Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyśniony koncert - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyśniony koncert - ebook

Młody, niespełniony kompozytor po serii porażek i upokorzeń podejmuje dramatyczną decyzję. Po przebudzeniu z długiego snu zyskuje szansę na nowe życie za sprawą tajemniczej skrzypaczki.

Znany i ceniony na świecie dyrygent otrzymuje przesyłkę z rękopisem partytury sprzed kilkudziesięciu lat. Za sprawą zapomnianego arcydzieła postanawia wywrócić swoje życie i udać się do Walencji, by podążyć śladami jego twórcy.

Co połączy kompozytora z przeszłości i poszukującego sensu egzystencji dyrygenta? Kim jest zagadkowa skrzypaczka? I ile można oddać pasji, a ile poświęcić dla miłości?

Wyśniony koncert to opowieść o ucieczce od samotności i marzeniach, które stają się siłą napędową do pokonywania największych trudności. I o urokach świata: Kraków, Rzym, Londyn, Walencja, Barcelona, wielkie sale koncertowe, imponująca architektura, podróże, muzyka i historie napisane przez życie.

Anna Bałenkowska

Z wykształcenia pianistka. Studiowała w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, Hochschule für Musik und Theater w Monachium i Conservatorio Superior de Música w Walencji. Artystyczny świat, w którym żyje wraz z mężem kompozytorem, jest pełen podróży. Dlatego od wielu lat bez ustanku zmienia miasta i kraje, czerpiąc garściami z kultury europejskiej. W 2022 roku zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią Zaginiona wiolonczelistka.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8132-488-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Ni­gdy nie za­sta­na­wia­łem się, co może czuć twórca, który pla­nuje znisz­czyć dzieło swo­jego ży­cia. My­śla­łem, że nikt nie staje przed tego typu wy­bo­rami. A już z pew­no­ścią nie ktoś taki jak ja. Pa­trzy­łem na roz­ło­żoną na stole par­ty­turę. Plik kil­ku­dzie­się­ciu za­pi­sa­nych od­ręcz­nie kar­tek pię­cio­li­nii. Utwór, który zmie­nił wszystko. A po­tem przed oczami uka­zała mi się jej twarz. Jej oczy pełne żalu i zło­ści. I słowa mo­jego mi­strza: „Dla żad­nej ko­biety nie warto re­zy­gno­wać z sa­mego sie­bie”.

Spo­koj­nie ują­łem w dło­nie nuty, które jesz­cze nie­dawno zda­wały się być ca­łym moim ży­ciem. Wszystko za­wdzię­cza­łem tej par­ty­tu­rze. Te­raz za­mie­rza­łem to raz na za­wsze prze­kre­ślić. Po raz pierw­szy nie zgo­dzić się z mi­strzem.

– Dla tej jed­nej warto – wy­szep­ta­łem, pod­cho­dząc do roz­pa­lo­nego ko­minka.

Jesz­cze przez mo­ment wpa­try­wa­łem się w ogni­ste pło­mie­nie, mie­niące się ja­skra­wymi ko­lo­rami czer­wieni i po­ma­rań­czu, które za­raz miały po­chłonąć moje naj­więk­sze dzieło. De­li­kat­nie za­drżały mi dło­nie, gdy uchy­li­łem drzwiczki, a go­rący po­dmuch po­wie­trza buch­nął mi w twarz. Wie­dzia­łem jed­nak, że tylko w ten spo­sób mogę spró­bo­wać od­wró­cić bieg wy­da­rzeń.Roz­dział I

I

KA­TA­NIA,
27–30 paź­dzier­nika 2018 roku

Ro­berto Bian­chini otwo­rzył oczy, pró­bu­jąc po­skła­dać w my­ślach urywki zda­rzeń po­przed­niego wie­czoru. Prze­dłu­ża­jąca się próba ge­ne­ralna, wy­mowne spoj­rze­nia człon­ków or­kie­stry, pod­nio­sły kon­cert. Wciąż sły­szał aplauz pu­blicz­no­ści roz­cho­dzący się po ma­je­sta­tycz­nym wnę­trzu Te­atru Mas­simo Bel­lini, wśród łu­ko­wych ar­kad, or­na­men­tów i gó­ru­ją­cych nad salą fre­sków. A po­tem bez­barwny, nieco nu­żący ban­kiet, wino, dys­tyn­go­wane roz­mowy i ona. Prze­cią­gnął się i prze­lot­nie zer­k­nął na le­żącą koło niego mło­dziutką sza­tynkę. Jej roz­sy­pane w nie­ła­dzie włosy kon­tra­sto­wały z białą, ho­te­lową po­ścielą, a na jej za­mknię­tych po­wie­kach do­strzec można było jesz­cze roz­ma­zane, ko­bal­towe cie­nie. Owi­nięta prze­ście­ra­dłem, śpiąca, zda­wała mu się jesz­cze bar­dziej bez­bronna i ufna. Bian­chini uśmiech­nął się do sie­bie, po­woli wstał i skie­ro­wał się do prze­stron­nej ła­zienki, z okien któ­rej roz­po­ście­rał się wi­dok na mia­sto i gó­ru­jącą nad nim, de­li­kat­nie dy­miącą Etnę.

„Cał­kiem udany kon­cert” – po­my­ślał, od­krę­ca­jąc złoty ku­rek z go­rącą wodą i ukła­da­jąc się w wolno sto­ją­cej wan­nie w stylu re­tro. „Tylko jak jej na imię? Li­dia, Lu­cia, Lud­mila...?” Nie za­uwa­żył na­wet, kiedy dziew­czyna sta­nęła w progu.

– Mogę do­łą­czyć? – za­py­tała, ko­kie­te­ryj­nie ba­wiąc się wło­sami, któ­rych splą­tane pa­sma czę­ściowo przy­sła­niały ster­czące piersi.

Pa­trzył na jej na­gie, jędrne ciało, wą­ską ta­lię, na­sto­let­nią jesz­cze twarz... wczo­raj chyba wspo­mi­nała, że jest do­piero na dru­gim roku stu­diów. Udało jej się do­stać do­an­gaż do tego kon­certu, bo w ostat­niej chwili roz­cho­ro­wała się al­to­wio­listka z trze­ciego pul­pitu. Ro­berto po­my­ślał, że wcale nie musi spie­szyć się z po­wro­tem do Rzymu. Li­dia czy Lu­cia za­nu­rzyła się w go­rą­cej wo­dzie, a on go­dzinę póź­niej za­dzwo­nił do Ro­sa­lii i wy­ja­śnił jej, że musi udzie­lić jesz­cze do­dat­ko­wych wy­wia­dów. Wie­dział, że i tak tego nie spraw­dzi.

– Wrócę naj­szyb­ciej, jak to bę­dzie moż­liwe – do­dał, po czym prze­bu­ko­wał loty i po­pro­sił dwu­dzie­sto­let­nią al­to­wio­listkę, by opro­wa­dziła go po mie­ście.

Pa­mię­tał, jak po raz pierw­szy przy­je­chał do Ka­ta­nii. Z ob­skur­nego przy­stanku dworca ko­le­jo­wego zmie­rzał w stronę cen­trum, przez ko­lejne pięt­na­ście mi­nut wy­mi­ja­jąc po­roz­rzu­cane wo­kół śmieci i psie od­chody i co rusz po­ty­ka­jąc się o nie­równy chod­nik. W wy­na­ję­tym po­koju nie było okna i pa­no­wała wil­goć, a mia­sto poza pla­cem ka­te­dral­nym wy­dało mu się jed­nym wiel­kim bar­ło­giem. Był wtedy nie­wiele star­szy od Li­dii i obie­cał so­bie, że już ni­gdy tu nie wróci. Dla­tego gdy kilka ty­go­dni temu za­pro­po­no­wano mu pro­jekt z or­kie­strą Te­atru Mas­simo Bel­lini, zgo­dził się tylko ze względu na cał­kiem do­bre wa­runki. Jako je­den z naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nych dy­ry­gen­tów w Eu­ro­pie miał swoje wy­ma­ga­nia i stawkę, po­ni­żej któ­rej już nie scho­dził. Tym ra­zem Ka­ta­nia wy­warła na nim nieco lep­sze wra­że­nie. Może dla­tego, że z lot­ni­ska do­je­chał pod swój czte­ro­gwiazd­kowy ho­tel tak­sówką, a czas spę­dzał głów­nie w XIX-wiecz­nym te­atrze na pró­bach do kon­certu sym­fo­nicz­nego. Już na pierw­szej z nich zwró­cił uwagę na al­to­wio­listkę w trze­cim pul­pi­cie – roz­koszną sza­tynkę, wpa­trzoną w niego jak w ob­ra­zek.

