- promocja
- W empik go
Wyrwy - ebook
Wyrwy - ebook
Z czeskiego przełożyła Anna Radwan-Żbikowska
W mieście pojawia się kula. Ma trzy metry średnicy, wisi kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Nie rusza się. Wydaje się odporna na próby zniszczenia. Nie da się jej przesunąć. Niczego nie robi, nikomu ani niczemu nie szkodzi, nie zawadza – po prostu jest.
Część mieszkańców zaczyna pielgrzymować do tajemniczego obiektu. Inni usiłują wyjaśnić jego obecność i sens. Jednocześnie coraz częściej dochodzi do dziwacznych, a nawet niebezpiecznych zachowań… Nie można dłużej ignorować długo tłumionych frustracji, nerwic, wyczerpania czy problemów z klimatem.
Milcząca obecność kuli nieodwracalnie (chyba) zmienia świat.
To proza, uznana w Czechach za odmianę gatunku s.f., ale zdaniem Mariusza Szczygła, autora czeskiej serii Stehlík w Wydawnictwie Dowody, to jednocześnie s.f., powieść surrealistyczna i społeczna. W formule lekkiego science fiction Klára Vlasáková proponuje krytyczne spojrzenie na kryzys klimatyczny, bezsensowną pracę, uzależnienie od leków i rozpad relacji.
„To jest coś, czego w czeskiej literaturze jeszcze nie widziałam – mówi tłumaczka książki, Anna Radwan-Żbikowska. – Myślę, że polscy czytelnicy takiego obrazu ludzkości też się nie spodziewają”.
Jeden z zachwyconych czeskich czytelników uważa, że obok kryzysu klimatycznego, robotyzacji miejsc pracy i powszechnego załamania kondycji psychicznej mierzymy się z czymś jeszcze gorszym: końcem naszej wyobraźni i brakiem rozwiązań wyzwań przyszłości. Nie padają jednak żadne przekonujące odpowiedzi czy wizje naprawy świata, ale pokazanie fermentu, jakiego doświadczają bohaterowie, jest samo w sobie szalenie wartościowe.
Wystarczy sobie wyobrazić, że kula już tu jest.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366778696 |
Rozmiar pliku: | 733 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy ten obiekt pojawił się na Ziemi, a konkretnie nad Farską Louką w centrum średniej wielkości miasta, ci, którzy zobaczyli go jako pierwsi, uznali, że to złudzenie optyczne; może załamanie światła, które zniknie, kiedy człowiek odwróci głowę lub gdy słońce schowa się za chmurą. Ale on nie zniknął, wciąż wisiał kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią: dziwny, okrągły, pobłyskujący białym światłem kształt o średnicy około trzech metrów. Można było się do niego zbliżyć, można było go nawet dotknąć. Niektórzy mówili, że powierzchnia jest ciepła i miękka, inni przysięgali, że czuli, jak coś rusza się w środku.
W każdym razie kula nie zniknęła po dniu, po tygodniu ani po miesiącu.
Wkrótce pojawiły się opinie, że chodzi o jakąś anomalię spowodowaną długotrwałym, coraz szybszym przegrzewaniem się planety. Mówiono też, że to ostrzeżenie czy nawet kara (choć nie było już jasne przed czym lub za co). Wszyscy byli zgodni tylko co do jednego: to zjawisko zupełnie nowe, ekscytujące, coś, co trzeba dokładnie zbadać i opisać.
– Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, powinniśmy pokornie wykonywać swoją pracę i spełniać swoje obowiązki tak jak dotychczas – podkreślał znany religioznawca w jednej z wielu niekończących się debat, w których próbowano ustalić, co w tej sytuacji robić. – Nie wolno sobie odpuszczać. Mamy swoje zadania.
– Jakie to są według pana zadania? – chciała wiedzieć siedząca naprzeciwko socjolożka.
– Być pokornym i pracować – odpowiedział z łagodnym uśmiechem. – Tylko to się liczy. Myślę, że nie warto się niepotrzebnie rozpraszać. To prowadzi donikąd.
Socjolożka pokręciła głową.
