- W empik go
Wysokie progi - ebook
Wysokie progi - ebook
Magdalena Nieczaj, córka rzeźnika, odnosi prawdziwy sukces na scenie w „Złotej Masce”, pojawiają się propozycje kinowe. Ale ciężka to kariera, a na dodatek przychodzi kryzys przełomu lat 30. XX wieku. Warszawskie lokale pustoszeją, brakuje pieniędzy. Ludzie zamykają się w domach, a artyści biedują.
I wtedy odnajduje ją on. Młody, przystojny, bogaty ziemianin ze wspaniałego pałacu. Tylko że to nie scenariusz do bajki, a wspaniała, gorzka powieść znającego życie przedwojennego pisarza, który przenikliwie opisuje psychologiczne meandry mezaliansu, pustotę i powierzchowność arystokracji, pychę i próżność, a z drugiej strony pozostający ciągle ideałem marzeń sposób życia, maniery i szeroki gest.
Kontynuacja opowieści o życiu Magdy Nieczajówny (pierwszą część poznaliśmy w Złotej Masce) w przedwojennej rzeczywistości mazowieckiego majątku. Warto przeczytać choćby i po to, by uprzytomnić sobie, że nasze wyobrażenia o ich życiu w tamtych czasach warte są konfrontacji.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8241-054-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną konwencjonalnym ubolewaniem.
Runicki wstał. Jak chętnie rzuciłby mu teraz wprost, że niczego innego nie spodziewał się w ogóle ani po Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, które zamiast służyć interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie może współżyć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty z odsetkami w kwocie trzydziestu dwóch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co marzyć.
– Bardzo żałuję – mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego – ale i tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i wyszedł. W ogromnym holu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki lub mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na wypytywania i wyrazy współczucia. Przecież każdy mógł zajrzeć do zwisających na łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idiotyczną dokładnością terminy wszystkich licytacji, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych członków. Że zaś wszyscy zaglądali przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w „Tekazecie” robił to zawsze.
Nie chcąc się witać z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portierowi, który podał mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Zza nagich gałęzi drzew sterczała kopuła ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż stąd do hotelu było tylko kilka minut drogi, zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portier raportował, że neseser przywieziono z dworca przed godziną, że numer na pierwszym piętrze jest przygotowany, w ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed tygodniem telefonował antykwariusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał renesansowy ekran do kominka, że...
– Dobrze, dobrze... – przerwał Runicki. – Proszę mnie teraz połączyć z Wysokimi Progami. Będę u fryzjera.
– Słucham pana dziedzica.
Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na usługi „szanpana dziedzica”. Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.
Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie dowierzał.
Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi wyciągnęły się równiuteńką linią, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust, co psułoby cały styl uśmiechu. Poza tym nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i poufałości, których przede wszystkim należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich był taki, zasługiwało to na tym większe napiwki.
Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy panna Nelly szybko i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy.
– Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
– Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na kontuarze kasy dla pana Ryszarda i żegnany „uszanowaniami” całego personelu, poszedł do portierni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Po pierwsze, przy służbie mówił po francusku (chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co wstydzić. Mówił jak rodowity paryżanin. Po wtóre, umiał w ten sposób pokierować rozmową, by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorientować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłumaczyć matce tak spreparowanymi zdaniami, że nie ma żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
– To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszleć, by portier tego horrendum nie usłyszał. Potem zaczęła biadolić i rozczulać się nad synem.
– Jak ty, biedaku, musisz się tym denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się, rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:
– A po cóż ja mam do tego gbura jeździć?...
– Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem – wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty, zakończył Ksawery.
Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portierowi. Kazał przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro, frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych pobytów.
Apartamencik na pierwszym piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki przede wszystkim rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwóch dni wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.
Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości otrzymanej w Towarzystwie Kredytowym stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał być sam.
Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać.
Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało więcej długów, niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był wart. Dotychczas, a ściśle mówiąc, do ubiegłej jesieni, spychało się najpilniejsze rzeczy drobnymi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od Żydów z Grójca, dały się wyciągnąć.
Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i należnościach podatkowych na hipotece figuruje prawie milion Banku Gospodarstwa Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi milion, odejdą z kwitkiem.
Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni Runiccy, ale zerwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.
„Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb” – pomyślał, a po chwili powiedział głośno:
– Palnąć w łeb.
Zirytowała go ta myśl. Przecież to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest... Sztuką, tak, nie lada sztuką byłoby znalezienie w ciągu czterdziestu kilku dni panny z takim posagiem, by można było spłacić połowę długów. Chodzi przecież o gotówkę. Kto dziś ma taką gotówkę!?
Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się tak, jak wuj Tomasz, z Żydówką. Chociaż i Żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeli by jednak znalazła się taka?... Kazio Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci ludzie.
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas za późno.
– Sprzedadzą. Na pewno rozparcelują...
Zresztą i o partię będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów to zawsze więcej niż po prostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje. Rzucił okiem na paczkę pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłym głupstwem. Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych, pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się przy stole. To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecież przy uczcie przeciął sobie żyły.
Runicki wzruszył ramionami.
– Tylko nie grajmy przed sobą komedii.
Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przede wszystkim należało zjeść obiad.
O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę. Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała mu się zbytnio, a po dwóch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata, gdyby wreszcie diabli wzięli tego jej stryja, wszystko by ułożyło się prosto i jasno. Niestety nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.
Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Po prostu niezgodność charakterów. Dla zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie rzeczy nie cierpiał, z najwyższym uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim długie rozmowy. Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie wierzył przede wszystkim Paweł.
Nie dalej jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:
– Nie po to się rozwiodłam, by znowu wyjść za mąż. Nie ma na świecie takiego mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.
Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się po dawnemu z tą różnicą, że teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak, żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego postępowania, i to osąd powszechny.
Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą. Poza tym była jedyną kobietą naprawdę wykształconą, jedyną w okolicy posiadającą tytuł doktora filozofii. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy młodej mężatki poszły, psiakrew, łatwiej, niż by tego pragnął.
Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie wystarczają.
Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była zadłużona zbyt wysoko. W ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik, zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży Borychówki śmieszną kwotę stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy.
– Absurd. – Wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie. Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tym, że Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecież nie przestaną się kochać, przecież ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by właściwie to ocenić. Kwestia prostej logiki! A jednak – był pewien, że Mira nie potrafi pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.
– Więc niech się nie godzi! – wybuchnął.
Co mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie może, nie ma prawa i zresztą na pewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak wówczas na niego spojrzy. Owo „jak” już w samej wyobraźni było dotkliwsze od policzka.
– Niech to wszyscy diabli! – zaklął. – Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie mogę!...
Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszym zastanowieniu się nad wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść obiad i wypić przy nim dużo alkoholu. Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż dostrzegł przy dwóch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w liniach okrętowych czy w czymś takim. Ukłonił się z daleka i usiadł sam. Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast. Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym pozycję nowego gościa:
– To pan Runicki z Wysokich Progów.
Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samym brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w Wysokich Progach.
I teraz wystawiono na licytację! Była w tym oburzająca niewspółmierność i Runickiego dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już na pewno Płaszowscy i Taraszkiewicz o tym wiedzą. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą zresztą zawsze wolał, a także siedział z kamienną miną, by nikogo z nich do rozmowy nie zachęcić.
Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami, wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali w gimnazjum. Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------