Tego po­ranka ko­chali się w wan­nie, za­le­wa­jąc ła­zienkę spie­nioną wodą, a po­tem około je­de­na­stej Ro­berto za­mó­wił im śnia­da­nie do sy­pialni. Je­dli w łóżku, nie przej­mu­jąc się okru­chami i po­pi­ja­jąc na prze­mian świeżo wy­ci­śnięty sok po­ma­rań­czowy i białe wino. Li­dia miała na so­bie je­dy­nie prze­świ­tu­jącą ko­szulkę, która przy każ­dym ru­chu po­nęt­nie opi­nała się na jej kształt­nym ciele.

– Na­prawdę zo­sta­jesz tu­taj spe­cjal­nie dla mnie? – za­py­tała nie­śmiało, gdy tylko skoń­czył roz­ma­wiać przez te­le­fon z Ro­sa­lią.

– Tak, prze­bu­ko­wa­łem loty, prze­ło­ży­łem spo­tka­nia w Rzy­mie... zwy­czaj­nie osza­la­łem na twoim punk­cie – od­parł i za­uwa­żył ru­mieńce na twa­rzy stu­dentki.

Wi­ta­lizm dziew­czyny spra­wiał, że i on czuł się mło­dziej. Przy jej boku na­wet mia­sto za­czy­nało mu się po­do­bać. Li­dia opi­sy­wała mu świat wi­dziany jej oczami. To, co on na­zwałby brudną, ciemną ulicą, ona przed­sta­wiała jako kli­ma­tyczną, fil­mową sce­ne­rię. W tan­det­nych ozdo­bach upa­try­wała swo­istego ar­ty­zmu, a do­bie­ga­jące ze­wsząd wrza­ski były dla niej je­dy­nie do­peł­nie­niem ob­razu barw­nej Sy­cy­lii.

– Nie pró­bo­wa­łeś ar­ran­cini? Ani na­wet can­noli? – py­tała z nie­uda­wa­nym za­sko­cze­niem, a po­tem chwy­tała go za rękę i za­cią­gała do po­usta­wia­nych na każ­dym rogu bu­dek z je­dze­niem na wy­nos. Kiedy ostatni raz zda­rzyło mu się jeść tego typu prze­ką­ski? Z Ro­sa­lią to było nie­moż­liwe. Ona była damą, a da­mie nie przy­sta­wało pa­ra­do­wać uli­cami z owi­niętą ser­wetką kulką ry­żową w dłoni.

Z Li­dią świat przez ko­lejne trzy dni wy­da­wał się bar­dziej ko­lo­rowy. Zwie­dzili ra­zem Tao­r­minę i Sy­ra­kuzy, roz­ko­szo­wali się sy­cy­lij­skimi przy­sma­kami. Po­do­bało mu się, jak na niego pa­trzyła, gdy py­tała o jego ka­rierę. Już dawno prze­stał do­strze­gać po­dziw w spoj­rze­niu żony. Może dla­tego za­czął szu­kać go w oczach in­nych ko­biet? Dla tej ma­łej był au­to­ry­te­tem, ge­nial­nym mu­zy­kiem bu­dzą­cym re­spekt. Za­le­żało jej, by mu się przy­po­do­bać. Czy wła­śnie nie tego męż­czy­zna po­trze­buje do szczę­ścia?

Ostat­niego wspól­nego wie­czoru po­pi­jali ape­ri­tif z wi­do­kiem na Etnę, któ­rej biały wierz­cho­łek od­zna­czał się na tle po­ma­rań­czo­wego nieba tuż po za­cho­dzie słońca. Li­dia snuła plany, może na­wet wy­obra­żała so­bie ich wspólną przy­szłość. On jed­nak już jej nie słu­chał. Wpa­trzony w nik­nącą w mro­kach nocy po­tęgę na­tury, my­ślał o pię­trzą­cych się zo­bo­wią­za­niach na nad­cho­dzące dni. Na­stęp­nego po­ranka wra­cał do swo­jego ży­cia i z pew­no­ścią nie było w nim miej­sca dla al­to­wio­listki z trze­ciego pul­pitu.

II

RZYM,
31 paź­dzier­nika 2018 roku

Po­de­rwała się na dźwięk dzwonka do drzwi. No, tak – wielki pan Ro­berto Bian­chini po­sta­no­wił wró­cić do domu. Przez ostat­nie trzy dni był tak za­jęty udzie­la­niem wy­wia­dów, że ani razu nie za­dzwo­nił. Te­raz sta­nął w progu, jak gdyby ni­gdy nic, i me­cha­nicz­nie po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie – po­wie­dział, de­li­kat­nie ją wy­mi­ja­jąc. – Je­stem po­twor­nie zmę­czony...

– Aż tyle wy­wia­dów? – nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Udał, że nie usły­szał iro­nii w jej gło­sie, i skie­ro­wał się pro­sto do ła­zienki.

Z po­czątku Ro­sa­lia ro­biła mu wy­rzuty – wiecz­nie prze­dłu­ża­jące się kon­trakty, do­dat­kowe wy­jazdy, po­ta­jemne te­le­fony, za­pach ko­bie­cych per­fum na jego ma­ry­narce – do­brze wie­działa, że ją zdra­dza. Py­tała, kim jest ta ko­bieta, ale on za każ­dym ra­zem wszyst­kiego się wy­pie­rał. Kiedy trzy dni temu za­dzwo­nił po­wia­do­mić ją, że musi prze­bu­ko­wać loty, od­nio­sła wra­że­nie, że w tle sły­szy śmiech jego ko­chanki. Mimo to udała, że mu wie­rzy, bo nie miała już siły wal­czyć o coś, co od dawna zda­wało się je­dy­nie fik­cją. Poza tym zwy­czaj­nie bra­ko­wało jej czasu na za­bawę w szpie­go­wa­nie wła­snego męża. Była damą, a da­mie ta­kie rze­czy nie przy­sta­wały.

Jesz­cze raz spraw­dziła, czy wszystko spa­ko­wała. Dzi­siaj akom­pa­nio­wała na kon­cer­cie klasy skrzy­piec pro­fe­sora Man­fre­diego. Część stu­den­tów przy­nio­sła jej nuty do­piero dwa ty­go­dnie temu. Z tego po­wodu nie czuła się zbyt pew­nie we wszyst­kich prze­bie­gach, mimo że ćwi­czyła je w każ­dej wol­nej chwili. Otwie­rała już drzwi, kiedy Ro­berto za­trzy­mał ją w progu.

– Już wy­cho­dzisz?

– Mu­szę jesz­cze po­ćwi­czyć przed kon­cer­tem. Poza tym je­stem umó­wiona na próby – od­parła chłodno, do­brze wie­dząc, że i tak go to nie in­te­re­suje.

– O któ­rej wró­cisz?

– A czy to ważne?

Spoj­rzał na nią ze smut­kiem. Nie mu­siał od­po­wia­dać.