– No dobrze, ale wie pan, dlaczego potrzebujemy rozproszenia? Jesteśmy wyczerpani, u wielu osób pojawia się wypalenie. Mówi się o poczuciu wewnętrznej pustki, o stanach lękowych, atakach paniki. W ciągu ostatnich lat lawinowo wzrosła liczba osób uzależnionych od antydepresantów i opiatów, przy czym mowa tu tylko o tych, którzy figurują w oficjalnych statystykach uzależnień. Z każdym rokiem rośnie liczba zgonów z powodu przedawkowania. Do tego mamy mnóstwo osób, które biorą leki po kryjomu, zdobywają je na własną rękę i tym samym w ogóle nie pojawiają się w statystykach... Przecież tego rodzaju problemów nie rozwiąże się pokorą.
– Nie wiem, do czego pani zmierza – nachmurzył się religioznawca.
– Powinniśmy rozmawiać o tym, co pojawienie się tego dziwnego zjawiska oznacza dla naszej sfery duchowej. Ale państwo kierują rozmowę w zupełnie inną stronę.
– Nie chodzi mi nawet o samo to zjawisko. – Socjolożka podjęła próbę wyjaśnienia, religioznawca tylko prychnął na znak sprzeciwu. – Chodzi mi o to, że przy okazji rozmów o nim możemy dobrze pokazać, w jaki sposób oceniamy wartość naszego życia i do czego przykładamy największą wagę. Uważam, że to szansa, by spojrzeć na siebie świeżym okiem i wskazać, co być może nie działa.
Socjolożka nabrała powietrza, by jeszcze coś dodać, ale prezenterka powstrzymała ją niecierpliwym ruchem dłoni.
– Tak, tak, dziękuję za państwa opinie, ale nasz czas niestety dobiegł końca, na dzisiaj to już wszystko. Dziękujemy gościom za przyjęcie zaproszenia do studia, a naszym widzom za uwagę. Do zobaczenia w następnym programie.
Po czterech dniach od pojawienia się kuli otaczający ją obszar został szczelnie zamknięty. Nie mógł się już do niej dostać nikt niepowołany, nie było jej nawet widać. Na miejsce zaczęli zjeżdżać naukowcy z całego świata, by badać nowe zjawisko. Choć nikt nigdy nie wydał żadnego oficjalnego stanowiska, do opinii publicznej przedostało się kilka niepokojących informacji.
Kiedy próbowano kulę odciągnąć, ta ani drgnęła.
Kiedy sprawdzano, z czego jest zrobiona, testy niczego nie wykazały.
Kiedy starano się pobrać próbki, nie udało się tego zrobić. Próbowano choćby naruszyć powierzchnię kuli i wystrzelono kilka razy w jej stronę, ale kula pochłonęła wszystkie pociski i wciąż była taka sama – gładka i nienaruszona.
Kiedy w ostatecznym akcie desperacji kulę pchnęło kilka osób naraz, podobno któraś z nich poczuła, że powierzchnia lekko drgnęła. Taka metoda wydawała się jednak zbyt ryzykowna, a doniesienia nie udało się zweryfikować, dołożono więc starań, by taka sytuacja już się nie powtórzyła.
Obszar wokół kuli pozostawał zamknięty przez rok. W tym czasie ludzie tłumnie przybywali tu w nadziei, że mimo wszystko coś zobaczą. Nie mieli jednak szans.
Potem wydarzyło się coś niespodziewanego.
Pewnej młodej kobiecie udało się wedrzeć na zamknięty teren. Nie zareagowała na żadne z wezwań, by się zatrzymać, po prostu pobiegła przed siebie, w stronę kuli. Strażnicy chcieli ją zatrzymać, więc oddali kilka strzałów ostrzegawczych (tak to przynajmniej opisywali). Przysięgali potem, że strzelali w powietrze i nabój musiał się odbić rykoszetem, w każdym razie jeden z pocisków trafił kobietę w brzuch. W ciągu paru chwil zmarła na miejscu.
Incydent skończył się ogromnym skandalem i wkrótce okrągły obiekt został ponownie udostępniony publiczności. Natychmiast zaczął przyciągać tyle ludzi, że ich ruch trzeba było precyzyjnie koordynować jak przy najsłynniejszych zabytkach. Ponownie rozgorzały dyskusje, których uczestników interesowało tylko jedno: skąd wzięła się kula, z czego jest zrobiona i do czego służy. Nikt jednak nie zaproponował żadnej satysfakcjonującej hipotezy.
A kula wciąż pozostawała niezmienna, obojętna na wszystko bez wyjątku.
Oto
Pewnego popołudnia Oto staje na kładce łączącej dwa budynki firmy, w której pracuje. To jedno z niewielu miejsc, skąd można wyjrzeć na zewnątrz. Z jednej strony widać szkołę, a z drugiej przystanek autobusowy i kilka nowych, klockowatych budynków. Oto idzie właśnie kładką, tak jak robi to codziennie po kilka razy, kiedy nagle widzi przez okno potężny, niebieski sterowiec, płynący majestatycznie w powietrzu. Na boku ma duży, biały napis: MY, TOPIELCY.
Oto niczego nie rozumie. Co to za reklama? Kto by tak nazwał swoją firmę albo próbował zwrócić na siebie uwagę w taki sposób? Przecież to w ogóle nie ma sensu.
Inni ludzie albo nie widzą sterowca, albo po prostu nie zwracają na niego uwagi; wszyscy spieszą z jednego końca kładki na drugi ze wzrokiem wbitym przed siebie. A sterowiec z każdą sekundą coraz wyraźniej kieruje się w ich stronę. Celuje dokładnie w kładkę i nie zmienia kierunku. Lada moment musi się z nią zderzyć. Teraz. Teraz. Teraz. Oto wie, że powinien stąd jak najszybciej zniknąć, ale nie potrafi.
Po prostu stoi i zafascynowany wpatruje się w tę scenę.
Po jego ciele rozlewa się dziwna, tępa fala gorąca, aż kręci mu się w głowie. Nagle ma wrażenie, jakby skóra na całym ciele mu łopotała. Chwyta się barierki, ale jego ręce zachowują się jak odrębne narzędzia, na które nie ma już żadnego wpływu – jakby do niego nie należały. Robi mu się niedobrze, ogarniają go bolesne zawroty głowy. Chciałby się jak najszybciej wynieść, ale roztrzęsione, galaretowate nogi mocno trzymają się podłogi. Sterowiec jest już niemal przy kładce, kiedy nagle zaczyna się unosić. Jest coraz wyżej, mija ją w ostatniej chwili. Oto dochodzi do siebie. Świat wokół na nowo przyjmuje normalne kształty. Kładka, kroki, twarze, szelest papierów, stłumione rozmowy. Wszystko wydaje mu się teraz przypadkowe, niespójne. Stoi tam dobrą godzinę, wpatruje się przed siebie i kurczowo ściska barierkę, jakby puszczenie jej groziło utratą ostatnich oznak spójności i zupełnym rozpadem. Nagle ktoś łapie go za ramię.
Oto odwraca się i widzi kolegę z pracy.
– Szukaliśmy cię, a ty już wyszedłeś. Nie stój tak, chodź, zaraz się zacznie.
Oto posłusznie podąża za sznurkiem współpracowników. Mija dłuższa chwila, zanim dociera do niego, dokąd właściwie idą. Potem sobie przypomina. No tak, oczywiście. Dziś kierownictwo firmy ma z nimi omówić nową politykę pracowniczą. Jest bardzo wskazane, żeby każdy wziął w tym udział, napisał kierownik w przesłanej wszystkim informacji. Żaden z jej adresatów nie zapytał, o co chodzi; kierownik i tak nic by im nie powiedział, zawsze tak jest. Sam niewiele wie, przekazuje tylko wiadomości i ma nadzieję, że nikt nie będzie chciał niczego więcej. Skóra na szyi obwisa mu jak dzwonki na podgardlu kury.
Zbierają się w dużej sali bez okien, świecą w niej blade jarzeniówki. Czuć tu jeszcze nieco mączysty zapach niedawno odmalowanych ścian; w takiej nagiej świeżości jest coś wulgarnego i niewłaściwego. Krzesła połączono na sztywno w kilka rzędów. Wszystkie siedzenia są takie same, czarne i niewygodne, z oparciem jak z papieru, trzeba się cały czas prostować. Zebrało się tu więcej osób, niż się Oto spodziewał, dobra setka. Nikt im niczego nie nakazuje, ale i tak siadają posłusznie na krzesłach i stopniowo milkną. Są już wyćwiczeni, nie potrzebują instrukcji: wykonują zadania, zanim w ogóle je otrzymają.
Wkrótce pojawia się Dyrektorka. Przez siedem lat Oto widział ją zaledwie kilka razy, jej biuro jest w innym skrzydle firmy. Pracuje tu od dziesięciu lat i możliwe, że zostanie na kolejnych dziesięć. Jest gładka i obła, ma na sobie mięciutki, wełniany kostiumik w kolorze błękitnym. Człowiek nie spodziewa się z jej strony żadnych podstępów, wyłącznie spokojnego utrzymywania starych porządków. Odkaszluje, choć nie ma takiej potrzeby, wszyscy od dawna milczą, panuje cisza jak makiem zasiał.
