Wyspa Ø - ebook
Wyspa Ø - ebook
Wyspa Ø Petera Balko jest zarówno powieścią detektywistyczną o nielegalnym handlu wyobraźnią, ojcowsko-synowskim dramatem psychologicznym i horrorem czerpiącym z estetyki nazi exploatation, lecz także historią z ducha pikarejską, w której funkcja rozrywkowa i sugestywny język filmowy odgrywają równie ważną rolę co sprawy cięższego kalibru: aluzje do ciemnych stron dziejów Słowacji, dyskurs metaliteracki czy medytacja nad granicą dzielącą rzeczywistość od fikcji.
„Powieść jest z początku dramatem skupiającym się na trudnych relacjach ojca i syna, później zmienia się w rasowy kryminał z magiczno-realistycznym sznytem (znanym z debiutu Wtedy w Loszoncu), a kończy się jako horror fantasy. Autor wiele miejsca poświęca samej literaturze, procesowi pisania, wyobraźni, dużo tu odniesień do współczesnych słowackich i światowych pisarzy, nie zabrakło też polskich wątków. Ciekawie opowiedziana, na poły zabawna, na poły poważna, miejscami filozoficzna, często ironiczna, prowokacyjna, kąśliwa…”. Rafał Bukowicz, Interkomprehensja
Spis treści
Prolog, 1995
1. Pierwsze zdanie Cichomira Bazy, 2019
2. Pod powierzchnią, 1997
3. Barwy ochronne, 2019
4. Nieproszony gość, 2001
5. Cmentarz maszyn do pisania, 2002
6. Zdradliwe miejsca, 2019
7. Rękopis umarłego, 2002
8. Interior, 2019
9. Każde nazwisko kryje w sobie opowieść, 2019
10. Dziennik narratora, prawa ręka, 2019
11. Dziennik narratora: lewa ręka, 2019
12. Wspólnota Literackich Wdów i Wdowców, 2019
13. Kryjówka, 2019
14. Krawędź ziemi, 2019
15. Wyspa Ø, 2019
16. Koniec starego świata, 1991
Epilog, 2021
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963095-6-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1995
Historia mroku jest prosta: trwa, dopóki nie otworzysz oczu.
Zabawę w pijanego ślepca wymyślił apa, kiedy zachorowałeś na ospę. Całe twoje ciało, łącznie z powiekami, pokryły kropki w czerwonych obwódkach, więc na dwa tygodnie musiałeś zamknąć oczy. Apa rozwiesił po domu kolorowe sznurki z dzwoneczkami, które wskazywały ci drogę do kuchni, ogrodu, spiżarki. Salon brzmiał w tonacji c-moll, pokój dziecięcy w G-dur, łazienka w fis-moll, a ubikacja niczym _andante con moto_ z _Symfonii losu_ Beethovena.
Tymczasową ślepotę potraktowałeś jako trening zmysłów, opuszkami palców macałeś meble, książki, ołowiane żołnierzyki i korę drzew. Również później, kiedy ospa minęła, apa rzucał od czasu do czasu hasło „pijany ślepiec” i zasłaniał ci oczy apaszką. Powtarzał przy tym, że są na tym świecie rzeczy, które widzi się tylko po ciemku.
Miałeś dziewięć lat, apa – czterdzieści sześć.
W dłoniach obracałeś szklany przedmiot. Nagle paznokciem podważyłeś papierową etykietę i entuzjastycznie wykrzyknąłeś:
– Piwo!
– Jasne czy ciemne? – zapytał apa i zaciągnął się papierosem.
Przyłożyłeś szyjkę butelki do nosa, uderzyła cię gorzkawo-miodowa woń.
– Ciemne! – stwierdziłeś z pewnością fachowca.
– Brawo, Ciszko. Golnij sobie! – zawołał apa i palcami zmierzwił ci włosy, które w późniejszych latach zrzedły, a po bokach cofnęły się, by ustąpić miejsca zakolom.
Za to czupryna apy była niemal największą atrakcją Czerhatu, zaraz po skalnym wodospadzie Šomoška. Nigdy jej nie rozczesywał ani nie mył szamponem. O świcie przekradał się przez płot do strzeżonego parku leśnego, goły wskakiwał do lodowatej wody jeziora Choč, ryczał jak tur i wymyślał strażnikowi Wiewiórze od kurew. Siwa, gęsta grzywa kłębiła mu się na głowie, kiedy był szczęśliwy, a w chwilach depresji zmieniała się w coś na kształt przyklapniętych, zlepionych wodorostów. Wszystko, co apa nosił w swojej pradawnej duszy, wyrażał włosami. I oczywiście pisaniem. Zawsze powtarzał, że jego słowa potrzebują powietrza, żeby mogły wlecieć do gniazd i umościć się w zdaniach. Dlatego pracował wyłącznie w ogrodzie. Jeśli padał deszcz lub śnieg, nad szerokim dębowym biurkiem ustawiał brezentową osłonę na czterech nogach, tak zwaną altanę. Raz nie odrywał palców od klawiszy maszyny przez pięć dni. W końcu padł z odwodnienia, ale kiedy się ocknął, pisał dalej.
Akurat brałeś łyk piwa, kiedy apa, zauważywszy kobietę na drodze dojazdowej, przytknął palec do warg. Ciągnęła za sobą walizkę na kółkach, które grzęzły w błocie. Jeszcze tego nie widziałeś, ale usta miała pomalowane borówkowym różem, a kusa sukienka w panterkę kleiła się do jej pulchnego ciała. Podeszła do was, uszczypnęła apę w policzek i ze zdziwieniem popatrzyła na twoją głowę przepasaną apaszką. Rozbawiony ojciec złapał cię za dłoń i położył ją na piersi kobiety. Najpierw delikatnie pomasowałeś coś miękkiego, a potem zanurzyłeś w tym palce, jak w woreczku z piaskiem. W myślach przeszukiwałeś bazę danych. Sutek, otoczony mityczną aureolą, wcisnąłeś głęboko, aż do klatki piersiowej. Rozległ się pisk, apą wstrząsnął chichot. Ściągnąłeś z oczu apaszkę. Przed tobą stała kobieta w ostrym makijażu. Uśmiechnęła się i łagodnie zdjęła twoją dłoń ze swojej piersi.
– Cześć, jestem Maru – przedstawiła się.
Apa podniósł się z ziemi, ujął twoją głowę w ogromne łapska i na czole wycisnął ci pocałunek. Potem zajął się Maru, zaczął ją popędzać do sypialni jak baran owcę do koszary. W progu jeszcze się odwrócił i krzyknął:
– Właściwa odpowiedź brzmi „cycki”.
Zniknął w niebiesko otynkowanym domu, a ty zostałeś sam w ogrodzie.
Ciepłe popołudniowe powietrze miało zapach dębowego drewna, wzgórz wulkanicznych i dopalających się papierosów.
To był twój świat: wypiętrzone masy ziemi, jak okiem sięgnąć zalesione wzgórza. Pięć kilometrów na północny wschód stał dom sąsiada Almdudlera, dalej czyhały zapadliska kryjące się pod warstwą mchu, niszczała fabryka szkła, rozpadały się rudery domków letnich i przeżarte rdzą auta przedpotopowych kochanków. Nad okolicą unosiły się smugi dymu z domu parafialnego we wsi Gemerské Dechtáre. Na zachodzie rozciągał się Wietrzny Las z wystającym wierzchołkiem Ragáča, za którym czaiła się przerażająca Kostná dolina, nawis skalny Orema i domy Hajnáčki z talerzami anten satelitarnych. Kiedy spoglądałeś na południe, widziałeś Starą Górę, sady jabłoniowe, kikuty Dubna i Šťavicy, granicę państwa i przepych zimowej siedziby Petőfiego w Szilaspogony.
Głowy słoneczników kiwały się na wietrze, czekając, aż słońce zejdzie za linię horyzontu, na niebo wtoczy się noc, temperatura spadnie do zera, a z brzucha lasu wypełzną błędnice. Apa twierdził, że mają malutkie, prawie niewidoczne oczy i jarzeniowe uszy, ogromne, by mogły podsłuchiwać rozmowy, szepty i bicie serca. Żywią się ludzkim głosem, a najbardziej lubią śpiew. I wścibskie dzieci. Każą im kluczyć po cierniowym labiryncie i jodłować aż do utraty tchu, a później, nażarte do syta ich głosem i strachem, topią je w jeziorze. Dusze ofiar wiążą łańcuchami i zmieniają w błędnice. Apa zaklinał się, że pierwszy raz widział je już jako chłopak. Obserwowały go w drodze do szkoły, ale też nad Morzem Bałtyckim, gdzie z babusią i dziadusiem spędzał wakacje. Kiedy został słynnym pisarzem, towarzyszyły mu na każdym kroku, co potęgowało jego paranoję.
Z niebieskiego domu dobiegały westchnienia Maru i stukot łóżka, które uderzało w ścianę ozdobioną krucyfiksem. Dobrze znałeś te dźwięki, ponieważ w waszym domu dość często pojawiały się damy marzące o roli Beatrycze Jakuba Bazy. Drzwiami i oknami pchali się też dziennikarze, którzy pragnęli ekskluzywnych wywiadów na wyłączność, apa jednak ich przepędzał, nie szczędząc wyzwisk, albo po prostu strzelał do nich z kuszy. Raz tylko zgodził się na rozmowę ze Svetlaną Sabaudzką – SS, jak o niej mówił. Dumna, ubrana w czerń i pachnąca żałobą. Apa nigdy nie składał jej propozycji, mimo że była wyjątkowo powabna i ceniła jego pracę. Przez całą noc dyskutowali w kuchni za zamkniętymi drzwiami, śmiali się i palili papierosa za papierosem, a rano pijany apa zawiózł ją samochodem do Rymawskiej Soboty na pociąg. To był cały on. Dla jednych ikona literatury słowackiej, postać wyjątkowa i fascynująca, dla innych odludek i fałszywy prorok, który ze strachu przed światem zaszył się w ostępach Czerhatu.
Dla ciebie był po prostu apą.
Przeszedłeś pod starym orzechem, którego zaczepne korzenie sięgały już fundamentów domu, jakby chciały podważyć jego chwiejną konstrukcję. Apa wielokrotnie chciał wyciąć to drzewo, ale za każdym razem, kiedy stawał przed nim z siekierą w ręce, do oczu nabiegały mu łzy, a uniesione ramię zastygało w powietrzu. Dłonią pogładziłeś dębowy blat biurka. Na pamięć znałeś układ i liczbę rys, które w stanie pomroczności jasnej powyrzynał w nim apa. Z lewej strony stała gliniana popielniczka pełna petów, z prawej butelka gruszkówki, a na środku lśniła bladoniebieska maszyna do pisania marki Torpedo. Apa dostał ją od swojego ojca na piętnaste urodziny. Dzień później, tuż po północy, ochrzcił ją własną krwią i napisał na niej swoje pierwsze opowiadanie. Odtąd na niej wszystkie swoje pomysły przekuwał w literaturę. Obok piętrzył się stos kartek. Próbowałeś je odczytać, ale szyfr skłębionych hieroglifów, liter i symboli był nie do złamania. Ile czasu apa przesiedział w tym miejscu? Ile ton słów wydał na świat, podczas gdy ty słyszałeś tylko ciszę? I czy można jednocześnie poświęcać się pisaniu i swoim najbliższym?
Na serpentynowej drodze biegnącej z Wietrznego Lasu zobaczyłeś beżowego wartburga. Przecinał ospałą krainę, zostawiając za sobą ogon kurzu. Minął kamienny most przerzucony nad Bladym Potokiem i zwolnił. Kierowca wzrostem przypominał dziecko albo karła. Znad potężnej kierownicy, którą człowieczek ściskał grubymi palcami, wystawał nasunięty na czoło kapelusz. Nagle w półmroku błysnęły jego oczy: kaprawe, nieludzkie. Chciałeś odwrócić od nich wzrok i zawołać apę, ale nie mogłeś nic zrobić, jakby unieruchomiła cię jakaś niewidzialna siła. Z daleka usłyszałeś huk fal bijących o wulkaniczne nabrzeże, w nozdrza wciągnąłeś zapach miedzi. Grzmoty przyboju otaczały cię ze wszystkich stron, zmieniając Czerhat w samotną wyspę. Poczułeś ostry ból i zaraz na wewnętrznej stronie przedramienia miałeś wypalony znak – Ø.
Wartburg śmignął obok domu.
Huk ucichł, a ty runąłeś na kolana. Po piętnie na skórze nie było ani śladu. Kiedy auto z wysłannikiem piekieł zginęło w oparach spalin, do ogrodu wdarł się spazmatyczny okrzyk Maru. Zaraz w drzwiach pojawił się spocony apa i zapalił papierosa. Podszedł do ciebie, zwichrzył ci włosy i zasiadł do maszyny. Nawinął na wałek czystą kartkę i rozprostował palce, aż strzeliły w stawach.
– Ty świnio, natychmiast tu wracaj! – wrzasnęła z sypialni Maru.
– Jak nie umiesz skończyć sama, zmiataj do domu – odpowiedział głośno i puścił do ciebie oko. Położył palce na klawiszach i przymknął oczy. Wiedziałeś, że będzie tak siedział minutę, przytakując głową i nadstawiając uszu, jakby czekał na rozkazy od istot pozaziemskich.
W końcu zaczął pisać.1.
PIERWSZE ZDANIE CICHOMIRA BAZY,
2019
Wszedłeś do jaskini.
W kącie kuliła się zjawa, nerwowo skrobała coś na papierze. Miała rzadkie kępki włosów na głowie, długą siwą brodę i wychudłe ciało, pokryte paprzącymi się ranami. Zwróciła w twoją stronę zapadniętą twarz i uchyliła usta, z których wyleciały czarne motyle.
– Apa! – krzyknąłeś i zerwałeś się ze snu.
Przetarłeś rozpalone czoło, a drugą dłonią sprawdziłeś piżamę w kroku. Była ciepła od moczu.
Na Vajnorskiej 13, w mieszkaniu na poddaszu, panowała nocna cisza, którą wkrótce miały zagłuszyć dźwięki porannej Bratysławy: zgrzyt tramwajów, gwar kawiarni i targowisk oraz wyżły pani ufarbowanej na fiolet, nie wiadomo dlaczego załatwiające się zawsze akurat pod twoją klatką. Tymczasem w półmroku kawalerki – od dziesięciu lat nazywanej przez ciebie domem – wszystko było na swoim miejscu.
Rozebrałeś się do naga, piżamę i prześcieradło przeprałeś w umywalce, a potem rozwiesiłeś je na sznurku w salonie, który pełnił funkcję sypialni, gabinetu, kuchni i pokoju gościnnego, mimo że z wizytą przychodziły do ciebie już tylko zmazy i zmory. Ochlapałeś twarz zimną wodą, podniosłeś wzrok: w lustrze ujrzałeś zmordowanego faceta z trzycentymetrową blizną w kształcie półksiężyca na czole. Wyglądał znajomo, chociaż przypominał raczej listonosza lub kioskarza – kogoś, kto całe życie poruszał się po obwodzie twojego życia, ale nigdy nie zajrzał do środka. Zrobiłeś niecodzienną minę i uroczyście wydeklamowałeś:
– Wszystkiego najlepszego z okazji trzydziestych trzecich urodzin, Cichomirze!
Prawie nikt nie złożył ci życzeń. Ani uliczny akordeonista z bogatym repertuarem dla seniorów, którego mijałeś w przejściu podziemnym na ulicy Samuela Zocha, za każdym razem rzucając mu euraka; ani redaktor naczelny Viktor Borbély, który opiniotwórczy dziennik przeprofilował na brukowiec, a ciebie nazywał „Zdeno czy Milan”, ponieważ twoją rubrykę kulturalną miał w bezceremonialnej pogardzie; ani bezimienny technik, który z niejasnych powodów cię nienawidził i zawsze specjalnie zwlekał, kiedy prosiłeś go o nowy toner do drukarki czy przeinstalowanie Windowsa; ani Ludvik z działu sportowego, jedyny człowiek, który twoją uprzejmość mógłby pomylić z przyjaźnią.
W drodze do toalety stanął przy twoim biurku z magazynem lifestyle’owym w ręce i bez zbędnych wstępów rozpoczął monolog o tej szmacie, co go zostawiła przed rokiem, zabrała papużki i odeszła z Terjem, islandzkim instruktorem nurkowania na wstrzymanym oddechu. Potem obmacał wzrokiem tyłek waszej sekretarki, myszowatej Silvii, nachylił się do ciebie i filuternie szepnął:
– Jest w rui.
Między zamykające się drzwi w ostatniej chwili wsunęła się kobieca ręka. Do windy wskoczyła Lena, specjalistka od Bliskiego Wschodu. Ruszyliście w górę, a razem z wami krępujące milczenie. Kątem oka obserwowałeś jej nową fryzurę. Kiedy przez przypadek musnęliście się dłońmi, nie wytrzymałeś i zapytałeś, czy po pracy nie poszłaby z tobą na wino.
– Nie – ucięła. Pokazała ci pierścionek zaręczynowy i z przekąsem dodała: – Sto lat, Cichomirku.
W knajpie U Kálmána pozwoliłeś sobie na najohydniejszą kawę w Bratysławie, w całodobowym kupiłeś koniak _deluxe_ – miał być w promocji, ale przepłaciłeś – a po powrocie do domu odebrałeś mejl z zaproszeniem na wieczór autorski. Do Żaru nad Hronem. Nieszczęścia chodzą parami? Raczej trójkami. W „szampańskim” humorze usiadłeś za czerwoną maszyną do pisania Sherwood B-50 i poczułeś, że dzisiaj nareszcie przełamiesz blokadę twórczą. Od twojego debiutu upłynęło osiem lat. Zbiór nowel _Źdźbła traw_ nie okazał się wprawdzie objawieniem, ale krytyka uznała cię za zdolnego naśladowcę mistrzów realizmu magicznego i sprawnego opowiadacza, którego rozwój warto choćby pobieżnie śledzić. W księgarniach _Źdźbła…_ trafiły do działu „dla wymagających czytelników”, a popularyzator literatury Peter Kofta w swojej audycji radiowej zaliczył ją do dziesięciu najlepszych słowackich książek roku i dopiero interwencja oburzonych słuchaczek sprawiła, że z _top ten_ zepchnął ją kucharski epos _Cudowna warząchew Madzi_.
Z upływem lat myśli o drugiej książce stawały się coraz bardziej bolesne. Przygniotło cię jej widmo. W czasie trzymiesięcznej rezydencji literackiej w Krakowie upijałeś się żubrówką, godzinami studiowałeś sufit w swoim pokoiku albo robiłeś za terapeutę poetów węgierskich. Ponieważ nie napisałeś ani zdania, musiałeś organizatorom zwrócić pieniądze. Daremnie interweniował w tej sprawie twój wydawca, który uległ złudnej nadziei, że mógłby na tobie zarobić. Regularnie miałeś od niego telefony. Najpierw próbował cię motywować, później sięgnął po szantaż emocjonalny, a ostatecznie – z bezsilności – po obelgi. Pocztą wysyłał ci inspirujące bestsellery, głównie kryminały, i podrabiane listy od fanek. Wasz spór osiągnął punkt szczytowy, gdy mu oznajmiłeś, że już nigdy nic dla niego nie napiszesz.
– Obyś do końca życia musiał jeździć po prowincjonalnych bibliotekach! I to za darmo!!! – przeklął cię.
Życzyłeś mu słabej sprzedawalności i przerostu prostaty. Zerwaliście kontakt.
Łyknąłeś koniaku i zacząłeś obracać w pamięci koraliki nawleczone na nić życia.
Łapiesz językiem płatki popiołu z wygasłych wulkanów; przyglądasz się roześmianym dzieciakom z podstawówki w Fiľakovie, wyzywającym cię od kalek genetycznych; czytasz pod kołdrą _Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi_; pierwszy raz trzymasz w rękach swoją książkę; w środku nocy szarpie cię apa, żebyś posłuchał zdania, z którego jest zadowolony…
Ekshumowałeś masowy grób wspomnień i próbowałeś poskładać z kości pełnokrwiste postaci i fabuły. Odtwarzałeś mapę czasu, zadając sobie pytanie, co właściwie wydarzyło się przez ostatnie trzydzieści lat.
Ulica za oknem ucichła, a gwiaździste niebo zamarło w bezruchu. Wybiła północ. Kiedy położyłeś palce na klawiszach maszyny, przepełnił cię spokój. Wiedziałeś, że teraz wszystko zależy od ciebie. Gniew, frustracja i pustka miękły niczym plastelina, gotowe, byś uformował z nich coś innego, lepszego. Wystarczyło tylko napisać dobre pierwsze zdanie.
Historia ludzkości roi się od postaci głoszących kult incipitu. Zgodnie z ostatnią wolą sumeryjskiego króla Sargona I każde pismo w imperium akadyjskim musiało zaczynać się pięknymi słowami, w przeciwnym razie autora, uprzednio pozbawionego języka, rzucano na pastwę okrutnego boga Marduka. Chimalpopoca, krwawy król Azteków, zwany też Synem Jowisza, kazał sobie czytać po nocach początki ulubionych eposów, które otwierały przed nim bramy do krainy snów z marmurowymi mostami i wąskimi uliczkami, wijącymi się wśród prastarych świątyń i szpalerów drzew o atramentowych liściach. Starożytni wierzyli, że pierwsze zdania mają nie tylko funkcję estetyczną, lecz także etyczną – wyzwalają w człowieku potrzebę czynienia dobra. Związki lingwistyki z moralnością badał również filozof Ludwig Wittgenstein, a swoje wnioski na ten temat wyłożył w pośmiertnie ogłoszonym studium _Fenomenologia incipitu_. Maria Teresa, ojciec haiku Bashō Matsuo czy indyjski duchowny Pattabhi Jois byli zwolennikami teorii, że wszystkie dzieła literackie i w ogóle sens ludzkiej egzystencji biorą się z synergii pierwszych słów. Alva S. Frölling, szwedzka poetka i alchemiczka teoretyczna, w latach sześćdziesiątych XX wieku założyła bojową sektę językoznawczą Children of the First Sentence, której członkowie włamywali się do domów, bibliotek i kościołów, wyrywali albo zabazgrywali strony we wszystkich książkach, aby zostawić w nich tylko pierwsze zdania. Portugalski pisarz José Saramago, przebywający na wyspie Lanzarote, pod datą 15 czerwca 2010 roku, a więc trzy dni przed wyprowadzką na tamten świat, zanotował w dzienniku: „Śniło mi się, że całą noc pisałem w paroksyzmie natchnienia, lecz kiedy w końcu zapragnąłem przeczytać efekt swojej pracy, okazało się, że wszystkie zaczernione kartki są białe. O Boże, nie rozpaczałbym tak, gdybyś w zamian za moje _opus vitae_ uraczył mnie jednym doskonałym zdaniem. Bodaj równoważnikiem”.
Za życie literaturą zapłaciłeś bardzo wysoką cenę. Rutyna ośmiogodzinnego dnia pracy, anonimowość, wyrzeczenia, brak rodziny, przyjaciół, zwierząt domowych, kobiet i nałogów, poza alkoholem. Nie stworzyłeś nic trwałego. W kawalerce na Vajnorskiej nie było niczego godnego uwagi, włącznie z tobą. Niczego, czego dałoby się nienawidzić, co dałoby się kochać albo po prostu mieć. Niczego z charakterem czy choćby śladową ochotą do życia lub śmierci. W minutę mógłbyś spakować wszystkie swoje ubrania, książki i maszynę do pisania. Oblałbyś podłogę i meble benzyną, a potem patrzył, jak język płomieni obraca rzeczy w czysty sens – w popiół. Mimo wielu prób od debiutu nie napisałeś strony, która by cię satysfakcjonowała. Kartki, jedna za drugą, lądowały w koszu albo w zlewie, gdzie paliłeś ogniska. Każde wystukane przez ciebie słowo cierpiało na niedobór tlenu, zdania były pokraczne, historie poronione, a bohaterowie oburzająco płascy. Postawiłeś wszystko na jedną kartę, ale bez skutku. Znajdowałeś się w stanie literackiej śpiączki, odłączony od źródeł inspiracji, skazany na towarzystwo samotności i koniaku. Nikt cię nie znał, bo istniałeś w tekstach, których jeszcze nie wymyśliłeś. Wszystkie twoje dni i noce, wspomnienia, czynności, sny i koszmary zbiegły się w jednym punkcie u zamkniętych wrót do literatury.
A niebieski dom w Czerhacie historie wprost rozsadzały, aż trzeszczał.
– Każdy przedmiot ma swój los, trzeba go tylko odkryć i odkurzyć – mawiał apa, wydeptując ścieżki w pokojach zawalonych rupieciami. Miałeś wrażenie, że te góry szmelcu zaraz na ciebie runą i się udusisz. Twój świat należał do rzeczy, nie do ciebie. Walały się wszędzie, leżały i stały nie na swoich miejscach. Spróchniałe szafy, zakurzone poroża, materace zamieszkane przez roztocza, stare zdjęcia, obłażące z farby ceramiczne lalki, przeżarte rdzą puzony, dziurawe dzbany, sufitosiężne wieże z książek, śpiewników, zielników, zabłąkane psy – tak, tak! – bezpańskie pająki oraz węże, a także mrówki i ranne ptaszki. Apa kochał ten mikrokosmos, nurzał się w nim przez długie godziny, a potem nagle wypływał w innym pokoju z niepoczytalnym uśmiechem na ustach i szedł do ogrodu pisać. Kiedy miał gorszy dzień, uciekał do Wietrznego Lasu i wracał dopiero po zmierzchu. Z otoczakiem, niewypałem albo parchatym kotem.
Otaczał się żywymi stworzeniami, tylko nie ludźmi.
Cisza nie mogła zagrzać miejsca w Czerhacie: szum lasów, wycie wilków, bębnienie deszczu o dach, skrzypienie belek, pomruk agregatu, szept ścian, miłosne stęki i jęki.
Głośny był też apa: chodził, pluł, oddychał, rozprostowywał kości, przełykał, mlaskał, rechotał, świstał, charczał i parskał – a wszystko to robił bardzo donośnie. Jedynie kiedy zaczynał miękko „grać” na maszynie, ogarniało cię wspaniałe uczucie, że jesteś najszczęśliwszym dzieckiem na Gemerze, a apa największym kozakiem w całej okolicy.
W wieku trzydziestu lat napisał _Cichy dom_, który teoretyk literatury Henrich Breza wychwalał w szkicu _Furtka przy Jakubie_: „W drugiej połowie XX wieku nie mieliśmy na Słowacji tak językowo gęstej, ideowo wielowarstwowej i duchowo głębokiej propozycji powieściowej, z jaką wychodzi teraz autor tryptyku _Cichy dom_. Jest to o tyle zaskakujące, że mamy do czynienia z twórcą zaledwie trzydziestoletnim, a już niebywale dojrzałym, zarówno warsztatowo, jak i intelektualnie. Jego siła tkwi w naturalności, stylistyczne mistrzostwo osiąga w prostocie, a wielkość w miniaturze. _Acta est fabula!_ I niech mnie krytycznoliteracki światek wygna nago na trzaskający mróz, ale jeśli w słowackiej literaturze funkcjonuje ktoś, kto może równać się z gigantami rangi Milana Kundery, Pétera Nádasa czy Wiesława Myśliwskiego, to jest nim właśnie Jakub Baza”.
Tom otwierający trylogię, _Pierwsze drgnienie serca_, wyszedł w roku 1982, a później, w półrocznych odstępach, ukazały się dwa kolejne: _Ziemia jałowa_ i _Historia zapominania w dwunastu rozdziałach_. Dzieło spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników i najwyższym uznaniem krytyki zawodowej, przez co wzbudziło zainteresowanie urzędu cenzury przy Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Gdyby nie wysoka pozycja dziadusia w strukturach władzy, powieść niechybnie trafiłaby na półkę. _Cichy dom_ wywindował apę na szczyty Parnasu, zapewnił mu miejsce w podręcznikach i napływ nowych kochanek, które niańczyły cię jak prawdziwe matki. Książka – trzy części w jednym tomie – doczekała się siedmiu wydań, ostatnio w 2009 roku w serii _Złotej Biblioteki Literatury Słowackiej_, z przedmową Svetlany Sabaudzkiej i posłowiem Richarda Kozliatki.
Rok później apa zniknął bez śladu.
Przez uchylone drzwi wpadł do mieszkania zimny podmuch i strącił z regału książkę. Upiłeś koniaku, wstałeś od maszyny, z której sterczała pusta kartka, i podniosłeś z podłogi tysiącdwustustronicowy _Cichy dom_. Przesunąłeś palcami po czarnej okładce ze skóry, otworzyłeś i w myślach przeczytałeś początek: „Życie jest proste: człowiek się rodzi, a potem umiera”. Jeden dom, dziesięciolecia, dziesiątki postaci, turbulencji i zwrotów akcji, setki czynności, rozczarowań, olśnień i cudów, tysiące akapitów i miliony symboli, ale ani słowa o nieuchwytnej miłości ojca do syna i syna do ojca, jakbyś nigdy nie istniał, ani na stronach powieści, ani w ogóle w świecie apy. Jedynym łącznikiem z _Cichym domem_ było twoje nazwisko – Cichomir Baza, człowiek nieopowiedziany.
Czyżbyś właśnie wymyślił pierwsze zdanie swojej biografii?
Raptem w dłoniach trzymałeś nie papier, ale szyję apy. Zwarłeś je mocno i poczułeś, jak kruche jest ludzkie ciało. Chrząstki chrupnęły, nagłośnia zamknęła wejście od tchawicy, tym samym odcięła dopływ powietrza. Wiedziałeś, że jeśli krew nie dopłynie do lewej komory serca, nastąpi finał. Najpierw usną zmysły, potem język, a na końcu pamięć: organizm zapomni o własnym ciele.
Żarówka pod sufitem zamrugała i tętno ustało. Opuszką kciuka przejechałeś po ostrej krawędzi kartki, przecinając sobie naskórek. Kropla krwi spłynęła między litery, połączyła kilka wyrazów i wsiąkła w papier, a potem przebiła się na odwrót kartki i spadła ci na stopę.
„Apa nie żyje”, pomyślałeś. „Zabiłeś go”.O AUTORZE
PETER BALKO (ur. w 1988 roku w Łuczeńcu) słowacki prozaik i scenarzysta. Absolwent scenariopisarstwa i dramaturgii w Wyższej Szkole Nauk Scenicznych (VSMU) w Bratysławie, w której obecnie pracuje jako wykładowca. Razem z Lucią Potuckovą i Marosem Hecką wydał tom poetycki _Metrofóbia_ (2012). Jest współautorem antologii współczesnej prozy słowackiej _Literatura bodka sk_ (2016, _Literatura kropka sk_), a także scenariuszy do filmów długometrażowych _Kandidót_ (2013, _Kandydat_), _Ćiara_ (2017, _Linia_), cyklu horrorów _DOGG_ (2017) i serialu _Moje povstanie_ (2014, _Moje powstanie_). Prozę publikował w wielu czasopismach (m.in. w „Literaturze na Świecie"). W rodzinnym Łuczeńcu współorganizuje festiwal Medzihmla. Jego debiutancka powieść _Wtedy w Loszoncu_ (poi. wydanie 2019; _Vtedy v Lofonci_, 2015) została przetłumaczona na polski, bułgarski, czeski, niemiecki, francuski i węgierski. Mieszka w Bratysławie z żoną Verą, córeczką Anną, suczką Belą i tłustą czarną kotką Luną.OD TŁUMACZA
Peter Balko napisał powieść przecięć. Krzyżuje się w niej geografia Tekova, Novohradu, Gemeru, wzgórz Czerhat - podzielonych dodatkowo granicą słowacko-węgierską - i wyspy 0, przywodzącej na myśl odległe skandynawskie krainy, którą jednak znaleźć można tylko na mapie miejsc wyobrażonych, będącej prztyczkiem w nos tradycyjnie rozumianej kartografii. Między ratio a imaginatio przebiega druga rysa, trzecią jest pochodny od tych kategorii spór o koncepcję literatury, czwartą styk światów ojca i syna, piątą natomiast odcinek czasu od Wtedy w Loszoncu (2014, wyd. poi. 2019) do Wyspy 0 (2019). W porównaniu z Wyspą 0 Loszonc był po bożemu napisanym Bildungsroman, podróżą przez kręgi wtajemniczeń od dziecięctwa do dorosłości. A przecież i tam ramy gatunkowe rozpierała fantazja pod ciśnieniem i szybkostrzelna magia rodem z filmów akcji zaprawionych mieszanką oniryczno-narkotyczną. Podczas lektury - pamiętam to bardzo dobrze - momentami trudno mi było złapać oddech. To jednak, z czym mamy do czynienia teraz, bije bombowość Loszonca na półtorej głowy.RECENZJE
Wyspa 0 Petra Ba/ko jest zarówno powieścią detektywistyczną o nielegalnym handlu wyobraźnią, ojcowsko-synowskim dramatem psychologicznym, jak i horrorem czerpiącym z estetyki nazi exploatation, lecz także historią z ducha pikarejską, w której funkcja rozrywkowa i sugestywny język filmowy odgrywają równie ważną rolę co sprawy cięższego kalibru: aluzje do ciemnych stron dziejów Słowacji, dyskurs metaliteracki czy medytacja nad granicą dzielącą rzeczywistość od fikcji.
Jędrzej Wasielewski
Powieść jest z początku dramatem skupiającym się na trudnych relacjach ojca i syna, później zmienia się w rasowy kryminał z magiczno-realistycznym sznytem (znanym z debiutu Wtedy w Loszoncu), a kończy się jako horror fantasy. Autor wiele miejsca poświęca samej literaturze, procesowi pisania, wyobraźni, dużo tu odniesień do współczesnych słowackich i światowych pisarzy, nie zabrakło też polskich wątków. Ciekawie opowiedziana, na poły zabawna, na poły poważna, miejscami filozoficzna, często ironiczna, prowokacyjna, kąśliwa ...
Rafał Bukowicz, lnterkomprehensja