– A, bym za­po­mniała. W sa­lo­nie leży ja­kaś prze­syłka do cie­bie.

– Nic nie za­ma­wia­łem. – Skrzy­wił się tak, że w jed­nej chwili po­głę­biły się jego zmarszczki na czole. Co­raz mniej ro­zu­miała, czemu te młode dziew­czyny tak do niego lgnęły.

– Nie wiem, nie czy­tam two­jej ko­re­spon­den­cji. – Wzru­szyła ra­mio­nami i za­trza­snęła za sobą drzwi, po czym do­dała do sa­mej sie­bie: – Kie­dyś czy­ta­łam i zbyt wiele łez mnie to kosz­to­wało.

III

Taka wła­śnie była Ro­sa­lia – zimna i po­wścią­gliwa. Tylko że kie­dyś wła­śnie to naj­bar­dziej go do niej przy­cią­gało. Po raz pierw­szy uj­rzał ją na kur­sach mi­strzow­skich, na które zo­stał za­pro­szony jako uznany już dy­ry­gent. Znu­dzony prze­słu­chi­wał stu­den­tów, któ­rzy w więk­szo­ści cał­ko­wi­cie nie nada­wali się do tego za­wodu. Kom­pro­mi­to­wał ich na fo­rum, wy­ka­zu­jąc ich braki w czy­ta­niu par­ty­tur, słu­cha­niu, ko­or­dy­na­cji ru­chów czy w końcu w kom­pe­ten­cjach spo­łecz­nych. Bo jak można zo­stać dy­ry­gen­tem kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wego ze­społu, nie po­sia­da­jąc żad­nej z cech li­dera?

Ro­sa­lia grała wtedy na jed­nym z for­te­pia­nów wy­ciągi or­kie­strowe. Do­piero co skoń­czyła stu­dia i ro­biła wszystko, by zo­stać na uczelni. Z nie­po­ko­jem przy­glą­dała mu się, gdy wy­ży­wał się na stu­den­tach. Chciał ich uod­por­nić, wzmoc­nić, ale ona tego nie ro­zu­miała. Po pierw­szym dniu warsz­ta­tów pod­szedł po­gra­tu­lo­wać jej świet­nie wy­ko­na­nych par­tii.

– Dzię­kuję, ale mógłby być pan mil­szy dla uczest­ni­ków – od­parła wy­nio­śle, mie­rząc go wzro­kiem.

Nie spo­dzie­wał się ta­kiej od­po­wie­dzi i może dla­tego za­pro­po­no­wał jej drinka.

– Prze­pra­szam, ale mu­szę jesz­cze po­ćwi­czyć przed ju­trem. Czeka mnie cała V sym­fo­nia Mah­lera.

Rzadko zda­rzało mu się, by ktoś mu od­ma­wiał.

– Grała pani dzi­siaj cały dzień. Kie­dyś trzeba od­po­cząć.

– Kie­dyś tak, ale nie tego wie­czoru – oznaj­miła sta­now­czo. – Mu­szę się zbie­rać. Do zo­ba­cze­nia ju­tro – do­dała, a on w tej sa­mej chwili po­sta­wił so­bie za cel zdo­być tę bez­czelną pia­nistkę. A ta bez­czelna pia­nistka oka­zała się wkrótce bar­dzo in­te­re­su­jącą ko­bietą, z którą rok póź­niej wziął ślub.

Nie był pe­wien, czy kie­dy­kol­wiek ją ko­chał. Ro­sa­lia pa­so­wała do jego ży­cia – piękna, in­te­li­gentna, am­bitna. Po­tra­fili go­dzi­nami dys­ku­to­wać na różne te­maty przy ko­lej­nych bu­tel­kach wina. Po raz pierw­szy od­niósł wra­że­nie, że spo­tkał ko­bietę, która ni­gdy nie bę­dzie w sta­nie go znu­dzić. Poza tym miał trzy­dzie­ści osiem lat i chyba zna­lazł się już w od­po­wied­nim wieku, by tro­chę się ustat­ko­wać. Wy­star­czyło jed­nak za­le­d­wie kilka mie­sięcy, by za­czął szu­kać cie­pła w ra­mio­nach in­nych...

Ro­berto otrzą­snął się ze wspo­mnień i nie­pew­nie wziął do ręki paczkę le­żącą na ka­na­pie w sa­lo­nie. Na ety­kie­cie nie od­na­lazł da­nych nadawcy. Je­dy­nie ad­res i pie­czątkę z Wa­len­cji.

– Hisz­pa­nia... – mruk­nął i de­li­kat­nie otwo­rzył szczel­nie za­pie­czę­to­waną prze­syłkę.

W środku znaj­do­wała się par­ty­tura.

„Ko­lejny kom­po­zy­tor li­czy na to, że prze­śle mi swoje wy­po­ciny, a ja za­raz po­lecę z tym do Car­ne­gie Hall” – po­my­ślał zre­zy­gno­wany i już miał od­rzu­cić nuty w kąt, gdy zer­k­nął na datę, za­pi­saną w pra­wym gór­nym rogu roz­ma­za­nym pi­smem – 16 sierp­nia 1968 roku.

Skrzy­wił się. Jesz­cze raz roz­chy­lił ko­pertę, spo­dzie­wa­jąc się ja­kie­goś li­stu, jed­nak nic ta­kiego nie zna­lazł. Nie­chęt­nie spoj­rzał na pierw­szą stronę par­ty­tury, lecz już po kilku chwi­lach zro­zu­miał, że trzyma w rę­kach ar­cy­dzieło.Roz­dział II

I

KRA­KÓW,
10 kwiet­nia 1967 roku

Opar­łem głowę o szybę i czu­łem, jak tram­waj ko­ły­sze mnie do snu. Nie zmru­ży­łem oka od po­nad czter­dzie­stu go­dzin. Ad­re­na­lina wciąż pul­so­wała mi w ży­łach, a ja nie pa­mię­ta­łem na­wet, kiedy ja­dłem ostatni po­si­łek i jaki jest dzi­siaj dzień ty­go­dnia. Pę­kała mi głowa, zbie­rało mi się na mdło­ści i je­dy­nie myśl o tym, że nie­długo bę­dzie po wszyst­kim, utrzy­my­wała mnie przy ży­ciu. Jed­nak było warto. W dło­niach ści­ska­łem ukoń­czoną par­ty­turę i nic nie mo­gło rów­nać się z tym uczu­ciem, kiedy po kil­ku­na­stu mie­sią­cach pracy twórca w końcu po­ka­zuje swoje dzieło światu.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia. Czyli wszystko wska­zy­wało na to, że zdą­ży­łem. W ostat­niej chwili – ale jed­nak. Je­cha­łem z moją sym­fo­nią na pocztę, by spró­bo­wać swo­ich sił w Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­kur­sie Kom­po­zy­tor­skim w Zu­ry­chu. Kon­kur­sie, który mógł zmie­nić wszystko. Roz­cią­gną­łem się na twar­dym sie­dzi­sku i mi­mo­wol­nie od­da­łem ma­rze­niom. Sły­sza­łem or­kie­strę, która z prze­ję­ciem wy­ko­ny­wała moją kom­po­zy­cję, okla­ski i owa­cje na sto­jąco, wi­dzia­łem tłumy lu­dzi z gra­tu­la­cjami, nowe pro­po­zy­cje, za­mó­wie­nia, na­grodę we fran­kach szwaj­car­skich, która po­zwo­li­łaby mi na dłu­gie, do­stat­nie lata ży­cia... I wtedy tram­waj gwał­tow­nie za­ha­mo­wał.