– Szanowni koledzy, szanowne koleżanki, niezmiernie doceniam waszą pracę – zaczyna, a Oto czuje, jak po sali zaczyna się rozchodzić gryzący, kwaśnawy odór, wydawany przez wszystkie przestraszone ciała, spodziewające się już, co będzie dalej. – Naprawdę. Wielu z was pracuje w firmie od dziesięciu i więcej lat i uwierzcie, że nic mnie tak nie wzrusza, jak wasza wierność.
Cichnie na moment, jej spojrzenie skacze po twarzach kilku osób.
– Jestem jednak typową osobą spod znaku Barana, więc nie będę przeciągać i przejdę do sedna. Barany już takie są, wiedzą to na pewno ci spośród was, którzy częściej się ze mną spotykają.
Krzepiąco puszcza oko do takich osób; Oto nie może pozbyć się wrażenia, że ten gest został starannie wkomponowany w monolog.
– W ramach racjonalizacji siły roboczej nasza firma, tak jak większość przedsiębiorstw, przechodzi na automatyzację sporej części zadań. Na początku dotyczyło to tylko wąskiej grupy miejsc pracy, ale aktualnie to pole się rozszerza.
W tym momencie powinni wstać i rzucić się na Dyrektorkę. Rozedrzeć mięciutki, wełniany kostiumik w kolorze błękitnym i szarpać tak długo, aż zostaną z niego nitki. Powinni się rzucić na świeże, białe ściany, zdrapać z nich tynk, rozbić je, przedrzeć się na zewnątrz i zostawić za sobą zgliszcza.
Zamiast tego siedzą wyprostowani na swoich plastikowych czarnych krzesłach. Oto też siedzi, nie potrafi zrobić nic innego. Jego ciało zapomniało już, jak reagować inaczej. Umie tylko grzecznie trwać w jednej pozycji i nie zwracać na siebie uwagi.
– Oczywiście dostaniecie odprawy. Postaramy się, by zmiana sytuacji była dla was jak najłatwiejsza. Osobiście bardzo mi przykro, że stracimy tylu wspaniałych pracowników i tyle wspaniałych pracownic, ale proszę mi wierzyć, że nie działaliście tu na próżno. Wasz wysiłek stworzył fundament, na którym uczą się nowi mechaniczni pomocnicy. Dzięki waszej pracy firma pozyskała wręcz nieocenione dane, które następnie poddano opracowaniu, by rozwijać nowe procesy, szybsze i efektywniejsze. Wasz dorobek to kamień węgielny położony pod współczesną rewolucję technologiczną, której nie możemy stać na przeszkodzie, to oczywiste. Jedyne, co możemy, to jak najbardziej świadomie przygotować jej warunki.
Zapada cisza. Parę sekund, w czasie których sytuacja się kształtuje. W jednej chwili istnieje kilka wariantów przyszłości równolegle, wszystkie trzepoczą nad ich głowami i czekają, aż ktoś chwyci i otworzy któryś z nich. To upajający czas pełnej wolności. Trzepot i szelest, i brzęczenie świetlówek. Oto chciałby, by trwało to długo, by bezczasowa szczelina się powiększyła, ale gdzieś z przodu powoli podnosi się ręka.
– Jak wysoka będzie odprawa? – pyta ktoś głośno, a Oto widzi w zwolnionym tempie, jak szczelina się kurczy. Zmniejsza się, zanika, szelest cichnie. Dyrektorka uśmiecha się do nich szeroko.
– Trudno podać konkretną kwotę, ale każde z was dostanie wielokrotność miesięcznej pensji. O tym, jaką dokładnie wielokrotność, zadecyduje szereg czynników, jednak mogę wam wszystkim obiecać, że będą to naprawdę szczodre sumy. Cenimy waszą pracę dla firmy i chcemy ją odpowiednio wynagrodzić.
Szczelina, z której mogło wypełznąć na powierzchnię coś brzydkiego, ale potrzebnego, zamyka się z cichym trzaskiem. Znowu jest czysto, gładko, bezpiecznie.
Oto spogląda na ciała przed sobą. Wszystkie ramiona jak na komendę nieco opadają, rozluźniają się. Potylice z zainteresowaniem przechylają się w bok. Oto robi dokładnie to samo, nie zastanawia się nad tym. Ciało zalewa mu zmęczenie, czuje zalegający na nim ciężar.
