- W empik go
Wyśniony koncert - ebook
Wyśniony koncert - ebook
Młody, niespełniony kompozytor po serii porażek i upokorzeń podejmuje dramatyczną decyzję. Po przebudzeniu z długiego snu zyskuje szansę na nowe życie za sprawą tajemniczej skrzypaczki.
Znany i ceniony na świecie dyrygent otrzymuje przesyłkę z rękopisem partytury sprzed kilkudziesięciu lat. Za sprawą zapomnianego arcydzieła postanawia wywrócić swoje życie i udać się do Walencji, by podążyć śladami jego twórcy.
Co połączy kompozytora z przeszłości i poszukującego sensu egzystencji dyrygenta? Kim jest zagadkowa skrzypaczka? I ile można oddać pasji, a ile poświęcić dla miłości?
Wyśniony koncert to opowieść o ucieczce od samotności i marzeniach, które stają się siłą napędową do pokonywania największych trudności. I o urokach świata: Kraków, Rzym, Londyn, Walencja, Barcelona, wielkie sale koncertowe, imponująca architektura, podróże, muzyka i historie napisane przez życie.
Anna Bałenkowska
Z wykształcenia pianistka. Studiowała w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, Hochschule für Musik und Theater w Monachium i Conservatorio Superior de Música w Walencji. Artystyczny świat, w którym żyje wraz z mężem kompozytorem, jest pełen podróży. Dlatego od wielu lat bez ustanku zmienia miasta i kraje, czerpiąc garściami z kultury europejskiej. W 2022 roku zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią Zaginiona wiolonczelistka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-488-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie zastanawiałem się, co może czuć twórca, który planuje zniszczyć dzieło swojego życia. Myślałem, że nikt nie staje przed tego typu wyborami. A już z pewnością nie ktoś taki jak ja. Patrzyłem na rozłożoną na stole partyturę. Plik kilkudziesięciu zapisanych odręcznie kartek pięciolinii. Utwór, który zmienił wszystko. A potem przed oczami ukazała mi się jej twarz. Jej oczy pełne żalu i złości. I słowa mojego mistrza: „Dla żadnej kobiety nie warto rezygnować z samego siebie”.
Spokojnie ująłem w dłonie nuty, które jeszcze niedawno zdawały się być całym moim życiem. Wszystko zawdzięczałem tej partyturze. Teraz zamierzałem to raz na zawsze przekreślić. Po raz pierwszy nie zgodzić się z mistrzem.
– Dla tej jednej warto – wyszeptałem, podchodząc do rozpalonego kominka.
Jeszcze przez moment wpatrywałem się w ogniste płomienie, mieniące się jaskrawymi kolorami czerwieni i pomarańczu, które zaraz miały pochłonąć moje największe dzieło. Delikatnie zadrżały mi dłonie, gdy uchyliłem drzwiczki, a gorący podmuch powietrza buchnął mi w twarz. Wiedziałem jednak, że tylko w ten sposób mogę spróbować odwrócić bieg wydarzeń.Rozdział I
I
KATANIA,
27–30 października 2018 roku
Roberto Bianchini otworzył oczy, próbując poskładać w myślach urywki zdarzeń poprzedniego wieczoru. Przedłużająca się próba generalna, wymowne spojrzenia członków orkiestry, podniosły koncert. Wciąż słyszał aplauz publiczności rozchodzący się po majestatycznym wnętrzu Teatru Massimo Bellini, wśród łukowych arkad, ornamentów i górujących nad salą fresków. A potem bezbarwny, nieco nużący bankiet, wino, dystyngowane rozmowy i ona. Przeciągnął się i przelotnie zerknął na leżącą koło niego młodziutką szatynkę. Jej rozsypane w nieładzie włosy kontrastowały z białą, hotelową pościelą, a na jej zamkniętych powiekach dostrzec można było jeszcze rozmazane, kobaltowe cienie. Owinięta prześcieradłem, śpiąca, zdawała mu się jeszcze bardziej bezbronna i ufna. Bianchini uśmiechnął się do siebie, powoli wstał i skierował się do przestronnej łazienki, z okien której rozpościerał się widok na miasto i górującą nad nim, delikatnie dymiącą Etnę.
„Całkiem udany koncert” – pomyślał, odkręcając złoty kurek z gorącą wodą i układając się w wolno stojącej wannie w stylu retro. „Tylko jak jej na imię? Lidia, Lucia, Ludmila...?” Nie zauważył nawet, kiedy dziewczyna stanęła w progu.
– Mogę dołączyć? – zapytała, kokieteryjnie bawiąc się włosami, których splątane pasma częściowo przysłaniały sterczące piersi.
Patrzył na jej nagie, jędrne ciało, wąską talię, nastoletnią jeszcze twarz... wczoraj chyba wspominała, że jest dopiero na drugim roku studiów. Udało jej się dostać doangaż do tego koncertu, bo w ostatniej chwili rozchorowała się altowiolistka z trzeciego pulpitu. Roberto pomyślał, że wcale nie musi spieszyć się z powrotem do Rzymu. Lidia czy Lucia zanurzyła się w gorącej wodzie, a on godzinę później zadzwonił do Rosalii i wyjaśnił jej, że musi udzielić jeszcze dodatkowych wywiadów. Wiedział, że i tak tego nie sprawdzi.
– Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe – dodał, po czym przebukował loty i poprosił dwudziestoletnią altowiolistkę, by oprowadziła go po mieście.
Pamiętał, jak po raz pierwszy przyjechał do Katanii. Z obskurnego przystanku dworca kolejowego zmierzał w stronę centrum, przez kolejne piętnaście minut wymijając porozrzucane wokół śmieci i psie odchody i co rusz potykając się o nierówny chodnik. W wynajętym pokoju nie było okna i panowała wilgoć, a miasto poza placem katedralnym wydało mu się jednym wielkim barłogiem. Był wtedy niewiele starszy od Lidii i obiecał sobie, że już nigdy tu nie wróci. Dlatego gdy kilka tygodni temu zaproponowano mu projekt z orkiestrą Teatru Massimo Bellini, zgodził się tylko ze względu na całkiem dobre warunki. Jako jeden z najbardziej rozchwytywanych dyrygentów w Europie miał swoje wymagania i stawkę, poniżej której już nie schodził. Tym razem Katania wywarła na nim nieco lepsze wrażenie. Może dlatego, że z lotniska dojechał pod swój czterogwiazdkowy hotel taksówką, a czas spędzał głównie w XIX-wiecznym teatrze na próbach do koncertu symfonicznego. Już na pierwszej z nich zwrócił uwagę na altowiolistkę w trzecim pulpicie – rozkoszną szatynkę, wpatrzoną w niego jak w obrazek.
Tego poranka kochali się w wannie, zalewając łazienkę spienioną wodą, a potem około jedenastej Roberto zamówił im śniadanie do sypialni. Jedli w łóżku, nie przejmując się okruchami i popijając na przemian świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy i białe wino. Lidia miała na sobie jedynie prześwitującą koszulkę, która przy każdym ruchu ponętnie opinała się na jej kształtnym ciele.
– Naprawdę zostajesz tutaj specjalnie dla mnie? – zapytała nieśmiało, gdy tylko skończył rozmawiać przez telefon z Rosalią.
– Tak, przebukowałem loty, przełożyłem spotkania w Rzymie... zwyczajnie oszalałem na twoim punkcie – odparł i zauważył rumieńce na twarzy studentki.
Witalizm dziewczyny sprawiał, że i on czuł się młodziej. Przy jej boku nawet miasto zaczynało mu się podobać. Lidia opisywała mu świat widziany jej oczami. To, co on nazwałby brudną, ciemną ulicą, ona przedstawiała jako klimatyczną, filmową scenerię. W tandetnych ozdobach upatrywała swoistego artyzmu, a dobiegające zewsząd wrzaski były dla niej jedynie dopełnieniem obrazu barwnej Sycylii.
– Nie próbowałeś arrancini? Ani nawet cannoli? – pytała z nieudawanym zaskoczeniem, a potem chwytała go za rękę i zaciągała do poustawianych na każdym rogu budek z jedzeniem na wynos. Kiedy ostatni raz zdarzyło mu się jeść tego typu przekąski? Z Rosalią to było niemożliwe. Ona była damą, a damie nie przystawało paradować ulicami z owiniętą serwetką kulką ryżową w dłoni.
Z Lidią świat przez kolejne trzy dni wydawał się bardziej kolorowy. Zwiedzili razem Taorminę i Syrakuzy, rozkoszowali się sycylijskimi przysmakami. Podobało mu się, jak na niego patrzyła, gdy pytała o jego karierę. Już dawno przestał dostrzegać podziw w spojrzeniu żony. Może dlatego zaczął szukać go w oczach innych kobiet? Dla tej małej był autorytetem, genialnym muzykiem budzącym respekt. Zależało jej, by mu się przypodobać. Czy właśnie nie tego mężczyzna potrzebuje do szczęścia?
Ostatniego wspólnego wieczoru popijali aperitif z widokiem na Etnę, której biały wierzchołek odznaczał się na tle pomarańczowego nieba tuż po zachodzie słońca. Lidia snuła plany, może nawet wyobrażała sobie ich wspólną przyszłość. On jednak już jej nie słuchał. Wpatrzony w niknącą w mrokach nocy potęgę natury, myślał o piętrzących się zobowiązaniach na nadchodzące dni. Następnego poranka wracał do swojego życia i z pewnością nie było w nim miejsca dla altowiolistki z trzeciego pulpitu.
II
RZYM,
31 października 2018 roku
Poderwała się na dźwięk dzwonka do drzwi. No, tak – wielki pan Roberto Bianchini postanowił wrócić do domu. Przez ostatnie trzy dni był tak zajęty udzielaniem wywiadów, że ani razu nie zadzwonił. Teraz stanął w progu, jak gdyby nigdy nic, i mechanicznie pocałował ją w policzek.
– Dzień dobry, kochanie – powiedział, delikatnie ją wymijając. – Jestem potwornie zmęczony...
– Aż tyle wywiadów? – nie mogła się powstrzymać. Udał, że nie usłyszał ironii w jej głosie, i skierował się prosto do łazienki.
Z początku Rosalia robiła mu wyrzuty – wiecznie przedłużające się kontrakty, dodatkowe wyjazdy, potajemne telefony, zapach kobiecych perfum na jego marynarce – dobrze wiedziała, że ją zdradza. Pytała, kim jest ta kobieta, ale on za każdym razem wszystkiego się wypierał. Kiedy trzy dni temu zadzwonił powiadomić ją, że musi przebukować loty, odniosła wrażenie, że w tle słyszy śmiech jego kochanki. Mimo to udała, że mu wierzy, bo nie miała już siły walczyć o coś, co od dawna zdawało się jedynie fikcją. Poza tym zwyczajnie brakowało jej czasu na zabawę w szpiegowanie własnego męża. Była damą, a damie takie rzeczy nie przystawały.
Jeszcze raz sprawdziła, czy wszystko spakowała. Dzisiaj akompaniowała na koncercie klasy skrzypiec profesora Manfrediego. Część studentów przyniosła jej nuty dopiero dwa tygodnie temu. Z tego powodu nie czuła się zbyt pewnie we wszystkich przebiegach, mimo że ćwiczyła je w każdej wolnej chwili. Otwierała już drzwi, kiedy Roberto zatrzymał ją w progu.
– Już wychodzisz?
– Muszę jeszcze poćwiczyć przed koncertem. Poza tym jestem umówiona na próby – odparła chłodno, dobrze wiedząc, że i tak go to nie interesuje.