Otwo­rzy­łem oczy. Nie za­trzy­ma­li­śmy się na przy­stanku. Mo­tor­ni­czy ner­wowo opu­ścił po­jazd, spraw­dzał tory i przez ko­lejne mi­nuty krę­cił się tam i z po­wro­tem. Pa­sa­że­ro­wie z nie­po­ko­jem za­częli spo­glą­dać na sie­bie, a ja nie mo­głem uwie­rzyć, że to dzieje się na­prawdę. Utknę­li­śmy po­mię­dzy Li­ma­now­skiego a pla­cem Bo­ha­te­rów Getta. Wie­dzia­łem, że ze względu na porę nie mam in­nej al­ter­na­tywy niż tylko zła­pa­nie tak­sówki lub bieg o wła­snych si­łach. A przede wszyst­kim nie mia­łem już czasu, by dłu­żej zwle­kać. Ad­re­na­lina wy­zwo­liła we mnie nowe po­kłady ener­gii – by­łem zbyt bli­sko, by pod­dać się bez walki. Czym prę­dzej wy­sko­czy­łem z tram­waju i ile tchu pę­dzi­łem w stronę poczty, by osta­tecz­nie z upo­rczywą za­dyszką sta­nąć w dłu­giej ko­lejce do je­dy­nego czyn­nego o tej po­rze okienka. Z le­d­wo­ścią ła­piąc od­dech, ob­ser­wo­wa­łem, jak wska­zówki ze­gara prze­su­wają się szyb­ciej niż kie­dy­kol­wiek, by za kilka mi­nut spo­tkać się ze sobą o pół­nocy. Urzęd­nik za nic się nie spie­szył. Śle­dzi­łem jego ospałe ru­chy, zmę­czone spoj­rze­nie i co­raz gło­śniej wzdy­cha­łem.

– Prze­pra­szam, czy mo­głaby mnie pani prze­pu­ścić? – za­gad­ną­łem sta­ruszkę sto­jącą przede mną, jed­no­cze­śnie za­sta­na­wia­jąc się, co też ta ko­bieta robi o tej po­rze na po­czcie. – Za­leży mi na stem­plu z dzi­siej­szą datą – do­da­łem, gdy tylko zmie­rzyła mnie su­ro­wym wzro­kiem od stóp do głów.

– To trzeba było przyjść wcze­śniej. Pan młody, a ja już tu le­dwo stoję – wy­chry­piała i wska­zała na swoje opuch­nięte nogi.

Mo­głem jej po­wie­dzieć, że po­psuł się tram­waj, że przez ostat­nie kilka dni wciąż wal­czy­łem z cza­sem i ogra­ni­cze­niami wła­snego or­ga­ni­zmu, że od tego kon­kursu za­leży całe moje ży­cie, ale... ona i tak by nie zro­zu­miała.

Za­bra­kło mi czte­rech mi­nut. Urzęd­nik nie zgo­dził się na przy­bi­cie stem­pla z datą z po­przed­niego dnia. I tym sa­mym zmar­no­wał moją szansę na lep­sze ży­cie.

II

KRA­KÓW,
11 kwiet­nia 1967 roku

Kiedy otwo­rzy­łem oczy, było już ciemno. Obu­dzi­łem się wśród po­roz­rzu­ca­nych stron z wą­skimi pię­cio­li­niami, resz­tek ołów­ków i gu­mek do ście­ra­nia, wiór­ków zrzu­co­nych rę­ka­wem z biurka, zgnie­cio­nych kar­tek i za­pi­sa­nych ze­szy­tów. W po­koju pa­no­wał za­duch, uno­sił się za­pach stę­chli­zny i wil­goci. Otwo­rzy­łem okno, by z ulgą za­cią­gnąć się chłod­nym po­wie­trzem. Czu­łem głód, przy­gnę­bie­nie, pustkę i zwy­czaj­nie nie wie­dzia­łem, co da­lej.

To po­dobno nor­malne, nie­któ­rzy mó­wili mi, że na­wet można się do tego przy­zwy­czaić. Sta­wiasz ostatni akord w par­ty­tu­rze, nad którą pra­co­wa­łeś po­nad rok, i naj­pierw ogar­nia cię eu­fo­ria, masz wra­że­nie, że mo­żesz wszystko, a po chwili po raz ko­lejny do­ciera do cie­bie bez­sens ist­nie­nia. Nar­ko­tyk eks­tazy twór­czej prze­staje dzia­łać. Świat za oknem znów jawi się je­dy­nie w od­cie­niach sza­ro­ści. A ty nic dla niego nie zna­czysz.

Nie wiem, jak długo le­ża­łem szczel­nie owi­nięty koł­drą, ga­piąc się w nie­równy su­fit. Sły­sza­łem nad sobą kroki pani Ja­niny, po­brzę­ku­jące w tle ra­dio i jej fał­szywy śpiew „Ci­cha woda brzegi rwie...” za­głu­sza­jący głos Zbi­gniewa Kur­ty­cza. I w tym sa­mym mo­men­cie przy­po­mniało mi się, że nie za­pła­ci­łem czyn­szu ani za ostatni mie­siąc, ani za ten, który trwa już w naj­lep­sze od je­de­na­stu dni. A to ozna­czało jedno – mia­łem prze­chla­pane. Może dla­tego prze­wró­ci­łem się na drugi bok, pró­bu­jąc znów po­grą­żyć się we śnie, a tym sa­mym od­ciąć od mar­nej rze­czy­wi­sto­ści i jesz­cze przez chwilę móc uda­wać, że pię­trzące się pro­blemy wcale mnie nie do­ty­czą. I gdy by­łem już gdzieś na gra­nicy jawy i snu, prze­cho­dząc w ten nad­zwy­czajny stan chwi­lo­wego nie­ist­nie­nia, usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi.

Za­ci­sną­łem moc­niej po­wieki z na­dzieją, że pani Ja­nina w końcu od­pu­ści albo zwy­czaj­nie po­my­śli, że mnie nie ma. Ona jed­nak nie da­wała za wy­graną.

– An­to­niu­szu, otwie­raj! – krzy­czała tym swoim skrze­kli­wym gło­sem, aż w końcu ska­pi­tu­lo­wa­łem. Od­wi­ną­łem koł­drę i od razu zro­biło mi się zimno. Po­woli prze­tar­łem za­czer­wie­nione oczy i usia­dłem na łóżku, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad wi­ru­ją­cym mi przed oczami ob­ra­zem klitki, w któ­rej miesz­ka­łem. Do­piero wtedy zo­rien­to­wa­łem się, że mam na so­bie jesz­cze wczo­raj­sze ciu­chy, w któ­rych prze­bie­głem nie­mal ma­ra­ton, pę­dząc na pocztę. Nic więc dziw­nego, że nie były pierw­szej świe­żo­ści. Wo­la­łem nie oglą­dać się w lu­strze. Od­ru­chowo prze­je­cha­łem dło­nią po wło­sach i wcią­gną­łem ko­szulę w spodnie, po czym wzią­łem głę­boki wdech i otwo­rzy­łem drzwi.

– Wy­glą­dasz, jak­byś do­piero co wstał z łóżka – przy­wi­tała mnie pani Ja­nina, krę­cąc z dez­apro­batą głową.

– Bo wła­śnie mnie pani obu­dziła – od­po­wie­dzia­łem, za­pi­na­jąc ostatni gu­zik ko­szuli.

Spoj­rzała osten­ta­cyj­nie na ze­ga­rek i od­chrząk­nęła.

– I to jest od­po­wiedź, dla­czego nie masz pie­nię­dzy – stwier­dziła po chwili mil­cze­nia, po czym do­dała ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem: – Chyba że się mylę?

– Nie myli się pani – od­par­łem, nie pa­trząc jej w oczy. – Ale obie­cuję, że do końca mie­siąca ure­gu­luję opłaty.

Wes­tchnęła gło­śno, po czym znów z dez­apro­batą zmie­rzyła mnie wzro­kiem.

