Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wysokie progi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wysokie progi - ebook

Magdalena Nieczaj, córka rzeźnika, odnosi prawdziwy sukces na scenie w „Złotej Masce”, pojawiają się propozycje kinowe. Ale ciężka to kariera, a na dodatek przychodzi kryzys przełomu lat 30. XX wieku. Warszawskie lokale pustoszeją, brakuje pieniędzy. Ludzie zamykają się w domach, a artyści biedują.

I wtedy odnajduje ją on. Młody, przystojny, bogaty ziemianin ze wspaniałego pałacu. Tylko że to nie scenariusz do bajki, a wspaniała, gorzka powieść znającego życie przedwojennego pisarza, który przenikliwie opisuje psychologiczne meandry mezaliansu, pustotę i powierzchowność arystokracji, pychę i próżność, a z drugiej strony pozostający ciągle ideałem marzeń sposób życia, maniery i szeroki gest.

Kontynuacja opowieści o życiu Magdy Nieczajówny (pierwszą część poznaliśmy w Złotej Masce) w przedwojennej rzeczywistości mazowieckiego majątku. Warto przeczytać choćby i po to, by uprzytomnić sobie, że nasze wyobrażenia o ich życiu w tamtych czasach warte są konfrontacji.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-054-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Ksa­wery Ru­nicki przy­gryzł wargi i umilkł. Roz­ło­żone ła­ska­wym i bez­rad­nym ge­stem ręce pre­zesa Nie­sio­łow­skiego i jego twarz, nie­mal kwa­dra­towa w ob­wi­słych fał­dach po­licz­ków, wy­ra­żały za­wziętą ka­mienną sta­now­czość za­le­d­wie ma­sko­waną kon­wen­cjo­nal­nym ubo­le­wa­niem.

Ru­nicki wstał. Jak chęt­nie rzu­ciłby mu te­raz wprost, że ni­czego in­nego nie spo­dzie­wał się w ogóle ani po To­wa­rzy­stwie Kre­dy­to­wym Ziem­skim, które za­miast słu­żyć in­te­re­som zie­miań­stwa, tylko je gnębi, ani po jego pre­ze­sie, na­dę­tym sy­ne­ku­rzy­ście, który nie może współ­żyć z zie­mia­nami, bo jest wnu­kiem zwy­kłego karcz­ma­rza. Byłby to po­li­czek mocny i cel­nie wy­mie­rzony. Nie przy­dałby się jed­nak na nic. I tak Wy­so­kie Progi za pół­tora mie­siąca pójdą na li­cy­ta­cję. Je­dy­nym ra­tun­kiem by­łoby wpła­ce­nie To­wa­rzy­stwu za­le­głej raty z od­set­kami w kwo­cie trzy­dzie­stu dwóch ty­sięcy. Na po­kry­cie tej sumy Ru­nicki miał w kie­szeni za­le­d­wie osiem, a o zdo­by­ciu skąd­kol­wiek bo­daj jesz­cze kilku ty­sięcy nie było co ma­rzyć.

– Bar­dzo ża­łuję – mó­wił Nie­sio­łow­ski, ści­ska­jąc na po­że­gna­nie rękę Ru­nic­kiego – ale i tak zro­bi­li­śmy mak­si­mum ustęp­stwa.

Chciał jesz­cze do­dać ja­kąś zdaw­kową radę czy po­cie­chę, lecz Ru­nicki skło­nił się i wy­szedł. W ogrom­nym holu było kil­ka­dzie­siąt osób, ocze­ku­ją­cych na po­dobne wy­roki lub ma­ją­cych na­dzieję coś wy­tar­go­wać. Za­pewne spo­tkałby tu zna­jo­mych, na­ra­ża­jąc się na wy­py­ty­wa­nia i wy­razy współ­czu­cia. Prze­cież każdy mógł zaj­rzeć do zwi­sa­ją­cych na łań­cusz­kach ksią­żek po­wia­to­wych, gdzie wy­pi­sy­wano z ja­kąś idio­tyczną do­kład­no­ścią ter­miny wszyst­kich li­cy­ta­cji, jakby To­wa­rzy­stwu za­le­żało na kom­pro­mi­to­wa­niu wła­snych człon­ków. Że zaś wszy­scy za­glą­dali przez głu­pią cie­ka­wość i chęć na­cie­sze­nia się kło­po­tami in­nych, to było pewne. Sam Ru­nicki za każ­dej swej byt­no­ści w „Te­ka­ze­cie” ro­bił to za­wsze.