– Można się było tego spodziewać – szepcze ktoś za nim, ale poza tym nikt się nie odzywa, nikt się nie zgłasza.
– Cieszę się, że to spotkanie się odbyło i że mogliśmy wyjaśnić sobie nawzajem swoje stanowiska – mówi Dyrektorka do milczących pracowników. – Pozwólcie, że zanim się pożegnamy, serdecznie wam podziękuję. Za wasze oddanie na rzecz firmy, za zaangażowanie, pracowitość, zapał, odpowiedzialność. Za waszą wiarę w to, że wciąż możemy stawać się coraz lepsi i przede wszystkim się rozwijać. Za to wszystko macie moją wielką wdzięczność i mój podziw.
Dyrektorka robi krok w tył i zaczyna klaskać. Szybko i gwałtownie. W tak dużym pomieszczeniu brawa brzmią jednak słabo, ledwo je słychać. Potem przyłącza się do niej ktoś z lewej strony, potem z przodu, potem następny i następny, brawa przybierają na sile, brzmią jak grad bębniący w dach: klap, klap, klap, klap, klap, klap, klap. Stopniowo wszyscy wstają i uśmiechają się, to dziwne i bez sensu. Ale Oto zauważa, że też wstaje, też się uśmiecha. Stoją już wszyscy, w szybko zderzających się dłoniach miażdżą resztki szeleszczącego trzepotu, rozgniatają je jak komary. W końcu Dyrektorka przestaje klaskać jako pierwsza i gestem sygnalizuje, że już wystarczy.
– Jeszcze raz serdecznie wam wszystkim dziękuję. Do jutra rano dostaniecie rozwiązanie umowy o pracę. Nastąpi ono od końca przyszłego miesiąca. Wraz z dokumentami otrzymacie także informację o wysokości odprawy. Życzę wam przyjemnych pozostałych dni w naszym kreatywnym, wizjonerskim środowisku i jednocześnie mam nadzieję, że jak najlepiej odnajdziecie się w kolejnych zawodowych projektach.
Otwierają się drzwi, zebrani wychodzą tak samo posłuszni i zdyscyplinowani, jak przyszli.
Oto czuje, że porusza się w gęstym, nieprzejrzystym płynie. Jego głowa jest ciężka, wypełniona tylko jednym, bezsensownym obrazem, którego nie potrafi się pozbyć. Choć w kolejnych minutach jedzie windą (kołysze się statecznie), otwiera biuro (jakieś to nagle trudne), odpowiada koledze na pytanie, czy będzie szukał nowej pracy (tak, bo nie może sobie pozwolić na brak dochodów, do tej pory z trudem utrzymywali rodzinę z dwóch pensji), otwiera szufladę i bierze kilka tabletek naraz (szybko je rozgryza), to potrafi myśleć tylko o sterowcu, który dziś widział. O jego ruchu w powietrzu, o napisie MY, TOPIELCY. Gdzie może teraz być? Ociera się o inne budynki czy już wylądował? Kto go w ogóle wypuścił?
Wydaje mu się, że widzi świat przez szklaną ścianę, z trudem zauważa, że dwie koleżanki są niezadowolone z wystąpienia Dyrektorki; trzeba coś z tym zrobić, nie można tego tak zostawić. Ale Oto niezbyt dobrze je słyszy, wydaje się też, że nie słucha ich nikt inny; takie rozgoryczenie przeszkadza, a potrzebują teraz spokoju do pracy, przecież już i tak mają spore opóźnienie.
Oto nie słyszy nawet rozmów telefonicznych, w których koledzy szepczą swoim bliskim, co się stało, maszerując przy tym po biurach w nieregularnym rytmie, przypominającym osypywanie się kamieni.
Nie słyszy też swojego najbliższego kolegi, który przykucnął w korytarzu, kiwa się w przód i w tył i kwili. To nieznośny dźwięk, brzmi, jakby wydający go mężczyzna odniósł jakąś okropną ranę. Na korytarzu nie ma już nikogo innego, pracownicy wrócili do swoich biurek i udają, że nic dziwnego się nie dzieje. A kwilenie przybiera na sile, niesie się w przestrzeni, nie da się go uniknąć. Jest w nim coś bolesnego, niemal zwierzęcego. Kwilenie. Wciąż jeden, ten sam przeciągły ton.