– Je­śli nie, bę­dziesz mu­siał się stąd wy­pro­wa­dzić – oznaj­miła su­cho. – A... i jesz­cze jedno. Po­sprzą­taj ten baj­zel – do­dała nieco ostrzej i po­wę­dro­wała z po­wro­tem na górę, nu­cąc „Ci­chą wodę” jak gdyby ni­gdy nic.

III

KRA­KÓW,
12 kwiet­nia 1967 roku

Pra­cu­jąc nad utwo­rem, rzadko wy­cho­dzi­łem z po­koju. Od czasu do czasu po­zwa­la­łem so­bie na nie­zbyt dłu­gie prze­rwy, pod­czas któ­rych za­zwy­czaj ro­bi­łem za­kupy albo bie­ga­łem po osie­dlu, by choć tro­chę roz­pro­sto­wać ko­ści. Poza tym sie­dzia­łem nad nu­tami. Nic wię­cej. Po­świę­ca­łem mło­dość, czyli po­dobno coś, co mamy naj­cen­niej­szego w ży­ciu, na two­rze­nie.

Dla­tego tego dnia, kiedy w końcu wy­sze­dłem z cze­lu­ści su­te­reny, którą wy­naj­mo­wa­łem od trzech lat, przez dłuż­szą chwilę przy­zwy­cza­ja­łem się do świa­tła sło­necz­nego. Pani Ja­nina chyba ob­ser­wo­wała mnie z okna. Była to jedna z naj­wred­niej­szych bab, ja­kie przy­szło mi po­znać. Ile to razy prze­kli­na­łem ją w du­chu, gdy pra­cu­jąc nad utwo­rem, ści­ga­jąc się z cza­sem i na­glą­cymi ter­mi­nami, mu­sia­łem zno­sić jej upier­dliwe do­cinki i zrzę­dze­nie. Ta ko­bieta po­tra­fiła zejść do mo­jej su­te­reny, od­pa­lić na cały re­gu­la­tor ra­dio i wy­jąc wnie­bo­głosy, urzą­dzać ge­ne­ralne po­rządki w spi­żarni obok. Tak, że zu­peł­nie nie mo­głem ze­brać my­śli.

– I jesz­cze sprzą­tać mu­szę za tego nic­po­nia – do­ga­dy­wała pod mo­imi drzwiami, ude­rza­jąc o nie z im­pe­tem mio­tłą. – Po­szedłby do pracy, za­miast się tak le­nić ca­łymi dniami. Przy­pa­łę­tał się taki, pa­ta­łach!

Gdy­bym tylko mógł, spa­ko­wał­bym się i wy­pro­wa­dził na drugi ko­niec mia­sta. Pro­blem oczy­wi­ście sta­no­wiły pie­nią­dze. Na tę ciemną, prze­siąk­niętą wil­go­cią klitkę przy­naj­mniej było mnie stać. To zna­czy – do kiedy do­ra­bia­łem na zmy­waku. „Sym­fo­nia cieni” po­chło­nęła mnie bez­gra­nicz­nie. Nie da­wa­łem rady łą­czyć pracy z pi­sa­niem, więc zre­zy­gno­wa­łem. Mia­łem na­dzieję, że oszczęd­no­ści star­czą mi na dłu­żej. Te­raz mu­sia­łem znów sta­nąć oko w oko z okrutną co­dzien­no­ścią.

Nie wiem, o czym my­śla­łem, od­bie­ra­jąc dy­plom ukoń­cze­nia kom­po­zy­cji w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Mu­zycz­nej w War­sza­wie. Już pod ko­niec stu­diów zro­zu­mia­łem, że nic w tym za­wo­dzie nie jest pewne i może dla­tego przyj­mu­jąc gra­tu­la­cje od rek­tora dla naj­lep­szego ab­sol­wenta roku, wcale nie czu­łem się szczę­śliwy. Przez wiele mie­sięcy mio­ta­łem się po sto­licy, co­raz bar­dziej do­cho­dząc do wnio­sku, że to mia­sto mnie nie po­trze­buje, a może na­wet, że mnie nie chce. By­łem ar­ty­stą. Pra­gną­łem two­rzyć, ale jed­no­cze­śnie na mo­jej dro­dze nie po­ja­wił się nikt, kto mógłby mi w tym po­móc.

Trzy lata temu prze­pro­wa­dzi­łem się do Kra­kowa. Choć tak na­prawdę chyba zwy­czaj­nie ucie­kłem. Chcia­łem za­cząć wszystko od po­czątku. W ta­kich chwi­lach łu­dzisz się, że świat znów stoi przed tobą otwo­rem, że twoje po­rażki to tylko źle do­brane miej­sce na Ziemi, że to tu pi­sany jest ci wielki suk­ces. Nie mia­łem pie­nię­dzy, więc wy­na­ją­łem su­te­renę na po­łu­dniu mia­sta, my­śląc, że to tylko na prze­cze­ka­nie. Wy­sy­ła­łem swoje utwory do róż­nych or­kiestr, dy­ry­gen­tów, od więk­szo­ści nie otrzy­mu­jąc żad­nej od­po­wie­dzi. Na­wet od­mow­nej. Zda­rzały się okresy, gdy pi­sa­łem bez prze­rwy, nie roz­róż­nia­jąc nie­kiedy dnia i nocy w mo­jej ciem­nej su­te­re­nie. Tra­fiały się ty­go­dnie, gdy nie na­pi­sa­łem nic i za­sta­na­wia­łem się, czy tego wszyst­kiego nie rzu­cić na do­bre. Pod­pa­try­wa­łem ży­cie mo­ich ró­wie­śni­ków i z każ­dym mie­sią­cem od­no­si­łem wra­że­nie, że tracę co­raz wię­cej. „Sym­fo­nia cieni” miała być moją ostat­nią próbą, a kon­kurs kom­po­zy­tor­ski w Zu­ry­chu de­cy­du­ją­cym zna­kiem od losu.

Tego dnia spa­ce­ro­wa­łem po Kra­ko­wie, prze­glą­da­jąc ogło­sze­nia w wi­try­nach skle­po­wych. Wie­dzia­łem, że pani Ja­nina nie żar­tuje i je­śli nie zdo­będę pie­nię­dzy, wy­lą­duję na bruku wraz z mo­imi par­ty­tu­rami i dy­plo­mem z wy­róż­nie­niem. Mu­sia­łem wziąć się w garść. O tej po­rze mia­sto tęt­niło ży­ciem. Z re­stau­ra­cji uno­siły się za­pa­chy prze­róż­nych dań, na Rynku dzieci rzu­cały go­łę­biom okru­chy, kwia­ciarki ob­da­ro­wy­wały młode pary bu­kie­tami goź­dzi­ków. Ko­lo­rowe ka­mie­niczki lśniły w pro­mie­niach słońca. Sie­dzący przy Flo­riań­skiej akor­de­oni­sta wy­gry­wał na­miętne tanga, wta­pia­jąc się w gwar roz­mów i na­wo­ły­wań prze­chod­niów i stra­ga­nia­rzy. Roz­pią­łem ma­ry­narkę i ode­tchną­łem nad wy­raz cie­płym, kwiet­nio­wym po­wie­trzem. W jed­nej chwili to­wa­rzy­szące mi no­stal­gia i nie­pew­ność ode­szły. By­łem tu i te­raz i mia­łem jesz­cze wiele ma­rzeń do speł­nie­nia. A prze­cież to dzięki nim od­naj­du­jemy w so­bie tę we­wnętrzną siłę, by wciąż pró­bo­wać.