Nie chcąc się wi­tać z ni­kim, wy­soko pod­niósł głowę i prze­szedł szybko do wyj­ścia z miną nie­mal we­sołą. Zbiegł po sze­ro­kich mar­mu­ro­wych scho­dach i por­tie­rowi, który po­dał mu palto, de­mon­stra­cyj­nie rzu­cił srebrną dwu­zło­tówkę.

Po­mimo pierw­szych dni kwiet­nia na dwo­rze pa­dał śnieg, zmie­szany z desz­czem. As­falt ulicy Kre­dy­to­wej po­kryty był gę­stą maź­liwą ka­szą. Zza na­gich ga­łęzi drzew ster­czała ko­puła ewan­ge­lic­kiego ko­ścioła. Jak na złość nie było ani jed­nej tak­sówki, a nie cier­piał przy­cho­dze­nia do Bri­stolu pie­chotą i cho­ciaż stąd do ho­telu było tylko kilka mi­nut drogi, za­wró­cił w prze­ciwną stronę i wsiadł do sa­mo­chodu na rogu Ja­snej.

W ho­telu służba, jak za­wsze, po­wi­tała go en­tu­zja­stycz­nie. Por­tier ra­por­to­wał, że ne­se­ser przy­wie­ziono z dworca przed go­dziną, że nu­mer na pierw­szym pię­trze jest przy­go­to­wany, w ciągu ostat­nich kilku dni do­py­ty­wał się o pana dzie­dzica pan hra­bia Ko­mo­row­ski, że przed ty­go­dniem te­le­fo­no­wał an­ty­kwa­riusz z Wierz­bo­wej z za­wia­do­mie­niem, że wy­szu­kał re­ne­san­sowy ekran do ko­minka, że...

– Do­brze, do­brze... – prze­rwał Ru­nicki. – Pro­szę mnie te­raz po­łą­czyć z Wy­so­kimi Pro­gami. Będę u fry­zjera.

– Słu­cham pana dzie­dzica.

Ski­nął głową i po­szedł do fry­zjera. Pan Ry­szard, który za­wsze oso­bi­ście ob­słu­gi­wał Ru­nic­kiego, go­lił wła­śnie ko­goś mi­no­rum gen­tium, z kim wi­docz­nie w za­kła­dzie nie li­czono się zbyt­nio, gdyż pan Ry­szard ka­zał się za­stą­pić któ­re­muś z po­moc­ni­ków, a sam już był na usługi „szan­pana dzie­dzica”. Wie­dział spry­ciarz, że pach­nie to gru­bym na­piw­kiem.

Po nie­mal dwu­ty­go­dnio­wej nie­byt­no­ści w War­sza­wie włosy Ru­nic­kiego wy­ma­gały wielu za­bie­gów. W domu, w Wy­so­kich Pro­gach, go­lił się sam, w Grójcu zaś fry­zje­rom nie do­wie­rzał.

My­cie głowy, strzy­że­nie, go­le­nie, pod­cię­cie wą­si­ków, by na ca­łej dłu­go­ści gór­nej wargi wy­cią­gnęły się rów­niu­teńką li­nią, lecz ani o je­den mi­li­metr nie wy­su­nęły się poza ką­ciki ust, co psu­łoby cały styl uśmie­chu. Poza tym nikt nie umiał pod­czer­nić wą­sów i brwi z taką dys­kre­cją, jak Ry­szard, ani tak zręcz­nie ostrzyc, by pod­kre­ślić tę nie­wielką ilość si­wi­zny na skro­niach. Zresztą nie tylko dla­tego lu­bił go Ru­nicki. Pan Ry­szard w każ­dym zwro­cie, w każ­dym ru­chu czy ukło­nie miał ten do­sko­nały ton czci, po­dziwu i po­ufa­ło­ści, któ­rych przede wszyst­kim na­le­żało wy­ma­gać od służby. A że by­naj­mniej nie dla wszyst­kich był taki, za­słu­gi­wało to na tym więk­sze na­piwki.

Włosy zo­stały ucze­sane z nie­zmien­nym, cho­ciaż na wsi z tru­dem da­ją­cym się utrzy­mać na po­zio­mie do­sko­na­ło­ści roz­dział­kiem, się­ga­ją­cym nie­mal do karku, wy­po­ma­do­wa­nym naj­lep­szą bry­lan­tyną i przy­pra­so­wa­nym rur­kami. Pod­czas ma­sażu twa­rzy panna Nelly szybko i spraw­nie ro­biła ma­ni­cure. Wła­śnie ope­ra­cja była skoń­czona, gdy wpadł boy.

– Wy­so­kie Progi, pa­nie dzie­dzicu. Czy pan dzie­dzic roz­każe prze­łą­czyć do ka­biny?

– Nie, nie trzeba, po­mó­wię z re­cep­cji.

Nie spie­sząc się zbyt­nio, by nie po­są­dzono go o obawę za­pła­ce­nia za kilka zmar­no­wa­nych mi­nut po­łą­cze­nia te­le­fo­nicz­nego, ure­gu­lo­wał na­leż­ność, zo­sta­wił resztę na kon­tu­arze kasy dla pana Ry­szarda i że­gnany „usza­no­wa­niami” ca­łego per­so­nelu, po­szedł do por­tierni. Za­wsze z do­mem stąd roz­ma­wiał. Po pierw­sze, przy służ­bie mó­wił po fran­cu­sku (cho­ciaż służba ho­te­lowa wy­bor­nie znała ten ję­zyk), ale swego ak­centu nie miał się co wsty­dzić. Mó­wił jak ro­do­wity pa­ry­ża­nin. Po wtóre, umiał w ten spo­sób po­kie­ro­wać roz­mową, by nikt obecny z jego od­po­wie­dzi nie mógł się zo­rien­to­wać w te­ma­cie.

Tym ra­zem wy­jąt­kowo trudno było wy­tłu­ma­czyć matce tak spre­pa­ro­wa­nymi zda­niami, że nie ma żad­nej na­dziei, że To­wa­rzy­stwo na dal­sze ustęp­stwa nie pój­dzie i że li­cy­ta­cja jest nie­unik­niona. Jak na złość matka była tego dnia wy­jąt­kowo nie­po­jętna. Gdy wresz­cie zro­zu­miała, krzyk­nęła na całe gar­dło:

– To zna­czy, że pój­dziemy z tor­bami!

I krzyk­nęła tak gło­śno, że Ru­nicki mu­siał za­kasz­leć, by por­tier tego hor­ren­dum nie usły­szał. Po­tem za­częła bia­do­lić i roz­czu­lać się nad sy­nem.

– Jak ty, bie­daku, mu­sisz się tym de­ner­wo­wać! No, nie przej­muj się, pro­szę. Za­baw się, ro­ze­rwij się, moje ty ży­cie.

Pró­bo­wał jesz­cze wy­ło­żyć matce, by po­je­chała do wuja To­ma­sza i po­sta­rała się wy­ci­snąć zeń po­trzebne pie­nią­dze, lecz pani Ru­nicka co kilka zdań po­wta­rzała:

– A po cóż ja mam do tego gbura jeź­dzić?...

– Za­te­le­fo­nuję jesz­cze raz wie­czo­rem – wście­kły, cho­ciaż wciąż uśmiech­nięty, za­koń­czył Ksa­wery.

Po­ło­żył słu­chawkę i spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, wy­dał dys­po­zy­cję por­tie­rowi. Ka­zał przy­nieść do swego nu­meru te rze­czy, które stale trzy­mał w War­sza­wie, to jest miej­skie fu­tro, frak, smo­king, ża­kiet, wi­zy­towe ubra­nie, od­po­wied­nią bie­li­znę, obu­wie, sło­wem wszyst­kie czę­ści gar­de­roby, po­trzebne w mie­ście pod­czas cią­głych przy­jaz­dów i nie­raz kil­ku­dnio­wych po­by­tów.

Apar­ta­men­cik na pierw­szym pię­trze skła­dał się z sa­lonu, al­kowy i ła­zienki. Ru­nicki przede wszyst­kim ro­ze­brał się i wziął ką­piel. W Wy­so­kich Pro­gach już od dwóch dni wo­do­ciąg był ze­psuty i do ką­pieli trzeba było grzać wodę w pralni.

Wła­ści­wie mó­wiąc, nie­po­trzeb­nie ka­zał przy­go­to­wać swoje rze­czy. Po wia­do­mo­ści otrzy­ma­nej w To­wa­rzy­stwie Kre­dy­to­wym stra­cił ochotę do wszyst­kiego. Za­mie­rzał zło­żyć kilka wi­zyt w War­sza­wie i za­pro­sić ko­goś ze zna­jo­mych na obiad do Bri­stolu, ale te­raz wo­lał być sam.

Wy­cią­gnął się w szla­froku na ka­na­pie i za­czął roz­my­ślać.

Sy­tu­acja była bez wyj­ścia. Na dwóch ty­sią­cach mor­gów Wy­so­kich Pro­gów wi­siało wię­cej dłu­gów, niż sam ma­ją­tek przy dzi­siej­szych skan­da­licz­nie ni­skich ce­nach ziemi był wart. Do­tych­czas, a ści­śle mó­wiąc, do ubie­głej je­sieni, spy­chało się naj­pil­niej­sze rze­czy drob­nymi po­życz­kami, ja­kie jesz­cze skąd­kol­wiek, od zna­jo­mych, krew­nych, od Ży­dów z Grójca, dały się wy­cią­gnąć.

Wszy­scy oni w ra­zie li­cy­ta­cji oczy­wi­ście gro­sza nie do­staną. Po To­wa­rzy­stwie i na­leż­no­ściach po­dat­ko­wych na hi­po­tece fi­gu­ruje pra­wie mi­lion Banku Go­spo­dar­stwa Kra­jo­wego. Wszy­scy drobni wie­rzy­ciele, a tych bę­dzie pewno na drugi mi­lion, odejdą z kwit­kiem.

Nie tylko wła­sna ru­ina, ale i kom­pro­mi­ta­cja. Wpraw­dzie wy­la­tują z ma­jąt­ków nie jedni Ru­niccy, ale ze­rwa­nie nie­któ­rych osób jest wprost nie­zno­śnie upo­ka­rza­jące. Zwłasz­cza tych zna­jo­mych, od któ­rych on sam, Ksa­wery Ru­nicki, brał go­tówkę i rę­czył sło­wem za zwrot.

„Wła­ści­wie na­le­ża­łoby so­bie pal­nąć w łeb” – po­my­ślał, a po chwili po­wie­dział gło­śno:

– Pal­nąć w łeb.

Zi­ry­to­wała go ta myśl. Prze­cież to nie sztuka uciec od ży­cia. Sztuką... sztuką jest... Sztuką, tak, nie lada sztuką by­łoby zna­le­zie­nie w ciągu czter­dzie­stu kilku dni panny z ta­kim po­sa­giem, by można było spła­cić po­łowę dłu­gów. Cho­dzi prze­cież o go­tówkę. Kto dziś ma taką go­tówkę!?