– O której wrócisz?
– A czy to ważne?
Spojrzał na nią ze smutkiem. Nie musiał odpowiadać.
– A, bym zapomniała. W salonie leży jakaś przesyłka do ciebie.
– Nic nie zamawiałem. – Skrzywił się tak, że w jednej chwili pogłębiły się jego zmarszczki na czole. Coraz mniej rozumiała, czemu te młode dziewczyny tak do niego lgnęły.
– Nie wiem, nie czytam twojej korespondencji. – Wzruszyła ramionami i zatrzasnęła za sobą drzwi, po czym dodała do samej siebie: – Kiedyś czytałam i zbyt wiele łez mnie to kosztowało.
III
Taka właśnie była Rosalia – zimna i powściągliwa. Tylko że kiedyś właśnie to najbardziej go do niej przyciągało. Po raz pierwszy ujrzał ją na kursach mistrzowskich, na które został zaproszony jako uznany już dyrygent. Znudzony przesłuchiwał studentów, którzy w większości całkowicie nie nadawali się do tego zawodu. Kompromitował ich na forum, wykazując ich braki w czytaniu partytur, słuchaniu, koordynacji ruchów czy w końcu w kompetencjach społecznych. Bo jak można zostać dyrygentem kilkudziesięcioosobowego zespołu, nie posiadając żadnej z cech lidera?
Rosalia grała wtedy na jednym z fortepianów wyciągi orkiestrowe. Dopiero co skończyła studia i robiła wszystko, by zostać na uczelni. Z niepokojem przyglądała mu się, gdy wyżywał się na studentach. Chciał ich uodpornić, wzmocnić, ale ona tego nie rozumiała. Po pierwszym dniu warsztatów podszedł pogratulować jej świetnie wykonanych partii.
– Dziękuję, ale mógłby być pan milszy dla uczestników – odparła wyniośle, mierząc go wzrokiem.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi i może dlatego zaproponował jej drinka.
– Przepraszam, ale muszę jeszcze poćwiczyć przed jutrem. Czeka mnie cała V symfonia Mahlera.
Rzadko zdarzało mu się, by ktoś mu odmawiał.
– Grała pani dzisiaj cały dzień. Kiedyś trzeba odpocząć.
– Kiedyś tak, ale nie tego wieczoru – oznajmiła stanowczo. – Muszę się zbierać. Do zobaczenia jutro – dodała, a on w tej samej chwili postawił sobie za cel zdobyć tę bezczelną pianistkę. A ta bezczelna pianistka okazała się wkrótce bardzo interesującą kobietą, z którą rok później wziął ślub.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek ją kochał. Rosalia pasowała do jego życia – piękna, inteligentna, ambitna. Potrafili godzinami dyskutować na różne tematy przy kolejnych butelkach wina. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że spotkał kobietę, która nigdy nie będzie w stanie go znudzić. Poza tym miał trzydzieści osiem lat i chyba znalazł się już w odpowiednim wieku, by trochę się ustatkować. Wystarczyło jednak zaledwie kilka miesięcy, by zaczął szukać ciepła w ramionach innych...
Roberto otrząsnął się ze wspomnień i niepewnie wziął do ręki paczkę leżącą na kanapie w salonie. Na etykiecie nie odnalazł danych nadawcy. Jedynie adres i pieczątkę z Walencji.
– Hiszpania... – mruknął i delikatnie otworzył szczelnie zapieczętowaną przesyłkę.
W środku znajdowała się partytura.
„Kolejny kompozytor liczy na to, że prześle mi swoje wypociny, a ja zaraz polecę z tym do Carnegie Hall” – pomyślał zrezygnowany i już miał odrzucić nuty w kąt, gdy zerknął na datę, zapisaną w prawym górnym rogu rozmazanym pismem – 16 sierpnia 1968 roku.
Skrzywił się. Jeszcze raz rozchylił kopertę, spodziewając się jakiegoś listu, jednak nic takiego nie znalazł. Niechętnie spojrzał na pierwszą stronę partytury, lecz już po kilku chwilach zrozumiał, że trzyma w rękach arcydzieło.Rozdział II
I
KRAKÓW,
10 kwietnia 1967 roku
Oparłem głowę o szybę i czułem, jak tramwaj kołysze mnie do snu. Nie zmrużyłem oka od ponad czterdziestu godzin. Adrenalina wciąż pulsowała mi w żyłach, a ja nie pamiętałem nawet, kiedy jadłem ostatni posiłek i jaki jest dzisiaj dzień tygodnia. Pękała mi głowa, zbierało mi się na mdłości i jedynie myśl o tym, że niedługo będzie po wszystkim, utrzymywała mnie przy życiu. Jednak było warto. W dłoniach ściskałem ukończoną partyturę i nic nie mogło równać się z tym uczuciem, kiedy po kilkunastu miesiącach pracy twórca w końcu pokazuje swoje dzieło światu.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Czyli wszystko wskazywało na to, że zdążyłem. W ostatniej chwili – ale jednak. Jechałem z moją symfonią na pocztę, by spróbować swoich sił w Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim w Zurychu. Konkursie, który mógł zmienić wszystko. Rozciągnąłem się na twardym siedzisku i mimowolnie oddałem marzeniom. Słyszałem orkiestrę, która z przejęciem wykonywała moją kompozycję, oklaski i owacje na stojąco, widziałem tłumy ludzi z gratulacjami, nowe propozycje, zamówienia, nagrodę we frankach szwajcarskich, która pozwoliłaby mi na długie, dostatnie lata życia... I wtedy tramwaj gwałtownie zahamował.
Otworzyłem oczy. Nie zatrzymaliśmy się na przystanku. Motorniczy nerwowo opuścił pojazd, sprawdzał tory i przez kolejne minuty kręcił się tam i z powrotem. Pasażerowie z niepokojem zaczęli spoglądać na siebie, a ja nie mogłem uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Utknęliśmy pomiędzy Limanowskiego a placem Bohaterów Getta. Wiedziałem, że ze względu na porę nie mam innej alternatywy niż tylko złapanie taksówki lub bieg o własnych siłach. A przede wszystkim nie miałem już czasu, by dłużej zwlekać. Adrenalina wyzwoliła we mnie nowe pokłady energii – byłem zbyt blisko, by poddać się bez walki. Czym prędzej wyskoczyłem z tramwaju i ile tchu pędziłem w stronę poczty, by ostatecznie z uporczywą zadyszką stanąć w długiej kolejce do jedynego czynnego o tej porze okienka. Z ledwością łapiąc oddech, obserwowałem, jak wskazówki zegara przesuwają się szybciej niż kiedykolwiek, by za kilka minut spotkać się ze sobą o północy. Urzędnik za nic się nie spieszył. Śledziłem jego ospałe ruchy, zmęczone spojrzenie i coraz głośniej wzdychałem.
– Przepraszam, czy mogłaby mnie pani przepuścić? – zagadnąłem staruszkę stojącą przede mną, jednocześnie zastanawiając się, co też ta kobieta robi o tej porze na poczcie. – Zależy mi na stemplu z dzisiejszą datą – dodałem, gdy tylko zmierzyła mnie surowym wzrokiem od stóp do głów.
– To trzeba było przyjść wcześniej. Pan młody, a ja już tu ledwo stoję – wychrypiała i wskazała na swoje opuchnięte nogi.
Mogłem jej powiedzieć, że popsuł się tramwaj, że przez ostatnie kilka dni wciąż walczyłem z czasem i ograniczeniami własnego organizmu, że od tego konkursu zależy całe moje życie, ale... ona i tak by nie zrozumiała.
Zabrakło mi czterech minut. Urzędnik nie zgodził się na przybicie stempla z datą z poprzedniego dnia. I tym samym zmarnował moją szansę na lepsze życie.
II
KRAKÓW,
11 kwietnia 1967 roku
Kiedy otworzyłem oczy, było już ciemno. Obudziłem się wśród porozrzucanych stron z wąskimi pięcioliniami, resztek ołówków i gumek do ścierania, wiórków zrzuconych rękawem z biurka, zgniecionych kartek i zapisanych zeszytów. W pokoju panował zaduch, unosił się zapach stęchlizny i wilgoci. Otworzyłem okno, by z ulgą zaciągnąć się chłodnym powietrzem. Czułem głód, przygnębienie, pustkę i zwyczajnie nie wiedziałem, co dalej.
To podobno normalne, niektórzy mówili mi, że nawet można się do tego przyzwyczaić. Stawiasz ostatni akord w partyturze, nad którą pracowałeś ponad rok, i najpierw ogarnia cię euforia, masz wrażenie, że możesz wszystko, a po chwili po raz kolejny dociera do ciebie bezsens istnienia. Narkotyk ekstazy twórczej przestaje działać. Świat za oknem znów jawi się jedynie w odcieniach szarości. A ty nic dla niego nie znaczysz.
Nie wiem, jak długo leżałem szczelnie owinięty kołdrą, gapiąc się w nierówny sufit. Słyszałem nad sobą kroki pani Janiny, pobrzękujące w tle radio i jej fałszywy śpiew „Cicha woda brzegi rwie...” zagłuszający głos Zbigniewa Kurtycza. I w tym samym momencie przypomniało mi się, że nie zapłaciłem czynszu ani za ostatni miesiąc, ani za ten, który trwa już w najlepsze od jedenastu dni. A to oznaczało jedno – miałem przechlapane. Może dlatego przewróciłem się na drugi bok, próbując znów pogrążyć się we śnie, a tym samym odciąć od marnej rzeczywistości i jeszcze przez chwilę móc udawać, że piętrzące się problemy wcale mnie nie dotyczą. I gdy byłem już gdzieś na granicy jawy i snu, przechodząc w ten nadzwyczajny stan chwilowego nieistnienia, usłyszałem pukanie do drzwi.
Zacisnąłem mocniej powieki z nadzieją, że pani Janina w końcu odpuści albo zwyczajnie pomyśli, że mnie nie ma. Ona jednak nie dawała za wygraną.
– Antoniuszu, otwieraj! – krzyczała tym swoim skrzekliwym głosem, aż w końcu skapitulowałem. Odwinąłem kołdrę i od razu zrobiło mi się zimno. Powoli przetarłem zaczerwienione oczy i usiadłem na łóżku, usiłując zapanować nad wirującym mi przed oczami obrazem klitki, w której mieszkałem. Dopiero wtedy zorientowałem się, że mam na sobie jeszcze wczorajsze ciuchy, w których przebiegłem niemal maraton, pędząc na pocztę. Nic więc dziwnego, że nie były pierwszej świeżości. Wolałem nie oglądać się w lustrze. Odruchowo przejechałem dłonią po włosach i wciągnąłem koszulę w spodnie, po czym wziąłem głęboki wdech i otworzyłem drzwi.
– Wyglądasz, jakbyś dopiero co wstał z łóżka – przywitała mnie pani Janina, kręcąc z dezaprobatą głową.
– Bo właśnie mnie pani obudziła – odpowiedziałem, zapinając ostatni guzik koszuli.
Spojrzała ostentacyjnie na zegarek i odchrząknęła.
– I to jest odpowiedź, dlaczego nie masz pieniędzy – stwierdziła po chwili milczenia, po czym dodała ze złośliwym uśmieszkiem: – Chyba że się mylę?
– Nie myli się pani – odparłem, nie patrząc jej w oczy. – Ale obiecuję, że do końca miesiąca ureguluję opłaty.
Westchnęła głośno, po czym znów z dezaprobatą zmierzyła mnie wzrokiem.
– Jeśli nie, będziesz musiał się stąd wyprowadzić – oznajmiła sucho. – A... i jeszcze jedno. Posprzątaj ten bajzel – dodała nieco ostrzej i powędrowała z powrotem na górę, nucąc „Cichą wodę” jak gdyby nigdy nic.
III
KRAKÓW,
12 kwietnia 1967 roku
Pracując nad utworem, rzadko wychodziłem z pokoju. Od czasu do czasu pozwalałem sobie na niezbyt długie przerwy, podczas których zazwyczaj robiłem zakupy albo biegałem po osiedlu, by choć trochę rozprostować kości. Poza tym siedziałem nad nutami. Nic więcej. Poświęcałem młodość, czyli podobno coś, co mamy najcenniejszego w życiu, na tworzenie.
Dlatego tego dnia, kiedy w końcu wyszedłem z czeluści sutereny, którą wynajmowałem od trzech lat, przez dłuższą chwilę przyzwyczajałem się do światła słonecznego. Pani Janina chyba obserwowała mnie z okna. Była to jedna z najwredniejszych bab, jakie przyszło mi poznać. Ile to razy przeklinałem ją w duchu, gdy pracując nad utworem, ścigając się z czasem i naglącymi terminami, musiałem znosić jej upierdliwe docinki i zrzędzenie. Ta kobieta potrafiła zejść do mojej sutereny, odpalić na cały regulator radio i wyjąc wniebogłosy, urządzać generalne porządki w spiżarni obok. Tak, że zupełnie nie mogłem zebrać myśli.
– I jeszcze sprzątać muszę za tego nicponia – dogadywała pod moimi drzwiami, uderzając o nie z impetem miotłą. – Poszedłby do pracy, zamiast się tak lenić całymi dniami. Przypałętał się taki, patałach!
Gdybym tylko mógł, spakowałbym się i wyprowadził na drugi koniec miasta. Problem oczywiście stanowiły pieniądze. Na tę ciemną, przesiąkniętą wilgocią klitkę przynajmniej było mnie stać. To znaczy – do kiedy dorabiałem na zmywaku. „Symfonia cieni” pochłonęła mnie bezgranicznie. Nie dawałem rady łączyć pracy z pisaniem, więc zrezygnowałem. Miałem nadzieję, że oszczędności starczą mi na dłużej. Teraz musiałem znów stanąć oko w oko z okrutną codziennością.
Nie wiem, o czym myślałem, odbierając dyplom ukończenia kompozycji w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. Już pod koniec studiów zrozumiałem, że nic w tym zawodzie nie jest pewne i może dlatego przyjmując gratulacje od rektora dla najlepszego absolwenta roku, wcale nie czułem się szczęśliwy. Przez wiele miesięcy miotałem się po stolicy, coraz bardziej dochodząc do wniosku, że to miasto mnie nie potrzebuje, a może nawet, że mnie nie chce. Byłem artystą. Pragnąłem tworzyć, ale jednocześnie na mojej drodze nie pojawił się nikt, kto mógłby mi w tym pomóc.
Trzy lata temu przeprowadziłem się do Krakowa. Choć tak naprawdę chyba zwyczajnie uciekłem. Chciałem zacząć wszystko od początku. W takich chwilach łudzisz się, że świat znów stoi przed tobą otworem, że twoje porażki to tylko źle dobrane miejsce na Ziemi, że to tu pisany jest ci wielki sukces. Nie miałem pieniędzy, więc wynająłem suterenę na południu miasta, myśląc, że to tylko na przeczekanie. Wysyłałem swoje utwory do różnych orkiestr, dyrygentów, od większości nie otrzymując żadnej odpowiedzi. Nawet odmownej. Zdarzały się okresy, gdy pisałem bez przerwy, nie rozróżniając niekiedy dnia i nocy w mojej ciemnej suterenie. Trafiały się tygodnie, gdy nie napisałem nic i zastanawiałem się, czy tego wszystkiego nie rzucić na dobre. Podpatrywałem życie moich rówieśników i z każdym miesiącem odnosiłem wrażenie, że tracę coraz więcej. „Symfonia cieni” miała być moją ostatnią próbą, a konkurs kompozytorski w Zurychu decydującym znakiem od losu.
Tego dnia spacerowałem po Krakowie, przeglądając ogłoszenia w witrynach sklepowych. Wiedziałem, że pani Janina nie żartuje i jeśli nie zdobędę pieniędzy, wyląduję na bruku wraz z moimi partyturami i dyplomem z wyróżnieniem. Musiałem wziąć się w garść. O tej porze miasto tętniło życiem. Z restauracji unosiły się zapachy przeróżnych dań, na Rynku dzieci rzucały gołębiom okruchy, kwiaciarki obdarowywały młode pary bukietami goździków. Kolorowe kamieniczki lśniły w promieniach słońca. Siedzący przy Floriańskiej akordeonista wygrywał namiętne tanga, wtapiając się w gwar rozmów i nawoływań przechodniów i straganiarzy. Rozpiąłem marynarkę i odetchnąłem nad wyraz ciepłym, kwietniowym powietrzem. W jednej chwili towarzyszące mi nostalgia i niepewność odeszły. Byłem tu i teraz i miałem jeszcze wiele marzeń do spełnienia. A przecież to dzięki nim odnajdujemy w sobie tę wewnętrzną siłę, by wciąż próbować.
Nie szukałem pracy od następnego miesiąca. Podpytywałem gdzie się dało, nawet jeśli nie wywieszono ogłoszenia. Musiałem zacząć od zaraz i na szczęście los się do mnie uśmiechnął. Tym razem miałem pomagać przy rozkładaniu towaru w sklepie przy Zwierzynieckiej. Właścicielka wydała się dość miła. Co prawda, nie zaproponowała zbyt wysokiej stawki, ale przyjąłem jej ofertę bez mrugnięcia okiem. Wciąż liczyłem, że mimo czterominutowego spóźnienia na poczcie, Szwajcaria przyjmie zgłoszoną przeze mnie partyturę. A wtedy w razie wygranej nareszcie będę mógł opuścić suterenę pani Janiny, spłacić wszystkie pożyczki i zacząć żyć pełnią życia. Myślałem o tym w drodze powrotnej do domu. Siedziałem na twardym fotelu, umorusany od brudnych kartonów, gapiąc się na znudzonych życiem współpasażerów, i wyobrażałem sobie, jak otwieram list z Zurychu z zaproszeniem na premierę mojej symfonii.
Przed wejściem do siebie jak zawsze z nadzieją otworzyłem skrzynkę pocztową. Wysłałem moje utwory już do tylu orkiestr, że wciąż nie traciłem nadziei, że któraś z nich w końcu się odezwie. Jednak od kilkunastu miesięcy nie otrzymałem ani jednej odpowiedzi. Wiele razy pytałem pani Janiny, czy aby przypadkiem nie pomyliła się i nie wzięła zaadresowanej do mnie koperty.
– Antoniuszu, sprawdzam każdy list po kilka razy. Nie wiem, na co czekasz, ale może w końcu zacznij stąpać twardo po ziemi. Już nie jesteś małym chłopcem – odpowiadała drwiącym tonem, dodając zawsze: – I pamiętaj, że niedługo kończy się miesiąc, a czynsz sam się nie zapłaci.
Odruchowo spojrzałem w stronę jej okien i bezgłośnie otworzyłem skrzynkę pocztową. Tego wieczoru po raz pierwszy nie była pusta. Serce stanęło mi na moment. Ktoś zaadresował do mnie list. Nareszcie. Drżącymi rękami wyciągnąłem kopertę. W prawym górnym rogu widniała pieczątka nadawcy: orkiestry Sinfonia per Aspera ad Astra.
IV
KRAKÓW,
13 kwietnia 1967 roku
– Jeszcze nigdy nie widziałam, by ktoś z takim zapałem rozpakowywał towar – stwierdziła z uśmiechem pani Basia, kiedy skończyła obsługiwać klienta. – Jak tak dalej pójdzie, to kto wie, może od przyszłego miesiąca będziemy mogli negocjować twoją stawkę.
„Od przyszłego miesiąca już mnie tu nie będzie” – pomyślałem z dumą i ochoczo zabrałem się do otwierania kolejnego kartonu. Wczoraj wieczorem moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Przez moment planowałem nawet nie przyjeżdżać dzisiaj do pracy, ale postanowiłem zaczekać na pierwszą zaliczkę od Sinfonii per Aspera ad Astra. Orkiestry, która postanowiła nawiązać ze mną współpracę.
Kiedy wieczorem trzymałem w dłoniach list, chciałem krzyczeć w stronę okien pani Janiny, wybiec na ulicę, by ogłosić światu, że właśnie poczyniłem krok naprzód w mojej kompozytorskiej karierze! I wtedy uświadomiłem sobie, że jestem zupełnie sam. Znów przed oczami miałem jego karcący wzrok, czułem zapach jego kolońskiej wody, słyszałem wyrzut w jego głosie...
Tamtego wieczoru, gdy wyznałem rodzicom, że chcę zdawać egzaminy na studia kompozytorskie do Warszawy, siedzieliśmy przy stole, mierząc się wzrokiem. Ojciec ze złości poczerwieniał na twarzy, a matka co rusz wzdychała ze zniechęceniem.
– Nie po to wychowywaliśmy cię, żebyś teraz zmarnował sobie życie – warknął. – Dbaliśmy o twój rozwój, wspieraliśmy zainteresowania, wskazywaliśmy drogę, a ty...? Ty masz to za nic! – Uderzył pięścią w stół i nachylił się ku mnie. – Spójrz tylko na swojego brata. Interes Andrzeja rozrasta się w błyskawicznym tempie, mógłbyś się czegoś od niego nauczyć, wziąć przykład. Nie jesteś już dzieckiem, musisz wziąć odpowiedzialność za swoje życie.
– I właśnie biorę – odpowiedziałem, słysząc za swoimi plecami kolejne westchnięcie matki.
– Marnując czas na jakieś pierdoły! – Ojciec odsunął się gwałtownie i nabierając nerwowo powietrza, dodał: – Jeżeli z tym nie skończysz, możesz więcej nie pokazywać mi się na oczy.
Miałem wrażenie, że matka próbowała mnie zatrzymać, ale ojciec w ostatniej chwili mocno chwycił ją za ramię. Wtedy wydawało mi się, że w jej oczach dostrzegam współczucie i żal. Teraz już wiem, że było to tylko rozczarowanie.
– O, widzę, że już skończyłeś, podejdziesz tu do mnie? – Ciepły głos pani Basi wyrwał mnie z zamyślenia. Odłożyłem na miejsce ostatni słoik z dżemem truskawkowym i próbując wymazać wspomnienie rozgniewanej twarzy ojca, odwróciłem się w kierunku mojej szefowej. – Piekłam skoro świt, musisz spróbować – oznajmiła z lekką ekscytacją i otworzyła przede mną kolorowe pudełko z przyozdobionymi cukrem pudrem babeczkami.
– Wyglądają wspaniale – odparłem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem głodny.
– Smakują jeszcze lepiej. – Pani Basia uśmiechnęła się szeroko. – Częstuj się, póki jeszcze ciepłe. – Chyba zauważyła, że odruchowo zerknąłem w kierunku nierozpakowanych kartonów, bo dodała: – A pudła mogą chwilę zaczekać.
Przez moment jedliśmy w milczeniu. Po raz pierwszy miałem okazję bliżej przyjrzeć się mojej chlebodawczyni. I może dlatego dopiero teraz spostrzegłem podłużną bliznę na jej prawym policzku, głębokie zmarszczki wokół oczu, garbaty nos, na którym połyskiwały w świetle pozłacane oprawki okularów.
– O czym tak rozmyślasz, Antoniuszu? – przerwała milczenie, a ja pospiesznie spuściłem wzrok.
– O niczym – odpowiedziałem szybko, wkładając do ust ostatni kawałek wyśmienitej babeczki.
Pani Basia na ten widok od razu przysunęła do mnie pudełko z wypiekami.
– Dziękuję, nie trzeba już – zaprotestowałem bez przekonania, choć niewątpliwie moje oczy mówiły co innego. Z pewnością dlatego przełożyła kolejne ciacho na mój talerz.
– Nawet nie wiesz, jaką radość sprawia mi widok kogoś, kto z takim apetytem wcina moje babeczki. Pójdę wstawić wodę na herbatę.
Śledziłem ją wzrokiem, jej z lekka ociężałe ruchy, drżące dłonie. Zastanawiałem się, ile może mieć lat, czy ma już wnuki, od jak dawna prowadzi ten sklep. Mimo to tamtego popołudnia o nic jej nie zapytałem. Odniosłem wrażenie, że ona też mnie obserwuje, że próbuje wyczytać coś z mojej twarzy. Kiedy tak siedzieliśmy razem, dotarło do mnie, że już od dawna nie spędziłem tak wiele czasu w towarzystwie drugiej osoby, a ona, jakby czytając w moich myślach, powiedziała po chwili:
– Tak miło nieraz z kimś posiedzieć i pomilczeć. Samotność można oswoić, można z nią żyć, ale i tak zawsze kiedyś o sobie przypomni.
V
KRAKÓW,
18 kwietnia 1967 roku
Od czasu, kiedy przyszedł do mnie list od Sinfonii per Aspera ad Astra, codziennie rano budziłem się z myślą, że zbliża się dzień, kiedy dowiem się czegoś więcej, a moje życie wreszcie się odmieni. Tak bardzo chciałem im udowodnić, że mylili się co do mnie. Minęło już tyle lat, a ja wciąż słyszałem śmiech i kpiny matki, ojca i brata.
– Dorośnij, chłopie, bo światem rządzi pieniądz, a z muzyki to ty nie wyżyjesz – powtarzał Andrzej i wciskał mi do kieszeni banknoty na znak, że jeśli tylko będę chciał, mogę być taki jak on. Autorytet, oczko w głowie rodziców, syn, którym można chwalić się na prawo i lewo. Nic dziwnego – skończył szkołę zawodową, założył zakład meblarski, zarządza sztabem ludzi, zarabia mnóstwo pieniędzy i w dodatku ma piękną żonę i dwójkę dzieci. O, tak – mój niedościgniony wzór i jego idealna rodzinka.
Na początku ich odwiedzałem, lecz z czasem zbrzydło mi wysłuchiwanie niekończących się opowieści o ich nowej gosposi, telewizorze, lodówce, futrze z karakułów czy złocie i biżuterii ze Związku Radzieckiego – czyli jednym słowem o pieniądzach. Siedziałem na ich pachnącej jeszcze nowością skórzanej kanapie, piłem kawę z porcelanowej filiżanki, jadłem ciastka z najdroższej cukierni w mieście i czułem, że nie pasuję do tego świata.
– A ty? Wciąż piszesz te swoje nutki? – zapytała mnie jednego popołudnia Elwira, żona Andrzeja, okręcając sobie kosmyk włosów wokół palców. Przysiadła się do mnie zbyt blisko, tak że w jednej chwili poczułem się skrępowany.
– Jestem kompozytorem, więc to raczej naturalne – odparłem, uciekając wzrokiem od jej głębokiego dekoltu. Nachyliła się ku mnie i delikatnie przejechała dłonią po moich włosach. Pachniała seksem, luksusem i czymś nieokreślonym... czymś, czego chyba jeszcze nigdy nie było mi dane zaznać.
– Marzyciel... Ciekawe, kiedy w końcu przestanie śnić o wielkiej sławie? – Zaśmiała się jakby do siebie, po czym dodała, patrząc mi prosto w oczy: – Andrzej nie będzie cię wiecznie niańczyć, więc lepiej weź się do roboty.
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo znikła za kuchennymi drzwiami. To wtedy widziałem ją po raz ostatni. Ją, Andrzeja i ich dwójkę rozkapryszonych dzieci. Po czasie uświadomiłem sobie, że Elwira musiała nagadać na mnie coś do mojego brata, bo ten znienacka oznajmił mi, że nie dostanę od niego już ani złamanego grosza i że najlepiej, jakbym zapadł się gdzieś pod ziemię, dopóki nie zmądrzeję. Powiedział mi to w twarz, a ja zamiast się bronić, uniosłem się dumą i odwróciłem na pięcie. Wtedy myślałem, że poradzę sobie bez niego, że nie jest mi potrzebny do szczęścia. Teraz... teraz to i tak już bez znaczenia. A mimo to, kiedy otrzymałem list od Sinfonii per Aspera ad Astra, niemal od razu przed moimi oczami pojawił się Andrzej. Gdybym mógł tak zwyczajnie pojechać do niego, uścisnąć go w progu, wypić z nim herbatę w lekko poszczerbionym kubku, pomilczeć przy świetle świec... Gdzieś w pamięci tliła mi się jeszcze dawna wersja mojego brata. Tego, z którym chowałem przed rodzicami porozbijane talerze, z którym przegadałem niejedną noc, gdy wyznał mi, że boi się ciemności. Ale tego Andrzeja już nie było, a ja potrzebowałem w końcu podzielić się z kimś moim szczęściem. I tak pierwszą osobą, która dowiedziała się o propozycji współpracy z tajemniczą orkiestrą, została pani Basia.
Ciasteczka z herbatą stały się naszym codziennym rytuałem. Moje myśli wciąż krążyły wokół tego jednego krótkiego listu i perspektyw z nim związanych. Nie byłem pewien, czy moja szefowa cokolwiek zrozumie z tego, co chciałem jej powiedzieć, ale właściwie jakie to miało znaczenie? Musiałem to z siebie wyrzucić, a przerwa na słodkie co nieco wydała mi się najbardziej odpowiednią ku temu chwilą.
Chlebodawczyni słuchała mnie uważnie, co rusz kiwając głową i popijając świeżo zaparzoną kawę. Zdążyliśmy oboje całkowicie opróżnić już pudełko z ciastkami i wychylić do dna nasze filiżanki.
– Czekałem na taką wiadomość od dawna i w końcu nadeszła – zakończyłem z dumą, patrząc z podekscytowaniem na panią Basię. Byłem ciekaw jej reakcji. Zapewne sądziła, że zatrudniła zwykłego kawalera, a tu właśnie się okazało, że niedługo jego nazwisko znajdzie się na afiszach w całym Krakowie. Nawet na osobie niezajmującej się muzyką to musiało robić wrażenie.
– Pojedź tam. – Uśmiechnęła się w końcu.
Patrzyłem na nią osłupiały, zupełnie nie spodziewając się takiej reakcji.
– No, na co czekasz? Marzenia nie spełniają się same, trzeba niekiedy za nimi trochę pogonić.
I wtedy zerwałem się z krzesła.
– Myśli pani...? – zapytałem z bijącym mocno sercem.
– Myślę, że tak. Tylko przebierz się w coś odpowiedniejszego.
– A... – Zerknąłem na nierozpakowane pudła.
– A kartony mogą zaczekać. Przecież wiesz.
VI
Dochodziła czternasta, kiedy stanąłem przed gmachem filharmonii, przy której siedzibę miała Sinfonia per Aspera ad Astra. Wciągnąłem w spodnie białą koszulę, poprawiłem kołnierzyk, wziąłem głęboki wdech i chwyciłem za klamkę. Drzwi były zamknięte. Lekko zdezorientowany jeszcze raz sprawdziłem adres z listu, pokręciłem się wzdłuż budynku i wróciłem do punktu wyjścia. Nigdzie nie zauważyłem żadnego szyldu poszukiwanej przeze mnie orkiestry. Jak w transie chodziłem od drzwi do drzwi, stukałem, a potem waliłem pięściami w szyby, nie dopuszczając myśli, że ktoś zwyczajnie sobie ze mnie zadrwił. Tylko kto mógł być aż tak okrutny?
I wtedy znów zobaczyłem ich twarze. Ojca i Andrzeja.
– Naprawdę wierzysz, że uda ci się coś osiągnąć jako kompozytor? – zapytał mój brat, kiedy pakowałem się do wyjazdu na studia.
– Każdy kiedyś zaczynał.
– I o większości słuch zaginął.
– A niektórzy stali się nieśmiertelni.
Po twarzy Andrzeja przebiegł cień. Smutku, rozczarowania, zazdrości?
– Zobaczysz, kiedyś zaproszę cię jeszcze na koncert – rzuciłem wyzywająco. Nawiążę współpracę ze światowymi orkiestrami, będę podróżował, moje utwory przetrwają i wtedy... i wtedy przyznasz mi rację.
– W takim razie czekam na ten dzień.
Jego ironiczny śmiech jeszcze długo dźwięczał mi w uszach. Powracał niczym fala przy każdej kolejnej porażce, trudnościach, chwilach zwątpienia... Czy byłby zdolny wysłać mi teraz taki list?
– Bzdura – wycedziłem przez zęby i zrezygnowany oparłem wilgotne od potu czoło o zakurzoną szybę drzwi frontowych. Jeżeli to był tylko głupi żart, to... to pozostawało mi wrócić do sklepu pani Basi i do końca życia grzebać się w jej kartonach. Może powinienem w końcu odpuścić? Przestać walczyć z wiatrakami i zrobić to, do czego od dawna próbowali przekonać mnie moi bliscy? Z rezygnacją uderzyłem głową o szybę. Zabolało. I kiedy już miałem odejść i raz na zawsze zapomnieć o mojej karierze kompozytorskiej, dostrzegłem zarys postaci zbliżającej się w moim kierunku, a po chwili usłyszałem zgrzyt zamka. Wyprostowałem się i zaskoczony stanąłem oko w oko z wąsatym i brzuchatym mężczyzną w średnim wieku.
– Czego pan tak wali? Nie widzi pan, że zamknięte? – burknął nieprzyjemnie, wskazując jakieś rozmazane napisy na drzwiach, z których trudno było cokolwiek wywnioskować.
– Szukam orkiestry Sinfonia per Aspera ad Astra – postanowiłem zaryzykować, ale ku mojemu zdumieniu mężczyzna nie sprawiał wrażenia zaskoczonego.
– Był pan umówiony?
– Nie, ale...
– To nie mamy o czym rozmawiać – przerwał i już chciał zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, kiedy krzyknąłem:
– Proszę zaczekać! Otrzymałem list z propozycją współpracy. Jestem kompozytorem!
Mężczyzna zatrzymał się i przyjrzał mi z uwagą.
– A... to pan – powiedział jakby bardziej do siebie niż do mnie, co wprawiło mnie w jeszcze większe osłupienie. – Trzeba było tak od razu. Proszę za mną.
Do gabinetu dyrektora orkiestry prowadził istny labirynt korytarzy. Przemierzaliśmy je w milczeniu, obaj pogrążeni w swoich myślach. Miałem wrażenie, że zaraz serce wyskoczy mi z piersi. Z każdym krokiem czułem się, jakbym przybliżał się do granic raju. Aż wreszcie stanąłem przed gabinetem dyrektora artystycznego orkiestry Sinfonia per Aspera ad Astra i byłem gotów rozpocząć moje nowe życie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------