Nie szu­ka­łem pracy od na­stęp­nego mie­siąca. Pod­py­ty­wa­łem gdzie się dało, na­wet je­śli nie wy­wie­szono ogło­sze­nia. Mu­sia­łem za­cząć od za­raz i na szczę­ście los się do mnie uśmiech­nął. Tym ra­zem mia­łem po­ma­gać przy roz­kła­da­niu to­waru w skle­pie przy Zwie­rzy­niec­kiej. Wła­ści­cielka wy­dała się dość miła. Co prawda, nie za­pro­po­no­wała zbyt wy­so­kiej stawki, ale przy­ją­łem jej ofertę bez mru­gnię­cia okiem. Wciąż li­czy­łem, że mimo czte­ro­mi­nu­to­wego spóź­nie­nia na po­czcie, Szwaj­ca­ria przyj­mie zgło­szoną przeze mnie par­ty­turę. A wtedy w ra­zie wy­gra­nej na­resz­cie będę mógł opu­ścić su­te­renę pani Ja­niny, spła­cić wszyst­kie po­życzki i za­cząć żyć peł­nią ży­cia. My­śla­łem o tym w dro­dze po­wrot­nej do domu. Sie­dzia­łem na twar­dym fo­telu, umo­ru­sany od brud­nych kar­to­nów, ga­piąc się na znu­dzo­nych ży­ciem współ­pa­sa­że­rów, i wy­obra­ża­łem so­bie, jak otwie­ram list z Zu­ry­chu z za­pro­sze­niem na pre­mierę mo­jej sym­fo­nii.

Przed wej­ściem do sie­bie jak za­wsze z na­dzieją otwo­rzy­łem skrzynkę pocz­tową. Wy­sła­łem moje utwory już do tylu or­kiestr, że wciąż nie tra­ci­łem na­dziei, że któ­raś z nich w końcu się ode­zwie. Jed­nak od kil­ku­na­stu mie­sięcy nie otrzy­ma­łem ani jed­nej od­po­wie­dzi. Wiele razy py­ta­łem pani Ja­niny, czy aby przy­pad­kiem nie po­my­liła się i nie wzięła za­adre­so­wa­nej do mnie ko­perty.

– An­to­niu­szu, spraw­dzam każdy list po kilka razy. Nie wiem, na co cze­kasz, ale może w końcu za­cznij stą­pać twardo po ziemi. Już nie je­steś ma­łym chłop­cem – od­po­wia­dała drwią­cym to­nem, do­da­jąc za­wsze: – I pa­mię­taj, że nie­długo koń­czy się mie­siąc, a czynsz sam się nie za­płaci.

Od­ru­chowo spoj­rza­łem w stronę jej okien i bez­gło­śnie otwo­rzy­łem skrzynkę pocz­tową. Tego wie­czoru po raz pierw­szy nie była pu­sta. Serce sta­nęło mi na mo­ment. Ktoś za­adre­so­wał do mnie list. Na­resz­cie. Drżą­cymi rę­kami wy­cią­gną­łem ko­pertę. W pra­wym gór­nym rogu wid­niała pie­czątka nadawcy: or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra.

IV

KRA­KÓW,
13 kwiet­nia 1967 roku

– Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam, by ktoś z ta­kim za­pa­łem roz­pa­ko­wy­wał to­war – stwier­dziła z uśmie­chem pani Ba­sia, kiedy skoń­czyła ob­słu­gi­wać klienta. – Jak tak da­lej pój­dzie, to kto wie, może od przy­szłego mie­siąca bę­dziemy mo­gli ne­go­cjo­wać twoją stawkę.

„Od przy­szłego mie­siąca już mnie tu nie bę­dzie” – po­my­śla­łem z dumą i ocho­czo za­bra­łem się do otwie­ra­nia ko­lej­nego kar­tonu. Wczo­raj wie­czo­rem moje ży­cie ob­ró­ciło się o sto osiem­dzie­siąt stopni. Przez mo­ment pla­no­wa­łem na­wet nie przy­jeż­dżać dzi­siaj do pracy, ale po­sta­no­wi­łem za­cze­kać na pierw­szą za­liczkę od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra. Or­kie­stry, która po­sta­no­wiła na­wią­zać ze mną współ­pracę.

Kiedy wie­czo­rem trzy­ma­łem w dło­niach list, chcia­łem krzy­czeć w stronę okien pani Ja­niny, wy­biec na ulicę, by ogło­sić światu, że wła­śnie po­czy­ni­łem krok na­przód w mo­jej kom­po­zy­tor­skiej ka­rie­rze! I wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, że je­stem zu­peł­nie sam. Znów przed oczami mia­łem jego kar­cący wzrok, czu­łem za­pach jego ko­loń­skiej wody, sły­sza­łem wy­rzut w jego gło­sie...

Tam­tego wie­czoru, gdy wy­zna­łem ro­dzi­com, że chcę zda­wać eg­za­miny na stu­dia kom­po­zy­tor­skie do War­szawy, sie­dzie­li­śmy przy stole, mie­rząc się wzro­kiem. Oj­ciec ze zło­ści po­czer­wie­niał na twa­rzy, a matka co rusz wzdy­chała ze znie­chę­ce­niem.

– Nie po to wy­cho­wy­wa­li­śmy cię, że­byś te­raz zmar­no­wał so­bie ży­cie – wark­nął. – Dba­li­śmy o twój roz­wój, wspie­ra­li­śmy za­in­te­re­so­wa­nia, wska­zy­wa­li­śmy drogę, a ty...? Ty masz to za nic! – Ude­rzył pię­ścią w stół i na­chy­lił się ku mnie. – Spójrz tylko na swo­jego brata. In­te­res An­drzeja roz­ra­sta się w bły­ska­wicz­nym tem­pie, mógł­byś się cze­goś od niego na­uczyć, wziąć przy­kład. Nie je­steś już dziec­kiem, mu­sisz wziąć od­po­wie­dzial­ność za swoje ży­cie.

– I wła­śnie biorę – od­po­wie­dzia­łem, sły­sząc za swo­imi ple­cami ko­lejne wes­tchnię­cie matki.

– Mar­nu­jąc czas na ja­kieś pier­doły! – Oj­ciec od­su­nął się gwał­tow­nie i na­bie­ra­jąc ner­wowo po­wie­trza, do­dał: – Je­żeli z tym nie skoń­czysz, mo­żesz wię­cej nie po­ka­zy­wać mi się na oczy.

Mia­łem wra­że­nie, że matka pró­bo­wała mnie za­trzy­mać, ale oj­ciec w ostat­niej chwili mocno chwy­cił ją za ra­mię. Wtedy wy­da­wało mi się, że w jej oczach do­strze­gam współ­czu­cie i żal. Te­raz już wiem, że było to tylko roz­cza­ro­wa­nie.

– O, wi­dzę, że już skoń­czy­łeś, po­dej­dziesz tu do mnie? – Cie­pły głos pani Basi wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. Odło­ży­łem na miej­sce ostatni słoik z dże­mem tru­skaw­ko­wym i pró­bu­jąc wy­ma­zać wspo­mnie­nie roz­gnie­wa­nej twa­rzy ojca, od­wró­ci­łem się w kie­runku mo­jej sze­fo­wej. – Pie­kłam skoro świt, mu­sisz spró­bo­wać – oznaj­miła z lekką eks­cy­ta­cją i otwo­rzyła przede mną ko­lo­rowe pu­dełko z przy­ozdo­bio­nymi cu­krem pu­drem ba­becz­kami.

– Wy­glą­dają wspa­niale – od­par­łem i do­piero wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, jak bar­dzo je­stem głodny.

– Sma­kują jesz­cze le­piej. – Pani Ba­sia uśmiech­nęła się sze­roko. – Czę­stuj się, póki jesz­cze cie­płe. – Chyba za­uwa­żyła, że od­ru­chowo zer­k­ną­łem w kie­runku nie­roz­pa­ko­wa­nych kar­to­nów, bo do­dała: – A pu­dła mogą chwilę za­cze­kać.