Za­czął w pa­mięci wy­li­czać znane i za­sły­szane na­zwi­ska. Nie może prze­cież oże­nić się tak, jak wuj To­masz, z Ży­dówką. Cho­ciaż i Ży­dzi te­raz nie mają pie­nię­dzy. Je­żeli by jed­nak zna­la­zła się taka?... Ka­zio Lasz­kow­ski bywa w ta­kich do­mach, zna ich wszyst­kich. Prze­cież mu­szą jesz­cze być bo­gaci lu­dzie.

Ze­rwał się i za­czął cho­dzić po po­koju. Oczy­wi­ście może kie­dyś oże­nić się do­brze, ale na ra­to­wa­nie Wy­so­kich Pro­gów bę­dzie już wów­czas za późno.

– Sprze­da­dzą. Na pewno roz­par­ce­lują...

Zresztą i o par­tię bę­dzie trud­niej. Pan Ksa­wery Ru­nicki z Wy­so­kich Pro­gów to za­wsze wię­cej niż po pro­stu Ksa­wery Ru­nicki... Zu­peł­nie inne kwa­li­fi­ka­cje. Rzu­cił okiem na paczkę pie­nię­dzy, którą po­ło­żył na stole. Osiem ty­sięcy kil­ka­set zło­tych. Resztki. W domu zo­stało za­le­d­wie dwie­ście. Osiem ty­sięcy to nic. Wpła­ce­nie ich do To­wa­rzy­stwa by­łoby zwy­kłym głup­stwem. Za­sta­no­wił się: ład­nym i praw­dzi­wie pań­skim ge­stem by­łoby urzą­dze­nie ogrom­nego pi­jań­stwa, na cały Bri­stol, na całą War­szawę. Spro­sić wszyst­kich zna­jo­mych, po­ka­zać im, jak się robi przy­ję­cia, po­tem co do gro­sza ure­gu­lo­wać ra­chu­nek i za­strze­lić się przy stole. To by­łaby klasa! Ja­kiś grecki pa­try­cjusz prze­cież przy uczcie prze­ciął so­bie żyły.

Ru­nicki wzru­szył ra­mio­nami.

– Tylko nie grajmy przed sobą ko­me­dii.

Prze­li­czył pie­nią­dze i za­brał się do ubie­ra­nia. Do­cho­dziła czwarta. Przede wszyst­kim na­le­żało zjeść obiad.

O mał­żeń­stwie zresztą nie­po­dobna było my­śleć te­raz, cho­ciażby przez wzgląd na Mirę. Wdał się w ten ro­mans naj­nie­po­trzeb­niej w świe­cie. Wła­ści­wie mó­wiąc, ni­gdy nie po­do­bała mu się zbyt­nio, a po dwóch la­tach stała się wręcz cię­ża­rem, kulą u nogi. Gdyby była bo­gata, gdyby wresz­cie dia­bli wzięli tego jej stryja, wszystko by uło­żyło się pro­sto i ja­sno. Nie­stety nie za­no­siło się na to wcale. Prze­ciw­nie. Stryj Miry za­my­ślał sam o mał­żeń­stwie, a dla bra­ta­nicy nie zrobi nic, zwłasz­cza po tym jej nie­do­rzecz­nym roz­wo­dzie z Paw­łem.

Ru­nicki przy każ­dej spo­sob­no­ści pod­kre­ślał w oko­licy i wo­bec wszyst­kich zna­jo­mych, że Mira roz­wio­dła się by­naj­mniej nie dla niego. Po pro­stu nie­zgod­ność cha­rak­te­rów. Dla za­ak­cen­to­wa­nia tej sy­tu­acji wy­ra­żał się na­wet o Pawle, któ­rego w grun­cie rze­czy nie cier­piał, z naj­wyż­szym uzna­niem. Ile razy spo­tkali się, umyśl­nie i de­mon­stra­cyj­nie pro­wa­dził z nim dłu­gie roz­mowy. Po­mimo to nie na­le­żało się łu­dzić. W po­wie­cie nikt w to nie wie­rzył, i nie wie­rzył przede wszyst­kim Pa­weł.

Nie da­lej jak przed ty­go­dniem Mira po­wie­działa gło­śno na imie­ni­nach u Mań­kie­wi­czów:

– Nie po to się roz­wio­dłam, by znowu wyjść za mąż. Nie ma na świe­cie ta­kiego męż­czy­zny, któ­remu mo­gła­bym za­ufać, a zresztą naj­bar­dziej mi od­po­wiada sa­mot­ność.

For­mal­nie za­tem wszystko było w po­rządku. Wi­dy­wali się po daw­nemu z tą róż­nicą, że te­raz nie trzeba było kryć się przed Paw­łem. For­mal­nie nikt nic nie mógł za­rzu­cić. Jed­nak, że­niąc się z kimś in­nym, Ru­nicki na­ra­ziłby się na cał­kiem nie­dwu­znaczny osąd swego po­stę­po­wa­nia, i to osąd po­wszechny.

Prze­kli­nał te­raz w du­chu ten swój naj­głup­szy krok w ży­ciu, kiedy przez chęć za­im­po­no­wa­nia są­sia­dom za­czął za­bie­gać o względy Miry. Okrzy­czano ją jako naj­ład­niej­szą. Poza tym była je­dyną ko­bietą na­prawdę wy­kształ­coną, je­dyną w oko­licy po­sia­da­jącą ty­tuł dok­tora fi­lo­zo­fii. Am­bi­cje Ksa­we­rego pod­nie­cał i fakt, że Pa­weł był na­prawdę pięk­nym męż­czy­zną. A że Wy­so­kie Progi są­sia­do­wały o mie­dzę z Bo­ry­chówką, za­biegi o względy mło­dej mę­żatki po­szły, psia­krew, ła­twiej, niż by tego pra­gnął.

Po­zory były na­dal po jego stro­nie, ale czuł, ro­zu­miał, wie­dział, że po­zory tu nie wy­star­czają.

Przez chwilę za­czął ob­li­czać war­tość Bo­ry­chówki. Nie była za­dłu­żona zbyt wy­soko. W ciągu trzy­let­niego go­spo­da­ro­wa­nia na ma­jątku po­saż­nym Pa­weł, na­prawdę dzielny rol­nik, zdo­łał zro­bić nie­jedno. W naj­lep­szym wszakże wy­padku wy­cią­gnę­łoby się przy sprze­daży Bo­ry­chówki śmieszną kwotę stu pięć­dzie­się­ciu do dwu­stu ty­sięcy.

– Ab­surd. – Wzru­szył ra­mio­nami z naj­wyż­szą iry­ta­cją.

Zresztą ona sama musi to zro­zu­mieć. Naj­le­piej by­łoby po­ga­dać z nią otwar­cie. Po­wie­dzieć coś o ra­to­wa­niu oj­co­wi­zny, o obo­wiązku spad­ko­biercy na­zwi­ska, o tym, że Wy­so­kie Progi już od trzy­stu lat są w ro­dzi­nie Ru­nic­kich. Musi zro­zu­mieć!... Prze­cież nie prze­staną się ko­chać, prze­cież ożeni się tylko dla pie­nię­dzy... Jest dość in­te­li­gentna, by wła­ści­wie to oce­nić. Kwe­stia pro­stej lo­giki! A jed­nak – był pe­wien, że Mira nie po­trafi po­go­dzić się na­wet z oczy­wi­stą słusz­no­ścią.

– Więc niech się nie go­dzi! – wy­buch­nął.

Co mu może zro­bić? Nic, ab­so­lut­nie nic!... Ale nie o to mu cho­dziło. Żad­nych for­mal­nych zo­bo­wią­zań wo­bec Miry nie miał. Ni­gdy nie przy­rze­kał jej mał­żeń­stwa, od roz­wodu sta­rał się ją od­wieść. Jest w zu­peł­nym po­rządku... Do ni­czego przy­cze­pić się nie może, nie ma prawa i zresztą na pewno się nie przy­czepi. Je­żeli też bał się po­dob­nej roz­mowy, to dla­tego, że wie­dział, jak wów­czas na niego spoj­rzy. Owo „jak” już w sa­mej wy­obraźni było do­tkliw­sze od po­liczka.

– Niech to wszy­scy dia­bli! – za­klął. – Nie mogę my­śleć o tych wszyst­kich rze­czach, nie mogę!...

Z wście­kło­ścią za­czął się ubie­rać i do­piero przy głęb­szym za­sta­no­wie­niu się nad wy­bo­rem od­po­wied­niego kra­wata po­czuł ja­kąś ulgę. Po­mimo to po­sta­no­wił sa­mot­nie zjeść obiad i wy­pić przy nim dużo al­ko­holu. Na dole w re­stau­ra­cji umyśl­nie usiadł w ką­cie, cho­ciaż do­strzegł przy dwóch sto­li­kach zna­jo­mych: Pła­szow­skich z Po­mie­chowa i Ta­rasz­kie­wi­cza zaj­mu­ją­cego w War­sza­wie ja­kieś in­tratne sta­no­wi­sko w li­niach okrę­to­wych czy w czymś ta­kim. Ukło­nił się z da­leka i usiadł sam. Dy­rek­tor sali i dwaj kel­ne­rzy pod­bie­gli na­tych­miast. Od in­nych sto­li­ków wszyst­kie oczy zwró­ciły się ku Ru­nic­kiemu. Wie­dział, że ci i owi in­for­mują się u służby o nim. Każdy kel­ner z sza­cun­kiem wy­ja­śniał to­nem pod­kre­śla­ją­cym po­zy­cję no­wego go­ścia:

– To pan Ru­nicki z Wy­so­kich Pro­gów.

Ksa­wery, ile razy do­bie­gała jego uszu na­zwa ro­dzin­nego ma­jątku, cie­szył się już sa­mym brzmie­niem tej na­zwy. Po­cieszki li­czyły aż cztery ty­siące mor­gów, Mi­cha­łówka jesz­cze wię­cej, ale nie za­mie­niłby się na nie przez wzgląd na ten wiel­ko­pań­ski ak­cent, jaki tkwił w Wy­so­kich Pro­gach.

I te­raz wy­sta­wiono na li­cy­ta­cję! Była w tym obu­rza­jąca nie­współ­mier­ność i Ru­nic­kiego drę­czyła myśl, że wszy­scy spo­glą­da­jący ku niemu, a już na pewno Pła­szow­scy i Ta­rasz­kie­wicz o tym wie­dzą. Dla­tego za­miast ko­niaku ka­zał po­dać czy­stą wódkę, którą zresztą za­wsze wo­lał, a także sie­dział z ka­mienną miną, by ni­kogo z nich do roz­mowy nie za­chę­cić.

Jed­nak po pew­nym cza­sie Ta­rasz­kie­wicz, który jadł obiad z kil­koma pa­nami i pa­niami, wstał i skie­ro­wał się ku Ru­nic­kiemu. Lu­bili się wza­jem­nie, ko­le­go­wali w gim­na­zjum. Oj­ciec Ta­rasz­kie­wi­cza miał kie­dyś duże do­bra pod Ko­zie­ni­cami. Od sze­regu lat spo­ty­kali się wy­łącz­nie na te­re­nie War­szawy i nie­raz ba­wili się ra­zem, oczy­wi­ście, na koszt Ru­nic­kiego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: