Wzgórze - ebook
Wzgórze - ebook
Zmęczony życiem w stolicy Chorwacji, główny bohater porzuca dotychczasowy styl życia i decyduje się zamieszkać na wzgórzu pewnej wyspy w Dalmacji jako osoba wypatrująca pożaru.
Spędza tam trzy letnie miesiące, gdzie spotyka całą plejadę osób, które defilują przez to jedyne w okolicy wzniesienie, górujące nad wszystkim niczym świątynia, pewien azyl dla uciekinierów od przygniatającej ich codzienności. Do osób z drugiego czy nawet trzeciego planu należą przypadkowi czy zabłąkani turyści, którzy wałęsają się po wzgórzu. Główny bohater spotyka także miejscowych, osoby, które zamieszkują miasteczko Javorna u podnóża wzgórza. Ci zaś żyją własnym życiem na tym skrawku wypalonej ziemi, gdzie jedyne zajęcie to czekanie na turystów, praca w pobliskim barze czy sklepie mięsnym lub uprawianie hazardu.
Jedynym towarzyszem narratora jest Viskonti – Pi, bohater książki Yanna Martela, miał tygrysa w swojej łodzi, Ivica Prtenjača ma osła na wzgórzu.
W opowieści nie mogło zabraknąć nawiązania do wojny jugosłowiańskiej, do „poprzedniego” życia, jakie bohater prowadził w Zagrzebiu i do innych rzeczy czy wydarzeń, które go zdefiniowały jako zniszczonego i zmęczonego człowieka, który za wszelką cenę chce uciec od wszystkiego, a najbardziej od siebie samego.
„Wzgórze” to książka o wolności, odrodzeniu, odrzucaniu wszelkich norm, o ponownym odnalezieniu siebie, to różaniec ku czci mitologicznego Feniksa, który odradza się z popiołów.
Trzy miesiące, które spędziłem, wędrując po wzgórzu, należą do najważniejszych, najsmutniejszych i najszczęśliwszych trzech miesięcy w moim życiu. Dlatego że poczułem, iż życie może być spełnione, że zastygłą maskę obłudy i nienawiści, pogardy i nudy można zrzucić. Że istnieje takie miejsce, gdzie można ją zdjąć, cisnąć do błotnistej kałuży, do czarnych węży. Takiego czegoś nie da się powtórzyć. – fragment książki
Na tytułowym wzgórzu, wznoszącym się siedemset metrów nad brzegiem Adriatyku, narrator „jest sam na ziemi” i widzi stąd całe swoje życie. Na nienazwanej wyspie, ale bardzo realistycznie opisanej, odczuwamy klimat dalmatyńskiego życia, dzień i noc, smaki potraw i moc rakiji, zapachy lądu, lasu i morza, a także poznajemy ludzi gwałtownych i groźnych, którzy zmagają się z traumą niedawnej wojny, ale też niezwykle serdecznych i czułych. I ma rację bohater, gdy twierdzi, że „takiego czegoś nie da się powtórzyć” – Piotr Dobrołęcki, redaktor naczelny „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-956056-6-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I po tym wszystkim stałem już na ulicy, w te pierwsze dni czerwca, kiedy asfalt topnieje, a upał wali po głowie jako ostrzeżenie. Poszukałem jakiegoś cienia i zdecydowałem się zostać tuż obok pomieszczeń Ochotniczej Straży Pożarnej Javorna, miejsca, które dopiero co opuściłem, rozmyślając o wolności, mającej nastąpić po południu, tutaj, w tym miasteczku z pogranicza kilku światów i z końca kilku, skomasowanych w jedno popołudnie, wieków.
O nic nie pytałem, ledwo wyjąkałem własne imię. Będzie, co ma być, pomyślałem. Nie wiem tylko, co zrobić z tą zabójczą ciszą, z tym milczeniem, z którego w mękach urodziła się moja pogarda i zmęczenie ludźmi. Nie mogłem już z nimi wytrzymać, poczułem, jak mi odrywają ciało z przedramienia, jak pożerają mnie swoim niekończącym się gadaniem i pytaniami. Osaczali mnie, szukali czegoś, co im się nie należy, albo czegoś, czego nie mogłem im dać. Wszyscy po kolei byli w tych swoich słabych ciałach fantastycznymi artystami, pisarzami, ważnymi dziennikarzami, historycznymi postaciami z polityki i błyszczącymi uwodzicielami z estrady. Wszyscy odkryli tajemnicę życia, szczęścia i sukcesu. Do czego byłem im potrzebny? W końcu, do czego były im potrzebne te wystawy i książki, które ledwo co wystukali i przynieśli mi na biurko, aby wykreować ich kariery, aby wepchnąć ich do telewizji, posadzić przed kamerą, którą zanudzali swoją gadaniną. Komu byli potrzebni, z wyjątkiem samych siebie, gdy zamawiali specjalne torty i naręcza kwiatów na swoje promocje książek i otwarcia wystaw? Ta przyzwoita i straszna arogancja, której mieli aż nadto, była dla mnie nie do zniesienia.
Na deptaku wzdłuż morza – co za niesamowity widok – suszyły się rozłożone sieci, które na samym ich końcu zszywali jeden starzec i jeden chłopak. Z lodziarni, w której ścianę wbudowana była ogromna lodówka, dochodził jakiś chory, elektroniczny rytm. W drzwiach stał surowy, śniady mężczyzna w białej koszuli, obserwując z tą samą uwagą i przechodniów, i dwóch młodych mężczyzn także w białych koszulach, którzy wycierali stoły i podlewali kwiaty w ogródku restauracyjnym. Na betonowych kołach wokół palm siedziało kilku turystów z plecakami, a jeden – w kasku rowerowym – na złączonych kolanach trzymał iPada i coś pisał. Tak zatopił się w tym, co robi, że ekran zjadł mu prawie pół torsu, zostały tylko ręce do łokcia i kawałek nóg w solidnych adidasach.
W pobliskim sklepie kupiłem dwie puszki piwa, pół chleba, dwadzieścia deka mortadeli, dwa pomidory i trochę soli; gdy będę czekał, zjem sobie obiad. Sól będzie i tak mi tam na górze potrzebna. Mam nadzieję, że ktoś mi podpowie, jak tam na górze jest z prowiantem, z wodą, no jakoś to chyba będzie.
Stąd, z deptaku, koszary były niewidoczne, nie wiedziałem, czy w ogóle istnieją i po której stronie wyspy się znajdują, co będę oglądał przez następne trzy miesiące. Zostanie to dla mnie jeszcze ciągle tajemnicą, przynajmniej przez kilka godzin, dopóki któryś ze strażaków, jak mi powiedziano, się nie zwolni.
Nożem, którym – jeszcze gdy jeździłem na wakacje – łowiłem ośmiornice, i który zdecydowałem się zabrać ze sobą na tę wyprawę, na kolanie rozkroiłem chleb i na dwóch połówkach położyłem mortadelę, której cierpki zapach prawie ściął palmę, pod którą siedzę. Na papierze po wędlinie pokroiłem pomidory, obficie je posoliłem, ale po chwili tego pożałowałem: co mnie czeka w drodze do koszar, czy na górze w ogóle jest woda i czy z powodu tej soli już pierwszej nocy nie popadnę w tarapaty?
Czy ta sól jest tylko lękiem przed samotnością, której tak pragnę? Lękiem przed nocą na pustkowiu, tymi zapomnianymi szelestami i ruchami, nocnymi trzepotami i krokami, dźwiękami śmierci i narodzin z dala od ludzi i ich relaksu w malutkim miasteczku nad morzem, które, jeżeli wszystko się uda, będę tego lata bronił od pożarów.
Wypić jedno piwo w tak gorące popołudnie niewiele znaczy, wypić szybko i to drugie, znaczy zapomnieć o milczeniu, którego się uczę i podziwiam przez ostatnie dwa lata, i znaczy to też rozmawiać z młodzieńcem, który mnie prowadzi wąską ulicą na sam kraniec miasteczka, pokazując klasztor, do którego latem przybywa kilku duchownych i prowadzą jakieś odnowy, powiedział.
Myśli o odnowie duchowej? Tak, myśli; obcokrajowcy też w niej uczestniczą; nie znają języka, ale stoją tam i modlą się. Później jest dużo pracy na deptaku, w kafejkach. Opowiada o sobie, że jest kelnerem, ojciec choruje na cukrzycę, a jego starsza siostra nie wyszła za mąż, ale ma chłopaka, nawet noszą takie same nazwiska, wiesz, żadna to rodzina.
Za klasztorem, za cmentarzem, za gajem oliwnym znajduje się garaż straży pożarnej, a w nim stoi jeden stary, wypucowany man, dużo sprzętu: gaśnice i hydronetki plecakowe. Przed samym garażem leży wielka sterta, prawie góra piasku, za nią wraki dwóch landroverów bez kół, bez drzwi, bez szyb, chociaż są niezwykle czyste. Na jednym zauważyłem mosiężną płytkę, na której wielkimi literami wygrawerowano: JAVORNA – VELEBIT^(**)1992. 112 BRYGADA.
- Czy to jest łup wojenny? – pytam młodzieńca.
- Nie, no coś ty, ojciec mi to przywiózł, żal mu było zostawić na górze. To znaczy, chodzi mi o Velebit. A jak te samochody zostały zniszczone i co się z nimi stało, nie wiem. Mówią, że nasi nimi jeździli, gdy przebywali na górze, ktoś mówi, że tak było, inny zaś, że nie, ojciec mi mówi, że tak, stryj, że nie. No i bądź tu mądry! Oj, sporo czasu minęło. Czasem turyści przychodzą tu i robią sobie z nimi zdjęcia. Widzisz, że części brakuje, to którejś nocy ktoś zdjął cały kardan i zabrał, może do frezarki, kto wie.
Dino wyciągnął z jednej szafeczki zieloną torebkę, w której były motorole.
- Ktoś znowu zabrał baterię, chyba ci, którzy polują na dziki, chuj by to strzelił, teraz musimy znowu iść do miasta, bo bez tego nie dasz sobie rady tam na górze. Zostaw rzeczy, tutaj spędzisz noc, a jutro na spokojnie cię spakujemy. Wracamy.
- Nie, no, chciałbym tu zostać, a ty przyniesiesz baterię jutro, jeżeli tylko o to chodzi.
- A co tu będziesz sam wyrabiał, na litość boską?
- Przecież będę sam przez trzy miesiące, to jeden dzień dłużej nie robi różnicy.
- Masz rację, wariat z ciebie. To widać.
- Ej, Dino, co to za dziki?
- Normalne dziki, na wyspie jest ich dużo.
Za garażem znajdowało się niskie pomieszczenie z kilkoma łóżkami, kabiną prysznicową i poręcznym, starym radyjkiem, którego nie miałem zamiaru włączać, stertą starych gazet, których nie chciałem brać do ręki, i do tego jakaś wielka szklana butelka z korkiem. W późnopopołudniowym świetle błyszczała w niej ciecz koloru miodu, do której ktoś wetknął kilka gałązek. Otworzyłem, pachniało trawami i figami, nie chciałem spróbować.
Smutne są zbiorowe sypialnie, zawsze znajdują się w jakimś stanie wojny, w stanie gotowości na wypadek porannego alarmu, wywołują niepokój, koszmarne sny i poczucie obcości. Pokoje hotelowe straszą na swój unikatowy sposób, najczęściej brakiem ludzi, imitacją wrażenia przebywania w domu. Często gapiłem się na obrazy w pokojach hotelowych, jakieś akwarele, tempery, pytając, komu tak naprawdę jest potrzebna ta nędzna sceneria, kogo ona mogłaby uratować, ogrzać w tej pustce, która nastąpi, gdy drzwi pokoju hotelowego się zamkną, tej pustki, która chwyta za serce niczym bardzo smutna wiadomość. Ta sypialnia przypomniała mi moje koszary, jedyny hostel, w którym kiedykolwiek spędziłem noc, po tym, jak na głównej ulicy w pewnym miasteczku dwie prostytutki z któregoś ze wschodnich państw demokratycznych zaoferowały mi siebie w koślawej angielszczyźnie.
Przestraszyłem się, poczułem obrzydzenie i przegoniłem je, a one za mną splunęły.
To długie i niskie pomieszczenie było wysprzątane i czyste, podłoga z betonu pozamiatana, ściany białe, chociaż miejscami przeżarte wilgocią, a pośrodku sufitu świeciła jedna żarówka. Łóżka porozkładane, bez pościeli, ale z materacami postawionymi pionowo, aby się wietrzyły i suszyły na samym początku lata, tej letniej nocy, żeby tu stały niczym kamienne bloki, pomiędzy którymi usnę i obudzę się.
Nic nie chciałem robić, niczego dotknąć, chciałem zostać w swoim wiotkim kokonie nietykalny, nieporuszony. Jednocześnie pragnąłem zrzucić z siebie tę ciężką koszulę lenistwa i cichutkiego upadku. Chciałem się zmienić, ruszyć z miejsca i dlatego położyłem materac na łóżku koło okna, włączyłem radio i odnalazłem Program Trzeci^(***). Wygodnie ułożyłem się na niskim posłaniu i zacząłem przeglądać stare gazety, niektóre nawet sprzed dwóch lat. Z czasem wszystko w gazetach umrze, wiadomości przestaną być wiadomościami, ci, co się żenili, teraz się rozwodzą, modele samochodów już są wyprzedawane na giełdach, tematy gospodarcze stają się tematami kronik przestępczych, więc wszystko to, wydrukowane, niewarte jest ani minuty czyjejś uwagi lub życia. Z wyjątkiem klepsydr.
One, w swojej nieprawdopodobnej formie, w kilku tylko słowach, jednej fotografii i spisie żałobników zawierały i miłość, i życie, i śmierć jednocześnie. Czytam o tym, jak po krótkiej i ciężkiej chorobie zmarł pewien magister ekonomii, jak go opłakują Buba, Bobo, Ogi, Grozda i Stanislav. Ale ja najbardziej opłakuję starych ludzi ze wsi, tych, co w życiu robili sobie fotografie tylko do dowodów, na których pozują zupełnie poważni i przerażeni niczym Indianie, jakby wierzyli, że to fotografowanie zabierze im kawałek duszy. W strojach ludowych, kobiety w chustkach na głowie, mężczyźni w staromodnych kapeluszach, te twarze odprowadzają mnie w jakąś moją trzymiesięczną wieczność.
Bo wieczność jest, zgodnie ze swoją podstawową cechą, właściwie tylko białą kartką.
Znalazłem jakąś szklankę i teraz popijam rakiję z tymi tajemniczymi gałązkami. Czekam na poranek, czekam na kogoś, kto mógłby przyjść i powiedzieć, że to, co robię, ma sens, ale słyszę tylko, jak robaki i myszy wędrują po górze piasku, jak osypuje się im on pod nogami i spada. Czuję, jak się nawzajem pożerają ci moi nocni sąsiedzi i jak gdzieś ryczy osioł, a ten mocny dźwięk odbija się od ziemi i roznosi po wzgórzu, na które jutro wejdę i z którego, przynajmniej taką mam nadzieję, zejdę obnażony, bez tego ciężkiego i zastałego cierpienia, które mi na zewnątrz krępuje ręce, a wewnątrz zamyka myśli.
^(*) Chorwacka drużyna piłkarska ze Splitu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
^(**) Pasmo górskie w Chorwacji.
^(***) Program Trzeci Chorwackiego Radia jest odpowiednikiem Programu Drugiego Polskiego Radia – przeważają emisje z muzyką klasyczną.* * *
Księgarnia, w której pracowałem, już nie istnieje, została zamknięta niedługo po tym, jak na krótko objąłem posadę w wielkim wydawnictwie, a następnie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Lokal ten, gdy książki zostały już zabrane, przejął Instytut Lepszego Życia, drobna wytwórczość kłamstw i przepowiedni, ale długo miejsca nie zagrzał, bo cała ulica, w której była „Glorija”, pomału wymarła, więc Instytut przeprowadził się do internetu i rozlazł się po prywatnych mieszkaniach, wchodząc w samo sedno lepszego życia – został niedopowiedziany, ale pożądany. Nieistniejący, ale rzeczywisty. Połączenia były drogie, seanse jeszcze droższe, ale lepsze życie było tak naprawdę tanie, to takie masowe zjawisko, które ukazałoby się już kilka sekund po nawiązaniu kontaktu.
Książek już nie sprzedawałem, ale teraz, z powodu mojej względnej piśmienności, kierowałem działem stosunków z mediami, byłem jego jedynym przedstawicielem, więc dużą część mojego czasu w pracy spędzałem na pakowaniu zaproszeń do kopert i drukowaniu naklejek z imionami i nazwiskami zaproszonych. Dużo tego było. Ponieważ praca ta była całkowicie niepasująca do osoby takiej jak ja, regularnie zdarzało się, że zaproszenie dostał i co poniektóry szacowny nieboszczyk, zamiast najbliższej rodziny pisarza lub artysty, na którego promocję książki lub wystawę zapraszałem. Miało to sens, bo większość tych ludzi, którzy najpierw nieśmiało pojawiali się na naszych redakcyjnych korytarzach ze swoimi tekstami, później, a zwłaszcza gdy książka została już wydana, tracili tę nieśmiałość, aby przywłaszczyć sobie miejsce w wieczności, jakby nie wątpili, że im się należy. Wydać książkę było imperatywem, który otwiera ciężkie drzwi poznania samego siebie i dopisuje ten zasłużony i należący im się wykrzyknik do ich losu. No i jak wtedy nie zaprosić na tę promocję jakiegoś naszego szanowanego i ważnego nieboszczyka, żeby również on mógł się z tej wieczności, klęcząc, ukłonić!
Tak naprawdę w muzeum wszystko było takie samo, tyle że korytarze były szersze, a poczucie chłodu, gdy się patrzyło na budynek, mocniejsze i jakoś straszniejsze. Wszyscy ci malarze, wideoartyści, konceptualiści, fotografowie, cały ten ambitny świat, który nie zna granic językowych, bo swoim dziełom nadaje tytuły angielskie, wszyscy ci pozerzy, którzy słabo rozróżniają cokolwiek z wyjątkiem swojej ograniczonej poetyckiej struny, która często się zatraca w próbach tworzenia mocnej metafory, potem znowu się pojawia, błyska, drży w autobiograficznej kontemplacji, później ponownie gaśnie, pojawia się, a oni z kustoszami poklepują się po plecach, dyskutują o formatach, o jakichś lampach, montażach, wideoprojektorach i w ogóle nie radzą sobie bez szarpnięcia takim czy innym prądem, cały ten kicz miernego obijania się po świecie w tej części Europy wtaczał się do mojego warsztatu, a dokładnie na moje biurko.
Z wyjątkiem przyjacielskich promocji książek i przyjacielskich otwarć wystaw, cała reszta była męką i jałowością, które czasami ze mnie czyniły pijaka, czasami depresyjnego wędrownika, głównie nieszczęśnika, który nie umiał bawić się tak, jakby to ktoś na jego miejscu bez wahania czynił: mało pracował, mało podróżował, a następnie miło i tendencyjnie bajdurzył z wybrańcami na wystawach lub promocjach, potem znowu podróżował, a swoją pracę przerzucał na jakąś wolontariuszkę, aby na koniec zostać dyrektorem i tak dalej.
Otwierałem przeważnie podobne wystawy. Klucz do sukcesu był taki: zawsze przyjść w ubraniu, o które nie wykłócasz się ani z własnym odbiciem w lustrze, ani z własnym poczuciem wygody. Spędzić przynajmniej pół godziny przed wystawą gdzieś między ludźmi, ale w samotności i odszukać pierwsze zdanie, którym tę publikę, przygotowaną na możliwie najgorsze formy nudy, poprowadzę po zjeżdżalni niespodziewanego uroku i szarmanckiego bezsensu, czasami po stromym zboczu, po którym pędzą pociągi śmierci w lunaparkach w nudzącym się świecie.
Pamiętam tylko niektóre spotkania i niektóre osoby.
Pamiętam, gdy odsunąwszy się od ludzi, jako pierwszy odchodziłem od mikrofonów w poszukiwaniu lampki czerwonego wina, pamiętam, jak chowałem się za plecami dużo wyższych i szerszych, jak w tym ścisku i gwarze, który powstawał po otwarciu, szukałem prawa do odrobiny samotności. Wszystko to było nadmiernie przesadne, całe to ponuractwo, te bukiety kolorowych kwiatów, które śmierdziały chemicznymi plantacjami europejskiej północy, ci fotografowie, którzy zlecieli się przed nami i jak opętani błyskali swoimi poobijanymi aparatami, zdenerwowani, przekupni, wymizerowani własnymi rozwodami i alimentami. Rodzina, pełna oczekiwań, stała w pierwszych rzędach. Przyjaciele w ostatnich, nieco zawstydzeni, całkowicie anonimowi.
Uciekałem od tych, którzy chcieli mieć wystawę i w tym celu szukali porady.
Od tych, którzy ją mieli i szukali publiki. Od tych, którzy chcieli tylko pogawędzić.
Od tych, którzy zdanie rozpoczynali od: Pan to mnie na pewno nie pamięta, ale...
Od pijaków przychodzących na promocję, by jeść i pić i przy tym przepychać się łokciami.
Od tych, co wzruszali ramionami i od tych, co nadmiernie klaskali.
Od tych, którzy mówili, że trafili tu przez przypadek, że są tutaj tylko chwilowo.
Od tych, co nie chcieli wyjść, gdy już było po wszystkim.
Zostawał mi przeważnie kelner, jego wzrok i ręka z zimnym jamesonem, wysunięta w całym tym dostojnym bezsensie.