Przez mo­ment je­dli­śmy w mil­cze­niu. Po raz pierw­szy mia­łem oka­zję bli­żej przyj­rzeć się mo­jej chle­bo­daw­czyni. I może dla­tego do­piero te­raz spo­strze­głem po­dłużną bli­znę na jej pra­wym po­liczku, głę­bo­kie zmarszczki wo­kół oczu, gar­baty nos, na któ­rym po­ły­ski­wały w świe­tle po­zła­cane oprawki oku­la­rów.

– O czym tak roz­my­ślasz, An­to­niu­szu? – prze­rwała mil­cze­nie, a ja po­spiesz­nie spu­ści­łem wzrok.

– O ni­czym – od­po­wie­dzia­łem szybko, wkła­da­jąc do ust ostatni ka­wa­łek wy­śmie­ni­tej ba­beczki.

Pani Ba­sia na ten wi­dok od razu przy­su­nęła do mnie pu­dełko z wy­pie­kami.

– Dzię­kuję, nie trzeba już – za­pro­te­sto­wa­łem bez prze­ko­na­nia, choć nie­wąt­pli­wie moje oczy mó­wiły co in­nego. Z pew­no­ścią dla­tego prze­ło­żyła ko­lejne cia­cho na mój ta­lerz.

– Na­wet nie wiesz, jaką ra­dość spra­wia mi wi­dok ko­goś, kto z ta­kim ape­ty­tem wcina moje ba­beczki. Pójdę wsta­wić wodę na her­batę.

Śle­dzi­łem ją wzro­kiem, jej z lekka ocię­żałe ru­chy, drżące dło­nie. Za­sta­na­wia­łem się, ile może mieć lat, czy ma już wnuki, od jak dawna pro­wa­dzi ten sklep. Mimo to tam­tego po­po­łu­dnia o nic jej nie za­py­ta­łem. Od­nio­słem wra­że­nie, że ona też mnie ob­ser­wuje, że pró­buje wy­czy­tać coś z mo­jej twa­rzy. Kiedy tak sie­dzie­li­śmy ra­zem, do­tarło do mnie, że już od dawna nie spę­dzi­łem tak wiele czasu w to­wa­rzy­stwie dru­giej osoby, a ona, jakby czy­ta­jąc w mo­ich my­ślach, po­wie­działa po chwili:

– Tak miło nie­raz z kimś po­sie­dzieć i po­mil­czeć. Sa­mot­ność można oswoić, można z nią żyć, ale i tak za­wsze kie­dyś o so­bie przy­po­mni.

V

KRA­KÓW,
18 kwiet­nia 1967 roku

Od czasu, kiedy przy­szedł do mnie list od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra, co­dzien­nie rano bu­dzi­łem się z my­ślą, że zbliża się dzień, kiedy do­wiem się cze­goś wię­cej, a moje ży­cie wresz­cie się od­mieni. Tak bar­dzo chcia­łem im udo­wod­nić, że my­lili się co do mnie. Mi­nęło już tyle lat, a ja wciąż sły­sza­łem śmiech i kpiny matki, ojca i brata.

– Do­ro­śnij, chło­pie, bo świa­tem rzą­dzi pie­niądz, a z mu­zyki to ty nie wy­ży­jesz – po­wta­rzał An­drzej i wci­skał mi do kie­szeni bank­noty na znak, że je­śli tylko będę chciał, mogę być taki jak on. Au­to­ry­tet, oczko w gło­wie ro­dzi­ców, syn, któ­rym można chwa­lić się na prawo i lewo. Nic dziw­nego – skoń­czył szkołę za­wo­dową, za­ło­żył za­kład me­blar­ski, za­rzą­dza szta­bem lu­dzi, za­ra­bia mnó­stwo pie­nię­dzy i w do­datku ma piękną żonę i dwójkę dzieci. O, tak – mój nie­do­ści­gniony wzór i jego ide­alna ro­dzinka.

Na po­czątku ich od­wie­dza­łem, lecz z cza­sem zbrzy­dło mi wy­słu­chi­wa­nie nie­koń­czą­cych się opo­wie­ści o ich no­wej go­sposi, te­le­wi­zo­rze, lo­dówce, fu­trze z ka­ra­ku­łów czy zło­cie i bi­żu­te­rii ze Związku Ra­dziec­kiego – czyli jed­nym sło­wem o pie­nią­dzach. Sie­dzia­łem na ich pach­ną­cej jesz­cze no­wo­ścią skó­rza­nej ka­na­pie, pi­łem kawę z por­ce­la­no­wej fi­li­żanki, ja­dłem ciastka z naj­droż­szej cu­kierni w mie­ście i czu­łem, że nie pa­suję do tego świata.

– A ty? Wciąż pi­szesz te swoje nutki? – za­py­tała mnie jed­nego po­po­łu­dnia El­wira, żona An­drzeja, okrę­ca­jąc so­bie ko­smyk wło­sów wo­kół pal­ców. Przy­sia­dła się do mnie zbyt bli­sko, tak że w jed­nej chwili po­czu­łem się skrę­po­wany.

– Je­stem kom­po­zy­to­rem, więc to ra­czej na­tu­ralne – od­par­łem, ucie­ka­jąc wzro­kiem od jej głę­bo­kiego de­koltu. Na­chy­liła się ku mnie i de­li­kat­nie prze­je­chała dło­nią po mo­ich wło­sach. Pach­niała sek­sem, luk­su­sem i czymś nie­okre­ślo­nym... czymś, czego chyba jesz­cze ni­gdy nie było mi dane za­znać.

– Ma­rzy­ciel... Cie­kawe, kiedy w końcu prze­sta­nie śnić o wiel­kiej sła­wie? – Za­śmiała się jakby do sie­bie, po czym do­dała, pa­trząc mi pro­sto w oczy: – An­drzej nie bę­dzie cię wiecz­nie niań­czyć, więc le­piej weź się do ro­boty.

Nie zdą­ży­łem nic od­po­wie­dzieć, bo zni­kła za ku­chen­nymi drzwiami. To wtedy wi­dzia­łem ją po raz ostatni. Ją, An­drzeja i ich dwójkę roz­ka­pry­szo­nych dzieci. Po cza­sie uświa­do­mi­łem so­bie, że El­wira mu­siała na­ga­dać na mnie coś do mo­jego brata, bo ten znie­nacka oznaj­mił mi, że nie do­stanę od niego już ani zła­ma­nego gro­sza i że naj­le­piej, jak­bym za­padł się gdzieś pod zie­mię, do­póki nie zmą­drzeję. Po­wie­dział mi to w twarz, a ja za­miast się bro­nić, unio­słem się dumą i od­wró­ci­łem na pię­cie. Wtedy my­śla­łem, że po­ra­dzę so­bie bez niego, że nie jest mi po­trzebny do szczę­ścia. Te­raz... te­raz to i tak już bez zna­cze­nia. A mimo to, kiedy otrzy­ma­łem list od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra, nie­mal od razu przed mo­imi oczami po­ja­wił się An­drzej. Gdy­bym mógł tak zwy­czaj­nie po­je­chać do niego, uści­snąć go w progu, wy­pić z nim her­batę w lekko po­szczer­bio­nym kubku, po­mil­czeć przy świe­tle świec... Gdzieś w pa­mięci tliła mi się jesz­cze dawna wer­sja mo­jego brata. Tego, z któ­rym cho­wa­łem przed ro­dzi­cami po­roz­bi­jane ta­le­rze, z któ­rym prze­ga­da­łem nie­jedną noc, gdy wy­znał mi, że boi się ciem­no­ści. Ale tego An­drzeja już nie było, a ja po­trze­bo­wa­łem w końcu po­dzie­lić się z kimś moim szczę­ściem. I tak pierw­szą osobą, która do­wie­działa się o pro­po­zy­cji współ­pracy z ta­jem­ni­czą or­kie­strą, zo­stała pani Ba­sia.

Cia­steczka z her­batą stały się na­szym co­dzien­nym ry­tu­ałem. Moje my­śli wciąż krą­żyły wo­kół tego jed­nego krót­kiego li­stu i per­spek­tyw z nim zwią­za­nych. Nie by­łem pe­wien, czy moja sze­fowa co­kol­wiek zro­zu­mie z tego, co chcia­łem jej po­wie­dzieć, ale wła­ści­wie ja­kie to miało zna­cze­nie? Mu­sia­łem to z sie­bie wy­rzu­cić, a prze­rwa na słod­kie co nieco wy­dała mi się naj­bar­dziej od­po­wied­nią ku temu chwilą.

Chle­bo­daw­czyni słu­chała mnie uważ­nie, co rusz ki­wa­jąc głową i po­pi­ja­jąc świeżo za­pa­rzoną kawę. Zdą­ży­li­śmy oboje cał­ko­wi­cie opróż­nić już pu­dełko z ciast­kami i wy­chy­lić do dna na­sze fi­li­żanki.

– Cze­ka­łem na taką wia­do­mość od dawna i w końcu na­de­szła – za­koń­czy­łem z dumą, pa­trząc z pod­eks­cy­to­wa­niem na pa­nią Ba­się. By­łem cie­kaw jej re­ak­cji. Za­pewne są­dziła, że za­trud­niła zwy­kłego ka­wa­lera, a tu wła­śnie się oka­zało, że nie­długo jego na­zwi­sko znaj­dzie się na afi­szach w ca­łym Kra­ko­wie. Na­wet na oso­bie nie­zaj­mu­ją­cej się mu­zyką to mu­siało ro­bić wra­że­nie.

– Po­jedź tam. – Uśmiech­nęła się w końcu.

Pa­trzy­łem na nią osłu­piały, zu­peł­nie nie spo­dzie­wa­jąc się ta­kiej re­ak­cji.

– No, na co cze­kasz? Ma­rze­nia nie speł­niają się same, trzeba nie­kiedy za nimi tro­chę po­go­nić.

I wtedy ze­rwa­łem się z krze­sła.

– My­śli pani...? – za­py­ta­łem z bi­ją­cym mocno ser­cem.

– My­ślę, że tak. Tylko prze­bierz się w coś od­po­wied­niej­szego.

– A... – Zer­k­ną­łem na nie­roz­pa­ko­wane pu­dła.

– A kar­tony mogą za­cze­kać. Prze­cież wiesz.

VI

Do­cho­dziła czter­na­sta, kiedy sta­ną­łem przed gma­chem fil­har­mo­nii, przy któ­rej sie­dzibę miała Sin­fo­nia per Aspera ad Astra. Wcią­gną­łem w spodnie białą ko­szulę, po­pra­wi­łem koł­nie­rzyk, wzią­łem głę­boki wdech i chwy­ci­łem za klamkę. Drzwi były za­mknięte. Lekko zdez­o­rien­to­wany jesz­cze raz spraw­dzi­łem ad­res z li­stu, po­krę­ci­łem się wzdłuż bu­dynku i wró­ci­łem do punktu wyj­ścia. Ni­g­dzie nie za­uwa­ży­łem żad­nego szyldu po­szu­ki­wa­nej przeze mnie or­kie­stry. Jak w tran­sie cho­dzi­łem od drzwi do drzwi, stu­ka­łem, a po­tem wa­li­łem pię­ściami w szyby, nie do­pusz­cza­jąc my­śli, że ktoś zwy­czaj­nie so­bie ze mnie za­drwił. Tylko kto mógł być aż tak okrutny?

I wtedy znów zo­ba­czy­łem ich twa­rze. Ojca i An­drzeja.

– Na­prawdę wie­rzysz, że uda ci się coś osią­gnąć jako kom­po­zy­tor? – za­py­tał mój brat, kiedy pa­ko­wa­łem się do wy­jazdu na stu­dia.

– Każdy kie­dyś za­czy­nał.

– I o więk­szo­ści słuch za­gi­nął.

– A nie­któ­rzy stali się nie­śmier­telni.

Po twa­rzy An­drzeja prze­biegł cień. Smutku, roz­cza­ro­wa­nia, za­zdro­ści?

– Zo­ba­czysz, kie­dyś za­pro­szę cię jesz­cze na kon­cert – rzu­ci­łem wy­zy­wa­jąco. Na­wiążę współ­pracę ze świa­to­wymi or­kie­strami, będę po­dró­żo­wał, moje utwory prze­trwają i wtedy... i wtedy przy­znasz mi ra­cję.

– W ta­kim ra­zie cze­kam na ten dzień.

Jego iro­niczny śmiech jesz­cze długo dźwię­czał mi w uszach. Po­wra­cał ni­czym fala przy każ­dej ko­lej­nej po­rażce, trud­no­ściach, chwi­lach zwąt­pie­nia... Czy byłby zdolny wy­słać mi te­raz taki list?

– Bzdura – wy­ce­dzi­łem przez zęby i zre­zy­gno­wany opar­łem wil­gotne od potu czoło o za­ku­rzoną szybę drzwi fron­to­wych. Je­żeli to był tylko głupi żart, to... to po­zo­sta­wało mi wró­cić do sklepu pani Basi i do końca ży­cia grze­bać się w jej kar­to­nach. Może po­wi­nie­nem w końcu od­pu­ścić? Prze­stać wal­czyć z wia­tra­kami i zro­bić to, do czego od dawna pró­bo­wali prze­ko­nać mnie moi bli­scy? Z re­zy­gna­cją ude­rzy­łem głową o szybę. Za­bo­lało. I kiedy już mia­łem odejść i raz na za­wsze za­po­mnieć o mo­jej ka­rie­rze kom­po­zy­tor­skiej, do­strze­głem za­rys po­staci zbli­ża­ją­cej się w moim kie­runku, a po chwili usły­sza­łem zgrzyt zamka. Wy­pro­sto­wa­łem się i za­sko­czony sta­ną­łem oko w oko z wą­sa­tym i brzu­cha­tym męż­czy­zną w śred­nim wieku.

– Czego pan tak wali? Nie wi­dzi pan, że za­mknięte? – burk­nął nie­przy­jem­nie, wska­zu­jąc ja­kieś roz­ma­zane na­pisy na drzwiach, z któ­rych trudno było co­kol­wiek wy­wnio­sko­wać.

– Szu­kam or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra – po­sta­no­wi­łem za­ry­zy­ko­wać, ale ku mo­jemu zdu­mie­niu męż­czy­zna nie spra­wiał wra­że­nia za­sko­czo­nego.

– Był pan umó­wiony?

– Nie, ale...

– To nie mamy o czym roz­ma­wiać – prze­rwał i już chciał za­trza­snąć mi drzwi przed no­sem, kiedy krzyk­ną­łem:

– Pro­szę za­cze­kać! Otrzy­ma­łem list z pro­po­zy­cją współ­pracy. Je­stem kom­po­zy­to­rem!

Męż­czy­zna za­trzy­mał się i przyj­rzał mi z uwagą.

– A... to pan – po­wie­dział jakby bar­dziej do sie­bie niż do mnie, co wpra­wiło mnie w jesz­cze więk­sze osłu­pie­nie. – Trzeba było tak od razu. Pro­szę za mną.

Do ga­bi­netu dy­rek­tora or­kie­stry pro­wa­dził istny la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy. Prze­mie­rza­li­śmy je w mil­cze­niu, obaj po­grą­żeni w swo­ich my­ślach. Mia­łem wra­że­nie, że za­raz serce wy­sko­czy mi z piersi. Z każ­dym kro­kiem czu­łem się, jak­bym przy­bli­żał się do gra­nic raju. Aż wresz­cie sta­ną­łem przed ga­bi­ne­tem dy­rek­tora ar­ty­stycz­nego or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra i by­łem go­tów roz­po­cząć moje nowe ży­cie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: