra jest. Ten młody trener, co z Lublina przyszedł, taki ponoć dobry.
– No to on właśnie mówi, że ona taki talent. Ale ona już sobie wymyśliła, że tylko gimnazjum tutaj skończy i do Warszawy dalej pójdzie. Tam lepsze kluby, mówi. I jeszcze, że na studia chce z Polski wyjechać.
– O! A stać ich będzie?
– Ona mówi, że stypendium sportowe będzie miała. A niech jej tam, Panie Boże. Zdolna jest, uczyć się chce, grać chce. To może i się jej uda.
– A to język jeszcze musi mieć.
– No uczy się, uczy. Na kurs do Londynu chce w wakacje pojechać, pieniążki sobie odkłada. To pani powie, nie pomóc mam? U nich tam się nie przelewa.
– No pomóc, pomóc. No to ten róż kładziemy, tak?
(prawdopodobnie) 28 marca 2018
Już nigdy się nie dowiem, który naprawdę dzisiaj jest. W grudniu, przed świętami, zachorowałam, dwa tygodnie leżałam półżywa. Teresa miała wszystko na swojej głowie i jeszcze mnie musiała doglądać, więc odpuściła sobie zaznaczanie w kalendarzu kolejnych dni. A potem nie mogłyśmy się już doliczyć. Dzień, dwa, w jedną lub drugą stronę, jakie to ma dzisiaj znaczenie? Gdzieś jest jakiś czas obiektywny, jakiś system, który sprawia, że pory roku nie rozjeżdżają się z miesiącami. Co cztery lata rok przestępny, co sto lat jeszcze jakoś inaczej, nie pamiętam dokładnie. To było ważne dla cywilizacji. Ale dla mnie? Wiosnę przegapię? Urodziny będę swoje obchodzić? Prezent sobie zrobię? Święta wyprawię? W niedzielę będę dzień święty święcić? Kur nie nakarmię? Muciek nie wydoję? Dokładna data, jakie to ma dzisiaj znaczenie? Każdy następny dzień jest i będzie podobny do poprzedniego…
Teresa odeszła ponad dwa tygodnie temu. Jestem bardzo sama… Jakby jedna w tym całym wszechświecie. Mówię do siebie. Rozmawiam ze zwierzętami. Wszystkim nadałam imiona, nazywają się tak jak bliskie mi osoby. Pewnie obraziliby się, gdyby wiedzieli, że ich imionami nazywam krowy. A to największy komplement, bo w ten sposób zatrzymałam ich w swoim życiu. Tylko imion chłopców nie nadałam żadnemu zwierzakowi. I imienia mamy, ale to z innego powodu.
Krów mam dziewięć, mówię na nie mućki. Mam dwa młode byczki, bliźniaki i cztery jałówki. Teresa dwanaście przyprowadziła, jedną psy zagryzły, jedną ubiłyśmy, a trzecia padła trzy tygodnie po wycieleniu, Teresa mówiła, że jakąś ketozę miała czy jakoś tak, z pyska jej zgniłymi jabłkami śmierdziało, ale skąd ona jabłka zimą wzięła? Te, które mam, wszystkie są młode, Teresa specjalnie takie wybierała. Wszystkie porody razem odbierałyśmy, na razie więcej nie będzie. Z tych byczków się strasznie ucieszyła, mówiła, że jest głupia, bo żadnego byka nam nie przyprowadziła, ale jak byczki dorosną, mówiła, to krowy zacielimy. Ale niby jak? Zielonego pojęcia nie mam.
Nigdy nie zapomnę pierwszego porodu. Teresa powiedziała, że jedna z krów dzisiaj się będzie cielić. Skąd ona to wiedziała? Za każdym razem wiedziała, kiedy będzie poród. Poszłyśmy do obory. Po jakimś czasie jedna z muciek podniosła ogon i w jej sromie pokazało się małe kopytko. Teresa chwyciła je i delikatnie pociągnęła. Po chwili były już dwa kopytka. Teresa ciągnęła je delikatnie, a jednocześnie obwiązywała sznurkiem nad stawami, tak żeby się nie ześlizgiwał. Potem kazała mi ciągnąć za ten sznurek.
– Ciągnij! – krzyknęła, bo ja go ledwie trzymałam w rękach.
Dorota klęknęła i po chwili się podniosła, w tym samym momencie przez srom przeszła głowa cielaczka, cała oblepiona workiem płodowym. Dalej było już łatwo, pociągnęłyśmy jeszcze raz i cały zwierzaczek wyszedł, Teresa złapała go na ręce, żeby nie uderzył o ziemię. Wszystko trwało minutę, może dwie. Był śliczny! Wielkości dużego psa, błyszczący od śluzu. Śliczny! Popłakałam się ze wzruszenia, a Teresa patrzyła na mnie, jakbym była nienormalna.
Pamiętam też, jak pierwszy raz zobaczyłam nasze mućki… Ja się od dziecka krów bałam! Jeśli musiałam przejść przez łąkę, a one tam się pasły, to slalomem między nimi pędziłam, a jak się któraś w moją stronę odwróciła, to mnie zimny pot zalewał! A Teresa już drugiego dnia wzięła mnie w pole, dała zydelek, kazała siadać obok krowy i doić!
– No weź strzyki i dój – powiedziała, ale ja nawet nie wiedziałam, co to strzyki! Pokazała mi, co i jak, posadziła z powrotem przy wymieniu i patrzyła.
Najpierw ogonem dostałam. Nie powiem, przyjemne to nie było. Potem co krowa się w moją stronę obejrzała, to ja z zydelkiem metr do tyłu. I nic do wiadra nie chciało lecieć. A po kilku dniach sama wszystkie doiłam. To lżejsza praca, Teresa cięższą na siebie brała.
Mleka dają tyle, że czasem wylewam. Robię twaróg, Teresa mnie nauczyła, nawet nie myślałam, że to takie proste. Sama jem dużo, a i kury lubią, i Giaur uwielbia. Kury się niosą gdzie popadnie, podbieram jajka, ale kurczaki też są. Jak przez parę dni nie ma nic we wnykach, to zabijam kurczaka. Gotuję rosół, mięsa mamy z Giaurem na cały dzień. Zapasy zostały mi jeszcze spore. Warzywa za to dawno się skończyły, nie miałyśmy ich też w zeszłym roku. Będę musiała posadzić, jak się zrobi cieplej. Nie wiem jak, kiedy, nic nie wiem. Ziemniaki jeszcze są, do zasadzenia też będą, chociaż mało, ale nie wiem, ani kiedy sadzić, ani jak głęboko, ani ile… Pewnie ziemię trzeba wcześniej przekopać, muszę dać radę, nie mam wyboru. Pomidory Teresa w doniczkach zasadziła, już kiełkują. Ale inne? Będę czytać na opakowaniach nasion i sadzić tak, jak tam piszą, może coś wyrośnie…
(prawdopodobnie) 29 marca 2018
Nie jestem mnichem na górze Athos ani Szymonem Słupnikiem! Nie wybierałam sobie życia w samotności! Nikt mnie o zdanie nie zapytał! Oni przynajmniej zostawiali świat za sobą. Zostawiali, więc ten świat był! Nawet cholerny Robinson Crusoe wiedział, że świat istnieje za falami oceanu! Mogło im wszystkim tego świata brakować albo nie, ale on był! Stanowił punkt odniesienia, tło, które ich życiu nadawało kontury i kolory. Tak jak dziura w płocie nie byłaby dziurą, gdyby nie miała płotu wokół siebie!
A ja…?!
Nie zostałyśmy tylko my dwie, jestem tego pewna. Gdzieś są ludzie, którzy nie zdziczeli. Wcześniej chciałam ich odnaleźć. A teraz boję się z nimi skontaktować… Kim mogą być? W jaki sposób sobie poradzili? Jakie zamiary mieliby wobec mnie?
Przyzwyczajam się do myśli, że już się tego nie dowiem. Przeżyję jeszcze kilka miesięcy, może lat, wcześniej czy później zachoruję, połamię się albo pies mnie zagryzie. Jeśli dotąd nikt mnie nie odnalazł, to pewnie już nie odnajdzie. Nawet po śmierci.
To nie jest samotność, ona mimo wszystko jest relacyjna, samotnym jest się wśród. Ja jestem po prostu pojedyncza. A człowiek jest społeczny. Zostałam zredukowana w moim człowieczeństwie do fizjologii i własnych myśli. Myślę, więc jestem. Jednocześnie przedmiotem i podmiotem. Prześwietliłam się na wylot, jakbym była jednocześnie obiektem i badaczem. Wiem o sobie wszystko, wiem to, czego się dotąd o sobie nie domyślałam. Że gotowa byłabym zabić. Że gotowa byłabym na obrzydliwości, których wcześniej nawet sobie nie wyobrażałam. Aby tylko przetrwać…
Czasem myślę, że to może taka próba, że wszyscy, którzy nie zdziczeliśmy, spotkamy się kiedyś i będziemy inni, lepsi. Może to wszystko właśnie jest po to, może dlatego się zdarzyło, żeby nowy świat był lepszy! Ludzie muszą być lepsi, kiedy przeżyją coś takiego.
Dlaczego z tych wszystkich ludzi właśnie my dwie nie zdziczałyśmy? Teresa – rozumiem, ona kochała ludzi, tak prawdziwie, bez tkliwości, bez czułości. Wpuszczała w siebie całą nędzę, biedę i nieszczęście, jakby jej nie mogły dotknąć, jakby była na nie impregnowana, a potem rozprawiała się z nimi na sucho, bez emocji. I odchodziła, zanim oszołomiony człowiek zdążył podziękować. Teresa była dobra tak po prostu, zwyczajnie, jakby nie była w jej zasięgu żadna inna opcja. Ale ja?
Ja się śpieszyłam. Do dzieci, do pracy, do domu, do gotowania, na serial, do fryzjera, na zakupy, na uczelnię, dokądkolwiek – zawsze się śpieszyłam. A im bardziej się śpieszyłam, tym więcej upychałam w jednej godzinie, dniu, tygodniu. Wypełniałam czas byle czym, bylejakość przechodziła w byleilość. Pośpiech stawał się treścią, a nie sposobem, bo im szybciej biegłam, tym więcej było do przebiegnięcia. Im szybciej się poruszasz, tym więcej widzisz, ale mniej zauważasz. Jeśli nie zatrzymasz się od czasu do czasu, tracisz orientację, gdzie jesteś.
Dlaczego ja nie zdziczałam?
Kończy mi się drewno… Do lasu boję się wyjść, z posesji zniosłam już wszystko, co nadawało się do spalenia, poodbijałam nawet spróchniałe deski z boków wozu, została podłoga, ale jej nie ruszę, bo wóz może się jeszcze przydać. Myślałam, żeby odbić deski z parkietu, ale one lakierowane, mogłabym się przytruć. Spaliłam wszystkie meble, które się dało. Rozpalam tylko wieczorem, żeby zrobić coś ciepłego do jedzenia. Oby do wiosny… Chodzę w ciepłej kurtce Teresy, w czapce, rękawiczkach, nawet w domu. Nie miałyśmy tu skarpet, owijam więc nogi paskami pociętej zasłony, nie zdejmuję tego nawet na noc. Nie mam czym obciąć paznokci, te u rąk tak bardzo nie przeszkadzają, ale nogi to straszny problem. Gumowce po Teresie są na mnie trochę za małe, nogi owinięte tymi paskami ledwie się w nich mieszczą. Paznokcie kaleczą mi stopy, a każda, nawet najmniejsza rana to duży kłopot, nie chcą się goić, nogi puchną i bolą. Próbuję obcinać paznokcie dużymi nożyczkami do papieru, ale rezultat jest taki sobie.
Bardzo schudłam. Ręce mam znacznie silniejsze od pracy przy zwierzętach. Często boli mnie kręgosłup, strasznie boję się zapalenia korzonków. Boję się zresztą każdej choroby, każdego odbiegającego od mojej rutyny wydarzenia. A jednocześnie wiem, że jest nieuniknione. Przed TYM śmierć była abstrakcyjna, odległa, miała nigdy nie nadejść. Teraz stała się namacalna, przewidywalna, dookreślona. Zezwyczajniała. Moje życie jest jak wielka skąpana w słońcu bańka mydlana.
(prawdopodobnie) 30 marca 2018
Brakuje mi muzyki… Kiedy Teresa żyła, śpiewałyśmy razem stare przeboje, ona znała wszystkie teksty na pamięć! Został mi odtwarzacz CD w samochodzie, ale nigdy go jeszcze nie włączyłam, bałabym się, że hałas kogoś tutaj ściągnie. Śpiewam sobie, mućkom, Giaurowi, fałszuję raczej, nigdy dobrze nie śpiewałam. Czasem próbuję sobie przypominać jakieś piosenki, dzisiaj wrócił do mnie Show must go on Queen, ale wszystko się pozacierało i pomieszało… Wiele bym dała za muzykę. Rano śpiewam Kiedy ranne wstają zorze. Tyle, ile pamiętam, resztę wymyślam.
Mam jeszcze sporo mąki, ale nic z niej nie robię, zostawiam na kiedyś, na później, sama nie wiem po co. Mam cukier, dużo kaszy, pudła makaronów, ryż, fasolę, cały worek różnych konserw, czasem jedną otwieram i delektuję się smakiem. Słoiki z przetworami skończyły się, kiedy jeszcze Teresa żyła. Zdobędziemy słoiki i w tym roku zrobimy więcej – mówiła. Zostało mi kilka pudełek cukierków czekoladowych, parę torebek krówek, kilka czekolad, je też trzymam na specjalne okazje, których pewnie nie będzie. Herbaty, kawy, nawet kakao zostały duże paczki, ale w ogóle ich nie piję. Teresa piła herbatę, a mnie szkoda drewna, żeby grzać wodę, piję mleko i wodę ze studni. Mam też sporo papierosów, zabrałam z miasta całe pudła, ale po kilku dniach tutaj przestałam palić.
Niby jest tego wszystkiego dużo, ale kiedyś się skończy, przeterminuje. Co wtedy? Nie wiem. Ale nie potrafię się tym przejmować.
Anna
Zanim
– Robert, cholera jasna, no! – Anna stała przed otwartą lodówką w mieszkaniu swoich synów w Warszawie. – No nic zupełnie nie zjedliście.
Robert ociężale podszedł do lodówki, Mateusz tylko podniósł głowę znad książki.
– No zobacz, spaghetti miało być na środę, wystarczyło do mikrofali wrzucić! – Wyjmowała miski z lodówki, zdejmowała z nich folię i wyrzucała wszystko do kosza. – Nawet makaron już się do niczego nie nadaje.
– Oj, mamo, daj spokój… – Makaron wylądował w koszu.
– To co wy jecie?
– Mały do Subwaya chodzi, ja mam chińczyka pod wydziałem.
Anna wyrzucała kolejno podpleśniałego pomidora, sałatkę ryżową, zjedzoną do połowy wysuszoną kanapkę.
– Ale zobacz, wszystko mieliście przygotowane… – Powąchała kotlety mielone. – To też się już do niczego nie nadaje. – Kotlety wylądowały w koszu.
– Mamo, ale my późno wracamy, mały kotleta jednego wciągnął wczoraj chyba, a ja to padam, jak wracam.
Do kosza poleciały ulubione Roberta gnocchi z pesto.
– To po jaką cholerę ja przy garach stoję? Mieliście jeść w domu. – Wyciągnęła z lodówki zwiędłą sałatę. – Kanapek też sobie nie robicie?
– No, mały czasem zrobi, ja nie zdążę nigdy rano.
– To wstawaj wcześniej! – Wędlina cuchnęła tak, że Anna aż odwróciła twarz z obrzydzeniem. – Dziecko, żołądek sobie rozwalisz chińczykiem. – Na talerzyku znalazła zwiędłe ze starości ogórki kiszone. – Robię wam jedzenie, żebyście cokolwiek ciepłego zjedli.
– Ale kiedy, mamo, kiedy. Daj spokój już…
Wyciągnęła z najniższej półki garnek.
– Nawet polędwiczek w gorgonzoli nie zjedliście!
– Polędwiczki mieliśmy? – Mateusz jednym susem znalazł się przy lodówce. – To odgrzej teraz, co?
– Proszę bardzo. – Anna pokazała mu garnek, na sosie rosła piękna zielona pleśń. – Chcesz?
– O. To szkoda. A zrobisz teraz?
(prawdopodobnie) 1 kwietnia 2018
Dorota mi wczoraj rogiem przejechała od brwi przez całe czoło, aż pod włosy. Centymetr w dół i bym nie miała oka. Tyle razy mi Teresa mówiła, żeby się nad korytami nie pochylać, kiedy paszę zadaję, tyle razy ledwie się uchyliłam i niczego mnie to nie nauczyło. Nie było nawet mowy, żeby dokończyć karmienie, wróciłam do domu, cała we krwi, czoło pulsowało, bolało jak jasna cholera. Wzięłam trzy nurofeny, odczekałam parę minut, krew ciekła mi po twarzy. Usiadłam na krześle, przykryłam oko ręcznikiem i wylałam całą butelkę wody utlenionej. Dziwię się, że nie zemdlałam z bólu. Powinnam to zszyć, ale nie mam igły, już kiedyś szukałam, a po ciemku i w takim stanie nie miałam żadnych szans, żeby znaleźć. Położyłam opatrunek i docisnęłam, żeby zablokować krwawienie.
Wstałam dzisiaj słaba, w głowie mi się kręciło, miałam gorączkę. Poszłam do obory, ale wszystko trwało dwa razy dłużej niż zwykle. Dopiero potem zdjęłam opatrunek. Czoło jest fioletowe, opuchnięte, przy ranie czerwone, ze środka cieknie ropa. Przemywam wodą utlenioną, wzięłam antybiotyk, posmarowałam to wszystko maścią, ale nie wiem, co będzie. Jestem bardzo osłabiona, a zwierzęta do jutra nie poczekają. Zawijam głowę bandażem i idę doić. Zostawię sobie jedzenie i wodę przy łóżku, nie wiem, czy jutro dam radę wstać.
(prawdopodobnie) 2 kwietnia 2018
Jak to możliwe, że tak lekkomyślnie pozwoliliśmy sobie zapomnieć o umiejętności zadbania o swój byt w najbardziej podstawowych wymiarach? Nikt z mojej rodziny, nikt spośród przyjaciół czy znajomych nie potrafiłby zdobyć pożywienia, wyprodukować go, przygotować, zabezpieczyć na później. Gdyby nie Teresa, nie potrafiłabym upolować zwierzęcia; nie miałam pojęcia, co zrobić ze złapanym we wnyki zającem, nie potrafiłam zabić kurczaka ani wydoić krowy! Moi chłopcy, kiedy byli mali, myśleli, że mleko produkuje się u wujka w mleczarni, tak jak produkuje się coca-colę. Myśleli, że do maszyny wlewa się wodę, dorzuca biały proszek i wychodzi z niej pudełko, woreczek albo butelka z mlekiem.
I wszystko miało być tak jak zawsze! Nasza cywilizacja miała trwać! Do końca świata i o jeden dzień dłużej ktoś miał za nas zasiać, zebrać, wyhodować, wydoić, przywieźć, przetworzyć i podać nam na tacy. Nic nie mogło się spieprzyć. Nasza cywilizacja nie tylko nie przygotowała nas na to, że może być inaczej – nasza cywilizacja utrzymywała nas w błogim przekonaniu, że jesteśmy bezpieczni. No to, kurwa, teraz mam to bezpieczeństwo…
Teresa wychowała się tu z tatą, matki nie było. Nigdy mi nie powiedziała, co się z nią stało. Wszystko potrafiła zrobić, jak dobra wiejska gospodyni. Dużo mnie przez ten czas nauczyła. Krowę razem biłyśmy późną jesienią, wcześniej prosiaki. Mięso wkładałyśmy do słoików, bez lodówki to był jedyny sposób, żeby się nie zmarnowało. Kiełbasę wędziłyśmy, kaszankę też już umiem ugotować.
Drugiego dnia po tym, jak tu przyjechałam, Teresa wzięła wielki sekator. Chodź, musimy daniele wypuścić, powiedziała. Półtora kilometra od nas była hodowla. Teren ogrodzony siatką, bardzo rozległy. Teresa zaczęła przecinać ogrodzenie. Dlaczego je wypuszczasz? – zaprotestowałam. Wyjaśniła mi jak dziecku: Prędzej czy później przyjdą dzicy i jednego po drugim odłowią. A w lesie nie odłowią. Za to my tak. Miała rację, jak nie dzicy, to psy by podkop pod siatką zrobiły. Przegoniłyśmy całe stado, teren zamknęłyśmy. Inaczej by tu wracały do lizawki, tłumaczyła mi. Nie wiedziałam, co to lizawka.
Jeszcze tego dnia zastawiłyśmy wnyki. Czasem daniel się złapał, czasem zając albo inny zwierzak. Teraz też zastawiam, ale bliżej domu, bo psów się boję. I tak najczęściej rozszarpują to, co się złapie.
Tego, co się z psami stanie, tych sfor dzikich, wygłodniałych, agresywnych, tego jednego Teresa nie przewidziała.
Rana na czole ropieje, jestem osłabiona, na szczęście nie mam gorączki. Zostanie paskudna blizna, ale psom nie będzie przeszkadzała, jak będą mnie żarły. Teresa umarła, kiedy złamała nogę. Każda rana, każdy bolący ząb, każda grypa – wszystko może mnie tu zabić. No, może nie grypa, grypą musiałabym się od kogoś zarazić…
(prawdopodobnie) 3 kwietnia 2018
Strych jest duży i kompletnie zagracony. Teresa zawsze chodziła tam sama. Za dużo wspomnień – mówiła mi, ale brzmiało to wymijająco. Kurz i naftalina tworzą zapach starego domu. Pod belkami stropu rozciągnięte są sznury, można prawie zobaczyć suszące się na nich pranie. Teresa omiotła największe pajęczyny, ale wszystkie kąty zasnuwa szara mgiełka nici, a na nich jak nuty na pięciolinii wiszą truchła much. Przy oknach poodpadał tynk, odkrywając surową ścianę, a betonową posadzkę ktoś przykrył czymś, co dziesiątki lat temu musiało być kolorowym dywanem.
Po jednej stronie piętrzą się poukładane jedne na drugich stare meble. Okrągły stolik i krzesła z giętymi oparciami, zarwana wersalka, wiklinowe dziecięce łóżeczko z materacem, musi mieć tyle lat co Teresa. Obok również wyplatany z wikliny wózek dziecięcy, na dużych kołach, z finezyjnie wygiętą rączką. I jeszcze biały koń na biegunach, niezwykły, jakby wyjęty z karuzeli sprzed stu lat, z rzeźbioną grzywą, brązową uprzężą i złotym siodłem. Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknej zabawki!
Dalej zarzucony starymi kocami fotel bujany; ciężki, solidny, z przetartym na wylot oparciem. Aż klasnęłam w ręce, kiedy go zobaczyłam! Zawsze chciałam taki mieć! Naprawię oparcie i ściągnę go na dół! Za tym wszystkim stoi regał, z którego Teresa zniosła na dół wszystkie słoiki, na półkach zostały jeszcze koliste ślady ich wieloletniego odpoczynku. Dalej odkryłam jeszcze jeden regał, Teresa musiała o nim zapomnieć, bo był zasłonięty przewieszonym przez sznur chodnikiem. Na nim kolejne słoiki, w każdym niespodzianka: zmęczony długim życiem pająk, dawno zaschnięta osa, suchy liść. Na niższych półkach butelki z korkami, na dole gąsiory do wina w koszyczkach z wikliny, przykryte tak ciężką warstwą kurzu, że nie mogłam domyślić się koloru szkła. W starej wnęce za regałem znalazłam zapas drewna do kuchni, polana wysuszone na wiór. Ech, a my trzęsłyśmy się nocami z zimna…
Pod oknem ogromna, rzeźbiona w góralskie wzory drewniana skrzynia, wypełniona książkami i gazetami. Encyklopedie, słowniki, poradniki, książki historyczne. Obok ślad po drugiej skrzyni, którą Teresa ściągnęła dla Giaura. Teraz leży tu mnóstwo książek. W starych pudłach po bananach segregatory, teczki z notatkami, zeszyty. Ciekawe, skąd oni mieli takie pudełka.
Na parapecie odwrócony twarzą do okna siedzi gumowy miś, między nogami trzyma beczułkę miodu. Ma grzywkę i oczy roześmianego dziecka. Wpatruje się w świat za oknem, jakby na kogoś czekał, jakby wierzył, że ktoś po niego przyjdzie, zanim nici pajęczyn wyrastające ze ściany wessą go w mur. Obok niego leżą zardzewiałe podkowy, szyszki z wahadła zegara, który musiał mieć kukułkę. A w rogu stoi lampa naftowa! Szkoda, że nafty nie mam…
Kiedy otworzyłam wielką szafę, uderzył mnie zapach naftaliny. W środku wisiały kożuchy, jesionki, kurtki, spomiędzy nich wystawał kawałek jasnego, lekkiego materiału. Nie bez trudu rozsunęłam palta i znalazłam komunijną sukienkę, skromną, pożółkłą. Na półkach równiutko poukładane stare ubrania Teresy. Na dole złożona i lata temu wykrochmalona pościel.
Z pierwszej szuflady wysypały się zdjęcia. Teresa z tatą w Zakopanem, obok nich biały miś. Teresa na koniku bujanym. Na sankach. Nad jeziorem. Wszędzie Teresa. W dwóch kolejnych szufladach są stare buty Teresy, od najmniejszych kapciuszków, sandałków, kozaczków, po szpilki. Niczego się najwyraźniej w tym domu nie wyrzucało. A w ostatniej szufladzie znalazłam niciak! Taki w starym stylu, otwiera się jak odwrócona choinka, dwie małe szufladki po lewej, dwie po prawej, i większa na dole. A w środku – aż mi łzy ze szczęścia poleciały – nici! Igły! Szpilki! Naparstek! I nożyczki do paznokci! Teresa musiała o tym wszystkim zapomnieć, sama przecież szukała igieł!
Mam nożyczki do paznokci! Już dawno nie cieszyłam się z żadnego przedmiotu tak bardzo! Może nawet nigdy!
(prawdopodobnie) 4 kwietnia 2018
Zdjęłam opatrunek. Paskudnie to wygląda. Wciąż zaczerwienione, wciąż sączy się ropa. Nawlekłam najmniejszą igiełkę, wzięłam kilka przeciwbólowych, odczekałam pół godziny i spróbowałam szyć. Mowy nie ma. Nie dam rady. Boli jak diabli… Dopiero teraz przypomniałam sobie, że mam takie „szwy”, które przykleja się do ran. Znalazłam je w worku z lekami, są za małe, ale zbliżyłam przynajmniej do siebie skórę u krańców rany, może jutro będzie można przykleić następne, bliżej środka.
Dobrze, że znalazłam polana. Nadal jest bardzo zimno, a osłabienie sprawia, że cała się trzęsę. Zniosłam też na dół stertę starych gazet na rozpałkę. Wrzuciłam do kuchni dwa egzemplarze „Żołnierza Polskiego”. Potem odruchowo kilka następnych gazet. Na szczęście nie zdążyły zająć się ogniem! „Działkowiec”! Razem kilkadziesiąt egzemplarzy! Kto tu „Działkowca” mógł czytać? Przerzuciłam kilka numerów. Kiedy sadzić lilie. Przycinamy żywopłot. Temat miesiąca: rośliny ozdobne. Rośliny ozdobne i żywopłoty mam gdzieś, ale na pewno znajdę coś o tym, jak sadzić warzywa!
(prawdopodobnie) 5 kwietnia 2018
Nie wiem, w jaki sposób przetrwali zimę. Próbowałam ich ostatnio policzyć – jest chyba ośmiu mężczyzn, cztery kobiety i chłopczyk, myślę, że może mieć około siedmiu lat. Jedna z kobiet jest w ciąży. Zostali tylko silni i dość młodzi. Musieli nauczyć się polować, czasem zabierają to, co złapie się w moje wnyki. Muszą mieć jakieś schronienie, mróz w tym roku trzymał długo, nie przeżyliby w lesie, ognia przecież nie potrafią rozpalić.
A może potrafią?
Jesienią pierwszy raz przyszli pod dom, ze dwadzieścia osób. Było już bardzo zimno, z ust szła im para. Jedna z kobiet ubrana była w czerwoną sukienkę, za kolano i szeroką na dole, próbowała opatulić się przetartym brudnym kocem. Nie mogłam się nadziwić, że tyle miesięcy w tej sukience przechodziła. Pewnie nie potrafi jej zdjąć. Inni byli w łachmanach, poowijani kołdrami, starymi kożuchami, kurtkami, jeden zawinął się po szyję w kilim, wyglądał jak kolorowy chochoł. Byli chudzi i brudni, mieli potargane, skudlone włosy, kilkumiesięczny zarost.
Zobaczyli światło w naszych oknach, może poczuli zapach jedzenia. Rzucili się na ogrodzenie. Byłyśmy mocno przestraszone, Teresa pobiegła do domu, przyniosła race, odpaliła jedną. Uciekli prawie wszyscy, ale dwóch nie odpuściło, nadal wspinali się na ogrodzenie. Teresa stanęła naprzeciw nich po drugiej stronie płotu z naszykowaną strzelbą. Spokojnie poczekała, aż ich sylwetki wyłonią się nad sztachetami, i obu zastrzeliła. Dwa strzały, jeden po drugim. Nawet jej powieka nie drgnęła. Potem spokojnie weszła na drabinę i sprawdziła, nie wychodząc z posesji, czy na pewno nie żyją. Zostawiłyśmy ciała, gdzie leżały, bałyśmy się wyjść na zewnątrz. Psy je rozszarpały jeszcze tej nocy.
Wciąż mam tę scenę przed oczami: Teresa – chrześcijanka, katoliczka, dobry człowiek! – bez mrugnięcia okiem zabija dwóch głodnych ludzi. Ludzi…?
Czy myślała o tym, że zabija ludzi albo nie-ludzi? Nie sądzę. Teresa zabijała zagrożenie i nie miało dla niej znaczenia, czy to zwierzę, człowiek, czy kosmita. Zabijała wroga, myślała: albo on mnie zabije, albo ja jego, nie ma innych opcji. Gdybym zapytała Teresę o to, czy oni byli ludźmi, machnęłaby tylko ręką. Nie miała też najmniejszych wyrzutów sumienia. Ale do mnie to pytanie wciąż wraca.
Czy oni są ludźmi? To wszystko zmienia! Czy oni są ludźmi? Mają ludzkie DNA, ludzkie ciała, ludzkie instynkty. Bez wątpienia tworzą jakąś formę społeczności. Gdybym potrafiła patrzeć na nich, abstrahując od tego, że przypominają mi ludzi, zwykłych ludzi, ludzi, jakich znałam… Gdyby nie to, że bez trudu potrafię wyobrazić sobie ich twarze, zadbane, ogolone, z uczesanymi włosami, uśmiechające się do mnie i opowiadające anegdoty… Gdyby nie to, że ich ruchy, głosy, które z siebie wydają, mogę równie dobrze wyobrazić sobie w kontekstach najzwyklejszych czynności sprzed TEGO… Gdyby nie to wszystko – mogłabym patrzeć na nich jak na prymitywne stado zwierząt człekokształtnych, na wczesnym etapie rozwoju, stawiające pierwsze kroki na drodze ku tak zwanej cywilizacji. Tym dzisiaj są, choć przypadkowo ubrani w złachmanione artefakty naszej cywilizacji i równie przypadkowo mieszkający zapewne w jednym z domów homo sapiens bytującego na Ziemi na początku dwudziestego pierwszego wieku. Jakby ktoś ich przeniósł w czasie o kilkaset tysięcy lat. Tak powinnam ich widzieć.
I nie potrafię… Być może łudzę się, może to moje myślenie życzeniowe, ale mam głębokie przekonanie, że potrafią się uczyć. Nie wiem tego, ale wyobrażam sobie, że ich mózgi nie zmieniły swoich rozmiarów i kształtów i nadal są tak samo plastyczne, jak były. Jeśli moje założenie jest prawdziwe, jeśli oni tylko o wszystkim zapomnieli, to przez pracę, przez trening, teoretycznie można byłoby im wszystko przypomnieć. A jeśli nie przypomnieć, to nauczyć powtórnie. I nawet gdyby nie byli w stanie nauczyć się tak wiele, jak kiedyś potrafili, to i tak można by ich nauczyć wystarczająco wiele, żeby stali się ludzcy. A ich dzieci? Dziecko tej kobiety w ciąży? Czy to dziecko będzie tylko dzieckiem istoty człekokształtnej? Przypuszczam, że mogłoby się rozwijać zupełnie normalnie, że mogłoby nauczyć się mowy i całego naszego zasobu cywilizacyjnego, gdyby tylko… No właśnie, gdyby tylko ktoś miał szansę je tego nauczyć.
Gdybym ja miała szansę… Gdybym tylko miała tę szansę…
To dziwne, że pomyślałam teraz o wujku Gienku. Przez dziewięć miesięcy opiekowałyśmy się nim z mamą w szpitalu. Był w śpiączce, wiedziałyśmy, że się nie obudzi. Nie miał przed sobą żadnego potencjału, żadnej możliwości nauczenia się czegokolwiek, oddychał za niego respirator, kroplówki go karmiły, cewnik odprowadzał jego mocz do worka, nie poruszał się, nie wydawał żadnych dźwięków, właściwie można by powiedzieć, że był znacznie mniej ludzki niż moi dzicy. Ale siedząc obok niego, gładząc jego rękę, nigdy nawet przez najkrótszą chwilę nie zastanawiałam się nad tym, czy wujek Gienek jest człowiekiem! Tam, w szpitalu, był człowiekiem na którymś etapie bardzo długiego procesu umierania, człowiekiem między życiem a śmiercią. Ale był człowiekiem, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Zastanawiam się teraz, myśląc o dzikich, co mi dawało tę niezachwianą pewność, że wujek Gienek jest człowiekiem. Czy to, że pamiętałam, jak nosił mnie na barana, jak jeździł ze mną na sankach i łyżwach, jak zabierał mnie nad rzekę i uczył pływać, jak przychodził na moje akademie szkolne, kiedy mama nie mogła przyjść? Czy o tym, że był człowiekiem, decydowała nasza o nim pamięć? Zdjęcia w albumie? Głos nagrany na automatycznej sekretarce?
Ale oni, moi dzicy, też kiedyś nagrali głosy na automatycznych sekretarkach, na ich kontach na fejsbukach przelewają się ich zdjęcia z ich dziećmi, kotami i psami, w ich domach i mieszkaniach. Dlaczego więc mój „mniej ludzki” wujek Gienek wydawał mi się mimo wszystko bardziej ludzki niż oni…? Dlatego, że zmienił się kontekst? A może to ja się zmieniłam…?