- W empik go
Z dawnych lat - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Z dawnych lat - ebook
Autorzy przedstawili kilkadziesiąt historii, mało znanych lub dziś zapomnianych, wykorzystując do pracy bogactwo bibliotek i archiwów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-212-9 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Sprawa okocimska
Na początku listopada 1900 roku woźny, będący w służbie browaru okocimskiego, zawiadomił właściciela, Jana Goetza, że w pilnej sprawie zapowiedziało się z wizytą dwóch młodych ludzi. Jan Goetz zgodził się przyjąć ich w swoim gabinecie. Za chwilę ujrzał młodzieńców, schludnie ubranych, którzy nie bawiąc się w ceregiele oznajmili jaki był cel tych odwiedzin. Zażądali czegoś w rodzaju podatku, w wysokości połowy procentu od wartości browaru. Zaskoczony Goetz kontynuował rozmowę, jednocześnie nacisnął dzwonek wzywający woźnego. Ten za chwilę pojawił się w drzwiach gabinetu. Właściciel polecił wezwać inspektora straży. W odpowiedzi nieproszeni goście zastawili sobą wejście do pokoju, zakazując wpuszczania kogokolwiek do środka. Goetz nie zważał na groźby i usiłował opuścić gabinet. Wtedy padły dwa strzały. Właściciel browaru zdołał uciec do przyległego pokoju, nie odnosząc szwanku. Kule dosięgły inspektora Narzymskiego, który przybiegł na pomoc właścicielowi. Zbiegła się służba, na widok której napastnicy usiłowali zbiec. Udało się to jednemu, drugiego zatrzymali strażnicy. Znaleziono przy nim rewolwer i kartkę, dzięki której można było trafić na ślad rozbójników. Było to zaproszenie na szkolny zjazd koleżeński w Tarnowie. Zatrzymanym okazał się Antoni Kędzior, nauczyciel ludowy z Dzianisza. Z początku odmawiał zeznań, w końcu przyznał się do napadu.
Energiczne działania żandarmów doprowadziły do zatrzymania drugiego uczestnika napadu i dwóch współdziałających.
Inicjatorem i organizatorem wyprawy na browar był Teofil Sikora, uczeń VII klasy gimnazjum w Tarnowie. On również był założycielem tajnego stowarzyszenia, do którego wciągnął Kędziora, Józefa Cziżka, nauczyciela ze szkoły ludowej w Cięcinie oraz Stanisława Stylińskiego, praktykanta nauczycielskiego z Tarnowa. Dwa lata wcześniej już miała miejsce próba pobrania haraczu od Jana Goetza. Za jej nieudany wynik Sikora miał pretensję do Cziżka o zbyt małą stanowczość.
Tego dnia zaplanowali akcję na browar w drobnych szczegółach. Wyruszyli z Tarnowa nad ranem, część drogi odbyli pieszo, aby nie pokazywać się na dworcu kolejowym i dopiero w Bogumiłowicach wsiedli do pociągu, z którego wysiedli jeszcze przed Okocimiem. Umówili się, że do Goetza wejdą Sikora i Kędziora. Cziżek miał pozostać na zewnątrz, w pewnym oddaleniu.
Próba zdobycia funduszy dla tajnego stowarzyszenia zakończyła się ciężkim uszkodzeniem ciała pracownika browaru, Narzymskiego. Jedna kula trafiła go w skroń, nie uszkadzając mózgu, druga utkwiła w plecach. Wszyscy napastnicy zostali aresztowani.
Teofil Sikora, liczący 19 lat został oskarżony o usiłowanie zbrodni morderstwa i rabunku oraz o ciężkie uszkodzenie ciała. Podobnie jego wspólnik, dwudziestodwuletni Antoni Kędzior. Współdziałanie w zbrodni zarzucił prokurator dziewiętnastoletniemu Józefowi Ciżkowi, który stał na czatach i dwudziestojednoletniemu Stanisławowi Stylińskiemu, ukrywającego kolegów w noc po zamachu.
Obawiając się politycznego wydźwięku sprawy okocimskiej, sąd ograniczył liczbę publiczności w czasie rozprawy. Pierwszy zeznawał główny oskarżony, Sikora. Nie przyznał się do usiłowania zabójstwa, chciał jedynie Goetza nastraszyć, wystrzelił przypadkiem. Obwiniony Kędzior stwierdził, że jako członek stowarzyszenia wykonywał jedynie rozkaz przełożonego. Z kolei Cziżek oznajmił, że nie wiedział do końca o celu wyprawy, później kazali mu czekać pod browarem, to tak uczynił. Styliński odrzucił od siebie oskarżenie, mówiąc, że nie ma z napadem nic wspólnego.
Na tym etapie przesłuchań protest wniósł jeden z obrońców w związku z usunięciem z akt i protokołów zeznań wskazujących na polityczne ukierunkowanie śledztwa. Wniosek nie został rozpatrzony.
Sędziowie przysięgli wydali werdykt na rozprawie w marcu 1901 roku. Na pytanie dotyczące dwóch oskarżonych, czy dopuścili się próby zabójstwa i rabunku, odpowiedzieli przecząco. Podobnie na pytanie co do współpracy w dokonaniu przestępstwa ze strony Cziżka i Stylińskiego. Uznali winę Sikory, który spowodował ciężkie uszkodzenie ciała Narzymskiego. Natomiast zdaniem przysięgłych Kędzior powinien odpowiadać za nieprawne noszenie broni.
Trybunał sędziowski skazał Sikorę na dwa lata więzienia, Kędziora na 24 godziny aresztu.
Nieznane są bliżej okoliczności założenia przez młodych ludzi tajnego stowarzyszenia. Być może były to początki organizacji patriotycznej. Jednakże sposób działania był wybitnie amatorski.
Trudno było spodziewać się, że właściciel browaru okocimskiego na kategoryczne żądanie zapalczywych młodzieńców sięgnie do kasy i wyłoży pieniądze na tajemniczą organizację. Może gdyby odkryli swoje plany, kto wie? Wiadomo natomiast, że Jan Goetz dbał o robotników zatrudnionych w browarze. Dla pracowników założył teatr, dla chorych szpital.
Browar Okocim. Polona. Domena Publiczna
To, że baron Goetz — Okocimski troszczył się o personel, nie oznaczało, że mógł sprzyjać socjalistom. Nie mógł natomiast spodziewać się tego, że piętnaście lat po napadzie dokonanym przez młodych mężczyzn pojawi się ktoś znacznie groźniejszy. W 1915 roku Rosjanie obrabowali pałac okocimski z cennych mebli, obrazów i porcelany. Wszystkie drogie rzeczy wywieźli pociągami. Z piwnicy browaru ukradli kolekcję starej broni o znacznej wartości oraz inne przedmioty. W samym browarze rządzili się jak u siebie: zabrali cały zapas słodu, a do Uszwicy wpuścili tysiące hektolitrów piwa. Piwo Rosjanie sprzedawali lub rozdawali na prawo i lewo. Zarząd traktowali jak służących. Ucierpiał także pełnomocnik Narzymski, ten sam, który kiedyś przybiegł na pomoc właścicielowi browaru. I tym razem został poszkodowany — za to, że odważył się protestować przeciw grabieży, został pobity nahajkami i kolbami karabinów. Uszedł z życiem, również i browaru Rosjanie nie zburzyli i nie spalili, a mogli…
Jan Goetz
Polona. Domena PublicznaRozdział II
Doktor redaktor Józef Orłowski
W 1889 roku ukazał się numer okazowy _Kurjera Polskiego._ Ambitne plany pozwoliły na wydawanie dziennika przez sześć lat. Nie dłużej, gdyż wydawca poniósł stratę w wysokości około 360 tysięcy koron. Twórca pisma nie był bogaty, raczej mocno zadłużony.
Domena Publiczna.
_Kurjer_ przeszedł w inne ręce i był wydawany pod inną nazwą. Józef Orłowski pożegnał się z działalnością wydawniczą na zawsze. Mało brakowało, a byłby stracił również na jakiś czas wolność. Jednakże sąd przysięgłych uwolnił go od zarzutu podstępnego bankructwa.
Wyjechał do Wiednia, gdzie odbył praktykę adwokacką i otworzył kancelarię. Jednak poświęcał jej mało czasu, czuł powołanie do polityki. Pragnął zostać posłem. Na początek założył w Wiedniu stowarzyszenie _Ojczyzna_ skupiające robotników polskich. Nie żałował pieniędzy, jak się później okazało — nie swoich, organizując dla członków stowarzyszenia bale i bankiety. Można było też uzyskać u Orłowskiego pomoc finansową.
Ambicje dawnego redaktora dziennika były bez granic, podobnie jak wydatki. Miewał szalone pomysły. Chciał uchodzić za człowieka mogącego pomóc w wielu sprawach. Zdobywał pożyczki dla różnych osób, sam mając coraz większe długi. O kancelarię nie dbał, zajmował się fantastycznymi planami, najczęściej niemożliwymi do zrealizowania.
Długi sięgające pół miliona koron spowodowały, że Orłowski zboczył z prostej i uczciwej drogi. Zdobywał pieniądze posługując się oszukańczymi metodami. Jako ofiarę upatrzył sobie byłego krakowskiego adwokata, dra Kastorego. Człowiek ten, łatwowierny i naiwny, dał się wciągnąć w pułapkę. Powierzył Orłowskiemu pieniądze i aby je odzyskać, sam napędzał błędne koło: pożyczał następne za obietnicę zwrotu poprzednich. Za każdym razem Orłowski przedstawiał wizje zdobycia dużego majątku. Miał do niego trafić dzięki zapoznanej niedawno pannie, sukcesorki milionowego spadku. Starania o jej rękę wymagały kosztów reprezentacyjnych na prezenty, eleganckie ubrania, powozy, bilety do teatru, na maskarady itp. Kastory wysyłał środki, licząc na zwrot z nawiązką. Doszło do tego, że Orłowski w jednym z listów zawiadomił, że właśnie ożenił się i za chwilę będzie bogatym człowiekiem. Musiał tylko jeszcze mieć pieniądze na koszty przejęcia administracji majątku i pobrania zdeponowanych dla niego 500 tysięcy złr. Co to za koszty, Kastory nawet nie odważył się zapytać. Cechą Orłowskiego było ryzykowne działanie, dosłownie na krawędzi zdemaskowania wymyślnych kłamstw. Być może właśnie tupet był jego sposobem na życie. Opowiadał Kastoremu w listach, że mieszka z żoną w pałacu, że odwiedzają ich znamienici goście, że niedługo minister zgłosi jego kandydaturę do rady państwa. Swoje marzenia przedstawiał jako rzeczywistość. Raz posunął się do wyjątkowego i paskudnego kłamstwa, informując Kastorego o wysłaniu okrągłej sumy 20 tysięcy złotych. Za jakiś czas tłumaczył opóźnienie przesyłki obiektywnymi przyczynami. Kastory, na poczet mającego dotrzeć do niego przekazu, wysłał do Orłowskiego kolejne kilkaset złotych.
W pewnym momencie Kastory odkrył prawdę. Wówczas Orłowski namówił go do wspólnego działania w celu zdobycia dużych pieniędzy. Trafił na podatny grunt, gdyż Kastory sam kiedyś dopuścił się oszustwa. Sprawa wydała się i stracił uprawnienia adwokackie, a przed karą uciekł z Krakowa.
Okazało się ponadto, że Kastory dorównywał Orłowskiemu w oszukańczych machinacjach. Wykorzystywał listy z przechwałkami Orłowskiego w celu uzyskania dla niego pożyczek. Uzyskane pieniądze dzielił, część zatrzymując dla siebie, resztę wysyłał. W końcu obaj doszli do wniosku, że nie warto nawzajem oszukiwać się, korzystniej będzie robić to wobec innych.
Uknuli spisek, jak siecią oszukańczych intryg oplątać Bolesława Schwarzenberg — Czernego. Kastory poznał go już wcześniej i zdobył zaufanie. Przedstawił Czernemu rzekomo niezwykle intratne przedsięwzięcie. Chodziło o pośrednictwo w zakupie kopalni, za co Kastory miał otrzymać ogromne honorarium. Czerny, za pomoc finansową potrzebną do sfinalizowania interesu, miał być dopuszczony do spółki. Rola Orłowskiego polegała na wcielenie się w fikcyjną postać barona Wallischauera, potencjalnego nabywcę kopalni. Czerny przez długi czas wierzył w zapewnienia o przeprowadzanej transakcji i przekazywał duże sumy na koszty iluzorycznego interesu. Obaj oszuści wyłudzili w ten sposób ponad 90 tysięcy koron. Gdy Czerny zorientował się, że padł ofiarą oszustwa, chciał podać sprawę do sądu. Orłowski przekonał go jednak, że w ten sposób nie odzyska łatwo swoich pieniędzy. Obiecał zwrot całej kwoty w ratach. Czerny zgodził się pod warunkiem otrzymania korespondencji podpisanej przez fałszywego barona, skierowanej do Kastorego. Tego zastawu Czerny nie zdążył wykorzystać, zmarł w 1903 roku. Orłowski przesłał jedynie kilka rat. Poszkodowanej wdowie, Jadwidze Czernowej, udało się odzyskać później część pieniędzy po sprzedaży majątku Kastorego.
Jadwiga Schwarzenberg — Czerny złożyła do sądu kryminalnego doniesienie na Józefa Orłowskiego. Prokurator polecił go aresztować.
W akcie oskarżenia znalazły się wszystkie oszustwa Orłowskiego, również z czasu kiedy był adwokatem. Zamiast zdeponowanych u niego pieniędzy wydawał nieświadomym klientom bezwartościowe czeki pocztowej kasy oszczędności. Wyłudził od pewnej osoby znaczną kwotę za obietnicę znalezienia posady. Pieniądze wziął, pracy nie załatwił. Zadłużenie Orłowskiego w chwili aresztowania przekroczyło pół miliona koron.
Obrona oskarżonego polegała na roztaczaniu przed składem sędziowskim kolejnych mrzonek. Z fantazją opowiadał o sukcesach finansowych, które miały się znajdować o krok od niego. Powtórzył bajkę o bogatym ożenku, o koligacjach ze znanymi i wpływowymi osobami. Wracając do czasów redagowania dziennika skarżył się na działania licznych nieprzyjaciół, którzy doprowadzili do upadku pisma.
Niewiele miał na swoją obronę, gdy na sali sądowej pojawiły się dwie kobiety, którym obiecywał małżeństwo. Każda z nich ofiarowała mu znaczną kwotę na koszty ślubu. Gdy otrzymał pieniądze, w cyniczny sposób doprowadzał do rozstania.
W czasie, gdy sąd zadawał pytania, oskarżony Orłowski pozwalał sobie na żarty, które rozbawiały jedynie publiczność, na przysięgłych i trybunale sędziowskim nie zrobiły dobrego wrażenia.
Po przemówieniach stron sędziowie przysięgli udali się na naradę. Werdykt był jednomyślny: Orłowski był winien wszystkim zarzutom z aktu oskarżenia. Na tej podstawie sąd skazał go na cztery lata ciężkiego więzienia, zaostrzonego jednodniowym postem w każdym kwartale odbywania kary oraz na utratę szlachectwa.
Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku Orłowskiego na wniosek obrońcy badali lekarze psychiatrzy. Sam oskarżony twierdził, że błędy, jakie popełnił w życiu, spowodowane były w znacznym stopniu zachwianiem równowagi psychicznej. Komisja lekarska uznała, że pod względem umysłowym może odpowiadać za swoje czyny. Określili oskarżonego jako jednostkę zdegenerowaną, o osłabionej woli.Rozdział III
Matylda Wiśniewska z Miłosnej
Kto na początku wieku pokonywał drogę bitym gościńcem z Warszawy do Nowomińska, musiał zauważyć na trzynastej wiorście dworek, bielejący pod sosnowym laskiem. Z drugiej strony zabudowań ciągnęło się dwumorgowe pole orne. Nad drzwiami wisiał napis _Mleczarnia,_ ale okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że nie mlekiem właścicielka częstuje przyjezdnych. Dostępu do domu broniło kilka ostrych psów, które miały budy blisko ogrodzenia. Miejscowi trzymali się od tego miejsca z daleka, ze względu na osobowość gospodyni, która z nikim nie potrafiła żyć w zgodzie. Przyjezdni mieli okazję poznać, że była egzaltowaną choleryczką. Witała gości entuzjastycznie, przyjmowała i częstowała, dawała nocleg, by następnego dnia awanturować się o wysokość zapłaty. W wynajmowanych przez nią pokojach dało się mieszkać najwyżej kilka dni.
Matylda Wiśniewska mieszkała samotnie. Rozstała się z mężem wkrótce po ślubie. Służbę zmieniała często, podejrzewając każdego o złodziejstwo. Nosiła przy sobie dwa rewolwery, z których czasem strzelała na postrach do stróży, których zatrudniała.
Wcześniej mieszkała w Warszawie, gdzie udzielała lekcji języka angielskiego, włoskiego, francuskiego i niemieckiego. Stawka za godzinę była niewysoka, chętnych na naukę było sporo. Dodatkowo wynajmowała pokoje w zajmowanym przez siebie domu Lewentala na Krakowskim Przedmieściu. Za kwaterę kazała jednak płacić słono, więc pokoje nie miały wzięcia. Zarówno w Warszawie, jak i w Miłosnej, prowadziła ciągłe spory, kończące się -wcześniej w warszawskim sądzie pokoju, później — w gminnym w Wawrze.
W Warszawie została dobrze zapamiętana w cukierni Clotina na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Przychodziła tu często, by czytać gazety. Była cudzoziemką, po wejściu do lokalu zgarniała wszystkie zagraniczne pisma i wertowała je całymi godzinami. W tym czasie nikt nie mógł z prasy korzystać. Sama żałując pieniędzy, nic nie zamawiała do picia czy jedzenia, co oburzało właściciela. Później do cukierni schodzili się lichwiarze i pokątni doradcy. Prowadziła z nimi wielogodzinne obrady.
Wiśniewska znana była nie tylko z trudnego charakteru, ale i z wielkiego skąpstwa. Awantury ze służbą kończyły się zazwyczaj gwałtownym rozstaniem z chlebodawczynią. Pokrzywdzeni odgrażali się i zapowiadali zemstę.
W samym końcu 1902 roku przed sądem pokoju w Warszawie miała odbyć się rozprawa wytoczona przez Wiśniewską samemu księciu tatarskiemu. Basza Szukiur Makinski spędził w dworku w Miłosnej lato, zapłacił za pobyt, ale i tak dostał wezwanie do sądu, gdyż nie zgodził się na dodatkowe koszty wyliczone przez Wiśniewską. Daremnie wszyscy oczekiwali na przybycie powódki — nie stawiła się. Wydawało się to dziwne, uwielbiała procesy i mimo, że korzystała z usług doradców i zastępców prawnych, to żadnej rozprawy nie opuściła. Nie pokazywała się również od dłuższego czasu we wsi, gdzie zwykle robiła zakupy. Ponieważ była osobą ekscentryczną, nawet zwykłe sprawunki w jej wykonaniu były prawdziwym spektaklem. Miejscowi zbierali się u przekupek i pytali: _a Wiśniewska to już była?_ Jednak nie było jej już od kilku tygodni.
Nikt z mieszkańców wioski nie odważył się podejść blisko do dworku. Nie chodziło tylko o groźne psy. Prawie wszyscy mieli z panią Matyldą jakieś zatargi, a nie było przyjemnością wysłuchiwanie obelg popartych wystrzałami z rewolweru, szczęście, że tylko w powietrze. Zapadła decyzja, by zawiadomić o niepokojącej nieobecności Wiśniewskiej lokalne władze. Niebawem pojawił się strażnik gminny, który w towarzystwie sołtysa udał się do dworku. Psy nie szczekały, leżały nieżywe pod płotem. Wszystkie drzwi i okiennice były zamknięte. Strażnik wyłamał boczne drzwi, przez które weszli do środka. W sypialni znajdującej się na tyłach domu, tuż przy otwartym piecu, znaleźli zwłoki Matyldy Wiśniewskiej. Wydawało się, że uległa zaczadzeniu, ale gdy podeszli bliżej, ujrzeli wokół niej kałużę krwi. Kobieta miała roztrzaskaną głowę, w pobliżu leżała siekiera. Ten okropny widok wstrząsnął nawet strażnikiem, który już niejedno w swojej pracy widział.
W pokojach rzeczy były porozrzucane, szafy, szuflady i kufry pootwierane. Pieniędzy i kosztowności, o których było wiadomo, że je Wiśniewska posiadała, nie znaleziono.
Wójt gminy Wawer zawiadomił o zbrodni władze policyjno — sądowe. Niezwłocznie przybyli do Miłosnej sędzia śledczy, prokurator i lekarz. Dokonane zostały wstępne oględziny zwłok.
Po zakończeniu czynności sądowych ciało Wiśniewskiej złożone do trumny zawieziono na platformie na cmentarz w Wiązownej, gdzie odbyła się skromna ceremonia pogrzebowa. Obecny był mąż zmarłej i kilkoro sąsiadów.
Szanse na znalezienie morderców Matyldy Wiśniewskiej były niewielkie. Ślady zostały zatarte, nikt nic nie widział i nie słyszał. Jedynie kilka tygodni wcześniej psy wyły w nocy.
Stróżom sprawiedliwości pomógł stan ducha zabójcy, określany jako wyrzuty sumienia. Człowiek ten, niegdyś spokojny i wstrzemięźliwy, w ostatnich dniach często zaglądał do kieliszka. Skarżył się: _zmora Wiśniewskiej nie daje mi spokoju._ Powtarzał to przy świadkach, aż wzbudził zainteresowanie policji. Człowiekiem tym był robotnik, Edmund Jankowski. Aresztowany, przyznał się do winy i wydał wspólnika.
W zeznaniu szczegółowo opisał dokonanie zbrodni:
_Na początku grudnia 1903 roku spotkałem się z moim znajomym, Gizą, który niedawno odszedł od Wiśniewskiej, u której stróżował. Opowiadał, że stara oszukała go przy wypłacie. Chciał się zemścić, a przy tym dobrze zarobić. Mówił, że Wiśniewska ma zamknięte w kufrze pieniądze i biżuterię. Zaproponował mi, żebym poszedł z nim do starej i pomógł ją zabić. Piliśmy wódkę i nie zastanawiałem się nad jego słowami._
_Poszliśmy do Miłosnej. Psy z początku szczekały jak wściekłe, ale uspokoiły się, jak poznały Gizę. Stukaliśmy do drzwi, ale nikt nie otwierał. Po chwili od strony drewutni podeszła Wiśniewska. Niosła wiązkę drzewa na rozpałkę do pieca. Giza powiedział, że jej pomożemy i że przedstawi kandydata na nowego stróża. Wpuściła nas do środka._
_Wiśniewska pytała mnie o różne rzeczy, po czym na jej polecenie zacząłem rozpalać w piecu. Wiśniewska podeszła bliżej, żeby zobaczyć czy jest ciąg, nachyliła się i wtedy Giza podał mi siekierę. Uderzyłem Wiśniewską w głowę. Przewróciła się, nawet nie jęknęła. W pierwszej chwili wystraszyłem się i chciałem uciekać. Giemza zatrzymał mnie i kazał szukać pieniędzy. On rozwalał zamki, a ja wyciągałem rzeczy. Znalazłem pozłacany zegarek, trzy złote pierścionki, złote i srebrne bransolety i chyba z czterdzieści rubli._
Zbrodniarze skradzione rzeczy sprzedali paserom i podzielili się pieniędzmi. Wkrótce aresztowany został wspólnik Jankowskiego. Obaj zostali uwięzieni i oczekiwali na rozprawę.
Sąd skazał obu zabójców na podobne kary: zesłanie do ciężkich robót na dwanaście lat i utratę wszystkich praw stanu.Rozdział IV
Zatrute cukierki
Na początku lipca 1903 roku we Lwowie, Przemyślu i Rzeszowie, a w krótkim czasie w Żytomierzu, Berdyczowie i Tarnowie, ktoś rozpowszechniał zatrważającą wieść, że nieznani osobnicy chcą zabić żydowskie dzieci przy pomocy zatrutych cukierków. Plotka dotarła do krakowskiego Kazimierza i trafiła na podatny grunt. Izraelici uwierzyli w tę nieprawdopodobną pogłoskę i bacznie rozglądali się wokół siebie, podejrzewając o zbrodnicze zamiary każdego chrześcijanina znajdującego się w zasięgu wzroku. Rozpowszechnianie fałszywych wieści mogło mieć jeden cel: skłócenie chrześcijan z Żydami.
Przebywający jeszcze wówczas w Krakowie, artysta malarz Edward Trojanowski, gościł u siebie również malarza, Konrada Krzyżanowskiego. Siódmego lipca 1903 roku wybrali się obaj na ulicę św. Józefa na Kazimierzu, aby obejrzeć starą bożnicę żydowską. Nic nie zapowiadało przykrego zajścia, jakie ich spotkało. Gdy znajdowali się w centrum Kazimierza, otoczyła ich, początkowa mała, grupa Izraelitów, do których zaczęli dołączać inni, aż utworzył się tłum. Żydzi potrząsali pięściami i wygrażali dwóm młodym mężczyznom. Przez gwar przebijały się okrzyki: _cukierki, cukierki!_ Tłuszcza nie poprzestała na groźbach. Atakowanych Trojanowskiego i Krzyżanowskiego napastnicy rozdzielili, szarpali ich i bili. Po kilkunastu minutach zjawił się patrol policji, który oddzielił tłum od napastowanych. Zostali doprowadzeni do siedziby policji, tu opatrzeni, lecz wcześniej jednak zrewidowani. Oczywiście, żadnych cukierków, nawet niezatrutych, policjanci nie znaleźli.
Dwaj młodzi artyści nie byli tego dnia jednymi ofiarami wzburzonego tłumu. Podobny los spotkał Jana Jagielskiego, studenta Akademii Sztuk Pięknych. Gdy szedł ulicą Krakowską, spostrzegł, że kilku Żydów pokazuje go palcami i zaczyna się do niego przybliżać. Za nimi biegli następni. Obawiając się o własne bezpieczeństwo, wskoczył do przejeżdżającej dorożki. Na nic to się zdało — grupa Izraelitów przewróciła dorożkę, a na Jagielskiego spadły uderzenia rozwścieczonego tłumu. Przechodzący ulicą Jan Trębacz zbliżył się do miejsca, gdzie zebrali się ludzie. Jego również Żydzi wciągnęli między siebie, szarpali ubranie, bili i kopali. Trwało to dłuższy czas, aż policjanci przyszli z pomocą. Nieco z dala od tego miejsca znalazł się Wojciech Trzaskalski, który wracał z pracy w fabryce. Żydzi stojący z boku zaczęli go popychać, a gdy bronił się, otrzymał kilka uderzeń laską. Przewrócił się, bili go dalej i kopali. Kilku wojskowych wyciągnęło go i zaprowadziło na policję. Wszyscy pobici przez Żydów, zostali opatrzeni z ran, na wszelki wypadek też przeszukani, czy aby podejrzenia Izraelitów nie mają uzasadnienia.
W czasie śledztwa sądowego udało się ustalić prowodyrów zajść. Było wśród nich kilku czeladników rzemieślniczych, przekupki, kelner, czterech kupców i inni, o nieokreślonych zajęciach. Razem siedemnaście osób. Ludzie ci, potrafili wykorzystać nieświadomość i ciemnotę, ale i złe skłonności swoich ziomków. Podżegacze do rozruchów najpewniej nie byli inicjatorami burd. Nimi też ktoś kierował. Wiedział, że wystarczy hasło rzucone w tłum, aby sprowokować oczekiwaną reakcję.
Rozprawa przed sądem kryminalnym zakończyła się wyrokami więzienia od kilku tygodni do kilku miesięcy dla dziewięciu spośród wszystkich obwinionych.Rozdział V
Nieszczęście Jadwigi Brzozowskiej
_Łzy_
(dumka)
_O! Szczęśliwi, którzy płaczą;_
_Piersiom lżej i duszy lżej!_
_Ja pielgrzymkę mą z rozpaczą_
_Bez pociechy pędzę tej;_
_Wziąłeś, Boże, nawet sny —_
_Daj mi za nie, daj choć łzy!_
Karol Brzozowski, 1899 r.
Uczony, inżynier, poeta i powstaniec styczniowy, Karol Brzozowski, zmarł w listopadzie 1904 roku. Miał bogate i długie życie. Gdyby żył kilka miesięcy dłużej, może nie dopuściłby do nieszczęścia, które spotkało jego ukochaną córkę. Jeżeli jednak nie zdołałby powstrzymać złego losu, to z pewnością dane by mu było nad Jadwigą zapłakać.
W hotelu Kleina w Krakowie, przy ul. Św. Gertrudy, na początku lutego 1905 roku pojawiła się elegancka para. On przystojny, dobrze ubrany, około czterdziestu lat. Ona o dziesięć lat młodsza, brunetka, o pięknych rysach twarzy, szczupła i zgrabna. Do karty meldunkowej mężczyzna wpisał: _dr Jan Braun, adwokat z Czerniowiec, wraz z żoną Jadwigą._
Państwo ci pierwszy dzień spędzili na mieście, swoim wyglądem i zachowaniem sprawiali wrażenie zgodnego małżeństwa. Następnego dnia nie opuszczali pokoju, posiłki na wezwanie przynosiła służba. Nie tylko jedzenie — w ciągu jednego dnia kelner dostarczył do pokoju dwie butelki wódki. Służba szeptała po kątach, że to dziwne — państwo z wyższych sfer nie pili zwykle tak dużo wódki.
Trzeciego dnia nie było żadnego zamówienia, nikt z pokoju nie dzwonił, nie wzywał służby.
Po południu pokojówka zastukała do drzwi, ale nikt nie otwierał. Nie było to jeszcze niepokojące, dziewczyna pomyślała, że balowali, a teraz śpią. Jednak tuż przed północą, gdy mimo energicznego stukania nadal nikt nie otwierał, służba zawiadomiła dyrektora, a ten policję. Po otwarciu drzwi zastali wstrząsający widok: mężczyzna i kobieta leżeli na podłodze, bez oznak życia. Na stoliku stały pojemniki z morfiną, obok strzykawka Pravaza i rewolwer. Były też dwa krótkie listy: jeden podpisany — _Hedvige_, drugi — _Gustaw._
Strzykawka Pravaza. Domena Publiczna.
Lekarz stwierdził zgon mężczyzny z powodu przedawkowania morfiny. Ciało zostało przewiezione do zakładu medycyny sądowej.
Kobieta jeszcze żyła. Na chwilę odzyskała przytomność i podała swoje nazwisko. Była to Jadwiga Brzozowska.
Pozostało na zawsze tajemnicą, co skłoniło córkę znanego we Lwowie i poważanego przez wszystkich człowieka, do wspólnej eskapady z mężczyzną żonatym, o złej reputacji, mimo wysokiego stanowiska. Podający się za adwokata, był w rzeczywistości profesorem fizjologii i farmakologii Akademii Medycznej we Lwowie. Nazywał się Gustaw Piotrowski. Pozostawił list, w którym prosił swego brata, by zawiadomił bliskich.
Dwudziestodziewięcioletnią Jadwigę w szpitalu św. Łazarza lekarze utrzymali przy życiu jeszcze przez kilka dni. Zmarła w lutym 1905 roku. Przed śmiercią zdołała jeszcze wyznać, że niespodziewanie została w pokoju zaatakowana przez Piotrowskiego. Na chwilę straciła przytomność i wtedy zrobił jej zastrzyk z morfiny. Siłą wlewał jej wódkę do gardła. Zemdlała i nie pamięta co było dalej.
We Lwowie Jadwigę znało wielu ludzi. Była inteligentna i wykształcona. Nie zdążyła dopowiedzieć dlaczego wyjechała z Piotrowskim do Krakowa. Może kierowała się uczuciem, a może użyto wobec niej podstępu.Rozdział VI
Dopping
_Dziś nie mówi się już: spłukał się w totalizatora, tylko:_
_spłukał go dopping._
_Mucha,_ 1903 rok
Pojęcie dopingu w sporcie konnym, jako niedozwolonego zabiegu, pojawiło się w drugiej połowie XIX wieku. Na początku XX _sztuczne pobudzenie konia_ praktykowane było tak często, że wypaczało sens wyścigów. Stosowano doping pobudzający, zmuszający zwierzę do wzmożonej energii przez określony czas, a czasem także osłabiający.
Do pobudzania stosowana była najczęściej kokaina, wstrzykiwana pod skórę strzykawką Pravaza lub wlewana do pyska bądź umieszczana w postaci specjalnych pigułek w kiszce stolcowej konia. Konieczne było zastosowanie odpowiedniej dawki, znacznie większej niż dla człowieka. Z kolei ilość zadanej kokainy zależna była od kondycji konia i od jego wagi. Średnia dawka przy iniekcji podskórnej to 0,5 grama kokainy. Tak samo, jak trudne było wykonanie zabiegu niepostrzeżenie, tak prawie niemożliwe było wykrycie tej niezgodnej z prawem praktyki. Badanie śliny i potu konia powinno odbyć się niezwłocznie po biegu, co nie było łatwe. Jednak zbyt wiele zupełnie niespodziewanych zwycięstw słabszych koni, a czasem nagłe porażki faworytów, wywołały liczne podejrzenia, zwłaszcza u graczy, tracących duże sumy na wyścigach.
Protesty na wyścigach. „Świat” 1906. Domena Publiczna.
W sierpniu 1903 roku gazety rosyjskie podały, że na torze petersburskim doszło do niezgodnego z prawem zabiegu _sztucznego podniecenia koni wyścigowych, czyli tak zwanego „doppingu”._ Konie pochodziły ze stajni wyścigowej Stanisława Łazarowa w Młocinach.
Komisja powołana przez towarzystwo wyścigów konnych postanowiła wstrzymać wypłatę nagród przyznanych Łazarowowi, pozbawić prawa puszczania w gonitwach czterech koni, którym zaaplikowano kokainę oraz zabronić trenerowi Kingowi pracy na torach rosyjskich. Decyzja ta mogła wejść w życie dopiero po zatwierdzeniu jej przez wyższe władze towarzystwa wyścigowego.
Głównodowodzący stajniami państwowymi zalecił Cesarskim Towarzystwom Wyścigowym najsurowszy nadzór nad tym, aby u koni biorących udział w wyścigach nie stosować środków pobudzających. Cesarskie Carskosielskie Towarzystwo Wyścigów Konnych wydało postanowienie o zakazie stosowania takich środków i zagroziło wysokimi karami za niestosowanie się do rozporządzenia.
Kiedy komisja techniczna Towarzystwa Carskosielskiego wydała swoją decyzję, właściciel koni Łazarew i zatrudnieni przez niego trenerzy odwołali się do zarządu towarzystwa. Tłumaczyli, że nie było przypadku stosowania kokainy u koni z ich stajni. Fakt wystąpienia śladów narkotyku tłumaczyli tym, że wcierali specjalną nalewkę w nogi koni. Chociaż to naiwne wyjaśnienie nie wystarczyło komisji i podtrzymała swoje stanowisko, zarząd główny uznał, że ustalenia dotyczące dopingu nie były ścisłe. Nie stwierdzono, czy istotnie dawka kokainy spowodowała większą aktywność zwierząt. Decydujący głos należał do _Najdostojniejszego Głównozarządzającego stadninami państwowymi,_ który postanowił __ zmienić decyzję komisji. Konie ze stajni Łazarowa mogły wrócić na wyścigi, a nagrody do zwycięzców zawodów.
Niesamowitą decyzję podjął właściciel pałacu w Niezdowie koło Opola Lubelskiego. Wyznaczył stopniowaną nagrodę za wiadomość o stosowaniu u koni dopingu. Tysiąc rubli za doniesienie, gdy sprawcą był dżokej, dwa tysiące, gdy trener lub kierownik stajni i cztery tysiące w przypadku sprawcy — właściciela konia.Rozdział VII
Fałszywe pięćsetrublówki
Podrobione akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich, największych rosyjskich zakładów metalowych, pojawiły się w Warszawie i w Petersburgu w 1897 roku. Dwa lata później ktoś sprzedał bankierom wileńskim i warszawskim fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów. W tym samym czasie pojawiły się w obiegu falsyfikaty listów zastawnych i marek stemplowych. W 1901 roku w Warszawie, Wilnie i Odessie na rynku znalazły się fałszywe pięćsetrublówki. Wszystkie podrobione dokumenty i banknoty wykonane zostały podobną techniką.
500 rubli. Domena Publiczna.
Na ślad szajki produkującej falsyfikaty agenci policji warszawskiej trafili wskutek doniesienia o sprzedaży renty państwowej. Za pośrednictwem technika Antoniego Sokulskiego, rentę wykupił za fałszywe pieniądze Józef Pinczewski. Obaj zostali aresztowani. Zeznania złożone przez nich spowodowały aresztowania następnych osób uczestniczących w przestępstwie.
Grupa przestępcza posiadała strukturę, w której prym wiedli:
Abraham Glas — ajent giełdowy. Typowy oszust. Podejmował się chętnie każdego brudnego interesu dającego zysk. Spekulował domami i placami, uczestniczył w „słomianych” licytacjach, skupował weksle, kwity i nieuregulowane rachunki, by szantażować nimi i gnębić ludzi. Bogacił się na krzywdzie ludzkiej. Wciągał innych na drogę przestępstwa. Naiwnych młodych ludzi namawiał do fałszowania podpisów na wekslach i do wystawiania zobowiązań bez daty. Wyłudzał od biednych skromne oszczędności na „złoty interes”, który nigdy nie wypalał. Notowany był w kartotece policyjnej za fałszowanie banknotów dwudziestopięciorublówek. W szajce fałszerzy pięćsetrublówek był inicjatorem przestępczej działalności. Decydował o tym, które papiery wartościowe opłaca się fałszować i wprowadzać na rynek.
Józef Pinczewski — właściciel kantoru wekslowego. Zdemoralizowany, stwarzający pozory wielkiego pana, żyjący ponad stan. Tracił pieniądze na kobiety i nieudane transakcje giełdowe. Był organizatorem i przywódcą bandy fałszerzy. Wykorzystywał zaufanie przedsiębiorców, którzy powierzali mu pieniądze. Zajmował się poszukiwaniem litografów do produkcji falsyfikatów. Wykorzystywał swoje doświadczenie bankierskie do wprowadzania w obieg fałszywych banknotów. Mówił współtowarzyszom, że gdy już wypuści na rynek miliony fałszywek, zaprzestanie ryzykownego fachu i stanie się porządnym obywatelem.
August Hinha — fotograf. Zaangażowany do szajki z racji swego zawodu i wyjątkowej pracowitości. Ogarnięty był żądzą pieniądza. Wykonanie przez niego na banknotach podobizny Piotra Wielkiego było prawdziwym majstersztykiem. Ponadto dostarczał środki na koszty materiałów.
Antoni Sokulski — miły i sympatyczny, prawdziwy dżentelmen, rycerski, o wytwornych manierach. Jeździł dobrze konno, utrzymywał stajnię koni wyścigowych. Grał w ruletkę. O sobie mówił, że był oficerem austriackich dragonów, podając nazwę pułku, który nigdy nie istniał. Już od dawna podejrzany był o fałszerstwa, ale policja nie miała dowodów. Znał się na chemii, w grupie fałszerzy zajmował się doborem farb i utrwalaniem rysunku.
Kelman Herc — faktor kantorowy, zajmował się pośrednictwem w interesach, które wyszukiwał gdzie się dało — na ulicy, w kantorach i w kawiarniach. Fałszerstwo środków pieniężnych na dużą skalę było dla niego znakomitą okazją.
Ignacy Ellenband — pomocnik kasjera w kantorze. Przeliczał miliony, które przechodziły przez jego ręce, marząc o wielkim majątku. W domu bankowym, gdzie był zatrudniony wprowadzał do obiegu otrzymane od szajki fałszywe papiery i marki. Miał opinię sumiennego i pilnego pracownika. Takim by pozostał, gdyby nie wygórowane potrzeby.
Arkadiusz Artazow — typowy oszust, wcielał się w różne postacie: kaukaskiego księcia, ormiańskiego polityka lub gruzińskiego królewicza. Został wyznaczony do kupienia akcji w kantorze Dworzyckiego, za które płacił fałszywymi banknotami.
Pomocnikami w przestępczym procederze byli: kasjerzy domu bankierskiego Landau i Radziszewski, faktor Izydor Frydman oraz faktor giełdowy Lew Mendelsburg. Funkcje litografów spełniali: w Berlinie Szreder, w Toruniu Fajerabend.
Za ustaloną strukturą szła doskonała organizacja. Każdy miał przydzielone zadanie, a po wykonaniu zamówienia, na naradzie, zapadała decyzja gdzie i w jaki sposób wprowadzić fałszywki na rynek. Zdobytą gotówkę dzielili między siebie, zależnie od funkcji i włożonej pracy.
W 1897 roku Ludwik Grossman nabył na giełdzie warszawskiej akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich. Zdziwił się lub raczej przeraził, gdy zobaczył te same akcje, o tych samych numerach u bankiera Tuchbanda. W tym samym czasie pewien finansista przyniósł do wydziału śledczego świeżo kupione akcje tej samej fabryki. Powodem było porównanie papierów w domu bankierskim. Fałszywe były wykonane na papierze różowym zamiast niebieskiego. Ponadto w tekście trafił się błąd ortograficzny. Okazało się, że działanie szajki nie było pozbawione niedokładności. Na przygotowanie falsyfikatów szły niemałe środki. Na co mogły przydać się precyzyjne prace litografów, skoro dostarczony papier był w niewłaściwym kolorze, a tekst źle podany? Być może pragnienie szybkiego wzbogacenia się przyćmiło uwagę hersztów szajki. Co prawda wykonanie podrobionych akcji nie było łatwe. W późniejszym procesie karnym, Otto Fajerabend zeznał, że otrzymał od Hinhy akcję putiłowską na wzór i 1000 marek na wykonanie 100 sztuk akcji. Początkowo próby były nieudane. Dopiero sprowadzona z Berlina specjalna maszynka pozwoliła na wykonanie zadania. Dalej poszło już łatwo. Wyznaczeni do dystrybucji członkowie szajki dostarczali fałszywe papiery do kantoru Landaua i innych. Kasjerom i kantorom trzeba było wypłacać prowizje, co zmniejszało zyski, ale i tak było czym się dzielić.
Zupełnie niespodziewaną drogę odbyły sfałszowane listy zastawne Warszawskiego Towarzystwa Kredytowego. Pracownicy składu mebli, należącego do Ignacego Ellenbanda, podczas przesuwania szafy znaleźli w niej tajemniczą paczkę. Zabrali ją do domu i otworzyli. W środku było 18 listów zastawnych. Nie oddali ich właścicielowi, tylko postanowili spieniężyć. W ten sposób fałszywki trafiły do kilku domów bankierskich. Do policji śledczej jeden z kantorów dostarczył pięćsetrublowy fałszywy list zastawny. Rewizja u pracowników Ellenbanda wykazała ukrytą znaczną gotówkę i resztę niesprzedanych papierów. On sam tłumaczył, że otrzymał paczkę od Artazowa. Papiery były wadliwie wykonane i nie miały być rozpowszechniane.
Fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów znalazły się na rynku w 1897 roku. Tym razem oszuści zastosowali skomplikowaną procedurę dystrybucji. Aby można było akcje spieniężyć trzeba było mieć referencje innego domu bankowego. Udało się to zrobić drogą intryg i wymyślnych kombinacji.
Józef Pinczewski zamówił w 1902 roku w firmie bankierskiej rentę państwową za sumę 20 tysięcy rubli. Zapłacił inkasentowi kantoru Landaua banknotami o nominale 500 rubli. Wszystkie okazały się fałszywe. Następne podrobione pięćsetrublówki dotarły do domu bankierskiego Dworzyckiego. Mężczyzna podający się za inżyniera zamówił papiery procentowe za kwotę 25 tysięcy rubli. Zapłacił, ale kasjer podczas liczenia pieniędzy zauważył, że banknoty są wykonane ze zbyt grubego papieru. Obawiał się, że są fałszywe, co oznajmił klientowi. Ten zgarnął pieniądze leżące na stole i ulotnił się.
Przestępstwa popełnione przez szajkę oszustów dalekie były od tego, by nazwać je zbrodnią doskonałą. Fałszowanie akcji tak, by wiernie odtwarzały oryginał, okazało się przeszkodą nie do pokonania. Nieodpowiedni kolor papieru, błędy ortograficzne, to nie wszystko. Zasadniczy błąd to powtórzenie numerów, co spowodowało wczesne wykrycie oszustwa. Zbyt duża ilość pośredników i uczestników machinacji finansowych również pozwoliła agentom policji łatwiej wytropić oszustów.
Willi Schreder, zdolny litograf, został osądzony w Berlinie. Sąd skazał go na cztery lata wieży i pozbawienie praw. Biegły sądowy, który oglądał falsyfikaty stwierdził, że tylko przy pomocy lupy, z dużym trudem udało mu się znaleźć różnicę z oryginałem.
Pozostali fałszerze i dystrybutorzy falsyfikatów odpowiadali przed sądem okręgowym w Warszawie. Sprawa ciągnęła się miesiącami, głównie z powodu zaciętej walki obrońców działających w imieniu oskarżonych. Sąd uznał winę podsądnych i wydał wyrok 7 grudnia 1903 roku:
Abraham Glas, lat 55, skazany został na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie wszystkich praw stanu.
Józef Pinczewski, lat 38, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Kelman Herc, lat 63, na 10 lat ciężkich robót i kary dodatkowe.
Ignacy Ellenband, lat 43, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
August Hinha, lat 42, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Arkadiusz Artazow, lat 52, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Antoni Sokólski, lat 30, na 6 lat ciężkich robót i karę dodatkową jak wszyscy pozostali.
Lew Mendelsburg sam wyznaczył sobie najwyższą karę i sam wyrok wykonał. Pozbawił się życia w celi więziennej.
Według kodeksu karnego obowiązującego w Rosji kara terminowa ciężkich robót oznaczała zesłanie do pracy w kopalniach syberyjskich i późniejsze osiedlenie w guberni na Syberii. Kodeks karny wprowadzony po odzyskaniu niepodległości zmieniał karę katorgi i zesłania na ciężkie więzienie.Rozdział VIII
Zatrucie chlebem
_Lolium temulentum, Bromus temulentus,_ po niemiecku _Taumellolch,_ po czesku myłek, a po polsku kąkol roczny. W słowniku lekarskim: życica odurzająca.
Lud wiejski nazywał ją durnicą, z ruska duryjką. To jedna z kilku trujących traw. Rosła pojedynczo między owsem lub jęczmieniem. W latach wilgotnych rozprzestrzeniała się wśród zbóż jak pospolity chwast.
Kąkol roczny. Domena Publiczna.
Życica odurzająca znana była od dawna. Wykazano jej szkodliwość dla ludzi i zwierząt. Obserwowano masowe zatrucia życicą, jak również pojedyncze przypadki kończące się śmiercią. Zdarzało się, że jej właściwości odurzające wykorzystywano, dodając w małych ilościach do wódki i piwa.
Pod koniec XIX wieku ilość wykrytych zatruć zmniejszyła się wskutek działań zapobiegawczych. Rolnicy otrzymali zalecenie, aby oddzielać kąkol od ziaren zbóż poprzez przesypywanie szuflą. Trujące ziarna jako lżejsze, odpadały na bok. Stosowany był również płodozmian na polu, gdzie było dużo życicy sadzono ziemniaki.
Objawy zatrucia były typowe: ból i zawroty głowy, zamroczenie, odurzenie, senność, trudności w mówieniu. W cięższych przypadkach śpiączka, ślepota, głuchota, drgawki. Śmierć następowała po kilku dniach. Dawkę śmiertelną temuliny, trującego środka zawartego w życicy, określano na 0,004 grama, czyli 50 — 90 gramów samej życicy odurzającej.
Trucizna mogła trafić do chleba przypadkiem lub poprzez celowe działanie przestępcze.
Niektóre gospodynie na wsi zarabiały na życie piekąc i sprzedając chleb. Podobnie robiła Anna W. Upieczone przez siebie dwa okazałe bochenki zaoferowała Katarzynie Z. Ta zaraz po kupnie ukroiła kromkę, którą spożył jej dwunastoletni syn. Następnego dnia rano chłopak źle się poczuł i nic nie jadł. Katarzyna Z. nie łączyła jeszcze choroby dziecka z chlebem, który mu podała do zjedzenia. Przygotowała śniadanie składające się z zupy i kromek chleba. Jedli wszyscy oprócz już chorującego dziecka, a najwięcej mąż Katarzyny. Po kilku godzinach cała rodzina odczuwała dolegliwości typowe dla otrucia: ból głowy, nudności i dreszcze. Wieczorem objawy zatrucia minęły u wszystkich z wyjątkiem Tomasza Z. Mężczyzna czuł się coraz gorzej, następnego dnia nie mógł już mówić, tracił przytomność i trzeciego dnia zmarł. Podejrzewali wszyscy, że przyczyną jego śmierci i dolegliwości odczuwanych przez pozostałych członków rodziny był zatruty chleb.
Osoba, która mełła ziarna wiedziała, że mąka zawierała duryjkę, ale była pewna, że po wypieczeniu nikomu nie zaszkodzi. Anna W. zeznała przed posterunkowym policji, że wzięła mąkę od Zofii B. Policjant udał się do niej, lecz nie znalazł już ani chleba, ani mąki. Zabrał jedynie nieco pszenicy, wśród których były ziarna życicy.
Dziesięć dni po śmierci Tomasza Z. sąd zarządził ekshumację jego zwłok i przeprowadzenie sekcji. Badanie wykazało, że zmarły miał rozległe zmiany miażdżycowe w aorcie i rozszerzone komory serca, co mogło spowodować zgon naturalny. Ponieważ jednak istniało podejrzenie, że śmierć nastąpiła z powodu otrucia, laboratorium dokonało porównania zachowanych ziaren z materiałem sekcyjnym. Badanie wykazało brak trucizny w organizmie denata, co nie przesądzało sprawy. Pobrany materiał był zbyt skąpy, aby uznać go za miarodajny. Poza tym zatrucie całej rodziny było ewidentne, przy czym Tomasz Z. spożył więcej chleba niż każda z pozostałych osób. Sąd wysnuł wniosek, że Tomasz Z. faktycznie uległ zatruciu, a śmierć nastąpiła w powiązaniu ze złym stanem zdrowia.
Sąd nie ustalił osoby winnej za śmierć Tomasza Z. Nie było podstaw do przypuszczenia, że chleb został celowo zatruty. Ponadto nie było możliwe do ustalenia, co w większym stopniu przyczyniło się do zgonu: zły stan zdrowia czy trucizna zawarta w mące.Rozdział IX
Petardy na Alleluja
Cztery lata po odzyskaniu niepodległości obywatele widocznie nie przywykli jeszcze do nowego rządu, do nowego porządku i do nowych mundurów policyjnych. Taki wniosek wysnuły władze po rozruchach w Warszawie w święto Wielkanocne. Poszło o awanturę wywołaną przez gawiedź uliczną, podnieconą alkoholem i hukiem petard. Właśnie ten hałaśliwy i niebezpieczny zwyczaj świąteczny, zwalczany przez policję, spowodował anarchię tłumu. Brak szacunku wobec stróżów prawa nazwano _wschodzącym posiewem bolszewizmu._ Nieposłuszeństwo wzięło się z zapamiętanych przez mieszkańców Warszawy uderzeń knutem moskiewskim. Tłum potrzebował prowodyra, podjudzacza, który był zdolny wywołać burdy uliczne. Doszło do walk między rozbuchanym motłochem a policją konną. W tych potyczkach zdarzało się często, że konie pozostawały bez jeźdźców, bo ci zrzuceni z siodeł salwowali się ucieczką. Chowających się w bramach i kamienicach policjantów banda łobuzów usiłowała wyciągać na ulicę. Atakowani nie używali broni, czy tak łagodni byli moskiewscy Kozacy? To tłumaczy niepowstrzymaną anarchię na ulicy. Próba aresztowania prowodyrów spotkała się z reakcją pozostałych awanturników. Panowała anarchia.
Kolejnym powodem zbuntowania ulicy, zdaniem obserwatorów, była agitacja ze wschodu, przyswajana łatwo przez tłum zarażony _chorobą rewolucji._ Odezwały się głosy, że łagodne traktowanie komunistów przez cztery ostatnie lata zemściło się. Krążyło jeszcze niedawno po Warszawie powiedzonko: _dziś policja złapie, jutro rząd wypuści._
Opinie wyrażane w takim tonie nie wszystkim odpowiadały. Odezwały się głosy, że opowieści o buncie przeciw władzy były przesadzone. Oficjalny organ policji, jakim była „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” zdał relację z wydarzeń w Wielkanoc 1922 roku. Faktycznie, przynajmniej jeden z policjantów zrzucony z konia ratował się ucieczką. Wpadł do domu nr 16 na Placu Grzybowskim, gdzie mieścił się hotel i kazał stróżce zaryglować bramę. Na nic się to zdało — motłoch i tak wtargnął do środka, szukał ukrytego policjanta, pobił numerowego. Przy okazji chuligani wybili szyby w oknach, zerwali druty telegraficzne i dzwonki elektryczne. Na odsiecz przybył większy oddział policji, który dłuższy czas starał się uspokoić wzburzonych ludzi. Aresztowanych zostało kilkunastu najbardziej krewkich wichrzycieli. Pojawiła się również wiadomość o zajściach na Woli, gdzie funkcjonariusz napadnięty przez pijanych wyrostków użył broni. Od odniesionych ran jeden z młodych mężczyzn miał stracić życie.
Domena Publiczna.
Już w następnym wydaniu „Gazety” wiadomość o wydarzeniach wielkanocnych została nie tyle zdementowana, co jej waga znacznie zmniejszona. Redakcja tłumaczyła się, że przez nieuwagę nie dodała do relacji z niepokojów społecznych adnotacji, że informacje te nie zostały sprawdzone u źródeł urzędowych. Podobno nie były to rozruchy, a jedynie wybryki pijanych wyrostków. Czyżby jakieś siły wywierały nacisk na pismo reprezentujące policję państwową? Przecież „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” ciesząca się zaufaniem czytelników, przekazująca wiadomości z najważniejszych wydarzeń, nie tylko z kryminalistyką związanych, nie naraziłaby się bez przyczyny na utratę wiarygodności.Rozdział X
List z zaświatów
Organista kościoła w Konstantynowie pod Łodzią otrzymał dziwny list:
_Proszę zarząd kościoła, iżby mnie kazał pochować na cmentarzu, bo cztery lata leżę w zagajniku Józefa Nowaka w Jagodnicy. Ja, Maria Fisiak z Niemącin, żona Józefa Fisiaka. Zamordował mnie brat, Adam Andrzejczak i żona Wojciecha, Andrzejczakowa. Brat zabrał gotówkę, a bratowa kartofle i żyto._
List był napisany na zwykłej kartce w kratkę, drukowanymi literami. Organista przekazał list proboszczowi, a ten policji. Nietypowy donos został potraktowany poważnie. Fisiakowa zaginęła kilka lat temu, mówiło się, że została zastrzelona podczas działań wojennych. Zwłok jednak nie znaleziono.
Donos to donos. Policja sprawdzała każdy, nawet anonimowy, a co dopiero podpisany imieniem i nazwiskiem. Oczywiście nikt nie wierzył, że pochodził z tamtego świata. Ekipa policyjna udała się na opisane w liście miejsce. Pół metra pod ziemią, w sosnowym zagajniku odkopano zwłoki, mocno zmienione upływem czasu. Udało się ustalić, że to kobieta, a zachowana na niej odzież, opisana wcześniej przez bliskich Fisiakowej, wskazywała, że to właśnie ona. Pozostało do ustalenia kto był autorem listu, gdyż osoba ta wskazała zabójcę.
Aresztowana Katarzyna Andrzejczak zeznała, że któregoś dnia przyszedł do niej brat męża i powiedział, że zamierza zabić Marię Fisiak. Następnie kazał jej przesunąć wskazówkę zegara o godzinę do przodu. Zabieg ten miał spowodować, by Maria, która rankiem wychodziła do miasta z mlekiem, wyszła z domu wcześniej, praktycznie jeszcze w nocy. Andrzejczak wychodząc powiedział, że idzie kopać dół. Spotkała go jeszcze raz z siekierą w ręce. Co było dalej Katarzyna twierdziła, że nie wie.
Policja szukała motywów zabójstwa. Okazało się, że mąż Marii, który zmarł w 1915 roku, zostawił testament, w którym część gospodarstwa zapisał żonie. Po jej śmierci wszystko miało należeć do Andrzejczaków.
Odkryta została autorka donosu. Była nią Stefania, bratanica zamordowanej. Nie brała udziału w zbrodni. Podsłuchała rozmowę Adama i Katarzyny, gdy planowali zabójstwo. Zemściła się na Adamie Andrzejczaku, który był jej winien pieniądze i zwlekał z oddaniem.
Sąd uznał winę Andrzejczaka i skazał go na 15 lat ciężkiego więzienia. Wkrótce po ogłoszeniu wyroku skazany zmarł. Katarzyna Andrzejczak otrzymała karę 6 lat ciężkiego więzienia, sąd apelacyjny zmniejszył czas kary po amnestii do dwóch lat i ośmiu miesięcy.
W sprawie zabójstwa Marii Fisiakowej uderzające było to, że osoba, która znała prawdę, nie wyjawiła jej z potrzeby sprawiedliwości, a z niskich pobudek, do których należała zemsta.
Splot złych uczynków, nie mówiąc o samym zabójstwie: Stefania podsłuchała rozmowę, miała wiedzę o zbrodni i nie zawiadomiła natychmiast policji, Andrzejczak nie oddał pieniędzy; jednak zakończył się czymś dobrym, bo ujęciem sprawców.
Była to sprawa, jak wiele innych, dotycząca przestępstw popełnianych przez włościan, ale zupełnie kuriozalny był sposób złożenia donosu.
Sprawa okocimska
Na początku listopada 1900 roku woźny, będący w służbie browaru okocimskiego, zawiadomił właściciela, Jana Goetza, że w pilnej sprawie zapowiedziało się z wizytą dwóch młodych ludzi. Jan Goetz zgodził się przyjąć ich w swoim gabinecie. Za chwilę ujrzał młodzieńców, schludnie ubranych, którzy nie bawiąc się w ceregiele oznajmili jaki był cel tych odwiedzin. Zażądali czegoś w rodzaju podatku, w wysokości połowy procentu od wartości browaru. Zaskoczony Goetz kontynuował rozmowę, jednocześnie nacisnął dzwonek wzywający woźnego. Ten za chwilę pojawił się w drzwiach gabinetu. Właściciel polecił wezwać inspektora straży. W odpowiedzi nieproszeni goście zastawili sobą wejście do pokoju, zakazując wpuszczania kogokolwiek do środka. Goetz nie zważał na groźby i usiłował opuścić gabinet. Wtedy padły dwa strzały. Właściciel browaru zdołał uciec do przyległego pokoju, nie odnosząc szwanku. Kule dosięgły inspektora Narzymskiego, który przybiegł na pomoc właścicielowi. Zbiegła się służba, na widok której napastnicy usiłowali zbiec. Udało się to jednemu, drugiego zatrzymali strażnicy. Znaleziono przy nim rewolwer i kartkę, dzięki której można było trafić na ślad rozbójników. Było to zaproszenie na szkolny zjazd koleżeński w Tarnowie. Zatrzymanym okazał się Antoni Kędzior, nauczyciel ludowy z Dzianisza. Z początku odmawiał zeznań, w końcu przyznał się do napadu.
Energiczne działania żandarmów doprowadziły do zatrzymania drugiego uczestnika napadu i dwóch współdziałających.
Inicjatorem i organizatorem wyprawy na browar był Teofil Sikora, uczeń VII klasy gimnazjum w Tarnowie. On również był założycielem tajnego stowarzyszenia, do którego wciągnął Kędziora, Józefa Cziżka, nauczyciela ze szkoły ludowej w Cięcinie oraz Stanisława Stylińskiego, praktykanta nauczycielskiego z Tarnowa. Dwa lata wcześniej już miała miejsce próba pobrania haraczu od Jana Goetza. Za jej nieudany wynik Sikora miał pretensję do Cziżka o zbyt małą stanowczość.
Tego dnia zaplanowali akcję na browar w drobnych szczegółach. Wyruszyli z Tarnowa nad ranem, część drogi odbyli pieszo, aby nie pokazywać się na dworcu kolejowym i dopiero w Bogumiłowicach wsiedli do pociągu, z którego wysiedli jeszcze przed Okocimiem. Umówili się, że do Goetza wejdą Sikora i Kędziora. Cziżek miał pozostać na zewnątrz, w pewnym oddaleniu.
Próba zdobycia funduszy dla tajnego stowarzyszenia zakończyła się ciężkim uszkodzeniem ciała pracownika browaru, Narzymskiego. Jedna kula trafiła go w skroń, nie uszkadzając mózgu, druga utkwiła w plecach. Wszyscy napastnicy zostali aresztowani.
Teofil Sikora, liczący 19 lat został oskarżony o usiłowanie zbrodni morderstwa i rabunku oraz o ciężkie uszkodzenie ciała. Podobnie jego wspólnik, dwudziestodwuletni Antoni Kędzior. Współdziałanie w zbrodni zarzucił prokurator dziewiętnastoletniemu Józefowi Ciżkowi, który stał na czatach i dwudziestojednoletniemu Stanisławowi Stylińskiemu, ukrywającego kolegów w noc po zamachu.
Obawiając się politycznego wydźwięku sprawy okocimskiej, sąd ograniczył liczbę publiczności w czasie rozprawy. Pierwszy zeznawał główny oskarżony, Sikora. Nie przyznał się do usiłowania zabójstwa, chciał jedynie Goetza nastraszyć, wystrzelił przypadkiem. Obwiniony Kędzior stwierdził, że jako członek stowarzyszenia wykonywał jedynie rozkaz przełożonego. Z kolei Cziżek oznajmił, że nie wiedział do końca o celu wyprawy, później kazali mu czekać pod browarem, to tak uczynił. Styliński odrzucił od siebie oskarżenie, mówiąc, że nie ma z napadem nic wspólnego.
Na tym etapie przesłuchań protest wniósł jeden z obrońców w związku z usunięciem z akt i protokołów zeznań wskazujących na polityczne ukierunkowanie śledztwa. Wniosek nie został rozpatrzony.
Sędziowie przysięgli wydali werdykt na rozprawie w marcu 1901 roku. Na pytanie dotyczące dwóch oskarżonych, czy dopuścili się próby zabójstwa i rabunku, odpowiedzieli przecząco. Podobnie na pytanie co do współpracy w dokonaniu przestępstwa ze strony Cziżka i Stylińskiego. Uznali winę Sikory, który spowodował ciężkie uszkodzenie ciała Narzymskiego. Natomiast zdaniem przysięgłych Kędzior powinien odpowiadać za nieprawne noszenie broni.
Trybunał sędziowski skazał Sikorę na dwa lata więzienia, Kędziora na 24 godziny aresztu.
Nieznane są bliżej okoliczności założenia przez młodych ludzi tajnego stowarzyszenia. Być może były to początki organizacji patriotycznej. Jednakże sposób działania był wybitnie amatorski.
Trudno było spodziewać się, że właściciel browaru okocimskiego na kategoryczne żądanie zapalczywych młodzieńców sięgnie do kasy i wyłoży pieniądze na tajemniczą organizację. Może gdyby odkryli swoje plany, kto wie? Wiadomo natomiast, że Jan Goetz dbał o robotników zatrudnionych w browarze. Dla pracowników założył teatr, dla chorych szpital.
Browar Okocim. Polona. Domena Publiczna
To, że baron Goetz — Okocimski troszczył się o personel, nie oznaczało, że mógł sprzyjać socjalistom. Nie mógł natomiast spodziewać się tego, że piętnaście lat po napadzie dokonanym przez młodych mężczyzn pojawi się ktoś znacznie groźniejszy. W 1915 roku Rosjanie obrabowali pałac okocimski z cennych mebli, obrazów i porcelany. Wszystkie drogie rzeczy wywieźli pociągami. Z piwnicy browaru ukradli kolekcję starej broni o znacznej wartości oraz inne przedmioty. W samym browarze rządzili się jak u siebie: zabrali cały zapas słodu, a do Uszwicy wpuścili tysiące hektolitrów piwa. Piwo Rosjanie sprzedawali lub rozdawali na prawo i lewo. Zarząd traktowali jak służących. Ucierpiał także pełnomocnik Narzymski, ten sam, który kiedyś przybiegł na pomoc właścicielowi browaru. I tym razem został poszkodowany — za to, że odważył się protestować przeciw grabieży, został pobity nahajkami i kolbami karabinów. Uszedł z życiem, również i browaru Rosjanie nie zburzyli i nie spalili, a mogli…
Jan Goetz
Polona. Domena PublicznaRozdział II
Doktor redaktor Józef Orłowski
W 1889 roku ukazał się numer okazowy _Kurjera Polskiego._ Ambitne plany pozwoliły na wydawanie dziennika przez sześć lat. Nie dłużej, gdyż wydawca poniósł stratę w wysokości około 360 tysięcy koron. Twórca pisma nie był bogaty, raczej mocno zadłużony.
Domena Publiczna.
_Kurjer_ przeszedł w inne ręce i był wydawany pod inną nazwą. Józef Orłowski pożegnał się z działalnością wydawniczą na zawsze. Mało brakowało, a byłby stracił również na jakiś czas wolność. Jednakże sąd przysięgłych uwolnił go od zarzutu podstępnego bankructwa.
Wyjechał do Wiednia, gdzie odbył praktykę adwokacką i otworzył kancelarię. Jednak poświęcał jej mało czasu, czuł powołanie do polityki. Pragnął zostać posłem. Na początek założył w Wiedniu stowarzyszenie _Ojczyzna_ skupiające robotników polskich. Nie żałował pieniędzy, jak się później okazało — nie swoich, organizując dla członków stowarzyszenia bale i bankiety. Można było też uzyskać u Orłowskiego pomoc finansową.
Ambicje dawnego redaktora dziennika były bez granic, podobnie jak wydatki. Miewał szalone pomysły. Chciał uchodzić za człowieka mogącego pomóc w wielu sprawach. Zdobywał pożyczki dla różnych osób, sam mając coraz większe długi. O kancelarię nie dbał, zajmował się fantastycznymi planami, najczęściej niemożliwymi do zrealizowania.
Długi sięgające pół miliona koron spowodowały, że Orłowski zboczył z prostej i uczciwej drogi. Zdobywał pieniądze posługując się oszukańczymi metodami. Jako ofiarę upatrzył sobie byłego krakowskiego adwokata, dra Kastorego. Człowiek ten, łatwowierny i naiwny, dał się wciągnąć w pułapkę. Powierzył Orłowskiemu pieniądze i aby je odzyskać, sam napędzał błędne koło: pożyczał następne za obietnicę zwrotu poprzednich. Za każdym razem Orłowski przedstawiał wizje zdobycia dużego majątku. Miał do niego trafić dzięki zapoznanej niedawno pannie, sukcesorki milionowego spadku. Starania o jej rękę wymagały kosztów reprezentacyjnych na prezenty, eleganckie ubrania, powozy, bilety do teatru, na maskarady itp. Kastory wysyłał środki, licząc na zwrot z nawiązką. Doszło do tego, że Orłowski w jednym z listów zawiadomił, że właśnie ożenił się i za chwilę będzie bogatym człowiekiem. Musiał tylko jeszcze mieć pieniądze na koszty przejęcia administracji majątku i pobrania zdeponowanych dla niego 500 tysięcy złr. Co to za koszty, Kastory nawet nie odważył się zapytać. Cechą Orłowskiego było ryzykowne działanie, dosłownie na krawędzi zdemaskowania wymyślnych kłamstw. Być może właśnie tupet był jego sposobem na życie. Opowiadał Kastoremu w listach, że mieszka z żoną w pałacu, że odwiedzają ich znamienici goście, że niedługo minister zgłosi jego kandydaturę do rady państwa. Swoje marzenia przedstawiał jako rzeczywistość. Raz posunął się do wyjątkowego i paskudnego kłamstwa, informując Kastorego o wysłaniu okrągłej sumy 20 tysięcy złotych. Za jakiś czas tłumaczył opóźnienie przesyłki obiektywnymi przyczynami. Kastory, na poczet mającego dotrzeć do niego przekazu, wysłał do Orłowskiego kolejne kilkaset złotych.
W pewnym momencie Kastory odkrył prawdę. Wówczas Orłowski namówił go do wspólnego działania w celu zdobycia dużych pieniędzy. Trafił na podatny grunt, gdyż Kastory sam kiedyś dopuścił się oszustwa. Sprawa wydała się i stracił uprawnienia adwokackie, a przed karą uciekł z Krakowa.
Okazało się ponadto, że Kastory dorównywał Orłowskiemu w oszukańczych machinacjach. Wykorzystywał listy z przechwałkami Orłowskiego w celu uzyskania dla niego pożyczek. Uzyskane pieniądze dzielił, część zatrzymując dla siebie, resztę wysyłał. W końcu obaj doszli do wniosku, że nie warto nawzajem oszukiwać się, korzystniej będzie robić to wobec innych.
Uknuli spisek, jak siecią oszukańczych intryg oplątać Bolesława Schwarzenberg — Czernego. Kastory poznał go już wcześniej i zdobył zaufanie. Przedstawił Czernemu rzekomo niezwykle intratne przedsięwzięcie. Chodziło o pośrednictwo w zakupie kopalni, za co Kastory miał otrzymać ogromne honorarium. Czerny, za pomoc finansową potrzebną do sfinalizowania interesu, miał być dopuszczony do spółki. Rola Orłowskiego polegała na wcielenie się w fikcyjną postać barona Wallischauera, potencjalnego nabywcę kopalni. Czerny przez długi czas wierzył w zapewnienia o przeprowadzanej transakcji i przekazywał duże sumy na koszty iluzorycznego interesu. Obaj oszuści wyłudzili w ten sposób ponad 90 tysięcy koron. Gdy Czerny zorientował się, że padł ofiarą oszustwa, chciał podać sprawę do sądu. Orłowski przekonał go jednak, że w ten sposób nie odzyska łatwo swoich pieniędzy. Obiecał zwrot całej kwoty w ratach. Czerny zgodził się pod warunkiem otrzymania korespondencji podpisanej przez fałszywego barona, skierowanej do Kastorego. Tego zastawu Czerny nie zdążył wykorzystać, zmarł w 1903 roku. Orłowski przesłał jedynie kilka rat. Poszkodowanej wdowie, Jadwidze Czernowej, udało się odzyskać później część pieniędzy po sprzedaży majątku Kastorego.
Jadwiga Schwarzenberg — Czerny złożyła do sądu kryminalnego doniesienie na Józefa Orłowskiego. Prokurator polecił go aresztować.
W akcie oskarżenia znalazły się wszystkie oszustwa Orłowskiego, również z czasu kiedy był adwokatem. Zamiast zdeponowanych u niego pieniędzy wydawał nieświadomym klientom bezwartościowe czeki pocztowej kasy oszczędności. Wyłudził od pewnej osoby znaczną kwotę za obietnicę znalezienia posady. Pieniądze wziął, pracy nie załatwił. Zadłużenie Orłowskiego w chwili aresztowania przekroczyło pół miliona koron.
Obrona oskarżonego polegała na roztaczaniu przed składem sędziowskim kolejnych mrzonek. Z fantazją opowiadał o sukcesach finansowych, które miały się znajdować o krok od niego. Powtórzył bajkę o bogatym ożenku, o koligacjach ze znanymi i wpływowymi osobami. Wracając do czasów redagowania dziennika skarżył się na działania licznych nieprzyjaciół, którzy doprowadzili do upadku pisma.
Niewiele miał na swoją obronę, gdy na sali sądowej pojawiły się dwie kobiety, którym obiecywał małżeństwo. Każda z nich ofiarowała mu znaczną kwotę na koszty ślubu. Gdy otrzymał pieniądze, w cyniczny sposób doprowadzał do rozstania.
W czasie, gdy sąd zadawał pytania, oskarżony Orłowski pozwalał sobie na żarty, które rozbawiały jedynie publiczność, na przysięgłych i trybunale sędziowskim nie zrobiły dobrego wrażenia.
Po przemówieniach stron sędziowie przysięgli udali się na naradę. Werdykt był jednomyślny: Orłowski był winien wszystkim zarzutom z aktu oskarżenia. Na tej podstawie sąd skazał go na cztery lata ciężkiego więzienia, zaostrzonego jednodniowym postem w każdym kwartale odbywania kary oraz na utratę szlachectwa.
Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku Orłowskiego na wniosek obrońcy badali lekarze psychiatrzy. Sam oskarżony twierdził, że błędy, jakie popełnił w życiu, spowodowane były w znacznym stopniu zachwianiem równowagi psychicznej. Komisja lekarska uznała, że pod względem umysłowym może odpowiadać za swoje czyny. Określili oskarżonego jako jednostkę zdegenerowaną, o osłabionej woli.Rozdział III
Matylda Wiśniewska z Miłosnej
Kto na początku wieku pokonywał drogę bitym gościńcem z Warszawy do Nowomińska, musiał zauważyć na trzynastej wiorście dworek, bielejący pod sosnowym laskiem. Z drugiej strony zabudowań ciągnęło się dwumorgowe pole orne. Nad drzwiami wisiał napis _Mleczarnia,_ ale okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że nie mlekiem właścicielka częstuje przyjezdnych. Dostępu do domu broniło kilka ostrych psów, które miały budy blisko ogrodzenia. Miejscowi trzymali się od tego miejsca z daleka, ze względu na osobowość gospodyni, która z nikim nie potrafiła żyć w zgodzie. Przyjezdni mieli okazję poznać, że była egzaltowaną choleryczką. Witała gości entuzjastycznie, przyjmowała i częstowała, dawała nocleg, by następnego dnia awanturować się o wysokość zapłaty. W wynajmowanych przez nią pokojach dało się mieszkać najwyżej kilka dni.
Matylda Wiśniewska mieszkała samotnie. Rozstała się z mężem wkrótce po ślubie. Służbę zmieniała często, podejrzewając każdego o złodziejstwo. Nosiła przy sobie dwa rewolwery, z których czasem strzelała na postrach do stróży, których zatrudniała.
Wcześniej mieszkała w Warszawie, gdzie udzielała lekcji języka angielskiego, włoskiego, francuskiego i niemieckiego. Stawka za godzinę była niewysoka, chętnych na naukę było sporo. Dodatkowo wynajmowała pokoje w zajmowanym przez siebie domu Lewentala na Krakowskim Przedmieściu. Za kwaterę kazała jednak płacić słono, więc pokoje nie miały wzięcia. Zarówno w Warszawie, jak i w Miłosnej, prowadziła ciągłe spory, kończące się -wcześniej w warszawskim sądzie pokoju, później — w gminnym w Wawrze.
W Warszawie została dobrze zapamiętana w cukierni Clotina na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Przychodziła tu często, by czytać gazety. Była cudzoziemką, po wejściu do lokalu zgarniała wszystkie zagraniczne pisma i wertowała je całymi godzinami. W tym czasie nikt nie mógł z prasy korzystać. Sama żałując pieniędzy, nic nie zamawiała do picia czy jedzenia, co oburzało właściciela. Później do cukierni schodzili się lichwiarze i pokątni doradcy. Prowadziła z nimi wielogodzinne obrady.
Wiśniewska znana była nie tylko z trudnego charakteru, ale i z wielkiego skąpstwa. Awantury ze służbą kończyły się zazwyczaj gwałtownym rozstaniem z chlebodawczynią. Pokrzywdzeni odgrażali się i zapowiadali zemstę.
W samym końcu 1902 roku przed sądem pokoju w Warszawie miała odbyć się rozprawa wytoczona przez Wiśniewską samemu księciu tatarskiemu. Basza Szukiur Makinski spędził w dworku w Miłosnej lato, zapłacił za pobyt, ale i tak dostał wezwanie do sądu, gdyż nie zgodził się na dodatkowe koszty wyliczone przez Wiśniewską. Daremnie wszyscy oczekiwali na przybycie powódki — nie stawiła się. Wydawało się to dziwne, uwielbiała procesy i mimo, że korzystała z usług doradców i zastępców prawnych, to żadnej rozprawy nie opuściła. Nie pokazywała się również od dłuższego czasu we wsi, gdzie zwykle robiła zakupy. Ponieważ była osobą ekscentryczną, nawet zwykłe sprawunki w jej wykonaniu były prawdziwym spektaklem. Miejscowi zbierali się u przekupek i pytali: _a Wiśniewska to już była?_ Jednak nie było jej już od kilku tygodni.
Nikt z mieszkańców wioski nie odważył się podejść blisko do dworku. Nie chodziło tylko o groźne psy. Prawie wszyscy mieli z panią Matyldą jakieś zatargi, a nie było przyjemnością wysłuchiwanie obelg popartych wystrzałami z rewolweru, szczęście, że tylko w powietrze. Zapadła decyzja, by zawiadomić o niepokojącej nieobecności Wiśniewskiej lokalne władze. Niebawem pojawił się strażnik gminny, który w towarzystwie sołtysa udał się do dworku. Psy nie szczekały, leżały nieżywe pod płotem. Wszystkie drzwi i okiennice były zamknięte. Strażnik wyłamał boczne drzwi, przez które weszli do środka. W sypialni znajdującej się na tyłach domu, tuż przy otwartym piecu, znaleźli zwłoki Matyldy Wiśniewskiej. Wydawało się, że uległa zaczadzeniu, ale gdy podeszli bliżej, ujrzeli wokół niej kałużę krwi. Kobieta miała roztrzaskaną głowę, w pobliżu leżała siekiera. Ten okropny widok wstrząsnął nawet strażnikiem, który już niejedno w swojej pracy widział.
W pokojach rzeczy były porozrzucane, szafy, szuflady i kufry pootwierane. Pieniędzy i kosztowności, o których było wiadomo, że je Wiśniewska posiadała, nie znaleziono.
Wójt gminy Wawer zawiadomił o zbrodni władze policyjno — sądowe. Niezwłocznie przybyli do Miłosnej sędzia śledczy, prokurator i lekarz. Dokonane zostały wstępne oględziny zwłok.
Po zakończeniu czynności sądowych ciało Wiśniewskiej złożone do trumny zawieziono na platformie na cmentarz w Wiązownej, gdzie odbyła się skromna ceremonia pogrzebowa. Obecny był mąż zmarłej i kilkoro sąsiadów.
Szanse na znalezienie morderców Matyldy Wiśniewskiej były niewielkie. Ślady zostały zatarte, nikt nic nie widział i nie słyszał. Jedynie kilka tygodni wcześniej psy wyły w nocy.
Stróżom sprawiedliwości pomógł stan ducha zabójcy, określany jako wyrzuty sumienia. Człowiek ten, niegdyś spokojny i wstrzemięźliwy, w ostatnich dniach często zaglądał do kieliszka. Skarżył się: _zmora Wiśniewskiej nie daje mi spokoju._ Powtarzał to przy świadkach, aż wzbudził zainteresowanie policji. Człowiekiem tym był robotnik, Edmund Jankowski. Aresztowany, przyznał się do winy i wydał wspólnika.
W zeznaniu szczegółowo opisał dokonanie zbrodni:
_Na początku grudnia 1903 roku spotkałem się z moim znajomym, Gizą, który niedawno odszedł od Wiśniewskiej, u której stróżował. Opowiadał, że stara oszukała go przy wypłacie. Chciał się zemścić, a przy tym dobrze zarobić. Mówił, że Wiśniewska ma zamknięte w kufrze pieniądze i biżuterię. Zaproponował mi, żebym poszedł z nim do starej i pomógł ją zabić. Piliśmy wódkę i nie zastanawiałem się nad jego słowami._
_Poszliśmy do Miłosnej. Psy z początku szczekały jak wściekłe, ale uspokoiły się, jak poznały Gizę. Stukaliśmy do drzwi, ale nikt nie otwierał. Po chwili od strony drewutni podeszła Wiśniewska. Niosła wiązkę drzewa na rozpałkę do pieca. Giza powiedział, że jej pomożemy i że przedstawi kandydata na nowego stróża. Wpuściła nas do środka._
_Wiśniewska pytała mnie o różne rzeczy, po czym na jej polecenie zacząłem rozpalać w piecu. Wiśniewska podeszła bliżej, żeby zobaczyć czy jest ciąg, nachyliła się i wtedy Giza podał mi siekierę. Uderzyłem Wiśniewską w głowę. Przewróciła się, nawet nie jęknęła. W pierwszej chwili wystraszyłem się i chciałem uciekać. Giemza zatrzymał mnie i kazał szukać pieniędzy. On rozwalał zamki, a ja wyciągałem rzeczy. Znalazłem pozłacany zegarek, trzy złote pierścionki, złote i srebrne bransolety i chyba z czterdzieści rubli._
Zbrodniarze skradzione rzeczy sprzedali paserom i podzielili się pieniędzmi. Wkrótce aresztowany został wspólnik Jankowskiego. Obaj zostali uwięzieni i oczekiwali na rozprawę.
Sąd skazał obu zabójców na podobne kary: zesłanie do ciężkich robót na dwanaście lat i utratę wszystkich praw stanu.Rozdział IV
Zatrute cukierki
Na początku lipca 1903 roku we Lwowie, Przemyślu i Rzeszowie, a w krótkim czasie w Żytomierzu, Berdyczowie i Tarnowie, ktoś rozpowszechniał zatrważającą wieść, że nieznani osobnicy chcą zabić żydowskie dzieci przy pomocy zatrutych cukierków. Plotka dotarła do krakowskiego Kazimierza i trafiła na podatny grunt. Izraelici uwierzyli w tę nieprawdopodobną pogłoskę i bacznie rozglądali się wokół siebie, podejrzewając o zbrodnicze zamiary każdego chrześcijanina znajdującego się w zasięgu wzroku. Rozpowszechnianie fałszywych wieści mogło mieć jeden cel: skłócenie chrześcijan z Żydami.
Przebywający jeszcze wówczas w Krakowie, artysta malarz Edward Trojanowski, gościł u siebie również malarza, Konrada Krzyżanowskiego. Siódmego lipca 1903 roku wybrali się obaj na ulicę św. Józefa na Kazimierzu, aby obejrzeć starą bożnicę żydowską. Nic nie zapowiadało przykrego zajścia, jakie ich spotkało. Gdy znajdowali się w centrum Kazimierza, otoczyła ich, początkowa mała, grupa Izraelitów, do których zaczęli dołączać inni, aż utworzył się tłum. Żydzi potrząsali pięściami i wygrażali dwóm młodym mężczyznom. Przez gwar przebijały się okrzyki: _cukierki, cukierki!_ Tłuszcza nie poprzestała na groźbach. Atakowanych Trojanowskiego i Krzyżanowskiego napastnicy rozdzielili, szarpali ich i bili. Po kilkunastu minutach zjawił się patrol policji, który oddzielił tłum od napastowanych. Zostali doprowadzeni do siedziby policji, tu opatrzeni, lecz wcześniej jednak zrewidowani. Oczywiście, żadnych cukierków, nawet niezatrutych, policjanci nie znaleźli.
Dwaj młodzi artyści nie byli tego dnia jednymi ofiarami wzburzonego tłumu. Podobny los spotkał Jana Jagielskiego, studenta Akademii Sztuk Pięknych. Gdy szedł ulicą Krakowską, spostrzegł, że kilku Żydów pokazuje go palcami i zaczyna się do niego przybliżać. Za nimi biegli następni. Obawiając się o własne bezpieczeństwo, wskoczył do przejeżdżającej dorożki. Na nic to się zdało — grupa Izraelitów przewróciła dorożkę, a na Jagielskiego spadły uderzenia rozwścieczonego tłumu. Przechodzący ulicą Jan Trębacz zbliżył się do miejsca, gdzie zebrali się ludzie. Jego również Żydzi wciągnęli między siebie, szarpali ubranie, bili i kopali. Trwało to dłuższy czas, aż policjanci przyszli z pomocą. Nieco z dala od tego miejsca znalazł się Wojciech Trzaskalski, który wracał z pracy w fabryce. Żydzi stojący z boku zaczęli go popychać, a gdy bronił się, otrzymał kilka uderzeń laską. Przewrócił się, bili go dalej i kopali. Kilku wojskowych wyciągnęło go i zaprowadziło na policję. Wszyscy pobici przez Żydów, zostali opatrzeni z ran, na wszelki wypadek też przeszukani, czy aby podejrzenia Izraelitów nie mają uzasadnienia.
W czasie śledztwa sądowego udało się ustalić prowodyrów zajść. Było wśród nich kilku czeladników rzemieślniczych, przekupki, kelner, czterech kupców i inni, o nieokreślonych zajęciach. Razem siedemnaście osób. Ludzie ci, potrafili wykorzystać nieświadomość i ciemnotę, ale i złe skłonności swoich ziomków. Podżegacze do rozruchów najpewniej nie byli inicjatorami burd. Nimi też ktoś kierował. Wiedział, że wystarczy hasło rzucone w tłum, aby sprowokować oczekiwaną reakcję.
Rozprawa przed sądem kryminalnym zakończyła się wyrokami więzienia od kilku tygodni do kilku miesięcy dla dziewięciu spośród wszystkich obwinionych.Rozdział V
Nieszczęście Jadwigi Brzozowskiej
_Łzy_
(dumka)
_O! Szczęśliwi, którzy płaczą;_
_Piersiom lżej i duszy lżej!_
_Ja pielgrzymkę mą z rozpaczą_
_Bez pociechy pędzę tej;_
_Wziąłeś, Boże, nawet sny —_
_Daj mi za nie, daj choć łzy!_
Karol Brzozowski, 1899 r.
Uczony, inżynier, poeta i powstaniec styczniowy, Karol Brzozowski, zmarł w listopadzie 1904 roku. Miał bogate i długie życie. Gdyby żył kilka miesięcy dłużej, może nie dopuściłby do nieszczęścia, które spotkało jego ukochaną córkę. Jeżeli jednak nie zdołałby powstrzymać złego losu, to z pewnością dane by mu było nad Jadwigą zapłakać.
W hotelu Kleina w Krakowie, przy ul. Św. Gertrudy, na początku lutego 1905 roku pojawiła się elegancka para. On przystojny, dobrze ubrany, około czterdziestu lat. Ona o dziesięć lat młodsza, brunetka, o pięknych rysach twarzy, szczupła i zgrabna. Do karty meldunkowej mężczyzna wpisał: _dr Jan Braun, adwokat z Czerniowiec, wraz z żoną Jadwigą._
Państwo ci pierwszy dzień spędzili na mieście, swoim wyglądem i zachowaniem sprawiali wrażenie zgodnego małżeństwa. Następnego dnia nie opuszczali pokoju, posiłki na wezwanie przynosiła służba. Nie tylko jedzenie — w ciągu jednego dnia kelner dostarczył do pokoju dwie butelki wódki. Służba szeptała po kątach, że to dziwne — państwo z wyższych sfer nie pili zwykle tak dużo wódki.
Trzeciego dnia nie było żadnego zamówienia, nikt z pokoju nie dzwonił, nie wzywał służby.
Po południu pokojówka zastukała do drzwi, ale nikt nie otwierał. Nie było to jeszcze niepokojące, dziewczyna pomyślała, że balowali, a teraz śpią. Jednak tuż przed północą, gdy mimo energicznego stukania nadal nikt nie otwierał, służba zawiadomiła dyrektora, a ten policję. Po otwarciu drzwi zastali wstrząsający widok: mężczyzna i kobieta leżeli na podłodze, bez oznak życia. Na stoliku stały pojemniki z morfiną, obok strzykawka Pravaza i rewolwer. Były też dwa krótkie listy: jeden podpisany — _Hedvige_, drugi — _Gustaw._
Strzykawka Pravaza. Domena Publiczna.
Lekarz stwierdził zgon mężczyzny z powodu przedawkowania morfiny. Ciało zostało przewiezione do zakładu medycyny sądowej.
Kobieta jeszcze żyła. Na chwilę odzyskała przytomność i podała swoje nazwisko. Była to Jadwiga Brzozowska.
Pozostało na zawsze tajemnicą, co skłoniło córkę znanego we Lwowie i poważanego przez wszystkich człowieka, do wspólnej eskapady z mężczyzną żonatym, o złej reputacji, mimo wysokiego stanowiska. Podający się za adwokata, był w rzeczywistości profesorem fizjologii i farmakologii Akademii Medycznej we Lwowie. Nazywał się Gustaw Piotrowski. Pozostawił list, w którym prosił swego brata, by zawiadomił bliskich.
Dwudziestodziewięcioletnią Jadwigę w szpitalu św. Łazarza lekarze utrzymali przy życiu jeszcze przez kilka dni. Zmarła w lutym 1905 roku. Przed śmiercią zdołała jeszcze wyznać, że niespodziewanie została w pokoju zaatakowana przez Piotrowskiego. Na chwilę straciła przytomność i wtedy zrobił jej zastrzyk z morfiny. Siłą wlewał jej wódkę do gardła. Zemdlała i nie pamięta co było dalej.
We Lwowie Jadwigę znało wielu ludzi. Była inteligentna i wykształcona. Nie zdążyła dopowiedzieć dlaczego wyjechała z Piotrowskim do Krakowa. Może kierowała się uczuciem, a może użyto wobec niej podstępu.Rozdział VI
Dopping
_Dziś nie mówi się już: spłukał się w totalizatora, tylko:_
_spłukał go dopping._
_Mucha,_ 1903 rok
Pojęcie dopingu w sporcie konnym, jako niedozwolonego zabiegu, pojawiło się w drugiej połowie XIX wieku. Na początku XX _sztuczne pobudzenie konia_ praktykowane było tak często, że wypaczało sens wyścigów. Stosowano doping pobudzający, zmuszający zwierzę do wzmożonej energii przez określony czas, a czasem także osłabiający.
Do pobudzania stosowana była najczęściej kokaina, wstrzykiwana pod skórę strzykawką Pravaza lub wlewana do pyska bądź umieszczana w postaci specjalnych pigułek w kiszce stolcowej konia. Konieczne było zastosowanie odpowiedniej dawki, znacznie większej niż dla człowieka. Z kolei ilość zadanej kokainy zależna była od kondycji konia i od jego wagi. Średnia dawka przy iniekcji podskórnej to 0,5 grama kokainy. Tak samo, jak trudne było wykonanie zabiegu niepostrzeżenie, tak prawie niemożliwe było wykrycie tej niezgodnej z prawem praktyki. Badanie śliny i potu konia powinno odbyć się niezwłocznie po biegu, co nie było łatwe. Jednak zbyt wiele zupełnie niespodziewanych zwycięstw słabszych koni, a czasem nagłe porażki faworytów, wywołały liczne podejrzenia, zwłaszcza u graczy, tracących duże sumy na wyścigach.
Protesty na wyścigach. „Świat” 1906. Domena Publiczna.
W sierpniu 1903 roku gazety rosyjskie podały, że na torze petersburskim doszło do niezgodnego z prawem zabiegu _sztucznego podniecenia koni wyścigowych, czyli tak zwanego „doppingu”._ Konie pochodziły ze stajni wyścigowej Stanisława Łazarowa w Młocinach.
Komisja powołana przez towarzystwo wyścigów konnych postanowiła wstrzymać wypłatę nagród przyznanych Łazarowowi, pozbawić prawa puszczania w gonitwach czterech koni, którym zaaplikowano kokainę oraz zabronić trenerowi Kingowi pracy na torach rosyjskich. Decyzja ta mogła wejść w życie dopiero po zatwierdzeniu jej przez wyższe władze towarzystwa wyścigowego.
Głównodowodzący stajniami państwowymi zalecił Cesarskim Towarzystwom Wyścigowym najsurowszy nadzór nad tym, aby u koni biorących udział w wyścigach nie stosować środków pobudzających. Cesarskie Carskosielskie Towarzystwo Wyścigów Konnych wydało postanowienie o zakazie stosowania takich środków i zagroziło wysokimi karami za niestosowanie się do rozporządzenia.
Kiedy komisja techniczna Towarzystwa Carskosielskiego wydała swoją decyzję, właściciel koni Łazarew i zatrudnieni przez niego trenerzy odwołali się do zarządu towarzystwa. Tłumaczyli, że nie było przypadku stosowania kokainy u koni z ich stajni. Fakt wystąpienia śladów narkotyku tłumaczyli tym, że wcierali specjalną nalewkę w nogi koni. Chociaż to naiwne wyjaśnienie nie wystarczyło komisji i podtrzymała swoje stanowisko, zarząd główny uznał, że ustalenia dotyczące dopingu nie były ścisłe. Nie stwierdzono, czy istotnie dawka kokainy spowodowała większą aktywność zwierząt. Decydujący głos należał do _Najdostojniejszego Głównozarządzającego stadninami państwowymi,_ który postanowił __ zmienić decyzję komisji. Konie ze stajni Łazarowa mogły wrócić na wyścigi, a nagrody do zwycięzców zawodów.
Niesamowitą decyzję podjął właściciel pałacu w Niezdowie koło Opola Lubelskiego. Wyznaczył stopniowaną nagrodę za wiadomość o stosowaniu u koni dopingu. Tysiąc rubli za doniesienie, gdy sprawcą był dżokej, dwa tysiące, gdy trener lub kierownik stajni i cztery tysiące w przypadku sprawcy — właściciela konia.Rozdział VII
Fałszywe pięćsetrublówki
Podrobione akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich, największych rosyjskich zakładów metalowych, pojawiły się w Warszawie i w Petersburgu w 1897 roku. Dwa lata później ktoś sprzedał bankierom wileńskim i warszawskim fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów. W tym samym czasie pojawiły się w obiegu falsyfikaty listów zastawnych i marek stemplowych. W 1901 roku w Warszawie, Wilnie i Odessie na rynku znalazły się fałszywe pięćsetrublówki. Wszystkie podrobione dokumenty i banknoty wykonane zostały podobną techniką.
500 rubli. Domena Publiczna.
Na ślad szajki produkującej falsyfikaty agenci policji warszawskiej trafili wskutek doniesienia o sprzedaży renty państwowej. Za pośrednictwem technika Antoniego Sokulskiego, rentę wykupił za fałszywe pieniądze Józef Pinczewski. Obaj zostali aresztowani. Zeznania złożone przez nich spowodowały aresztowania następnych osób uczestniczących w przestępstwie.
Grupa przestępcza posiadała strukturę, w której prym wiedli:
Abraham Glas — ajent giełdowy. Typowy oszust. Podejmował się chętnie każdego brudnego interesu dającego zysk. Spekulował domami i placami, uczestniczył w „słomianych” licytacjach, skupował weksle, kwity i nieuregulowane rachunki, by szantażować nimi i gnębić ludzi. Bogacił się na krzywdzie ludzkiej. Wciągał innych na drogę przestępstwa. Naiwnych młodych ludzi namawiał do fałszowania podpisów na wekslach i do wystawiania zobowiązań bez daty. Wyłudzał od biednych skromne oszczędności na „złoty interes”, który nigdy nie wypalał. Notowany był w kartotece policyjnej za fałszowanie banknotów dwudziestopięciorublówek. W szajce fałszerzy pięćsetrublówek był inicjatorem przestępczej działalności. Decydował o tym, które papiery wartościowe opłaca się fałszować i wprowadzać na rynek.
Józef Pinczewski — właściciel kantoru wekslowego. Zdemoralizowany, stwarzający pozory wielkiego pana, żyjący ponad stan. Tracił pieniądze na kobiety i nieudane transakcje giełdowe. Był organizatorem i przywódcą bandy fałszerzy. Wykorzystywał zaufanie przedsiębiorców, którzy powierzali mu pieniądze. Zajmował się poszukiwaniem litografów do produkcji falsyfikatów. Wykorzystywał swoje doświadczenie bankierskie do wprowadzania w obieg fałszywych banknotów. Mówił współtowarzyszom, że gdy już wypuści na rynek miliony fałszywek, zaprzestanie ryzykownego fachu i stanie się porządnym obywatelem.
August Hinha — fotograf. Zaangażowany do szajki z racji swego zawodu i wyjątkowej pracowitości. Ogarnięty był żądzą pieniądza. Wykonanie przez niego na banknotach podobizny Piotra Wielkiego było prawdziwym majstersztykiem. Ponadto dostarczał środki na koszty materiałów.
Antoni Sokulski — miły i sympatyczny, prawdziwy dżentelmen, rycerski, o wytwornych manierach. Jeździł dobrze konno, utrzymywał stajnię koni wyścigowych. Grał w ruletkę. O sobie mówił, że był oficerem austriackich dragonów, podając nazwę pułku, który nigdy nie istniał. Już od dawna podejrzany był o fałszerstwa, ale policja nie miała dowodów. Znał się na chemii, w grupie fałszerzy zajmował się doborem farb i utrwalaniem rysunku.
Kelman Herc — faktor kantorowy, zajmował się pośrednictwem w interesach, które wyszukiwał gdzie się dało — na ulicy, w kantorach i w kawiarniach. Fałszerstwo środków pieniężnych na dużą skalę było dla niego znakomitą okazją.
Ignacy Ellenband — pomocnik kasjera w kantorze. Przeliczał miliony, które przechodziły przez jego ręce, marząc o wielkim majątku. W domu bankowym, gdzie był zatrudniony wprowadzał do obiegu otrzymane od szajki fałszywe papiery i marki. Miał opinię sumiennego i pilnego pracownika. Takim by pozostał, gdyby nie wygórowane potrzeby.
Arkadiusz Artazow — typowy oszust, wcielał się w różne postacie: kaukaskiego księcia, ormiańskiego polityka lub gruzińskiego królewicza. Został wyznaczony do kupienia akcji w kantorze Dworzyckiego, za które płacił fałszywymi banknotami.
Pomocnikami w przestępczym procederze byli: kasjerzy domu bankierskiego Landau i Radziszewski, faktor Izydor Frydman oraz faktor giełdowy Lew Mendelsburg. Funkcje litografów spełniali: w Berlinie Szreder, w Toruniu Fajerabend.
Za ustaloną strukturą szła doskonała organizacja. Każdy miał przydzielone zadanie, a po wykonaniu zamówienia, na naradzie, zapadała decyzja gdzie i w jaki sposób wprowadzić fałszywki na rynek. Zdobytą gotówkę dzielili między siebie, zależnie od funkcji i włożonej pracy.
W 1897 roku Ludwik Grossman nabył na giełdzie warszawskiej akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich. Zdziwił się lub raczej przeraził, gdy zobaczył te same akcje, o tych samych numerach u bankiera Tuchbanda. W tym samym czasie pewien finansista przyniósł do wydziału śledczego świeżo kupione akcje tej samej fabryki. Powodem było porównanie papierów w domu bankierskim. Fałszywe były wykonane na papierze różowym zamiast niebieskiego. Ponadto w tekście trafił się błąd ortograficzny. Okazało się, że działanie szajki nie było pozbawione niedokładności. Na przygotowanie falsyfikatów szły niemałe środki. Na co mogły przydać się precyzyjne prace litografów, skoro dostarczony papier był w niewłaściwym kolorze, a tekst źle podany? Być może pragnienie szybkiego wzbogacenia się przyćmiło uwagę hersztów szajki. Co prawda wykonanie podrobionych akcji nie było łatwe. W późniejszym procesie karnym, Otto Fajerabend zeznał, że otrzymał od Hinhy akcję putiłowską na wzór i 1000 marek na wykonanie 100 sztuk akcji. Początkowo próby były nieudane. Dopiero sprowadzona z Berlina specjalna maszynka pozwoliła na wykonanie zadania. Dalej poszło już łatwo. Wyznaczeni do dystrybucji członkowie szajki dostarczali fałszywe papiery do kantoru Landaua i innych. Kasjerom i kantorom trzeba było wypłacać prowizje, co zmniejszało zyski, ale i tak było czym się dzielić.
Zupełnie niespodziewaną drogę odbyły sfałszowane listy zastawne Warszawskiego Towarzystwa Kredytowego. Pracownicy składu mebli, należącego do Ignacego Ellenbanda, podczas przesuwania szafy znaleźli w niej tajemniczą paczkę. Zabrali ją do domu i otworzyli. W środku było 18 listów zastawnych. Nie oddali ich właścicielowi, tylko postanowili spieniężyć. W ten sposób fałszywki trafiły do kilku domów bankierskich. Do policji śledczej jeden z kantorów dostarczył pięćsetrublowy fałszywy list zastawny. Rewizja u pracowników Ellenbanda wykazała ukrytą znaczną gotówkę i resztę niesprzedanych papierów. On sam tłumaczył, że otrzymał paczkę od Artazowa. Papiery były wadliwie wykonane i nie miały być rozpowszechniane.
Fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów znalazły się na rynku w 1897 roku. Tym razem oszuści zastosowali skomplikowaną procedurę dystrybucji. Aby można było akcje spieniężyć trzeba było mieć referencje innego domu bankowego. Udało się to zrobić drogą intryg i wymyślnych kombinacji.
Józef Pinczewski zamówił w 1902 roku w firmie bankierskiej rentę państwową za sumę 20 tysięcy rubli. Zapłacił inkasentowi kantoru Landaua banknotami o nominale 500 rubli. Wszystkie okazały się fałszywe. Następne podrobione pięćsetrublówki dotarły do domu bankierskiego Dworzyckiego. Mężczyzna podający się za inżyniera zamówił papiery procentowe za kwotę 25 tysięcy rubli. Zapłacił, ale kasjer podczas liczenia pieniędzy zauważył, że banknoty są wykonane ze zbyt grubego papieru. Obawiał się, że są fałszywe, co oznajmił klientowi. Ten zgarnął pieniądze leżące na stole i ulotnił się.
Przestępstwa popełnione przez szajkę oszustów dalekie były od tego, by nazwać je zbrodnią doskonałą. Fałszowanie akcji tak, by wiernie odtwarzały oryginał, okazało się przeszkodą nie do pokonania. Nieodpowiedni kolor papieru, błędy ortograficzne, to nie wszystko. Zasadniczy błąd to powtórzenie numerów, co spowodowało wczesne wykrycie oszustwa. Zbyt duża ilość pośredników i uczestników machinacji finansowych również pozwoliła agentom policji łatwiej wytropić oszustów.
Willi Schreder, zdolny litograf, został osądzony w Berlinie. Sąd skazał go na cztery lata wieży i pozbawienie praw. Biegły sądowy, który oglądał falsyfikaty stwierdził, że tylko przy pomocy lupy, z dużym trudem udało mu się znaleźć różnicę z oryginałem.
Pozostali fałszerze i dystrybutorzy falsyfikatów odpowiadali przed sądem okręgowym w Warszawie. Sprawa ciągnęła się miesiącami, głównie z powodu zaciętej walki obrońców działających w imieniu oskarżonych. Sąd uznał winę podsądnych i wydał wyrok 7 grudnia 1903 roku:
Abraham Glas, lat 55, skazany został na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie wszystkich praw stanu.
Józef Pinczewski, lat 38, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Kelman Herc, lat 63, na 10 lat ciężkich robót i kary dodatkowe.
Ignacy Ellenband, lat 43, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
August Hinha, lat 42, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Arkadiusz Artazow, lat 52, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.
Antoni Sokólski, lat 30, na 6 lat ciężkich robót i karę dodatkową jak wszyscy pozostali.
Lew Mendelsburg sam wyznaczył sobie najwyższą karę i sam wyrok wykonał. Pozbawił się życia w celi więziennej.
Według kodeksu karnego obowiązującego w Rosji kara terminowa ciężkich robót oznaczała zesłanie do pracy w kopalniach syberyjskich i późniejsze osiedlenie w guberni na Syberii. Kodeks karny wprowadzony po odzyskaniu niepodległości zmieniał karę katorgi i zesłania na ciężkie więzienie.Rozdział VIII
Zatrucie chlebem
_Lolium temulentum, Bromus temulentus,_ po niemiecku _Taumellolch,_ po czesku myłek, a po polsku kąkol roczny. W słowniku lekarskim: życica odurzająca.
Lud wiejski nazywał ją durnicą, z ruska duryjką. To jedna z kilku trujących traw. Rosła pojedynczo między owsem lub jęczmieniem. W latach wilgotnych rozprzestrzeniała się wśród zbóż jak pospolity chwast.
Kąkol roczny. Domena Publiczna.
Życica odurzająca znana była od dawna. Wykazano jej szkodliwość dla ludzi i zwierząt. Obserwowano masowe zatrucia życicą, jak również pojedyncze przypadki kończące się śmiercią. Zdarzało się, że jej właściwości odurzające wykorzystywano, dodając w małych ilościach do wódki i piwa.
Pod koniec XIX wieku ilość wykrytych zatruć zmniejszyła się wskutek działań zapobiegawczych. Rolnicy otrzymali zalecenie, aby oddzielać kąkol od ziaren zbóż poprzez przesypywanie szuflą. Trujące ziarna jako lżejsze, odpadały na bok. Stosowany był również płodozmian na polu, gdzie było dużo życicy sadzono ziemniaki.
Objawy zatrucia były typowe: ból i zawroty głowy, zamroczenie, odurzenie, senność, trudności w mówieniu. W cięższych przypadkach śpiączka, ślepota, głuchota, drgawki. Śmierć następowała po kilku dniach. Dawkę śmiertelną temuliny, trującego środka zawartego w życicy, określano na 0,004 grama, czyli 50 — 90 gramów samej życicy odurzającej.
Trucizna mogła trafić do chleba przypadkiem lub poprzez celowe działanie przestępcze.
Niektóre gospodynie na wsi zarabiały na życie piekąc i sprzedając chleb. Podobnie robiła Anna W. Upieczone przez siebie dwa okazałe bochenki zaoferowała Katarzynie Z. Ta zaraz po kupnie ukroiła kromkę, którą spożył jej dwunastoletni syn. Następnego dnia rano chłopak źle się poczuł i nic nie jadł. Katarzyna Z. nie łączyła jeszcze choroby dziecka z chlebem, który mu podała do zjedzenia. Przygotowała śniadanie składające się z zupy i kromek chleba. Jedli wszyscy oprócz już chorującego dziecka, a najwięcej mąż Katarzyny. Po kilku godzinach cała rodzina odczuwała dolegliwości typowe dla otrucia: ból głowy, nudności i dreszcze. Wieczorem objawy zatrucia minęły u wszystkich z wyjątkiem Tomasza Z. Mężczyzna czuł się coraz gorzej, następnego dnia nie mógł już mówić, tracił przytomność i trzeciego dnia zmarł. Podejrzewali wszyscy, że przyczyną jego śmierci i dolegliwości odczuwanych przez pozostałych członków rodziny był zatruty chleb.
Osoba, która mełła ziarna wiedziała, że mąka zawierała duryjkę, ale była pewna, że po wypieczeniu nikomu nie zaszkodzi. Anna W. zeznała przed posterunkowym policji, że wzięła mąkę od Zofii B. Policjant udał się do niej, lecz nie znalazł już ani chleba, ani mąki. Zabrał jedynie nieco pszenicy, wśród których były ziarna życicy.
Dziesięć dni po śmierci Tomasza Z. sąd zarządził ekshumację jego zwłok i przeprowadzenie sekcji. Badanie wykazało, że zmarły miał rozległe zmiany miażdżycowe w aorcie i rozszerzone komory serca, co mogło spowodować zgon naturalny. Ponieważ jednak istniało podejrzenie, że śmierć nastąpiła z powodu otrucia, laboratorium dokonało porównania zachowanych ziaren z materiałem sekcyjnym. Badanie wykazało brak trucizny w organizmie denata, co nie przesądzało sprawy. Pobrany materiał był zbyt skąpy, aby uznać go za miarodajny. Poza tym zatrucie całej rodziny było ewidentne, przy czym Tomasz Z. spożył więcej chleba niż każda z pozostałych osób. Sąd wysnuł wniosek, że Tomasz Z. faktycznie uległ zatruciu, a śmierć nastąpiła w powiązaniu ze złym stanem zdrowia.
Sąd nie ustalił osoby winnej za śmierć Tomasza Z. Nie było podstaw do przypuszczenia, że chleb został celowo zatruty. Ponadto nie było możliwe do ustalenia, co w większym stopniu przyczyniło się do zgonu: zły stan zdrowia czy trucizna zawarta w mące.Rozdział IX
Petardy na Alleluja
Cztery lata po odzyskaniu niepodległości obywatele widocznie nie przywykli jeszcze do nowego rządu, do nowego porządku i do nowych mundurów policyjnych. Taki wniosek wysnuły władze po rozruchach w Warszawie w święto Wielkanocne. Poszło o awanturę wywołaną przez gawiedź uliczną, podnieconą alkoholem i hukiem petard. Właśnie ten hałaśliwy i niebezpieczny zwyczaj świąteczny, zwalczany przez policję, spowodował anarchię tłumu. Brak szacunku wobec stróżów prawa nazwano _wschodzącym posiewem bolszewizmu._ Nieposłuszeństwo wzięło się z zapamiętanych przez mieszkańców Warszawy uderzeń knutem moskiewskim. Tłum potrzebował prowodyra, podjudzacza, który był zdolny wywołać burdy uliczne. Doszło do walk między rozbuchanym motłochem a policją konną. W tych potyczkach zdarzało się często, że konie pozostawały bez jeźdźców, bo ci zrzuceni z siodeł salwowali się ucieczką. Chowających się w bramach i kamienicach policjantów banda łobuzów usiłowała wyciągać na ulicę. Atakowani nie używali broni, czy tak łagodni byli moskiewscy Kozacy? To tłumaczy niepowstrzymaną anarchię na ulicy. Próba aresztowania prowodyrów spotkała się z reakcją pozostałych awanturników. Panowała anarchia.
Kolejnym powodem zbuntowania ulicy, zdaniem obserwatorów, była agitacja ze wschodu, przyswajana łatwo przez tłum zarażony _chorobą rewolucji._ Odezwały się głosy, że łagodne traktowanie komunistów przez cztery ostatnie lata zemściło się. Krążyło jeszcze niedawno po Warszawie powiedzonko: _dziś policja złapie, jutro rząd wypuści._
Opinie wyrażane w takim tonie nie wszystkim odpowiadały. Odezwały się głosy, że opowieści o buncie przeciw władzy były przesadzone. Oficjalny organ policji, jakim była „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” zdał relację z wydarzeń w Wielkanoc 1922 roku. Faktycznie, przynajmniej jeden z policjantów zrzucony z konia ratował się ucieczką. Wpadł do domu nr 16 na Placu Grzybowskim, gdzie mieścił się hotel i kazał stróżce zaryglować bramę. Na nic się to zdało — motłoch i tak wtargnął do środka, szukał ukrytego policjanta, pobił numerowego. Przy okazji chuligani wybili szyby w oknach, zerwali druty telegraficzne i dzwonki elektryczne. Na odsiecz przybył większy oddział policji, który dłuższy czas starał się uspokoić wzburzonych ludzi. Aresztowanych zostało kilkunastu najbardziej krewkich wichrzycieli. Pojawiła się również wiadomość o zajściach na Woli, gdzie funkcjonariusz napadnięty przez pijanych wyrostków użył broni. Od odniesionych ran jeden z młodych mężczyzn miał stracić życie.
Domena Publiczna.
Już w następnym wydaniu „Gazety” wiadomość o wydarzeniach wielkanocnych została nie tyle zdementowana, co jej waga znacznie zmniejszona. Redakcja tłumaczyła się, że przez nieuwagę nie dodała do relacji z niepokojów społecznych adnotacji, że informacje te nie zostały sprawdzone u źródeł urzędowych. Podobno nie były to rozruchy, a jedynie wybryki pijanych wyrostków. Czyżby jakieś siły wywierały nacisk na pismo reprezentujące policję państwową? Przecież „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” ciesząca się zaufaniem czytelników, przekazująca wiadomości z najważniejszych wydarzeń, nie tylko z kryminalistyką związanych, nie naraziłaby się bez przyczyny na utratę wiarygodności.Rozdział X
List z zaświatów
Organista kościoła w Konstantynowie pod Łodzią otrzymał dziwny list:
_Proszę zarząd kościoła, iżby mnie kazał pochować na cmentarzu, bo cztery lata leżę w zagajniku Józefa Nowaka w Jagodnicy. Ja, Maria Fisiak z Niemącin, żona Józefa Fisiaka. Zamordował mnie brat, Adam Andrzejczak i żona Wojciecha, Andrzejczakowa. Brat zabrał gotówkę, a bratowa kartofle i żyto._
List był napisany na zwykłej kartce w kratkę, drukowanymi literami. Organista przekazał list proboszczowi, a ten policji. Nietypowy donos został potraktowany poważnie. Fisiakowa zaginęła kilka lat temu, mówiło się, że została zastrzelona podczas działań wojennych. Zwłok jednak nie znaleziono.
Donos to donos. Policja sprawdzała każdy, nawet anonimowy, a co dopiero podpisany imieniem i nazwiskiem. Oczywiście nikt nie wierzył, że pochodził z tamtego świata. Ekipa policyjna udała się na opisane w liście miejsce. Pół metra pod ziemią, w sosnowym zagajniku odkopano zwłoki, mocno zmienione upływem czasu. Udało się ustalić, że to kobieta, a zachowana na niej odzież, opisana wcześniej przez bliskich Fisiakowej, wskazywała, że to właśnie ona. Pozostało do ustalenia kto był autorem listu, gdyż osoba ta wskazała zabójcę.
Aresztowana Katarzyna Andrzejczak zeznała, że któregoś dnia przyszedł do niej brat męża i powiedział, że zamierza zabić Marię Fisiak. Następnie kazał jej przesunąć wskazówkę zegara o godzinę do przodu. Zabieg ten miał spowodować, by Maria, która rankiem wychodziła do miasta z mlekiem, wyszła z domu wcześniej, praktycznie jeszcze w nocy. Andrzejczak wychodząc powiedział, że idzie kopać dół. Spotkała go jeszcze raz z siekierą w ręce. Co było dalej Katarzyna twierdziła, że nie wie.
Policja szukała motywów zabójstwa. Okazało się, że mąż Marii, który zmarł w 1915 roku, zostawił testament, w którym część gospodarstwa zapisał żonie. Po jej śmierci wszystko miało należeć do Andrzejczaków.
Odkryta została autorka donosu. Była nią Stefania, bratanica zamordowanej. Nie brała udziału w zbrodni. Podsłuchała rozmowę Adama i Katarzyny, gdy planowali zabójstwo. Zemściła się na Adamie Andrzejczaku, który był jej winien pieniądze i zwlekał z oddaniem.
Sąd uznał winę Andrzejczaka i skazał go na 15 lat ciężkiego więzienia. Wkrótce po ogłoszeniu wyroku skazany zmarł. Katarzyna Andrzejczak otrzymała karę 6 lat ciężkiego więzienia, sąd apelacyjny zmniejszył czas kary po amnestii do dwóch lat i ośmiu miesięcy.
W sprawie zabójstwa Marii Fisiakowej uderzające było to, że osoba, która znała prawdę, nie wyjawiła jej z potrzeby sprawiedliwości, a z niskich pobudek, do których należała zemsta.
Splot złych uczynków, nie mówiąc o samym zabójstwie: Stefania podsłuchała rozmowę, miała wiedzę o zbrodni i nie zawiadomiła natychmiast policji, Andrzejczak nie oddał pieniędzy; jednak zakończył się czymś dobrym, bo ujęciem sprawców.
Była to sprawa, jak wiele innych, dotycząca przestępstw popełnianych przez włościan, ale zupełnie kuriozalny był sposób złożenia donosu.
więcej..