Ale Oto ciągle myśli o sterowcu, myśli o nim, kiedy włącza komputer, tak jak inni otwiera pocztę, przegląda maile, od razu usuwa niektóre z nich, inne zaznacza do przeczytania później. Myśli o nim również wtedy, gdy otwiera folder z napisem Wiadomości, umowy, porozumienia i odpala jeden dokument po drugim. Trwa to długo, ale Oto działa metodycznie, nie pomija żadnego pliku. Kiedy kończy, przesyła je wszystkie do druku.
Myśli o sterowcu, kiedy kieruje poszczególne dokumenty do różnych drukarek, żeby zaoszczędzić na czasie, kiedy otwiera folder z listami obecności w pracy, kiedy przesyła do druku każdy raport z każdego miesiąca z siedmiu lat, które spędził w tej firmie. Nie przestaje o nim myśleć również wtedy, gdy drukuje maile – tego nie robi już starannie, otwiera je przypadkowo i gwałtownie. Gdzie się podział ten sterowiec? Gdzie?! Przecież ktoś musi to wiedzieć.
Myśli o sterowcu nawet wówczas, gdy przechodzi obok ciała kolegi, który leży teraz na korytarzu z rozrzuconymi kończynami. Z nosa cieknie mu krew, prawą nogę ma wygiętą pod nienaturalnym kątem. Oto nie jest w stanie w żaden sposób przyswoić tego widoku, dostrzega go, ale nie potrafi mu nadać żadnego znaczenia.
Ma coś innego do zrobienia.
Idzie korytarzami przez różne piętra i szuka drukarek, które brzęczą dziko i wypluwają niebotyczne sterty przesłanych przez niego tekstów. Przegląda jeszcze gorące papiery; wszystkie zdania brutalnie wyciągnięte na światło nagle nie mają ani odrobiny sensu. Leki zaczęły już działać; Oto czuje znajome ciepło rozpychające się w żołądku i lekko stępione, nieuchwytne drżenie, wszystko wokół zaczyna tracić wyraźne kontury, miesza się i spływa ze sobą, myśli Ota nareszcie przestają się ustawiać jedna za drugą według przerażonej, pokręconej logiki. Powiązania pękają – wszystko jest wymieszane, ale spokojne.
Drukarki pracują tak długo, aż kończy się papier, nie ma już czym uzupełniać podajników. Przez cały ten czas nikt Ota o nic nie pyta, nikt nie próbuje go powstrzymać. Plastikowe pojemniki wyginają się pod ciężarem dokumentów. Oto próbuje obejść wszystkie drukarki, ale nie daje rady, jest ich za dużo, kartki wypadają mu z rąk.
Jest taki wyczerpany!
Kieruje się na korytarz przed swoim biurem. Kolega ciągle tam leży, krew pod nosem już zaschła. Oddycha – klatka piersiowa regularnie wznosi się i opada. Oczy ma otwarte, wpatruje się w sufit. Oto podchodzi bliżej, najpierw tylko klęka, a potem też kładzie się na podłodze.
Nie pozostało mu już nic innego.
Leżą tam obok siebie, a wokół nich rozlegają się skargi przeciążonych drukarek; urządzenia przegrzewają się i jedno po drugim milkną. Wtedy nareszcie zapada cisza. Oto myśli, że to wstęp do czegoś wielkiego, ale ta myśl szybko zlewa się z inną, potem z jeszcze inną, aż w końcu gdzieś się wyślizguje i bezpowrotnie znika.
Lara
Stało się to parę tygodni przed śmiercią matki Lary, która była już wtedy bardzo chora.
W ciągu ostatnich miesięcy zmieniła się w istotę, której trzynastoletnia Lara nie poznaje. Wygląda jak duch, coś spoza tego świata. Ma spękane, przezroczyste usta, błyszczące czoło, przepocone włosy kleją się do zapadłych, bladych policzków. Jej skóra zrobiła się tak cienka i przejrzysta, że widać przez nią żyły. Splątały się w wielkie, węzłowate gniazda, które wydają się Larze nieopisanie wstrętne. Wstydzi się tego, ale brzydzi ją widok wystających, niebieskich żył matki. Nie chce na nie patrzeć, powinny być zakryte, schowane. Ciało matki jakby wystawiało na pokaz wszystkie swoje wewnętrzne procesy i krzyczało: „Patrzcie! Chodźcie i zobaczcie, co jeszcze nie działa!”.
Nieduże mieszkanko jest przesiąknięte jej chorobą, ciężkim, dławiącym odorem, przed którym nie ma ucieczki. Wwierca się w meble, ściany, firanki. Jakby ktoś zamoczył całą przestrzeń w śmierdzącej esencji stęchłego powietrza, opatrunków i potu i długo ją macerował. Lara czuje, że ona też zaczyna nim przesiąkać. Co wieczór namydla się i szoruje, ale to nic nie daje – smród wsiąknął już w jej skórę, w popielate włosy. Wszedł w krew i stał się jej częścią. Musiałaby wymienić w sobie wszystkie życiowe płyny, położyć się na łóżku i pozwolić, by ktoś wpompował w nią świeżą, nieskażoną krew.
Czasem matka chce, żeby córka do niej przyszła. Lara o wiele bardziej wolałaby zostać w drugim pomieszczeniu i rozmawiać z nią przez drzwi, ale nie potrafi odmówić, więc musi wciąż na nowo słuchać jej nieznośnego, wysokiego głosu. Raz przyśniło się jej, że nie może wyjść z pokoju matki, że wali w drzwi i krzyczy, ale nikt tego nie słyszy, na zewnątrz jest cicho. Ogląda się za siebie i widzi leżącą matkę, która porusza ustami, ale nie wydostają się z nich żadne słowa. Usta rosną, Lara wali w drzwi, płacze i wrzeszczy, ale wie, że nikt po nią nigdy nie przyjdzie.
Za każdym razem, kiedy wchodzi do matki, obrywa w twarz nieznośnym gorącem. Powietrze w pokoju jest gęste i ciężkie, robi się jej od niego niedobrze. Matka czasem długo przytula córkę, przyciska jej głowę do piersi i powtarza: „Córeczko, tak mi z tym źle, tak mi źle”.
Lara chce się odsunąć, nie ma ochoty dotykać matki, ale kobieta mocno ją trzyma. Słyszy, jak coś w jej piersi chrobocze, jakby latami żył tam stwór, który tylko czeka, żeby się w końcu wydostać. Aż wszyscy wokół stracą czujność, a on nareszcie rozerwie szwy i wypełznie na zewnątrz.
Czasem dziewczynę budzi w nocy hałas: to matka krzyczy z bólu. Krótkie momenty tuż po przebudzeniu są najgorsze ze wszystkich, bo zaskakują ją nieprzygotowaną – nie ma żadnej miarki, którą mogłaby przyłożyć do otaczającego ją świata, nie potrafi go poukładać. Nie rozumie go. Przez kilka pierwszych sekund osacza ją zwierzęcy ryk, wypełniający ją nieopisanym przerażeniem. Chwilę później zawsze budzi się ciotka. Słychać skrzypnięcie drzwi i szybkie kroki. Ciotka podaje matce leki i długo ją uspokaja. Są takie noce, kiedy chora tylko rzęzi z bólu i jęczy, jakby zapomniała ludzkiej mowy. W takich chwilach Lara raczej jest już przytomna. Potrafi nakreślić zarys sytuacji, uświadamia sobie istnienie chorej, domu, siebie, pory dnia. Nie może jednak wstać. Zawsze zostaje w łóżku, mocno zaciska powieki i czeka, aż w mieszkaniu znowu zapadnie cisza, a ciemność na zewnątrz powoli się przerzedzi. Wtedy przez parę chwil wydaje się, że jest znowu bezpiecznie. Ale potem przychodzi świt i wszystko zaczyna się od nowa.
Tego poranka Larze udaje się wymknąć z domu jeszcze przed śniadaniem. Nienawidzi tej początkowej fazy dnia, kiedy jej żołądek jest pusty i skurczony, a musi siedzieć w milczeniu przy stole w kuchni, już od dawna tak jak wszystko przesiąkniętej smrodem choroby, i w towarzystwie ciotki żuć jedzenie o smaku gumy. Lara zawsze próbuje przyspieszyć całe to gryzienie, połykanie, oddychanie, ale mięśnie pracują powoli, a ciotka uważnie obserwuje, co dziewczyna je, jak obojętna hodowczyni karmiąca robaki. Nigdy nie pozwala jej wyjść z domu bez śniadania. Robak Lara wciska więc w siebie to, co jej nałożono, kawałeczek po kawałeczku. Tak to ma wyglądać, mówi ciotka z dumą, kiedy w końcu widzi pusty talerz.
Czasem pyta, jakie Lara ma plany na ten dzień – pyta tak, jakby chciała skreślić zadanie z listy, jakby rozmowa z siostrzenicą była kolejnym punktem w niekończącym się spisie obowiązków, które trzeba dziś wypełnić. Lara odpowiada wymijająco; nie chce, by ktoś wiedział, co robi z przyjaciółmi. Ze Štefanem, Kateřiną, Jáchymem, a w ostatnich tygodniach również z Markétą wyprawiają się za miasto, eksplorują stare rury i tunele, wędrują po opustoszałych domach. Wracają do siebie dopiero wieczorem, często jest już ciemno.
Raz Lara nie pilnuje się tak dobrze i wymyka jej się informacja, że odkryli z kolegami stary, opuszczony dom.
– To miło – odpowiada ciotka z łagodnym, nieobecnym uśmiechem, a do Lary dociera, że nigdy tak naprawdę jej nie słucha, że weszła w tryb automatyczny, w którym stara się imitować zachowanie dobrej ciotki i siostry, co kosztuje ją mnóstwo sił i energii.
Lara odsuwa talerz i wybiega z domu na jaskrawe światło dnia. Za kilka minut mają się wszyscy spotkać i wyruszyć na zaplanowaną wyprawę. Musi się pospieszyć, żeby nie przyjść za późno, choć tak naprawdę niepotrzebne jej wyprawy, najchętniej położyłaby się w jakimś cichym, ciemnym miejscu i została tak na jakiś czas.
Ze Štefanem Lara przyjaźni się od niepamiętnych czasów. Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, tak jest i już. Kiedy oboje mieli po dziesięć lat, do ich paczki dołączyli Kateřina i Jáchym. To bliźnięta, przypominają dobrze wyćwiczoną jednostkę, która poradzi sobie w każdych warunkach. Lara od zawsze zazdrości im tej bliskiej więzi – sama nie ma rodzeństwa, a między nią a Štefanem panuje coś w rodzaju znudzonej stagnacji, jakby spędzali czas razem głównie dlatego, że oboje są zbyt niepewni, by rozejrzeć się za kimś innym.
A potem pojawiła się Markéta.
Przeprowadziła się do miasta w połowie roku szkolnego. Nie jest rozmowna, odpowiada zwięźle, nie próbuje się z nikim zaprzyjaźnić i właśnie to natychmiast przyciąga do niej Larę. Wszystko w Markécie jest gładkie, białe, delikatne. Jej skóra wydziela mleczny, kokosowy zapach, od którego kręci się w głowie. Lara czuje, że przy Markécie znika to, co ostre, nieprzyjemne, kłujące – nie ma żadnych smrodów ani odgłosów rzężenia. Wracają razem ze szkoły i siedzą razem na lekcjach. Życie wydaje się spokojne i łatwe, po raz pierwszy od wielu miesięcy Lara może zacząć brodzić w kleistej przestrzeni bez dna i poczuć pewny grunt pod nogami.
Nie chce zapraszać Markéty do siebie. Woli, żeby nie widziała jej matki, a z kolei nowa koleżanka nigdy nie mówi o swoich rodzicach. Ma ich w ogóle? Lara potrafi sobie wyobrazić, że Markéta mieszka sama; nikt nie mówi, kiedy ma jeść i spać, a wszyscy wokół traktują to jak stan naturalny i dają jej spokój.
Ale nigdy o to nie pyta.
Często wychodzą razem na wzgórze za miastem, gdzie potrafią siedzieć godzinami, czasem milczą, a czasem Lara opowiada, dokąd się razem wybiorą, przecież nie mogą wiecznie znosić tego tutaj, tego nie da się wytrzymać. Może powinny wyjechać teraz, natychmiast, co na to Markéta?
A ona tylko się uśmiecha i nie odpowiada, zawsze tak samo. Za którymś razem Lara traci cierpliwość i chwyta jej dłoń. Będą wszędzie jeździć razem, bo należą do siebie nawzajem. Tak będzie. Ściska dłoń Markéty mocniej, a koleżanka odpowiada tym samym. Lara obejmuje ją drugą ręką za ramiona – chce się do niej zbliżyć tak, jak to tylko możliwe. Markéta odwraca ku niej twarz, ciepło jej ciała przenika Larę, która czuje, jak pod wpływem fali gorąca jej palce robią się ciężkie, a skóra się rozciąga. Przyciskają do siebie policzki, jakby chciały przeniknąć siebie nawzajem i spłynąć w jedną osobę.